-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2015-12-31
2015-12-18
Thomas budzi się w niewielkim, ciemnym pomieszczeniu i jedyne, co pamięta to swoje imię. Jego klatka porusza się w górę, czyli musi być jakąś windą. Kiedy owa winda wreszcie nieruchomieje, a do środka wpadają promienie słoneczne, oczom chłopaka ukazuje się mnóstwo twarzy. Sami nastolatkowie, w podobnym jak Thomas wieku. Sami chłopcy. I tak samo jak nowo przybyły nie pamiętają świata sprzed zesłania w owo tajemnicze miejsce (No, może nie wszyscy, ale o tym za chwilę).
Thomas poznaje przywódców dobrze zorganizowanej społeczności, zaprzyjaźnia się z najmłodszym z jej członków – Chuckiem, i stara się rozgryźć, o co w tym wszystkim chodzi. Znajduje się w otoczonym olbrzymimi murami miejscu wielkości siedmiu boisk piłkarskich, przez samych chłopców nazwanym Strefą (nie mylić ze stalkerską Strefą), a wokół rozciąga się Labirynt, z którego od dwóch lat nikomu nie udało się znaleźć wyjścia. Co miesiąc w Pudle przybywa jeden chłopak, zaopatrzenie dostarczane jest zgodnie z zapotrzebowaniem mieszkańców. Nie wiadomo nic o Stwórcach ani o celu, w jakim zamknięto wszystkich w tym miejscu. A w Labiryncie nocami krążą przerażający Bóldożercy. Na szczęście wrota do Strefy na noc zostają zamknięte, zapewniając Streferom bezpieczeństwo, ale biada Zwiadowcom, którzy nie zdążą wrócić przed zmrokiem.
Zwiadowca – to słowo nie daje Thomasowie spokoju. Nie wie dlaczego ani co się z tym wiąże, ale ma pewność, że musi zostać Zwiadowcą przemierzającym Labirynt. Nie będzie to łatwe, część mieszkańców Strefy jest do niego negatywnie nastawiona, a ci, którzy podczas niezwykle bolesnego procesu odzyskali część pamięci okazują mu jawną wrogość. Żaden z chłopców nie wie jeszcze, że niebawem zmienią się zasady gry. Wcześniej niż zwykle pojawi się kolejny Strefer i przyniesie wiadomość, że wszystko zmierza ku końcowi. Nie będzie już żadnych dostaw, nie będzie nowych przybyszów. Wszyscy poczują, że czasu na znalezienie wyjścia jest coraz mniej.
Brzmi znajomo, prawda? Zamknięcie grupy ludzi w pełnym niebezpieczeństw miejscu. Albo grupa nastolatków (ani przez chwilę nie śmiemy wątpić, że w jakimś sensie wyjątkowych), wśród których od razu łatwo wychwycimy tych jeszcze bardziej wyjątkowych. Tylko o co tu chodzi? Dlaczego Labirynt? Tego będziemy dowiadywać się stopniowo podczas lektury „Więźnia Labiryntu” i „Prób ognia”. Pewnie już zauważyliście nagromadzenie Wielkich Liter: Strefa, Labirynt, Zwiadowca, Bóldożerca, Pudło, Stwórcy… jest tego jeszcze więcej we wszystkich tomach. Moje najczęstsze reakcje podczas lektury trylogii „Więzień Labiryntu”? Pełne zachwytu „wow!” i pełne niedowierzania „co do jasnej ch…”. Dwie strony medalu.
Powieści naszpikowane są emocjami i akcją. Autor nie daje nam odpocząć, umiejętnie dawkując informacje, nie pozwalając się nudzić, sprawiając, że chcemy pochłonąć wszystko w jedną noc. Naprawdę wiele się dzieje i mamy niemałą frajdę z odkrywania razem z bohaterami kawałek po kawałku rozwiązania, które ma pomóc im uciec. I jest brutalnie. Wiem, że to pozycja przeznaczona dla młodzieży i bardzo mnie ta brutalność zdziwiła, ale naprawdę bez niej nie byłoby tak dobrze. Dashner nie szczędzi bohaterom potu i krwi, opisuje zadawane im wielkie cierpienia i nie waha się przed ich eliminacją. To jest dobre, dodaje autentyzmu i sprawia, że niczego nie jesteśmy pewni.
Z drugiej strony pisarz popełnia tak proste błędy, że co chwilę ma się ochotę soczyście zakląć z myślą: „I to ma być światowy bestseller? Naprawdę przydałoby się całość dopracować”. Na przykład jedną informację powtarza dwa lub trzy razy i daje nam do zrozumienia, że bohaterowie za każdym razem przeżywają/dowiadują się o tym po raz pierwszy. Albo nielogiczności w treści. Te szczególnie bolą. Coś w stylu: „idziemy ciemnym tunelem, och jak nam źle, że nic nie widzimy, gdybyśmy chociaż widzieli siebie nawzajem, zamiast co chwilę na siebie wpadać”. A w kolejnych rozdziałach okazuje się, że wszyscy mieli zegarki z podświetlanymi tarczami. Podobnych nielogiczności we wszystkich trzech częściach jest naprawdę dużo.
Jest też denerwująca maniera głównego bohatera, która każe mu niemal każdą nową trudność nazywać najgorszą rzeczą na świecie (albo jeszcze mocniej). Rozumiem, że to, co przeżywa jest naprawdę straszne, ale ileż można! Przykład: zamykają chłopaka w Ciapie na jedną noc. Nie ma mebli, jest ciemno i nieco zimno. A ten lamentuje, że to najgorsza rzecz na świecie, takie zamknięcie (na jedną noc!), i wolałby zmierzyć się z całą hordą Bóldożerców.
Jest jeszcze Przeczucie (to już moja własna Wielka Litera). Thomas często musi coś zrobić. Nie wie dlaczego, wie jednak, że to konieczne, że tak powinien się zachować. Ze strony autora sprytny wybieg – nie musi zagłębiać się w motywy i przesłanki kierujące bohaterem; dla czytelnika – rzecz po pewnym czasie denerwująca.
Czyli są dwie strony medalu. Jedna: nie możemy się oderwać od lektury; druga: bardzo się podczas czytania irytujemy. Tak jest w „Więźniu Labiryntu” i w nieco mniejszym stopniu w „Próbach ognia”, w których stopniowo zaczyna przeważać ta zła strona. W „Leku na śmierć” natomiast już od początku nawet zalety stają się męczące i wtórne.
O ile wspomniane wcześniej dawkowanie informacji doskonale sprawdza się w dwóch początkowych częściach, o tyle w trzeciej autor chyba sam nie bardzo wie, w jakim kierunku wszystko zmierza. Albo może: doskonale wie, co chce osiągnąć, nie wie natomiast, jak. Już mniej więcej od połowy „Prób ognia”, kiedy świat stworzony przez Dashnera odkrył przede mną większość tajemnic, miałem swoją wizję zakończenia. I proszę bardzo; ostatnie strony pokryły się z moimi wyobrażeniami.
Nie mówię, że pisarz w ogóle nie zaskakiwał mnie w ostatnim tomie. Mówię, że w większości były to zaskoczenia in minus. Szkoda, gdyż po „Więźniu Labiryntu” mimo jego wielu wad czułem ochotę na więcej, chciałem poznać wszystko, co ma do zaproponowania autor. I ta chęć utrzymywała się w czasie lektury tomu drugiego (choć, jak wspominałem, w nieco mniejszym stopniu).
Od pierwszych stron wydawało mi się także, że te powieści są bardzo „filmowe”. I oczywiście panowie i panie z Hollywood pomyśleli podobnie. Z tym, że po obejrzeniu pierwszej części byłem niemiło zaskoczony. Film niemalże od początku odchodzi od książki i podąża swoją ścieżką w tym samym świecie. Pierwsza scena, kiedy Thomas wyjeżdża w Pudle do Strefy, jest genialna. Dalej z mojej strony było tylko zdenerwowanie i westchnienia niedowierzania. Tak że jeśli po lekturze zdecydujecie się na obejrzenie ekranizacji, nie nastawiajcie się na wierność oryginałowi, lecz raczej na bardzo luźną adaptację.
