-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2015-10-26
2015-10-19
Po prostu to lubię. Lubię to czytać. Wczytywać się i podczytywać, poczytując za czytelne i odczytywalne oraz poetyckie, bardzo poetyckie - choć są tacy, co taką poetykę uznają za po-etykę, nie mającą z etyką poetycką po prostu nic wspólnego, bo poezja to tylko Tuwim, Broniewski, Gałczyński (których nota bene kocham) i jeszcze nieskończone morze nazwisk (wstaw sobie drogi Czytelniku w to miejsce kogo tam chcesz, byle umiał ładnie rymować).
Ja Świetlickiemu daję szansę i będę dawał, bo, mimo głosów malkontentów-konkurentów, moim zdaniem pan Marcin cały czas trzyma poziom. W każdym tomiku ma coś z czym nie wiadomo, co można by zrobić i o który kant dupy potłuc, ale całokształt moim zdaniem jednak znakomity i cały sznur pereł(ek) – czasem powalających na kolana, czasem powalanych bardzo smakowitym brudem, a niekiedy walących w mordę - zawsze się znajdzie, choć na tym sznurze niekiedy zawiesić by się chciało ciało udręczone, oczywiście chwytając się sznura rękami, a nie po owinięciu nim szyi swojej bezcennej.
Nagroda Literacka Gdynia 2014 dla poety z Krakowa cieszy – gdy nie w Krakowie (a nie będzie doceniony prorok [profeta, wieszcz] wśród swoich), to w Gdyni, a gdy nie to...
„Plamy śniegu na trawie
są śladami olbrzyma,
malejącego z dnia na dzień.
Przed wiosną idzie śmierć.”
(„Przedwiośnie”)
Poetów doceniać trza. Poeta bez docenienia ginie. Ni ma go. Ni ma. Rozpuszcza się jak śnieg na wiosnę. Olbrzym w karła się zamienia, a w końcu znika – pochłania go litościwa ziemia.
Czego nikomu nie życzę (panu Marcinowi szczególnie), choć wszyscy wiemy, jak to się wszystko skończy. Przemijanie widać w tej poezji. Zawsze było. Choć nie znaczy to, że ta poezja przemija. Ona bardziej przejmuje - zatem 8 gwiazd(ek). To chyba nieźle.
Po prostu to lubię. Lubię to czytać. Wczytywać się i podczytywać, poczytując za czytelne i odczytywalne oraz poetyckie, bardzo poetyckie - choć są tacy, co taką poetykę uznają za po-etykę, nie mającą z etyką poetycką po prostu nic wspólnego, bo poezja to tylko Tuwim, Broniewski, Gałczyński (których nota bene kocham) i jeszcze nieskończone morze nazwisk (wstaw sobie drogi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-11
Na temat tej księgi napisano już tak wiele, że moje 3 grosze na nic się zdadzą. A było trochę czasu, żeby nasmarować co nieco o tej gawędzie, bo przecież nie tak wiele brakuje, a stuknie temu dziełu połówka millenium.
„Śmiech to szczere królestwo człowieka” - tym drobnym cytatem można załatwić całą sprawę, jak jednym krótkim, lecz wymownym pierdnięciem, których tu zatrzęsienie, bo humor często jest tu niewybredny, na szczęście przemieszany z żartami w iście montypythonowskim stylu.
Jeśli ktoś lubi pseudointelektualizm wysokiej próby zanurzony w dowcipie rodem z latryny - nie ma nic lepszego, by na chwilę rozjaśnić zasmuconą mordę. Ja, na ten przykład, uwielbiam i wszystkim podobnym amatorom polecam tę ramotę, która się wcale tak bardzo chyba nie zestarzała.
Na temat tej księgi napisano już tak wiele, że moje 3 grosze na nic się zdadzą. A było trochę czasu, żeby nasmarować co nieco o tej gawędzie, bo przecież nie tak wiele brakuje, a stuknie temu dziełu połówka millenium.
