Jedną z najbardziej fascynujących chwil mojego dzieciństwa było odkrycie, że moi dziadkowie (i babcie) pochodzili z czterech różnych państw. Urodziłam się w Szczecinie, w Polsce, ale duszę mam europejską. Czuję się obywatelką świata, planety Ziemi oraz tak samo traktuję innych ludzi. Moje nazwisko „Marin” pochodzi z Rumunii, gdzie kilkanaście wieków temu znajdowała się pilnie strzeżona granica Cesarstwa Rzymskiego – Dacja. Stąd właśnie tam można znaleźć wiele wpływów rzymskich, a język rumuński należy do języków romańskich, tak jak język włoski, francuski, portugalski i hiszpański. Przodkowie mieli zapewne jakiś cel w przekazaniu mi wraz z nazwiskiem (i genami) umiłowania do północnych Włoch, Lazurowego Wybrzeża, portugalskich miasteczek i Hiszpanii. Oddaję im hołd przywołując często w moich książkach atmosferę tych miejsc. Pisać pragnęłam zawsze, ale zanim zaczęłam swoją pierwszą powieść musiało upłynąć nieco czasu. W tak zwanej młodości (bo mimo upływu lat, w duszy czuję się wciąż młoda) nie bałam się intensywnej pracy (to nie zmieniło się do dziś). Czułam, że otwierając się na świat i ludzi zdobędę wiedzę, której nie znajdę w zamkniętych uniwersyteckich murach (to nie przeszkadzało mi jednocześnie ukończyć pedagogiczne studia oraz Zarządzanie Biznesem, ale moje ambicje nigdy nie ograniczały się jedynie do zdobycia dyplomów). Pracowałam w przedszkolu i szkole jako nauczycielka, w teatrze jako modelka i hostessa, brałam udział w fotograficznych sesjach mody, zarządzałam studiem urody i dorabiałam jako wizażystka. Wtedy, jeśli tego wymagałaby sytuacja gotowa byłam sprzedawać kwiaty na ulicy, zbierać winogrona lub rozdawać jedzenie bezdomnym – według mnie każda uczciwa praca niezależnie na jakim stanowisku, ma wartość, nawet jeśli nie dla całego świata, to dla rozwoju osobowości. Zawsze byłam gotowa na zmiany. W tamtych, dawnych czasach, wiele zajęć sprawiało mi radość oraz mogłam czuć się niezależna. Przede wszystkim jednak miałam wrażenie, że moje życie nie stoi w miejscu, a tętni, i nawet jeśli przez jakiś czas robiłam coś, co nie było moim życiowym celem, były to drzwi do poznania kolejnych ludzi, zdobycia kolejnych doświadczeń, otworzenia się na nowe emocje i uczucia. Jedno wynikało z drugiego. Miałam też pasję z którą nie rozstaję się do dziś – jazdę na motocyklu. Zwiedziłam dzięki temu wiele miejsc w Europie i na świecie oraz startowałam cztery sezony (1994-1998) w Motocyklowych Mistrzostwach Polski. Ależ mnie to nauczyło dyscypliny, panowania nad emocjami i radzenia sobie ze stresem!Przez wiele lat z powodzeniem pracowałam jako dziennikarka prasowa. Gdy na świecie pojawiły się moje dzieci poczułam jednak, że częste służbowe wyjazdy, mimo, że fascynujące, łamią mi serce. Ta sytuacja, a może po prostu nieumiejętność pozostawienia dzieci, nawet na krótko, spowodowały, że zrezygnowałam z dziennikarstwa i zdecydowałam się na pisanie książek. Dzięki tej decyzji mogłam więcej czasu spędzać z rodziną jednocześnie realizując swoje największe skryte marzenie. Efektem stała się bestsellerowa, tysiąc dwieście stronicowa trylogia pt. „Kroniki Saltamontes”, która dziś czytana jest przez wielbicieli książek przygodowych. Większość miejsc opisanych w trylogii zwiedziłam osobiście, a świat, który stworzyłam jest wynikiem wielu rozmów z moim synem oraz…samą sobą. Napisałam powieści, które ja, wiele lat temu, jako nastolatka, chciałabym przeczytać. Nie tylko po to, aby przeżyć przygody, ale aby spotkać w książce ludzi, którzy marzą, planują, wybaczają, kochają, a jeśli się potykają, to się podnoszą. Ludzi, którzy się rozwijają niezależnie od wieku. Ludzi, którzy wyciągają dłoń do innych nie skupiając się na poglądach, wyznawanej religii, czy kolorze skóry. Ludzi, którymi dobrze jest się otaczać.http://monikamarin.eu/pol.html
Recenzja również na: http://bookparadisebynatalia.blogspot.com/
W drugiej części Kronik Saltamontes znów spotykamy się z Adamem, Aleksem, Annabell, Barbarą oraz wieloma innymi osobami, które wystąpiły w pierwszej części.