A polskie wydanie? Jeden zasadniczy problem. Niektórzy bohaterowie porozumiewają się w myślach i dialogi te zapisane są kursywą. Wszystko pięknie, ale dlaczego w takim razie niektóre zwykłe wypowiedzi też są tak zapisywane? Myli to i przeszkadza w lekturze.
I jeszcze pytanie do pracowników wydawnictwa: Dlaczego na tylniej okładce „Leku na śmierć” (Papierowy Księżyc, 2013) znajduje się akurat taki opis? Chodzi mi o fragment o Thomasie i jego wspomnieniach. Nijak to się ma do treści książki
Podsumuję: warto przeczytać dla emocji, jakie daje lektura dwóch pierwszych części; nie warto – ze względu na rozczarowanie, jakie przynosi część trzecia.
„Więzień Labiryntu” – 8/10
„Próby ognia” – 7/10
„Lek na śmierć” – 4/10
malynosorozec.blogspot.com
Thomas budzi się w niewielkim, ciemnym pomieszczeniu i jedyne, co pamięta to swoje imię. Jego klatka porusza się w górę, czyli musi być jakąś windą. Kiedy owa winda wreszcie nieruchomieje, a do środka wpadają promienie słoneczne, oczom chłopaka ukazuje się mnóstwo twarzy. Sami nastolatkowie, w podobnym jak Thomas wieku. Sami chłopcy. I tak samo jak nowo przybyły nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-18
2015-12-18
2015-12-07
„Zaczyna odwaga, decyduje siła
Rozstrzyga duch.
Z nauk mistrzów”[1]
Jak umierają mnisi?
Czasem znajduję wątek, postać czy wydarzenie, które w jakimś sensie staje się dla mnie najważniejsze w całej powieści. Najczęściej przewija się TO na kartach całej książki i, moim zdaniem, nie było zamierzeniem autora (autorów), aby stało się najważniejszą częścią ich dzieła. Cóż, jako czytelnik mam prawo czytać i rozumieć książki po swojemu.
Jak umierają mnisi?
To najważniejsze, moim zdaniem, pytanie w powieści „Mesjasz formatuje dysk”, a odpowiedź, którą dają autorzy, jest ze wszech miar zadowalająca.
A teraz słów kilka informacji, o czym mówi owa książka:
W Podniebnej Krainie od dłuższego czasu źle się dzieje. Martwi wstają z grobów, zaś na żyjących pada cień choroby zwanej „Szaleństwem Buddy”. Prawo Karmy nie działa właściwie i coraz częściej zdarza się, że w jednym ciele znajduje się wiele dusz, a ludzie robią rzeczy, których nikt nigdy by się po nich spodziewał. Spokojna i przyjazna Ósma cioteczka na przykład z zadziwiającą łatwością pokonuje straże prześwietnego Zhou-Wanga i dostaje się w jego pobliże, bynajmniej nie w przyjaznych zamiarach. Dziwne zachowanie, nieprawdaż? Tą akurat sprawą zająć musi się sędzia Bao, zwany Smoczą Pięścią. Pomogą mu pewien taos, pewien szpieg i pewien niepozorny chłopiec, którego ciało mieści dwie bardzo różniące się od siebie dusze. Noszący miano podpory Nieustraszoności sędzia wie, że wszystkie niewytłumaczalne zjawiska w Podniebnej Krainie są ze sobą połączone. Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi i prowadzi go nawet do Piekła Fengdau, gdzie, jak się okazuje, także źle się dzieje. Jednak koniec końców wszystkie tropy wiodą do klasztoru Shaolin, w którym mnisi-wojownicy starają się osiągnąć Oświecenie.
„Mesjasz formatuje dysk” jest powieścią zakręconą. Bardzo zakręconą. Może wspomnę, że na chwilę przeniesiemy się nawet do teraźniejszości, zobaczymy czterech jeźdźców apokalipsy czy Piołuna, a w piekle dusze gotowe są katować siebie nawzajem, byleby kara w ogóle się odbyła. Na dodatek to bardzo „wschodnia” opowieść, co dla czytelników w naszym kraju, przyzwyczajonych do zupełnie innej fantastyki, może stanowić pewne wyzwanie. Tak było w moim przypadku. Inne wierzenia, inne tradycje, inne zachowania, inni ludzie. A jednak, kiedy już złapiemy właściwy rytm, czyta się to wszystko bardzo dobrze.
Nie ukrywam, że lubię prozę ukraińskiego duetu ukrywającego się pod pseudonimem Henry Lion Oldi. Lubię i bardzo cenię, między innymi za opisy, które i w tej pozycji nie zawodzą. Autorzy bardzo dobrze je dawkują. Solidne, obszerne fragmenty przeplatają się z krótkimi, pozostawiającymi lekki niedosyt, lecz mającymi wielką moc oddziaływania scenami. Dobrym przykładem są opisy walk (w końcu główną rolę odgrywają tu mnisi-wojownicy!) albo szkolenia, jakie przechodzą przyszli mnisi: dużo o zwykłym dniu kandydata do ogolenia głowy, a później krótko i dosadnie o końcowym „egzaminie”.
Zresztą oddam głos pisarzom:
„Powtórzył ze zręcznością prawdziwego mistrza, zakończywszy śmiercionośne uderzenie orlich szponów w powietrzu – i wydało się, że mrok stęknął z bólu”[2].
Proste słowa, prawda? Ale scena, jaka staje przed oczami przy czytaniu tego jednego zdania… Istota tkwi w przygotowaniu wszystkiego z myślą o jednym konkretnym momencie, budowaniu napięcia, wciąganiu w sytuację, aż w wyobraźni niemalże słyszy się odgłos, z jakim mrok przyjmuje cios… Trudno mi to opisać w kilku słowach... Zresztą, jeśli chodzi o słowa, znów zacytuję:
„Prawda zaś tkwi tylko w milczeniu, ponieważ słowa…
To tylko słowa.
Kule, którymi się wspiera chromy duch”[3].
W ogóle dużo jest w „Mesjaszu...” głębszych przemyśleń. O człowieku, duszy, prawdzie, oświeceniu. A wszystko z perspektywy ludzi Wschodu. To ciekawi. Sporo jest także nawiązań do chińskiej tradycji i historii.
I dużo akcji. Przez cały czas dużo się dzieje, Oldi nie pozwala nam się nudzić. Na ponad czterystu stronach drobnym drukiem znajduje się naprawdę niewiele fragmentów powodujących lekkie znużenie (jednak niestety są). Piszę to z bólem serca, ale całość jest, powiedzmy, o pół tonu za bardzo zakręcona. Konkretnie główny wątek taki jest.
Fantazji autorom nie można odmówić. Ani umiejętności wciągnięcia w swój świat. Mimo wielu niewiarygodnych pomysłów czułem się bardzo naturalnie podczas lektury. Tak jak bohaterowie powieści, przyjmowałem wszystko (no, prawie wszystko) bez mrugnięcia okiem. Martwi wstają z grobów? Zaraz coś na to zaradzimy. Trzeba udać się do piekła i porozmawiać z jego władcą? Prowadź, dostojny taosie!
Nic nie jest w stanie zdziwić czy wyprowadzić z równowagi bohaterów powieści, a oni sami są skonstruowani bardzo starannie i naprawdę trudno się z nimi nie zżyć, nie kibicować im. Nawet tym teoretycznie złym.
Ocena dla mnie jest jasna i jak najbardziej zasłużona, jednak nieco boję się polecić komukolwiek tę pozycję. Obawiam się, że trzeba mieć specyficzny gust, żeby polubić prozę Oldiego w takim wydaniu. Cóż, ja jak zwykle jestem zachwycony tym, co mają do zaoferowania.
Jeszcze słów kilka o polskim wydaniu: zbyt wiele literówek i drobnych błędów. I nie starajcie się nie oceniać książki po okładce. W tym akurat przypadku oddaje ona wydarzenia, o jakich przeczytamy, ale jest, delikatnie mówiąc, tandetna.