„Śmiech to szczere królestwo człowieka” - tym drobnym cytatem można załatwić całą sprawę, jak jednym krótkim, lecz wymownym pierdnięciem, których tu...
2015-07-26
Powiem krótko – zakochałem się w tej powieści. I już.
A teraz trochę dłużej.
Uwielbiam takie historie. Historie, które w swej perspektywie mają wieczność i w bardzo ciekawy sposób łączą różne rzeczywistości czasowo-przestrzenne. Oczywiście tzw. przeszłość dominuje, wszak Wodołazkina nazywają ponoć rosyjskim Umberto Eco (na pewno łączy go z Eco fakt, że jest literaturoznawcą od staroci – tu: specjalistą od literatury staroruskiej). Jednak sposób przedstawiania świata nie jest tak drobiazgowy, jak u Eco. Jest co prawda mocno ugruntowany w kulturze i historii dawnej Rusi, ale działa przede wszystkim nastrojem i sposobem opowiadania, językiem, który dotyka nie tylko dotykalnego świata.
Może mam jakieś szczególne inklinacje do tego typu literatury – w jakiś sposób mistycznej, ale mistycznej w dobrym stylu – nie oderwanej od rzeczywistości, ale poprzez tę rzeczywistość i dzięki niej docierającą do głębi duchowych. Może i tak, ale poza moimi inklinacjami – to po prostu świetna, nietuzinkowa historia: o życiu i śmierci, cierpieniu i szczęściu, hańbie i sławie, piekle na ziemi i Bogu wszędzie. I wielu innych podobnych rzeczach.
W powieści mamy do czynienia z bohaterem, który bohaterem nie jest – bo trudno nazwać tak osobę, która do śmierci odpokutowuje pewne trudne i traumatyczne wydarzenie ze swojego życia i uważa się za proch i nicość – a jednocześnie jest bohaterem - wybawieniem dla wielu, którym niesie pomoc. Jest świętym idiotą – jurodiwym – czyli bożym szaleńcem. W kulturze zachodnioeuropejskiej kimś na ten kształt byłby może św. Franciszek i paru innych – w kulturze bizantyńskiej są ich całe zastępy. Nasz bohater (człowiek o wielu imionach) jest niesamowitą kompilacją wielu spośród takich wschodniosłowiańskich świętych.
Wodołazkin łazi nim przez czasy i przestrzenie, oddając stylem nie do podrobienia klimat takiej wędrówki-pielgrzymki. Więcej nie powiem, poza tym, że naprawdę poczułem się przeniesiony. Rzadko mi się to zdarza. dlatego śmiało stwierdzam, że „Laur” to transgresja w praktyce. Wspaniała rzecz. Czytajcie, a się przekonacie (albo i nie). Dla mnie solidna dycha. Z plusem.
Powiem krótko – zakochałem się w tej powieści. I już.
A teraz trochę dłużej.
Uwielbiam takie historie. Historie, które w swej perspektywie mają wieczność i w bardzo ciekawy sposób łączą różne rzeczywistości czasowo-przestrzenne. Oczywiście tzw. przeszłość dominuje, wszak Wodołazkina nazywają ponoć rosyjskim Umberto Eco (na pewno łączy go z Eco fakt, że jest...
2016-06-28
2015-07-12
Książka-wywiad z profesorem Andrzejem Pisowiczem, orientalistą-specjalistą, władającym językami, których znajomością niewielu poza tzw. native speakerami może się pochwalić, jest prawdziwą ucztą dla osób spragnionych ciekawostek językowych i kulturowych. Dla tych, którzy siedzą w temacie języka, uwielbiają dociekać skąd co się w mowie wzięło, skąd napłynęło, jak zostało przeniesione i przemienione, i jak używane na co dzień nie zwraca na siebie uwagi, choć czasem pochodzi przecież z innej kultury, innego kontynentu, innego świata, który często już nie istnieje.