W ich życiu wiele się zmieniło, można nawet powiedzieć, że zaszły drastyczne zmiany.
Aleks, Adam oraz Amelia zostali adoptowani przez Annabell oraz Alberta.
Wspólnie zamieszkali w Toskanii, mieście, w którym nie brakuje dobrego wina.
Wyremontowali tam piękny dom, aby wspólnie cieszyć się sobą.
Barbara związała się z Danielem, dawnym szczurołapem. Swój stary fartuszek zamieniła na piękne ubrania i nareszcie poznała miłość, która mówi do niej po francusku.
Aleks jest już prawie dorosłym chłopakiem. Nie w głowie mu zabawy, myśli o dziewczynach, a szczególnie o jednej, Katarzynie, którą poznał będąc w sierocińcu. Od dawna się nie widzieli i jego myśli krążą ciągle wkoło niej, pragnie odwiedzić, zobaczyć swoją ukochaną.
Adam nadal konstruuje swoje maszyny, nie zrezygnował ze swoich marzeń. Jest mu przykro, że Aleks jest taki dorosły, chociaż dzieli ich zaledwie kilka lat różnicy. Nie rozumie swojego starszego brata, brakuje mu wcześniejszych zabaw.
Amelia, młodsza siostra chłopaków, zapatrzona jest w swojego najstarszego brata, marzy o tym, aby zostać jego żoną. Ciągle chodzi oburzona, ponieważ bracia nie chcą jej zabierać na wspólne przygody i odkrywanie tajemnic.
Po wcześniejszych wydarzeniach wszyscy starali się zapomnieć o tajemniczym bractwie. Nikt nie chciał o nim rozmawiać prócz Aleksa oraz Adama. W swoim uporze postanowili przekonać mamę Annabell, aby pozwoliła im zejść do podziemi, w których czają się złe stwory i zgłębić szczegóły Bractwa Saltamontes.
Przyparta do muru, pozwoliła zająć im się ich marzeniami, pod warunkiem, że zabiorą ze sobą Fabiena, tak samo zafascynowanego Bractwem.
Na ich drodze staje wiele przeszkód, jednak z uporem dążą do wyznaczonego celu.
Z początku myślałam, że książka z perspektywy kilku lat do przodu nie spodoba mi się.
Zazwyczaj nie czytam takich książek, ponieważ mi się nie podobają, a jednak tutaj zostałam miło zaskoczona.
Książka idealnie trafiła w mój gust. Historia przepełniona nastoletnimi problemami oraz tajemnicami jest genialna.
Fajnie się czyta o przygodach dwójki chłopców. Zostałam przeniesiona w świat pełen magii i miłości.
Byłam zachwycona jak okazało się, że Aleks ma własnego konia! Opisywanie jego miłości do niego, było świetne, chociaż nie powiedziałabym, że spocony koń wydziela mdły zapach, jednak to indywidualna sprawa.