9/10
„Drapieżnik jest silny i agresywny z natury, dlatego okazuje mniej okrucieństwa w ferworze walki. Drapieżniki mają wspaniały oręż, ale też nie mniej potężną uzdę – nie przegryza się gardła pokonanemu konkurentowi i nie goni przegranego brata, by mu jeszcze dołożyć; drapieżnikowi wystarcza demonstracja siły.
Słaby jest od samego początku słabeuszem i dlatego jest okrutny do granic histerii; słaby musi okazywać się nieustannie! Rozum dał słabemu człowiekowi siłę drapieżnika, ale słabeusz nigdy nie miał powstrzymującej okrucieństwo uzdeczki drapieżcy”[4].
„Tylko wtedy gdy możesz zabić, zaczynasz pojmować, iż można nie zabijać.
Najbardziej niebezpieczne stworzenie na świecie – to tchórz-słabeusz, który znalazł się na pozycji zwycięzcy”[5].
„Jeden trup od miliona trupów różni się tylko wielkością liczb i terminami pracy”[6].
malynosorozec.blogspot.com
---
[1] Henry Lion Oldi, „Mesjasz formatuje dysk”, przeł. Andrzej Sawicki, wyd. Solaris, 2004, s. 218.
[2] Tamże, s. 429.
[3] Tamże, s. 198.
[4] Tamże, s. 410.
[5] Tamże, s. 414.
[6] Tamże, s. 398.
„Zaczyna odwaga, decyduje siła
Rozstrzyga duch.
Z nauk mistrzów”[1]
Jak umierają mnisi?
Czasem znajduję wątek, postać czy wydarzenie, które w jakimś sensie staje się dla mnie najważniejsze w całej powieści. Najczęściej przewija się TO na kartach całej książki i, moim zdaniem, nie było zamierzeniem autora (autorów), aby stało się najważniejszą częścią ich dzieła. Cóż,...
2015-11-25
„Wszyscy ludzie popełniali złe uczynki, jeśli tylko dostrzegli szansę, że może im to ujść na sucho”*.
Długo czekałem na tę pozycję. W międzyczasie trzykrotnie przeczytałem pozostałe powieści Glena Cooka. Miałem nadzieję poznać wreszcie zakończenie cyklu „Imperium Grozy”, ale już po pierwszych stu stronach zdałem sobie sprawę, że nic z tego. Domyśliłem się, że autor nie zamierza żegnać się z tym akurat światem. Może to i dobrze?... Co ja piszę, na pewno dobrze! Z tym, że wolałbym, aby kolejna część przypominała te początkowe. Może coś o Krucjatach Nawami albo o czasach, gdy do władzy w Imperium Grozy dochodzili Książęta Taumaturgowie? A może młodość ojca Bragiego?
„Droga zimnego serca” przypomina niestety dwie poprzednie części. Co daje jej pozycję powieści niemalże bardzo dobrej. Szkoda, że tylko tyle.
Najbardziej razi mnie to, iż autor bardzo zdewaluował większość występujących w „Imperium Grozy” postaci. Ragnasrosn, Treblickock, Hauron, Adept – są cieniami samych siebie z poprzednich tomów. Varthlokkur, Starzec, Nephante – ich rozwój nie idzie w dobrym kierunku. Jedynie Mgła i lord Ssu-ma zasługują na pochwałę. No i dzieci Mgły.
Fabularnie – za dużo zamieszania. Krótkie rozdziały z początku czyta się dobrze, mamy nadzieje, że doskonale rozstawią postaci na planszy, ale w miarę upływu czasu nic się nie zmienia. W połowie książki nadal nie bardzo wiadomo, w jakim kierunku wszystko zmierza. Dochodząc do jej końca nie byłem pewien, czy autor tak właśnie wszystko zaplanował, czy coś jednak poszło źle.
Ślepe zaułki i całkowicie niewykorzystany potencjał części postaci – to moje pierwsze wrażenia po skończeniu lektury. I jeszcze teleportacja, i nieodłączna myśl, że coś jest nie tak, że coś nie zgadza się z wydarzeniami opisanymi w jednym z poprzednich tomów… Ale mimo wszystko nawet przez myśl mi nie przeszło, aby porzucić lekturę. Cook to Cook i potrafi wciągnąć w swój świat.
Wy, którzy czytaliście poprzednie części, i tak sięgnięcie po „Drogę zimnego serca” – powieści Glena Cooka są jak narkotyk, chce się więcej, nawet kiedy jakość, jak w tym przypadku, jest nieco niższa.
A wy, którzy nie zaczęliście jeszcze lektury „Imperium Grozy” – lepiej nadróbcie zaległości.
Pierwsze pięć powieści cyklu to absolutnie najwyższa półka fantasy. W Polsce ostatnio wydane zostały w zbiorczych tomach. Pierwszy, czyli „Okrutny wiatr”, opowiada historię wojen podzielonego zachodu z żądnym podbojów Shinsanem. W środku wszystkiego jest maleńki kraj o nazwie Kavelin i Bragi Ragnarson, barbarzyńca z mroźnej północy, który zostaje najważniejszym człowiekiem na zachodzie. Są potężni magowie (ci się autorowi udali zacnie!), królowie, dowódcy, rycerze i przede wszystkim chcący po prostu przeżyć zwykli ludzie – czyli mieszanka, do jakiej przyzwyczaja w swoich książkach Glen Cook. I konflikty zbrojne. Zarówno te stosunkowo niewielkie, w których ścierają się lokalni feudałowie, jak i te, gdzie ofiary liczone są w milionach.
O tak, trzy części zebrane w „Okrutnym wietrze” zapewniają solidną dawkę adrenaliny. A smaczku dodaje fakt, że rewelacyjny pierwszy tom jest czymś w rodzaju wprowadzenia do jeszcze lepszej kontynuacji – i to postaci, zdawałoby się, drugoplanowe odgrywają największą rolę w dalszych częściach.
Później wydawnictwo Rebis dało nam w „Fortecy w cieniu” dwa tomy, w których cofamy się w czasie do młodości dwójki spośród głównych bohaterów. Niewiele tu tytułowego Imperium Grozy, są przede wszystkim wojny religijne, które skąpią we krwi połowę kontynentu. Wszystko bardzo dobrze przemyślane, poszczególne wątki idealnie łączą się z przyszłością, znaną nam już z „Okrutnego wiatru”.
Właściwie kolejność czytania jest dowolna, jak najbardziej można zacząć od „Fortecy w cieniu”.
I to są pozycje, od których nie sposób się oderwać. Później… Później jest „Imperium nieznające porażki”, gdzie wydawnictwo zmieściło kolejne dwa tomy cyklu, dodając kilka opowiadań z tego samego świata. Te teksty, napisane na przestrzeni wielu lat, traktować można jako ciekawostkę. Znów ten sam zarzut: są dobre, miejscami bardzo dobre, ale nic więcej, co w odniesieniu do twórczości tego akurat autora zdecydowanie nie wystarcza. Powiem tak: ci, którym nie przypadną do gustu „Okrutny wiatr” i „Forteca w cieniu”, niech nie sięgają po dalsze części. Nic lepszego tam ich nie czeka. A ci podobni do mnie i tak wchłoną wszystko, co zostało opatrzone nazwiskiem: Glen Cook.
„Drodze zimnego serca”, jak już pisałem, bliżej do bezpośrednio poprzedzających ją tomów. Akcja toczy się na wszystkich możliwych frontach: w Kavelinie, Hammad-al Nakirze, Shinsanie czy Smoczych Zębiskach. Warto przed lekturą odświeżyć sobie znajomość wcześniejszych części, gdyż od początku dużo się dzieje i jak zwykle nie ma miejsce na opisy. Jest akcja. Dużo akcji.