Zawsze ciągnęło mnie do nauki języków, ale przez brak systematyczności i po prostu ciężkiej pracy, nie nauczyłem się zbyt wiele i zbyt dobrze. Podziwiam tych wszystkich tytanów pracy, m.in. profesora Pisowicza, że mierząc się z materią nieprostą, z językami orientalnymi, potrafili ją zgłębić i znając przy tym wiele innych, bardziej przystępnych Europejczykowi języków, pokazują niesamowitą komunikacyjną mozaikę, skomplikowanie ale i pewną klarowność językowego uniwersum, i to jak wszystko się niepostrzeżenie przenika, i że korzeni słów naszego rodzimego języka, jak i każdego innego, można szukać po prostu wszędzie.
Dla każdego miłośnika języka, tzn. filologa, ale nie tylko w znaczeniu akademickim, ale też zupełnie amatorsko-hobbystycznym. Świetna lektura.
Książka-wywiad z profesorem Andrzejem Pisowiczem, orientalistą-specjalistą, władającym językami, których znajomością niewielu poza tzw. native speakerami może się pochwalić, jest prawdziwą ucztą dla osób spragnionych ciekawostek językowych i kulturowych. Dla tych, którzy siedzą w temacie języka, uwielbiają dociekać skąd co się w mowie wzięło, skąd napłynęło, jak zostało...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-11
2015-11-23
2015-12-04
2016-01-16
2015-12-08
2015-07-09
Żaden z tomów z serii "Zwiadowcy" mnie dotychczas nie zawiódł. Tak było też przy lekturze 6. tomu. "Oblężenie Macindaw" to dokończenie historii rozpoczętej w "Czarnoksiężniku z północy" – John Flanagan lubi rozbijać dłuższe historie o zwiadowcach na dwutomowe cykle i tym razem było podobnie.
Nie będę się długo rozpisywał, bo czuję, że będę powtarzał to, co już pisałem w dotychczasowych pięciu recenzjach. Ale napiszę krótko – jest super. John Flanagan ani na moment nie gubi poziomu, jaki pokazał na początku. Nie będę oryginalny, gdy napiszę, że uważam tę serię za jedną z najlepszych opowieści dla młodzieży (ale nie tylko, nie tylko – sam już dawno młodzieżą nie jestem, a połykam, gdy już się przyssę, raz-dwa).
Opowieść wciąga. Wciąga, trzyma i nie wypuszcza. Jeszcze 6 tomów przede mną - jeśli chodzi o pierwszą serię. Tych bardziej obfitych w strony. A można już zacząć czytać serię "Wczesne lata" – pierwszy tom tzw. prequeli - o młodych latach Halta - właśnie się pojawił. Już nie mogę się doczekać, kiedy wpadnie w moje ręce. Ale... po kolei.
Żaden z tomów z serii "Zwiadowcy" mnie dotychczas nie zawiódł. Tak było też przy lekturze 6. tomu. "Oblężenie Macindaw" to dokończenie historii rozpoczętej w "Czarnoksiężniku z północy" – John Flanagan lubi rozbijać dłuższe historie o zwiadowcach na dwutomowe cykle i tym razem było podobnie.
Nie będę się długo rozpisywał, bo czuję, że będę powtarzał to, co już pisałem w...
2015-05-17
Poezje Bukowskiego niepodzielone na wersy, lecz zapisane ciągiem, mogłyby swobodnie robić za krótkie opowiadania. Ale są jednak podzielone na wersy i dlatego są poezjami, a nie krótkimi opowiadaniami. Dzięki takiemu zabiegowi zyskują na wieloznaczności, której zabrakłoby w formie zapisu ciągłego.
Każdy wyraz, który stoi na początku i końcu wersu, nie powinien tam stać ot tak sobie i u Bukowskiego przeważnie stoi tam, gdzie powinien (a jedna z rzeczy, które u niego zawsze stały, kiedy powinny, też niejednokrotnie znajdzie się w tych wierszach w miejscach, jeśli dobrze pamiętam, eksponowanych).