W drugiej części możemy zobaczyć, jak w ciągu czterech lat zmieniają się ważniejsi bohaterowie.
Książkę się dosłownie pochłania, mimo tego, że ma prawie 400 stron.
Jednak oczywiście mam kilka zastrzeżeń do tej lektury.
-Przede wszystkim ciężej czytało mi się historię skierowaną dla młodzieży. Przy poprzedniej części śmiało mogłam stwierdzić, że jest to książka dla dzieci, młodzieży oraz dorosły. Druga część zdecydowanie dla dzieci nie jest.
-Zauroczenie Amelii nie podobało mi się. Od pierwszej części mnie męczyła, jednak teraz to się zaogniło. Na pewno każda z nas w życiu, będąc dziewczynką zauroczyła się w starszym koledze, ale ona... ona to już jest tak nachalna, że aż mnie mdliło, nie lubię takich osobowości.
Oczywiście muszę pochwalić wszystkie rysunki, jakie znajdują się w tej książce. Zdecydowanie są lepsze, niż te w pierwszej.
Jeśli miałabym porównać obie części, to zdecydowanie są na tym samym poziomie i od siebie nie odbiegają.
Nie słyszałam o niej wcześniej, nie czytałam o niej, w końcu, jak mam sama sobie wyrobię zdanie. Więc nie wiedziałam czego się spodziewać. Początek był ciut oporny. Stereotypowa Barbara mocno mnie zirytowała, najbardziej niedoceniona postać tego tomu, a przecież taki potencjał miała. Szkoda.
Poza tym ponury, powojenny Szczecin, jakoś mi nie pasował, jako lektura na wakacje. Jednak nie będę marudzić, że się nie wciągnęłam, bo chłopaków Adama i Aleksa szybko polubiłam. Dodatkowo styl autorki bardzo mi przypomina te książki, które czytałam za dzieciaka. Wyłapywałam wibracje Tomka Wilmowskiego, W pustyni i w puszczy, Robinsona Crusoe, Doktora Dolittle, czy choćby Białyego Kła. Dla mnie bardzo fajne klimaty, ale już dawno takich książek nie czytałam. Mam wrażenie, że obecnie książki dla młodzieży są inne. Przynajmniej ja je inaczej odbieram.
Nie nudziłam się, niby wiedziałam dokąd dążymy, a jednak droga była nieprzewidywalna. Praktycznie każda przygoda mogłaby stanowić oddzielny tom, gdyby tylko je rozwinąć. Co też jest ich wadą, bo chciałabym więcej.
Jako matka byłam przerażona kolejnymi ucieczkami, bo widziałam tylko czarne scenariusze. Ale ta wiara, że będzie lepiej, jest zaraźliwa. Fajnie jest czasem sobie o tym przypomnieć.
Długo czytałam Kroniki Saltamontes, a raczej ten pierwszy tom, w końcu jeszcze 2 przede mną. Ale jakoś tak się zawiesiłam na tym co muszę, że nie po drodze mi było, żeby się od tego odrywać. Więc trochę ze mną pojeździła i nawet skąpała się niechcący. Jednak jak już do niej przysiadłam to bez oporów łyknęłam to co mi zostało.
I jeszcze bardziej polubiłam, nie tylko chłopaków, ale i tych, którzy przyłączyli się do tej podróży. Chciałabym mieć tyle odwagi, żeby po prostu się przyłączyć. Zwłaszcza, że motorem napędowym tego wszystkiego są miłość i pasja, które łączą stale powiększające się grono.
A czym są Kroniki Saltamontes? To musicie doczytać.
Kroniki Saltamontes, a dokładniej Ucieczka z mroku to fajna przygodówka, młodzieżówka. Zostawiam ją sobie w domu. Bo zakładam, że młody chętnie sięgnie po nią za kilka lat, jak już fajnie ogarnie samodzielne czytanie. Dla mnie to też była przyjemna pozycja.