Jeszcze słów kilka o zmianie tłumacza. Tak samo jak w przypadku „Delegatur nocy”, nie wyszło to najlepiej. Niektóre nazwy własne zmieniły brzmienie (na przykład nie znajdziemy już „Księcia Szarego Płaskowyżu”, tylko jego angielski odpowiednik. Aha… I ciągłe powtarzanie „Stary Wścibinos”…). Dla kogoś takiego jak ja stanowi to pewien problem. I nie ma mapy, która w tej akurat części bardzo by się przydała.
No, ale już nie narzekam. Za to chwalę: za okładki wszystkich części przede wszystkim. To jest coś, na co miło popatrzeć, szkoda, że na półce nie ma tyle miejsca, żeby wszystkie książki Glena Cooka mogły leżeć frontem…
A teraz podsumowuję:
Nie jest to Glen Cook w najwyższej formie, ale i tak czekam na więcej i mimo narzekań daję obiektywnie całkowicie niezasłużoną ósemkę. Ale przecież w czytaniu nie chodzi o obiektywną analizę wartości poszczególnych składowych książki, tylko o emocje, jakie wywołuje w nas owa książka. A jeśli o nie chodzi, powtórzę za pewnym kabaretem: „Będzie Pan zadowolony!”.
8/10
malynosorozec.blogspot.com
---
* Glen Cook, „Droga zimnego serca”, przeł. Zbigniew A. Królicki, wyd. Rebis, 2015, s. 396.
„Wszyscy ludzie popełniali złe uczynki, jeśli tylko dostrzegli szansę, że może im to ujść na sucho”*.
Długo czekałem na tę pozycję. W międzyczasie trzykrotnie przeczytałem pozostałe powieści Glena Cooka. Miałem nadzieję poznać wreszcie zakończenie cyklu „Imperium Grozy”, ale już po pierwszych stu stronach zdałem sobie sprawę, że nic z tego. Domyśliłem się, że autor nie...
2015-11-16
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/11/joerach-lilith-tom-1-dziedzictwo.html
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/11/joerach-lilith-tom-1-dziedzictwo.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-29
„Prostak nie odpowiada; może słyszeć twoje słowa, lecz nie zwraca na nie uwagi; daje mu to przewagę na początku, choć nie zawsze starcza jej do końca”[1].
Na niegościnne wyżyny przybywa podejrzany gość. Surowi mieszkańcy domu Casprów przyjmują go zgodnie z obyczajem, a on szczególnie ceni sobie towarzystwo dwójki nastolatków, Gry i Orreca. Przybysz sceptycznie podchodzi do opowieści młodzieńców o darach, jakimi dysponują czystej krwi mieszkańcy wyżyn. Zwłaszcza że żaden nie jest skory do zaprezentowania ich działania. Gry ma dar przywoływania zwierząt, którego nie chce używać podczas polowań, Orrec – dar odczyniania, i to z jego powodu zgodził się na zapieczętowanie swoich oczu. Dar jest bowiem dziki i zagraża każdemu, kto znajdzie się w zasięgu wzroku chłopaka. Mieszkańcy nizin uważają ludzi z gór za czarnoksiężników i boją się ich; od wielu lat nie utrzymują z nimi żadnego kontaktu.
Przybycie gościa stanowi punkt wyjścia dla opowieści Orreca. Życie go nie rozpieszcza, chociaż jest jedynym synem pana Caspromantu. Oto jego słowa, w których porównuje się z doświadczonym życiowo przybyszem:
„On był mężczyzną, ja chłopcem. On był złodziejem, ja człowiekiem uczciwym. On widział świat, a ja nie, ale to ja znałem zło lepiej niż on”[2].
Orrec snuje swoją historię, a my poznajemy jego całe życie – od dzieciństwa w cieniu potężnych dziada i ojca, przez świadome oślepienie, po dramatyczne wydarzenia, które doprowadzą go do granicy rozpaczy. On sam tak opisuje jeden z etapów swojego życia:
„To był Chaos, bez początku i końca, bez kierunku, a jednak zawróciłem, a droga, którą wówczas obrałem, zawiodła mnie z powrotem do światła”[3].
Ursula K. Le Guin pod płaszczem fantastyki przemyca poważną lekcję o życiu. O stracie, o bólu, o godzeniu się z nieuniknionym. Dary są ważne w powieści, determinują życie mieszkańców wyżyn, pozwalają im przetrwać. Ale ważniejsi są ludzie i ich sposób wykorzystania tych darów. Ważne są przyjaźń i wsparcie. Ważna jest wewnętrzna siła, jaką dysponują bohaterowie. I ważne są lekcje płynące ze zła, jakie im się przytrafia. Gorzkie lekcje.
Każdy, kto zna prozę Le Guin, będzie zadowolony. Kto nie zna, ma okazję zacząć przygodę z tą autorką od pozycji spokojnej i stonowanej, a jednak mającej olbrzymią moc. Takie właśnie są „Dary”. To opowieść, w której z pozoru brak czegokolwiek spektakularnego, a jednak chwilami potrafi wbić w fotel. Trzeba się tylko wciągnąć w świat autorki, wczuć w bohaterów, jakich stworzyła. Siła tej książki tkwi w myślach i emocjach bohaterów, w ich wnętrzach, do których zaprasza nas Ursula K. Le Guin.
Chciałbym zwrócić uwagę na coś jeszcze. Na rodziców Orreca. To postaci drugoplanowe, widziane i opisywane z perspektywy syna. Kochająca, pochodząca z nizin matka – outsiderka, nie do końca rozumiejąca zwyczaje panujące na wyżynach, starająca się wprowadzić nieco oświecenia w życie swojej rodziny. I ojciec – mający silny dar, surowy i w oczach niektórych straszny. Po kolejnym w ciągu kilkunastu lat przeczytaniu „Darów” to jego uważam za bohatera, któremu należy bacznie się przyjrzeć. Jego polecam Waszej szczególnej uwadze. To jego dramat budzi największe zainteresowanie. Jego wybory – jedyne możliwe, za które musi płacić olbrzymią cenę.
„Odrobina zła istnieje w najlepszych z nas, więc lepiej się do tego przyznać, pogodzić się z nim, a nie pielęgnować, by gniło w ciemnościach”[4].
8/10
malynosorozec.blogspot.com
---
[1] Ursula K. Le Guin, „Dary”, przeł. Maciejka Mazan, wyd. Prószyński i S-ka, 2006, s. 81.
[2] Tamże, s. 133.
[3] Tamże, s. 118.
[4] Tamże, s. 133.
„Prostak nie odpowiada; może słyszeć twoje słowa, lecz nie zwraca na nie uwagi; daje mu to przewagę na początku, choć nie zawsze starcza jej do końca”[1].
Na niegościnne wyżyny przybywa podejrzany gość. Surowi mieszkańcy domu Casprów przyjmują go zgodnie z obyczajem, a on szczególnie ceni sobie towarzystwo dwójki nastolatków, Gry i Orreca. Przybysz sceptycznie podchodzi...
2015-09-21
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/09/wolsung-antologia-tom-1.html
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/09/wolsung-antologia-tom-1.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-09
„Spośród wszystkich straszliwych dźwięków, jakie można usłyszeć, ciche ’klik’ w pradawnej świątyni należy do najbardziej przerażających” [1]
Klavres z wieży Irrum, jest tym do kogo przychodzą bohaterowie. Potrzeba magicznej mapy, broni, czy może pomocy w odczarowaniu czegoś lub kogoś? Klavres jest odpowiednim człowiekiem. Jego wieża często gości tych, o których później śpiewane są ballady, i których przygody opisują niezliczone książki.
Pomysł autora zacny, a wykonanie jest poprawne. Niestety tylko poprawne… Coś dla miłośników fantasy i gier rpg, w których „przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. Jeśli czytelnik jest jednym z nich istnieje szansa, że nie zmarnuje czasu.
Takie pozycje naprawdę są potrzebne. Spojrzenie na epickie przygody z perspektywy pozostającego w cieniu rezydenta wieży. Elegancko. Nie mogę powiedzieć, że książka mi się nie podobała. Ale też nie mogę jej polecić.