Nie dane mi było czytać oryginału, ale domyślam się, że tłumacz zachował ten właśnie podział oraz formułę stosowaną przez autora, która raz potrafi zupełnie niedelikatnie, ale jednak na swój sposób poetycko, przygrzać w czapę, a raz operuje bardziej finezyjnie, choć na ogół poprzez obrazowanie zupełnie potoczne, a nawet brutalne.
Polecam wszystkim miłośnikom prozy Bukowskiego. Polecam wszystkim nie-miłośnikom poezji, bo może pomoże odkryć, że nie takie wiersze straszne, nudne i do kitu. Może wiele nadziei i radości wiersze te ze sobą nie niosą, ale czyta się je całkiem nieźle. Jak dla mnie po prostu rewelacyjnie.
Poezje Bukowskiego niepodzielone na wersy, lecz zapisane ciągiem, mogłyby swobodnie robić za krótkie opowiadania. Ale są jednak podzielone na wersy i dlatego są poezjami, a nie krótkimi opowiadaniami. Dzięki takiemu zabiegowi zyskują na wieloznaczności, której zabrakłoby w formie zapisu ciągłego.
Każdy wyraz, który stoi na początku i końcu wersu, nie powinien tam stać ot...
2015-05-07
Wywiad ze Stasiukiem się po prostu czyta. I to dobrze czyta. Nie jest istotne, czy czytając zgadzam się z nim, czy nie. Jego sposób mówienia o sobie i jego sprawach tak mnie przyciąga i tak jest na piśmie oddany, jakbym słyszał żywego człowieka.
I dokładnie tak jak wtedy, gdy słuchając żywego człowieka, ze względu na ciągłość jego opowieści i elementarną kulturę, nie należy mu przerywać, tak ja właściwie jednym ciągiem przeczytałem tę książeczkę.
I była to prawdziwa przyjemność obcowania z prawdziwym gościem. I nawet jeśli to jest kolejna kreacja, a nie oszukujmy się – każdy z nas się jakoś słownie kreuje, to ja po prostu chcę więcej takich kreacji. Nieporównywalny do niczego innego inteligencko-proletariacki, filozoficzno-podwórkowy i poetycko-przyziemny styl Stasiuka, to coś, co u tego pisarza uwielbiam. Po prostu uwielbiam, bo uważam, że zintegrowana niejednorodność to jest to.
Wywiad ze Stasiukiem się po prostu czyta. I to dobrze czyta. Nie jest istotne, czy czytając zgadzam się z nim, czy nie. Jego sposób mówienia o sobie i jego sprawach tak mnie przyciąga i tak jest na piśmie oddany, jakbym słyszał żywego człowieka.
I dokładnie tak jak wtedy, gdy słuchając żywego człowieka, ze względu na ciągłość jego opowieści i elementarną kulturę, nie...
2015-04-16
"Widok z dachu" to historia dwóch przyjaciół z różnych środowisk, których losy skrzyżowały się po raz pierwszy na warszawskim Grochowie. Tolek to ziomek z Grochowa, Jurek to student prawa UW, pochodzący z Kielc, czy innego Radomia, mieszkający w słynnym akademiku na Kickiego. Obserwujemy ich od początku lat 80-tych, poprzez wszystkie przemiany ustrojowe, aż do czasów zupełnie współczesnej Polski.
Muniek Staszczyk na okładce pisze, że to powieść zasługująca na miano kultowej. Rozumiem zachwyt Muńka, ale nie sądzę, by tak było. Rozumiem zachwyt – bo sam teraz mieszkam na Grochowie, do tego przez ponad 10 lat byłem mieszkańcem akademika (choć nie na Kicu, ale Kic mijam obecnie prawie codziennie, bo mieszkam 150 metrów dalej) – i realia grochowsko-studenckie oddane są naprawdę nieźle i właściwie dzięki temu dałem tyle gwiazdek ile dałem.