Najlepszym rozdziałem był ten, którego akcja dzieje się zanim Klavres stał się rezydentem wieży. Pierwszy rozdział, w którym jest smok, jest eksploracja pradawnej świątyni. Jest dobrze. Przypomina mi jedną z przygód Kane’a z książek pana Karla Edwarda Wagnera. Tam też była walka dwóch potęg obserwowana przez głównego bohatera. Nie w głowie mi myśli o plagiacie czy nawet „inspiracji”, chodzi mi tylko o to, ze mogę porównać prozę Wagnera i Tuchorskiego i stwierdzić, że ten drugi nie ustępuje pola. Autor „Rezydenta Wieży” pisać potrafi, co pokazuje właśnie w tym pierwszym rozdziale.
A później, przez resztę książki jest przeciętnie. Bohaterowie przychodzą do maga z wieży, on rozwiązuje ich problemy w międzyczasie wspominając swoją wielką miłość, która żyje sobie w pobliskim miasteczku. Pomysły fajne: magia opowieści, hełm tytanów, itp. Ale wszystko wypada jakoś blado.
Za dużo wtrąceń z łaciny – coś co nie przeszkadza w wielu innych pozycjach tutaj irytuje. Świat jest płytki, ledwo machnięty, a bohaterowie – nie nijacy, ale bardzo im to tego blisko.
„Rezydent wieży” to miła, niezobowiązująca lektura, po której pozostaje spory niedosyt. Może inaczej byłoby gdy nie nastawiać się za bardzo na „coś innego”, „coś nowego”? Gdyby podejść do książki jak do miłej, lekkiej lektury właśnie?
Z tym, że tak właśnie podszedłem, a i tak pozostał niedosyt i lekkie rozczarowanie.
5/10
„Nie trzeba stać w pierwszym szeregu, żeby być kimś ważnym” [2]
malynosorozec.blogspot.com
[1] Andrzej Tuchorski, „Rezydent Wieży. Księga 1.”, wyd. Prószyński i S-ka , 2011, s. 54
[2] tamże, s. 26
„Spośród wszystkich straszliwych dźwięków, jakie można usłyszeć, ciche ’klik’ w pradawnej świątyni należy do najbardziej przerażających” [1]
Klavres z wieży Irrum, jest tym do kogo przychodzą bohaterowie. Potrzeba magicznej mapy, broni, czy może pomocy w odczarowaniu czegoś lub kogoś? Klavres jest odpowiednim człowiekiem. Jego wieża często gości tych, o których później...
2015-08-17
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/08/dziewczyna-ognia-i-cierni-rae-carson.html
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/08/dziewczyna-ognia-i-cierni-rae-carson.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-15
„Obok chciwości to żądza jest głównym narzędziem ludzkich poczynań”[1].
Już patrząc na mapę zamieszczoną w każdej części „Kronik arkadyjskich” widzi się, że świat przedstawiony przez Sokołowskiego będzie niemalże kopią tego znanego nam z historii. Do tego nazwy, nazwiska, obyczaje, a także religie – na przykład: Soter, awatar Theosa, zszedł z niebios i żył wśród ludzi kilkaset lat wcześniej. Stąd główna religia Imperium to soterianizm, a najważniejszym obok cesarza człowiekiem w Imperium jest Patriarcha tegoż Kościoła. Ale istnieją również demony i anioły, a wszystko, o czym mówi religia, to prawda. Jest także inkwizycja. Autor opisuje nawet zejście do najgłębszych kręgów piekła. No i jeszcze magia. I Opatrzność. I Królowa Śniegu oraz jej Kay. Ogólnie odnoszę wrażenie, że w budowę swojego świata pisarz włożył sporo pracy. Widać tego efekty. Dominik Sokołowski sam siebie określa jako miłośnika średniowiecza i wszystko wskazuje, że naprawdę ma pojęcie o okresie, w jakim umieścił akcję swojej trylogii.
Pierwsza część, czyli „Kwiat paproci”, rozpoczyna się od obalenia cesarzowej i przejęcia władzy przez generała jej armii. Z życiem uchodzi sześcioletni Isaakios, prawowity (chociaż niektórzy twierdzą, że jest bękartem) następca tronu. Przez kolejne lata opiekuje się nim centurion Łamignat, wspomagany przez nieujawniającego swojej tożsamości Mentora.
Mniej więcej w tym samym czasie młody inkwizytor w jednym z miast na zachodzie przygarnia dziewczynkę, z której postanawia zrobić niezwykłą broń dla swojego zakonu. Szkoli ją wszechstronnie i gdy Michelle wyrasta na mądrą i piękną kobietę, staje się doskonałą agentką, posyłaną tam, gdzie szerzy się herezja.
Jest jeszcze trzeci wątek: Vlora, ziemie Iliasa, zostaje napadnięta przez Vindladczyków. Żona i dzieci rycerza giną, a ten, pogrążony w rozpaczy, wyrusza wraz z wiernym giermkiem Basarabem szukać zemsty.
Cesarz dorasta i postanawia sięgnąć po swoje dziedzictwo. Michelle, której nauczyciel stał się wielkim inkwizytorem, przybywa do Chrysopolis, aby zdemaskować zagrażającą Kościołowi sektę. Ilias kieruje się na północ, do mroźnej Vindlandii.
Autor naprzemiennie opisuje perypetie bohaterów; z czasem, jak można się domyślić, ich losy zaczną się przeplatać.
Aha… jest także Apolyn, nazywający sam siebie dziedzicem Sotera, aspirujący do roli Boga człowiek… nie, nie człowiek: istota o ciągle rosnącej mocy i ambicji. Porwany z samego piekła przez mnichów czarodziejów, obawiających się, że może stać się sprawcą przepowiedzianego końca świata.
Dobrze to wygląda. Napisane z rozmachem, dokładnie, z dbałością o szczegóły. Czasem może zbyt rozwlekle, co nie stanowi jednak największego problemu. Najważniejszy zarzut to ten, że debiutujący autor kiepsko radzi sobie z pewnymi kwestiami, zwłaszcza z relacjami między ludźmi. Są bardzo naiwne. Tak samo niektóre myśli i dialogi. Naiwne i nieco dziwne. Jakby bohaterowie wychowali się w idyllicznym miejscu, gdzie prawość i szlachetność cechują wszystkich ludzi. Źle to zostało przedstawione po prostu, niczym wyjęte żywcem z książki dla dzieci, a przecież powieściowa rzeczywistość jest mocna, brutalna. Nie ma w tym płynności, nie ma wiarygodności. Cały z mozołem budowany świat dużo na tym traci.
Pierwszy tom czyta się naprawdę ciężko i nie wiem, czy sięgnąłbym po następny, gdyby nie bardzo dobry zwrot akcji pod koniec. Autor rozegrał to doskonale i oto miałem w ręce „Adamantowy miecz”, gdzie wszystko wyglądało o wiele lepiej. Nabyte doświadczenie dało o sobie znać i zarówno druga, jak i trzecia część napisane są dobrze. Cały czas widać tę „naiwność”, ale nie jest już aż tak rażąca.
W „Kronikach arkadyjskich” jest wiele niespodziewanych zwrotów akcji, takich jak pod koniec „Kwiatu paproci”. Zaskakują i wciągają w lekturę. W trzecim tomie zdajemy sobie jednak sprawę z istnienia pewnego schematu i możemy przewidzieć, co się stanie. Co jakiś czas autor zmienia ważność poszczególnych wątków. To także nie pozwala się nudzić, ale może wprawić w lekką konfuzję. Śledzimy losy bohaterów, wybieramy sobie tych, którym będziemy kibicować, a tu okazuje się, że ich losy są już tylko tłem dla większych wydarzeń. Dla mnie to akurat zaleta powieści.
Jest też kilka smaczków, które podnoszą wartość serii. Na przykład zawsze zastanawiałem się nad walką ze smokiem. Jak opisać pokonanie przez nieparających się magią ludzi olbrzymiego, zionącego ogniem gada. A autor „Kronik arkadyjskich” poradził sobie z takim opisem bardzo dobrze. Odpowiednio przygotował grunt i pokierował walką tak, że nie ma się do czego przyczepić. Sceny batalistyczne także są przemyślane i napisane solidnie. Ale… tutaj znowu w grę wchodzi wspomniana „naiwność”. Przemowa w ogniu walki, która powoduje zmianę stron? Strasznie razi.
Piekło, demony i anioły stanowią barwne uzupełnienie, ale zostały potraktowane nieco po macoszemu. Tak samo jak magia. Gdzieś tam jest, odgrywa wielką rolę w finałowych scenach, lecz niewiele dowiadujemy się na temat czarów. Magami są członkowie jednego z zakonów, na czym jednak polega czarowanie, skąd bierze się moc, kto może zostać magiem? No i zdolności Apolyna w finałowym tomie… Ponad skalę.
Ja nie żałuję lektury „Kronik arkadyjskich”, ale… szkoda, że pierwsza część odstraszy większość czytelników od dobrze pomyślanej serii.
„Kwiat paproci” 5/10
„Adamantowy miecz” 7/10
„Słowo stworzenia” 7/10
malynosorozec.blogspot.com
---
* Dominik Sokołowski, „Kwiat paproci”, wyd. Rebis, 2012, s. 120.
„Obok chciwości to żądza jest głównym narzędziem ludzkich poczynań”[1].
Już patrząc na mapę zamieszczoną w każdej części „Kronik arkadyjskich” widzi się, że świat przedstawiony przez Sokołowskiego będzie niemalże kopią tego znanego nam z historii. Do tego nazwy, nazwiska, obyczaje, a także religie – na przykład: Soter, awatar Theosa, zszedł z niebios i żył wśród ludzi...
2015-07-15
2015-07-15
2015-07-07
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/07/aleja-slepca-justin-peacock.html
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/07/aleja-slepca-justin-peacock.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-19
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/06/chowance-gwiazdy-przeznaczenia-adam-jay.html
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/06/chowance-gwiazdy-przeznaczenia-adam-jay.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-11
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/06/ewangelia-krwi-james-rollins-rebecca.html#more
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/06/ewangelia-krwi-james-rollins-rebecca.html#more
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-31
„Nadzieja wcale nie umiera ostatnia, po niej do głosu dochodzą szaleństwo i desperacja.”[1]
Jeśli czytaliście poprzednie książki pana Wengera, to nie potrzeba Wam zachęty do lektury tej pozycji. A jeśli nie, to przeczytajcie tą recenzję: http://malynosorozec.blogspot.com/2015/03/opowiesci-z-meekhanskiego-pogranicza.html
I kupcie wszystkie cztery części.
A co o samej „Pamięci wszystkich słów”? Czwarta część „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” i odpowiedź na bardzo ważne pytanie: autor jeszcze nie kończy. Ma wiele więcej do powiedzenia, stworzony przez niego świat rozwija się, a czytelnicy mogą liczyć na kolejne części. I dobrze. Bo chociaż czwarta książka jest nieco gorsza od… Ha! Fantastyczne stwierdzenie. Kocham takie ujęcie sprawy: „Nieco gorsza od poprzedniej części” – co nie przeszkodziło mi o drugiej godzinie, mimo przekrwionych oczu i wizji pobudki o szóstej, stwierdzić, że jeszcze jeden rozdział to znakomity pomysł. I tak dwie noce pod rząd. Ale warto było. Naprawdę warto, poza tym – sen jest przereklamowany, a proza pana Wegnera nie.
Więc z lekkim uśmiechem powtórzę: „nieco gorsza od poprzedniej części”. Dlatego, że zabrakło mi tych kilku fragmentów, do których mógłbym wracać wciąż i wciąż. Tych kilku stron nasyconych olbrzymimi emocjami, niekoniecznie najważniejszymi z punktu widzenia fabuły. Dostałem to w trzech poprzednich częściach. W czwartym nie (chociaż spotkanie Deany i Yatecha…). I jeszcze strona 139 – niepotrzebna, psująca efekt zaskoczenia, który autor prawdopodobnie chciał osiągnąć (w kilku innych miejscach udało się to wyśmienicie). I zakończenie, które z premedytacją wprowadza zamieszanie i każe czekać na następną część. Ale czy to minus? „Pamięć wszystkich słów” utwierdza mnie, że mam do czynienia z najlepsza serią fantasy.
Tym razem autor zabiera nas poza tytułowe pogranicze. Na dalekie południe i na zachód, na jedną z wysp na oceanie szarym.
Na południu śledzimy losy Deany. Wydarzenia z pierwszego tomu doprowadzą do tego, że będzie ona musiała opuścić rodzinne strony i udać się w pielgrzymkę na dalekie południe.
Na wyspie Amoneria bohaterem jest znany nam z „Zachodu” Alstin i Bitewna Pięść Reagwyra, który dzieli ze złodziejem jego ciało. Alstin ukrywający się w szeregach mnichów Wielkiej Matki wśród barbarzyńskich seehijczyków będzie próbował pozbyć się swojego problemu.
A te dwa wątki łączy i przeplata historia Małej Kany i Yatecha. I to jak łączy…
Prolog zaczyna się od gry w kości, w której stawką jest dosłownie wszystko. Od razu dostajemy do zrozumienia, że tym razem rzecz będzie o potęgach znacznie przewyższających pojmowanie zwykłych ludzi. A później, na początku pierwszego rozdziału, dostajemy fantastyczny opis pewnego pojedynku. Naprawdę fantastyczny. I już do końca, przez kolejne sześćset stron, autor utrzymuje niezwykle wysoki poziom.
Postaci kreowane przez pana Wegnera potrafią przyciągnąć uwagę czytelników. Ludzie (i bogowie i co tam jeszcze) z krwi i kości, mający także swoje wady i słabości.
Jest barwnie i prawdziwie, co od początku było niezwykłą zaletą serii. Pustynie, portowe zaułki, pałacowe korytarze. Wszystko jest tak, jak powinno być. Różnorodne miejsca, ludzie, zdarzenia. Autor czuje się dobrze w każdej scenerii, w każdej sytuacji. Nawet w przypadku opisywania szaleństwa sprowadzonego na świat przez bogów czy … miłości.
Filozofia wojownika Issaram i chęć przetrwania za wszelką cenę z szalonym bogiem w swojej głowie. Walka i uniki. Próba przetrwania wśród intryg pałacowych i wśród barbarzyńskich plemion. Dobrze to wygląda. I te momenty kiedy Deana walczy i kiedy Alstin traci kontrolę… Wisienka na torcie.
Zwróćcie jeszcze uwagę na historię. W poprzednich częściach meekhańczycy nie mieli pojęcia o przeszłości. To lud Issaram wiele wiedział, wiele pamiętał. A teraz okazuje się ile warte są ich wspomnienia i wierzenia. Wraz z postępowaniem lektury ewoluuje nasze poznawanie świata zarówno teraźniejszego jak i przeszłego.
I bardzo dobre wspomniane już zaskoczenia, zmiany tempa akcji. I końcówki rozdziałów. W opowiadaniach były mocne, a tutaj są..: lekko wkurzające. Autor zostawia akcje w takim momencie, że chce się wyć i siłą woli trzeba powstrzymywać się przed przeskoczeniem kilkunastu stron, tak tylko na chwilkę, żeby zerknąć, przekonać się co będzie dalej - a tu przeniesienie akcji na drugi koniec świata.
Dochodzi do tego powiązanie z wydarzeniami opisanymi w trzecim tomie, które mają niemałe znaczenie na losy wszystkich opisanych w „Pamięci wszystkich słów”. Akcja książki dzieje się równolegle do tej w „Niebie ze stali”, która nabiera nowego znaczenia, czytelnik musi sobie kilka rzeczy ułożyć na nowo w głowie. Trzecia część ukazała się kilka lat temu, wypadałoby przed lekturą ją sobie nieco odświeżyć. Żeby wszystko zrozumieć i w pełni delektować się wizją autora.