Dobrze czyta się rozmowy normalnych kolesi, ale poza tym dialogi, jak na mój gust, są niezbyt naturalne. Poza tym historia w pewnym momencie robi się nieco naciągana, o czym przekonać się może każdy, kto przeczyta. Mimo to, oceniam książkę na dosyć dosyć, z tych samych powodów, z jakich uczynił to według mnie Muniek – czyli z powodów sentymentalnych. Ale co do kultowości powiem jedno – może znajdzie się grupka takich jak ja kultystów, ale wielka religia raczej z tego nie powstanie.
"Widok z dachu" to historia dwóch przyjaciół z różnych środowisk, których losy skrzyżowały się po raz pierwszy na warszawskim Grochowie. Tolek to ziomek z Grochowa, Jurek to student prawa UW, pochodzący z Kielc, czy innego Radomia, mieszkający w słynnym akademiku na Kickiego. Obserwujemy ich od początku lat 80-tych, poprzez wszystkie przemiany ustrojowe, aż do czasów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-09
Kolejna część. Jak mówi tytuł - rzecz dzieje się w Skandii. I będzie o nią bitwa. A z kim? Czytając poznacie liczne, bardzo mobilne plemię Temudżeinów - jeśli dobrze znacie historię świata, już powinniście wiedzieć, na kim to plemię jest wzorowane.
Będzie jak zwykle dużo akcji, nagłych zwrotów i niespodzianek. I niezmiennie ten sam - dobry, wręcz bardzo dobry - poziom budowania opowieści.
Flanagan dwa pierwsze tomy serii połączył w jedną całość i to samo zrobił z tomem trzecim i czwartym. Jak to zrobił i po co - dowiecie się dzięki lekturze. Do roboty zatem.
Kolejna część. Jak mówi tytuł - rzecz dzieje się w Skandii. I będzie o nią bitwa. A z kim? Czytając poznacie liczne, bardzo mobilne plemię Temudżeinów - jeśli dobrze znacie historię świata, już powinniście wiedzieć, na kim to plemię jest wzorowane.
Będzie jak zwykle dużo akcji, nagłych zwrotów i niespodzianek. I niezmiennie ten sam - dobry, wręcz bardzo dobry - poziom...
2015-03-03
"Ziemia skuta lodem" to najbardziej mroźna część z dotychczasowych tomów. Rzecz dzieje się w Skandii, (czyli krainie, która jest odpowiednikiem Skandynawii), którą zamieszkują Skandianie, w sposób nieunikniony i zamierzony przez autora kojarzący się ze znanymi tu i ówdzie Wikingami.
Kolejny tom przygód Willa nie zawodzi. Każda nastepna książka jest napisana bardzo równo i za to bardzo podziwiam pana Flanagana. Naprawdę potrafi trzymać poziom. Szczerze mówiąc - spodziewałem się spadku formy już od drugiego tomu, ale przekonałem się, że nie można złego słowa na jego poziom powiedzieć - trzeci tom jest równie mocny jak dwa pierwsze i tak już pewnie pozostanie.
Nie będę zdradzał, dlaczego Will i pewna bohaterka, która po raz pierwszy pojawiła się w drugim tomie, znaleźli się w lodowej krainie, choć jeśli ktoś przeczytał dotychczasowe części i tak już pewnie wie. I nie będę zdradzał, co z tego wyniknie (bo sam nie przepadam za spoilerami - choć nie są one w stanie mi wyrządzić prawdziwej krzywdy, gdyż fabuła nie stanowi rzeczy, na którą zwracam największą uwagę). Poczytacie, to się przekonacie. A warto.
"Ziemia skuta lodem" to najbardziej mroźna część z dotychczasowych tomów. Rzecz dzieje się w Skandii, (czyli krainie, która jest odpowiednikiem Skandynawii), którą zamieszkują Skandianie, w sposób nieunikniony i zamierzony przez autora kojarzący się ze znanymi tu i ówdzie Wikingami.
Kolejny tom przygód Willa nie zawodzi. Każda nastepna książka jest napisana bardzo równo i...
2015-06-04
To było moje drugie podejście. Pierwsze podejście skończyło się powrotem na niziny przed ukończeniem pierwszego tomu. Drugie podejście zwieńczone zostało ukończeniem drugiego tomu. Ale nie było łatwo. Utkwiłem na czarodziejskiej górze na niemal półtora roku, bo lekturę zacząłem w styczniu 2014 r., a ukończyłem dwa dni przed 140. rocznicą urodzin pana Thomasa Manna. Naprawdę nie było łatwo, ale było warto.
Co prawda moje półtora roku na czarodziejskiej górze nijak się ma do lat, które tam spędził Hans Castorp, ale jednak spory to kawał mojego życiorysu. Poczytywałem dzieło pana Thomasa po parę stron, w tak zwanym międzyczasie ogarniając kilkadziesiąt innych książek. Ale zawsze niezmiennie wracałem do tej magnetycznej, nieco chorobliwej i ze wszech miar ironicznej (przy)powieści, która dla niepoznaki stara się zachowywać pozór twardego realizmu.
To nie jest książka na jeden raz. To jest książka trudna. W dużych kawałkach może być niestrawna, ale porcjowana rozsądnie ma szansę okazać się arcydziełem nad arcydzieła, któremu ciężko jest się oprzeć i przejść wobec niego obojętnie, jeśli już choć trochę przesiąknie się klimatem górskiego sanatorium, znajdującego się obok świata i ponad/poza światem.
A rozciągające się na wiele stron pozornie bezowocne dysputy dwóch największych adwersarzy - Settembriniego i Naphty, sprawiły, że zamówiłem sobie T-shirt z własnego autorstwa napisem "Ja kocham ten stan - Settembrini, Naphta, ja", która, póki się nie przetrze, będzie mi przypominać o tej inspirującej i niesamowitej przygodzie, jaką jest, z perspektywy wydarzeń - statyczny i nudny, a z perspektywy ducha - szalenie rozwijający, pobyt na czarodziejskiej górze.
Polecam gorąco, ale nie każdemu. Bo jeśli ktoś uwielbia tylko akcję, to umrze z nudów. A transport zwłok z górskiej i odciętej od świata miejscowości jest niestety kosztowny.
To było moje drugie podejście. Pierwsze podejście skończyło się powrotem na niziny przed ukończeniem pierwszego tomu. Drugie podejście zwieńczone zostało ukończeniem drugiego tomu. Ale nie było łatwo. Utkwiłem na czarodziejskiej górze na niemal półtora roku, bo lekturę zacząłem w styczniu 2014 r., a ukończyłem dwa dni przed 140. rocznicą urodzin pana Thomasa Manna. Naprawdę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-23
Do serii "Zwiadowcy" pewnie nigdy bym się nie zabrał, gdybym nie wrócił do udzielania korepetycji z języka polskiego. Przypadek chciał, że mój uczeń miał do przeczyatnia i omówienia tom 1., jako swoją szkolną lekturę. "Zwiadowców" co prawda w kanonie lektur (jeszcze) nie ma, ale nauczyciele mają niekiedy prawo wybrać coś sami i właśnie u mojego ucznia na "Zwiadowców" padło.
I dobrze. Bo dzięki temu przypadkowi odkryłem fajną serię, która ominęłaby mnie na pewno, gdyż odczuwałem jakąś niezrozumiałą i przed-sądną niechęć do tych książek. I jak się okazało zupełnie bezzasadną.
Jest to świetna lektura dla młodzieży i nie tylko. O trudnym starcie, o dorastaniu, potrzebie autorytetu, relacji uczeń-mistrz. Jednym słowem ma ona coś z bildungsroman - czyli powieści o formowaniu osobowości. Jest dobrze napisana - nie nazbyt infantylna i zarazem nie nazbyt skomplikowana.