No i ten element, o który bałem się najbardziej. Istoty wyższe, ich przeszłość, wpływ na ludzi. Naprawdę nie chciałem, aby pan Wegner przeniósł akcję na poziom niewyobrażalny dla zwykłych śmiertelników, opisał rozgrywkę na boskim poziomie. A on to zrobił, ale w samym środku umieścił zdawałoby się nic nieznaczący pył, jakim są ludzie. I to zwykli, ludzcy bohaterowie mają decydujący wpływ na kształt świata.
Kupuję wizję Wojny Bogów i tego co było później. Kupuję wprowadzenie nowych... Sił. Kupuję sposób na narodziny bogów. Kupuję niemal wszystko co pan Wegner zaproponował i mówię, że chcę więcej.
Czekam na kolejne części. Widzę, że historia dopiero się rozkręca i jest jeszcze wiele do opowiedzenia. Mamy już czwarty tom, a nie ma ani śladu zadyszki, zmęczenia materiału, ciągnięcia czegoś na siłę.
Pozostaje jedynie liczyć na niezbyt długie oczekiwanie na kolejną część.
A okładki, moim zdaniem i wbrew temu co piszczy w internecie są dobre. Spójne. Miecz, kości, i ogień - tak bardzo oczywiste po przeczytaniu książki Fajnie cała seria się prezentuje, a książki nie rozpadają się po sześciokrotnym przeczytaniu (sprawdzona informacja w przypadku pierwszych dwóch tomów). Także nie narzekam na brak tańszych wydań – to co dostajemy jest warte swojej ceny.
A… jeszcze jedno: czas. Mieszanie w czasie to zawsze ryzyko, często prowadzące do chaosu. Zobaczymy jak w dalszych częściach poradzi sobie z tym pan Wegner. Ja jestem pełen obaw, ale ufam autorowi i czekam z niecierpliwością co z tego jego mieszania wyniknie.
10/10
„Neutralność… Przypomnij mi, czy to takie zastępcze określenie tchórzostwa, czy głupoty?”[2]
„Pogarda dla wroga odczłowiecz go, pozwala przypisać mu najgorsze cechy, takie jak głupota, tchórzostwo, zezwierzęcenie. Przez pogardę z łatwością sięgamy po okrucieństwo i terror, by przekonać się, że wróg odpowiada nam tym samym, co utwierdza nas w przekonaniu, że się nie pomyliliśmy, Więc gardzimy nim jeszcze bardziej… Na końcu tej drogi dwie oszalałe z nienawiści bestie próbują poprzegryzać sobie gardła.” [3]
malynosorozec.blogspot.com
[1] Robert M. Wegner, „Pamięć wszystkich słów”, wyd. Powergraph, 2015, s. 581
[2] tamże, s. 13
[3] tamże, s. 142
„Nadzieja wcale nie umiera ostatnia, po niej do głosu dochodzą szaleństwo i desperacja.”[1]
Jeśli czytaliście poprzednie książki pana Wengera, to nie potrzeba Wam zachęty do lektury tej pozycji. A jeśli nie, to przeczytajcie tą recenzję: http://malynosorozec.blogspot.com/2015/03/opowiesci-z-meekhanskiego-pogranicza.html
I kupcie wszystkie cztery części.
A co o samej...
2015-05-20
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/05/bez-litosci-james-scott.html
http://malynosorozec.blogspot.com/2015/05/bez-litosci-james-scott.html
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-11
„Spróbuj tylko ich wzruszyć bajeczkami o sprawiedliwości… Garbatego dopiero grób wyprostuje” [1]
Powyższy cytat doskonale opisuje mieszkańców moskiewskiego metra opisanych w książce pana Antonowa. I tacy właśnie ludzie pasują do wizji Uniwersum stworzonego przez Glukhovskiego. O takich chce się czytać w książkach z serii Metro2033.
W ogóle całe „Ciemne Tunele” przypominają nieco oryginalne Metro. Wędrówka, wielka misja, lekko naiwny główny bohater (zwłaszcza na początku książki). Plus kilka rodzajów niespotykanych dotąd mutantów i „klimat” tuneli.
Fabuła nie powala: oto ze stacji anarchistów wyrusza misja, od której powodzenia zależy przyszłość metra. Dowódcą zostaje młody Anatolij, a za przewodnika ma byłego komunistę Nikitę. Celem jest zniszczenie tajnego laboratorium, w którym szalony naukowiec Korbut próbuje stworzyć żołnierzy idealnych – niewrażliwych na ból, odpornych na promieniowanie, całkowicie posłusznych rozkazom.
Oczywiście po drodze wszystko się komplikuje, a główny bohater zostaje rzucony na pastwę tuneli.
Proste jak konstrukcja cepa. Ale ta prostota daje czytelnikowi sporo frajdy. Książkę czyta się szybko i przyjemnie. Nie ma potrzeby głębszego zastanawiania się, rozmyślania. Dla jednych to dobre rozwiązanie, dla innych niekoniecznie. Dla mnie – pół na pół. Pan Antonow pisze dobrze, a samo metro ma odpowiedni klimat. Ale czy to wystarcza?
Największym atutem są płynne przejścia z jawy w majaki senne - wychodzi to bardzo dobrze i na plus przemawia fakt, że dopiero po kilku, kilkunastu linijkach czytelnik orientuje się czy czyta o tym, co dzieje się w rzeczywistości, czy o wizjach głównego bohatera. Po za tym wspomniany już „klimat tuneli” i opisy walki na powierzchni. Cała wędrówka także wciąga – stacje faszystów, satanistów, anarchistów, czy te zamieszkałe przez mutanty. Wszystko zgrabnie, interesująco opisane. Jeszcze jeden duży plus – legendy i opowieści metra. Dobre. Po prostu dobre.
Ale jednak… za mało. Za mało emocji. Za mało zaskoczeń (te którymi autor uraczył nas w powieści są dość przewidywalne). Za mało wyrazistych bohaterów, których można by pokochać lub znienawidzić – jest Anatolij i Arszynow, do których nie mam zastrzeżeń, a po drugiej stronie (ci źli) postaci wypadają nieco blado jako czarne charaktery. Reszta bohaterów jest nieistotna, szybko zapadająca w niepamięć, można rzec: nijaka. I jest jeszcze nieodzowny wątek miłosny… nie bardzo, po prostu nie bardzo. A zakończenie przesadzone.
Podsumowując: lektura, na którą nie szkoda czasu, ale jednak nie zaliczająca się najlepszych pozycji w Uniwersum Metro2033. Lepsza od „Dzielnicy Obiecanej” czy „Za horyzont”, ustępująca „Piterowi” i dwóm pierwszym częścią trylogii Diakova („Do światła” i „W mrok”).
I oczywiście wypadałoby znać Metro2033 przed przystąpieniem do lektury „Ciemnych Tuneli”. Wypadałoby, ale nie jest to konieczne. Lektura Antonowa jest lżejsza i mniej zagmatwana niż oryginał, także dla mniej wymagających czytelników może iść na pierwszy ogień w Uniwersum. Ale, tak jak wspomniałem: szału nie ma.
Aha… Jeszcze takie coś:
„A co z jego chłopcami?” [2]
Nie wiem czy to wina tłumaczenia (bardzo dobrego, jak zwykle), czy też autor rzeczywiście ustami bohatera nazywa „chłopcami” drużynę gotowych na wszystko zabijaków. Przewinęło się to kilkukrotnie. Trochę razi.
7/10
malynosorozec.blogspot.com
[1] Siergiej Antonow, „Ciemne Tunele”, przeł. Paweł Podmiotko, wyd. Insignis, 2015, s. 61
[2] tamże, s. 145
„Spróbuj tylko ich wzruszyć bajeczkami o sprawiedliwości… Garbatego dopiero grób wyprostuje” [1]
Powyższy cytat doskonale opisuje mieszkańców moskiewskiego metra opisanych w książce pana Antonowa. I tacy właśnie ludzie pasują do wizji Uniwersum stworzonego przez Glukhovskiego. O takich chce się czytać w książkach z serii Metro2033.
W ogóle całe „Ciemne Tunele” przypominają...