Ciekawe jest to, że "Zwiadowcy" zaliczają się do literatury fantasy, gdzie właściwie nie ma magii. Mają za to wartką akcję i krótkie, żywe rozdziały. Często poruszają istotne życiowe dylematy i odnoszą się do podstawowych wartości - jak lojalność, przyjaźń, walka ze złem, miłość, honor - ale bez zbędnego patosu i w formie strawnej dla współczesnych dzieciaków i każdego, kto lubi literaturę przygodową z przesłaniem.
Bardzo tę serię polubiłem i na tomie 1. na bank nie skończę (w momecie pisania tej recenzji czytam już tom 6., choć zrobiłem sobie małą przerwę po tomie 5., żeby nie zamykać się tylko na "Zwiadowców"). Czytajcie, czytajcie. Nie pożałujecie.
Do serii "Zwiadowcy" pewnie nigdy bym się nie zabrał, gdybym nie wrócił do udzielania korepetycji z języka polskiego. Przypadek chciał, że mój uczeń miał do przeczyatnia i omówienia tom 1., jako swoją szkolną lekturę. "Zwiadowców" co prawda w kanonie lektur (jeszcze) nie ma, ale nauczyciele mają niekiedy prawo wybrać coś sami i właśnie u mojego ucznia na "Zwiadowców"...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-13
Nie spodziewałem się, że coś, co uznawałem do niedawna za szczyt nudy, sprawi mi tyle radości. Mój osąd wynikał przede wszystkim z niewiedzy, dlatego, że w liceum miałem jedynie do przeczytania szczególnie nieciekawe fragmenty (skończyłem klasę mat-fiz), a na studiach filologicznych, zrażony licealnymi wspomnieniami, nawet po "Pieśń o Rolandzie" nie sięgnąłem.
Na szczęście niedawno wznowiłem udzielanie korepetycji z polskiego i, nie chcąc jechać na brykach, w końcu przeczytałem całość. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że "Pieśń..." po prostu mnie kręci.
10 daję może nieco na wyrost, ale za te kaskady śmiechu, wylewające się ze mnie podczas opisów pojedynków i bitewnych zmagań Franków, postanowiłem odwdzięczyć się 10-tką, żeby ciut zwiększyć średnią. Teksty wygłaszane przez rycerstwo frankijskie nieodmiennie kojarzyły mi się ze stylistyką przyjętą przez grupę Monty Pythona w ich wszystkich produkcjach (filmy, skecze) kojarzacych się ze średniowieczem. Niewątpliwie Monciaki inspirowali się bufoniastym stylem frankijskiego stanu rycerskiego.
Malownicze pojedynki, gdy od jednego potężnego ciosu miecza pada jeździec przecięty razem z koniem, aż się proszą, żeby je sfilmować w prawdziwie hollywoodzkim stylu. Podobno w 1978 r. powstał francuski film "Pieśń o Rolandzie" z Klausem Kinskim, ale jest to bardzo autorska wersja rycerskiego eposu, niezbyt ściśle oddająca właściwą jego treść. Na razie te obrazowe rzezie, kojarzące się z estetyką flmów gore, możemy jedynie oglądać w wyobraźni, ale może ktoś w końcu skusi się, by zrobić z tego porządną kinową produkcję.
Boy Żeleński przetłumaczył "Pieśń..." prozą, według przełożonej na współczesny język francuski edycji Josepha Bediera z początku XX w., choć w wersji oryginalnej jest napisana wierszem. Choć Boya cenię i uwielbiam, czekam na jakiegoś odważnego polskiego tłumacza, który zrobi przekład ze starofrancuskiego i odda go na sposób poetycki. Ale i tak jest się czym cieszyć. A do tego wątek walki z Saracenami jakoś po wiekach znowu nabiera rozpędu, więc warto zaobserwować, jak do tego tematu podchodzili nasi europejscy przodkowie, których działania nie miały nic wspólnego z jakąkolwiek polityczną poprawnością.
Nie spodziewałem się, że coś, co uznawałem do niedawna za szczyt nudy, sprawi mi tyle radości. Mój osąd wynikał przede wszystkim z niewiedzy, dlatego, że w liceum miałem jedynie do przeczytania szczególnie nieciekawe fragmenty (skończyłem klasę mat-fiz), a na studiach filologicznych, zrażony licealnymi wspomnieniami, nawet po "Pieśń o Rolandzie" nie sięgnąłem.
Na szczęście...
Sięgnąłem po „Facecje”, bo miały Mickiewicza na okładce – żadnej okładce z Mickiewiczem z zasady nie przepuszczę – i na dodatek łatwo mi było sięgnąć, gdyż pracowałem wtedy w księgarni, a „Facecje” leżały na samym środku promocyjnego, księgarnianego stołu-tortu, gdzie sam je położyłem, toteż sam łatwo ściągałem.
Gdy klientela bywała mniej liczna (czyt. dosyć często), chwytałem „Facecje” ustawione fejsem (ulubione pojęcie wszystkich księgarzy, szczególnie tych ze starszą datą widniejącą u początku ich życiowej kariery), po czym rozdziawiałem okładkę i zaraz potem rozdziawiałem gębę w głośnym rechocie, gdy nie było nikogo prócz księgarzy i nieco cichszym, gdy zaszczyceni byliśmy obecnością jednego z miłośników papierowych artefaktów.
Jeśli mogłem, a mogłem i chciałem, dzieliłem się swoją radością ze wszystkimi, którzy wtedy dzielili ze mną księgarski los. Zabawa była przednia, śmiechu co niemiara – a przy tym była to zabawa uruchamiająca nasze sterane mózgownice, wymagająca niejakiego oczytania w tym czy też owym lub jako takiej orientacji w zjawiskach szeroko albo wąskopojętej kultury, a wszystko po to, by radość z czytania była pełna.
Dla kogoś, kto ma trudności z odróżnieniem Kopernika od Galileusza, niewiele obejrzał, niewiele przeczytał, w dupie był i gówno widział, „Facecje” nie będą niczym więcej, jak garścią sucharów i bełkotem o niczym. Ale dla wszystkich pozostałych będą facecją jak się patrzy.
„Facecje” z jednej strony są dla tych, którzy coś już wiedzą i dzięki temu mają ubaw. Ale mogą też być punktem wyjścia dla tych, którzy nie wiedzą, a chcieliby żart skumać, do samokształcenia i poznawania wszystkich tajemniczych bohaterów „Facecji” z tekstów mniej lub bardziej źródłowych (w każdym razie bardziej źródłowych niż same „Facecje”). A gdy nareszcie się zrozumieć uda – twarze (fejsy) zajaśnieją, mięśnie brzucha się rozćwiczą, a i szare komórki może pobaraszkują wesoło.
Szczerze mówiąc nie znałem przed lekturą „Facecji” ich pierwotnej wersji z Facebooka. Od tamtej pory nieczęsto tam zaglądałem, ale wiem, że warto i że ta akcja chyba się nieźle rozwija. I życzę, by rozwijała się dalej – a może lepiej, żeby się toczyła, zbierając po drodze różne różności i rosnąc w kulę nieogarnionego śmiechu, niż rozwijała, bo rozwija się np. papier toaletowy i jaki jest koniec, każdy widzi. Zatem więcej „Facecji” żądamy. Więcej. Bo lepiej to się już chyba nie da. Rzekłem.
Sięgnąłem po „Facecje”, bo miały Mickiewicza na okładce – żadnej okładce z Mickiewiczem z zasady nie przepuszczę – i na dodatek łatwo mi było sięgnąć, gdyż pracowałem wtedy w księgarni, a „Facecje” leżały na samym środku promocyjnego, księgarnianego stołu-tortu, gdzie sam je położyłem, toteż sam łatwo ściągałem.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toGdy klientela bywała mniej liczna (czyt. dosyć często),...