„Futu.re”, future, przyszłość. Dmitry Glukhovsky w swojej powieści daje jej niesamowitą wizję. Nie ma w niej gwiezdnych podróży, kolonizowania planet, spotkania obcej cywilizacji. Nie ma prędkości nadświetlnych i zagrażającej człowiekowi sztucznej inteligencji. Są ludzie na Ziemi, swojej planecie. I tyle…
Jedna z tych książek, które potrafią poważnie wstrząsnąć. Pobudza wyobraźnię i każe się zastanowić: może jednak podążymy w kierunku wskazanym przez autora? Może już tam jedną nogą jesteśmy?
W dwudziestym piątym wieku naszej ery w Europie żyje sto dwadzieścia miliardów ludzi. Cała dostępna powierzchnia ziemi zabudowana została sięgającymi tysiąca pięter masywnymi wieżowcami – pod nimi zniknęło wszystko, co było tam poprzednio. Ludzie nie potrzebują już Boga, stali się mu równi – pokonali śmierć. Trzysta lat wcześniej udało się wyeliminować z ludzkiego DNA gen odpowiedzialny za umieranie. Teraz świat zamieszkują niestarzejący się trzydziestolatkowie. Każdy obywatel Europy ma prawo do nieśmiertelności, każdy ma prawo zrównać się z Bogiem. Jak to brzmi? Zachęcająco? Kusząco?
Autor przedstawia ten świat widziany oczami Jana, jednostki wyjątkowej nawet jak na standardy czasów, w których żyje. Poznajemy go, kiedy udaje się na najwyższe piętro wieżowca, gdzie ma spotkać się z jednym z najbogatszych ludzi na Ziemi. W jakim celu ktoś taki zaprasza bohatera do swojego świata? Świata, którego jeden mieszkaniec ma do dyspozycji więcej przestrzeni, niż tysiące ludzi na niższych poziomach? Musi to mieć związek z pracą, jaką ten wykonuje. Czyli z zabijaniem, chociaż on sam nazywa to inaczej. Jan należy do Nieśmiertelnych, ludzi, których zadaniem jest swoista kontrola wielkości populacji. Bowiem Europa nie może wyżywić kolejnych miliardów obywateli, Europa osiągnęła punkt krytyczny. Dlatego też posiadanie dziecka wiąże się ze zrzeczeniem się nieśmiertelności przez jedno z rodziców. A jeśli chodzi o niezarejestrowane ciąże… W takim przypadku wkraczają Nieśmiertelni. Wkraczają z całą stanowczością, w maskach Apolla na twarzach i z zawołaniem „Zapomnij o śmierci!” na ustach.
W „Futu.re” mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową w czasie teraźniejszym – coś wspaniałego! Bardzo dawno nie czytałem tak dobrze napisanej książki z takim właśnie typem narracji. Wszystkie te myśli, żadnej cenzury… Nawet kiedy Jan wraca do swojej przeszłości, do dzieciństwa, do okresu, kiedy dorastał, wszystko zostaje przekazane w czasie teraźniejszym – i to jest dobre.
A same wspomnienia, okres, kiedy z dziecka wykuwał się Nieśmiertelny… Dla mnie najlepszy element fabuły. Przeszłość odkrywana jest stopniowo i każde zagłębienie się w nią rzuca nowe światło na aktualnie rozgrywające się wydarzenia. Naprawdę warto czekać na poznanie historii Jana, warto w tych kilku rozdziałach oderwać się od wypełnionej miliardami dusz Europy, gdzie rozgrywa się akcja powieści.
Wraz z narratorem poruszamy się po olbrzymich wieżowcach, bywamy zarówno w slumsach, jak i wśród elit, podróżujemy pociągami, przedzieramy się przez wypełnione milionem dusz dworce, zaznajemy spokoju w parku wodnym, odwiedzamy piętra, gdzie mieszkają starzejący się ludzie czy takie, na których produkuje się mięso. Ale dobre jest to, że autor nie pozostawia starego kontynentu w próżni. Niewielkie wzmianki mówią o tym, co dzieje się na obszarze reszty świata. W Rosji, Ameryce, Indiach, nawet na morzach i oceanach. Nie ma ich dużo, jednak tyle wystarcza, żebyśmy mieli pełny obraz Ziemi. A ten nie jest kolorowy… Postęp postępem, nieśmiertelność nieśmiertelnością, ale człowiek zawsze pozostanie człowiekiem.
Co urzekło mnie w „Futu.re”, to tempo akcji. Spokojne, nieśpieszne. Wiele przemyśleń, uniesień, zwątpień. I wspaniałe momenty przyśpieszenia. Autor „rozwleka” niektóre fragmenty, zmusza nas do zastanowienia się, by zaraz uderzyć dynamiczną, często brutalną sceną. Przyśpieszyć, chwycić za gardło, ścisnąć…
W ogóle dużo w tej powieści przemocy i seksu. Nic dziwnego, że jest przeznaczona dla dorosłego czytelnika. Ale to dobrze. Nie ma owijania w bawełnę, uników, wszystko na swoim miejscu, świat pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Widać to także w myślach Jana, który nie należy bynajmniej do postaci pozytywnych, z całą swoją historią, lękami i przekonaniami. To bohater z krwi i kości, jakiego nam trzeba. Bohater na miarę naszych… wróć! Przyszłych czasów.
Chciałem ponarzekać na postaci drugoplanowe i te występujące w tle, ale… więcej miejsca dla nich zaburzyłoby kompozycję całości. W tym przypadku jest tak, jak ze światem poza Europą: wiemy tyle, ile potrzebujemy, żeby poznać i zrozumieć większość bohaterów.
Sporo mówi się tu o Bogu. Wynika to z biografii głównego bohatera i z zestawienia świata, w którym nie trzeba już obiecywać raju po śmierci, z działaniem Kościoła.
Imigracja… Wiem, że konieczne jest przedstawienie tego problemu w takiej Europie, jaką pokazuje Glukhovsky, ale nie chcę traktować „Futu.re” jako obrazu naszych czasów, metafory czy czego tam jeszcze. Chcę, by była to powieść mocna i dosadna, która zostawi mnie sponiewieranego psychicznie, tak jak sponiewierany jest jej główny bohater. Chcę czuć to wszystko, co on i dzięki kunsztowi autora tak właśnie się dzieje. Nie chcę myśleć w jej kontekście o teraźniejszej polityce, religii i kondycji świata, ale wiem, że spora część czytelników nie podzieli mojego zdania. I dobrze. Niech każdy myśli za siebie. Autor to prawdopodobnie miał na myśli, ale przekonamy się o tym, dopiero kiedy książka pojawi się na maturze i komisja ułoży odpowiedni „klucz”.
Więc tak – jest to powieść, którą polecam z czystym sumieniem każdemu (pełnoletniemu) czytelnikowi. Ponad sześćset stron literatury dającej mocno w kość. I to mimo rozwiązań fabularnych, do których mam najpoważniejszy zarzut. Fabuła zaskakuje, ładnie się układa, ale nie powala. Poza tym kilka elementów znalazło się w niej właśnie po to, żeby historia pięknie płynęła, bez zadawania zbędnych pytań; kilka rozwiązań... Nieuargumentowanych? Dziwnych?
To moje zdanie, ale mimo wszystko jestem zachwycony i jednocześnie cieszę się, że tekst stanowi zwartą całość, do której autor, mam nadzieję, nie będzie wracał.
10/10
malynosorozec.blogspot.com
Tytuł: Futu.re
Autor: Dmitry Glukhovsky
Przekład: Paweł Podmiotko
Wydawnictwo: Insignis
Stron: 638
„Futu.re”, future, przyszłość. Dmitry Glukhovsky w swojej powieści daje jej niesamowitą wizję. Nie ma w niej gwiezdnych podróży, kolonizowania planet, spotkania obcej cywilizacji. Nie ma prędkości nadświetlnych i zagrażającej człowiekowi sztucznej inteligencji. Są ludzie na Ziemi, swojej planecie. I tyle…
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toJedna z tych książek, które potrafią poważnie wstrząsnąć. Pobudza...