-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2017-02-10
2015-10-19
2016-11-19
2016-11-05
2016-10-26
2015-09-11
Na temat tej księgi napisano już tak wiele, że moje 3 grosze na nic się zdadzą. A było trochę czasu, żeby nasmarować co nieco o tej gawędzie, bo przecież nie tak wiele brakuje, a stuknie temu dziełu połówka millenium.
„Śmiech to szczere królestwo człowieka” - tym drobnym cytatem można załatwić całą sprawę, jak jednym krótkim, lecz wymownym pierdnięciem, których tu zatrzęsienie, bo humor często jest tu niewybredny, na szczęście przemieszany z żartami w iście montypythonowskim stylu.
Jeśli ktoś lubi pseudointelektualizm wysokiej próby zanurzony w dowcipie rodem z latryny - nie ma nic lepszego, by na chwilę rozjaśnić zasmuconą mordę. Ja, na ten przykład, uwielbiam i wszystkim podobnym amatorom polecam tę ramotę, która się wcale tak bardzo chyba nie zestarzała.
Na temat tej księgi napisano już tak wiele, że moje 3 grosze na nic się zdadzą. A było trochę czasu, żeby nasmarować co nieco o tej gawędzie, bo przecież nie tak wiele brakuje, a stuknie temu dziełu połówka millenium.
„Śmiech to szczere królestwo człowieka” - tym drobnym cytatem można załatwić całą sprawę, jak jednym krótkim, lecz wymownym pierdnięciem, których tu...
2015-07-26
Powiem krótko – zakochałem się w tej powieści. I już.
A teraz trochę dłużej.
Uwielbiam takie historie. Historie, które w swej perspektywie mają wieczność i w bardzo ciekawy sposób łączą różne rzeczywistości czasowo-przestrzenne. Oczywiście tzw. przeszłość dominuje, wszak Wodołazkina nazywają ponoć rosyjskim Umberto Eco (na pewno łączy go z Eco fakt, że jest literaturoznawcą od staroci – tu: specjalistą od literatury staroruskiej). Jednak sposób przedstawiania świata nie jest tak drobiazgowy, jak u Eco. Jest co prawda mocno ugruntowany w kulturze i historii dawnej Rusi, ale działa przede wszystkim nastrojem i sposobem opowiadania, językiem, który dotyka nie tylko dotykalnego świata.
Może mam jakieś szczególne inklinacje do tego typu literatury – w jakiś sposób mistycznej, ale mistycznej w dobrym stylu – nie oderwanej od rzeczywistości, ale poprzez tę rzeczywistość i dzięki niej docierającą do głębi duchowych. Może i tak, ale poza moimi inklinacjami – to po prostu świetna, nietuzinkowa historia: o życiu i śmierci, cierpieniu i szczęściu, hańbie i sławie, piekle na ziemi i Bogu wszędzie. I wielu innych podobnych rzeczach.
W powieści mamy do czynienia z bohaterem, który bohaterem nie jest – bo trudno nazwać tak osobę, która do śmierci odpokutowuje pewne trudne i traumatyczne wydarzenie ze swojego życia i uważa się za proch i nicość – a jednocześnie jest bohaterem - wybawieniem dla wielu, którym niesie pomoc. Jest świętym idiotą – jurodiwym – czyli bożym szaleńcem. W kulturze zachodnioeuropejskiej kimś na ten kształt byłby może św. Franciszek i paru innych – w kulturze bizantyńskiej są ich całe zastępy. Nasz bohater (człowiek o wielu imionach) jest niesamowitą kompilacją wielu spośród takich wschodniosłowiańskich świętych.
Wodołazkin łazi nim przez czasy i przestrzenie, oddając stylem nie do podrobienia klimat takiej wędrówki-pielgrzymki. Więcej nie powiem, poza tym, że naprawdę poczułem się przeniesiony. Rzadko mi się to zdarza. dlatego śmiało stwierdzam, że „Laur” to transgresja w praktyce. Wspaniała rzecz. Czytajcie, a się przekonacie (albo i nie). Dla mnie solidna dycha. Z plusem.
Powiem krótko – zakochałem się w tej powieści. I już.
A teraz trochę dłużej.
Uwielbiam takie historie. Historie, które w swej perspektywie mają wieczność i w bardzo ciekawy sposób łączą różne rzeczywistości czasowo-przestrzenne. Oczywiście tzw. przeszłość dominuje, wszak Wodołazkina nazywają ponoć rosyjskim Umberto Eco (na pewno łączy go z Eco fakt, że jest...
2015-07-16
Arkadij Babczenko jest dowodem na to, że wojna wciąga. Pomimo jej okropności i całego syfu, a może też dzięki temu, nie pozwala o sobie zapomnieć i każe za soba tęsknić i wyczekiwać na kolejną możliwość wzięcia udziału w zbiorowym szaleństwie strzelania, spieprzania przed obstrzałem, obrywania w mordę od przełożonych, trzęsienia porami, robienia w gacie i innych bardziej lub mniej wątpliwych przyjemnościach.
Jest Babczenko dowodem, bo będąc 18-stolatkiem został jako przymusowy ochotnik skierowany na I wojnę czeczeńską z czego nie był specjalnie zadowolony. Ale gdy wojna się skończyła niezadowolenie minęło i przeszło pewną metamorfozę, ponieważ gdy wybuchła II wojna czeczeńska Babczenko zapisał się na nią już nie jako ochotnik przymusowy, ale ochotnik prawdziwie ochotny. Teraz też jest cały czas blisko wojny, gdyż pracuje jako korespondent wojenny. Bo wojna wciąga jak narkotyk - takiej dawki adrenaliny nie dostaniesz nigdzie.
"Dziesięc kawałków o wojnie" to doskonała proza wojenna, proza quasi-reportażowa, a nie typowa bohaterska fikcja. Obrazowo pokazuje zwyczajność i niezwyczajność wojny. Koszarowa nuda i regularny wpierdol od dziadków, magazynowy szacher-macher, by zarobić parę groszy na wódę i dragi dla silnejszych pseudo-kolegów, większe i mniejsze przekręty starszych i młodszych szarżą, handel z wrogiem (wy nam zioło, a my wam granaty, którymi być może sami oberwiemy), stopy gnijące w wojskowych buciorach, akcje bojowe, krwawe jatki, metalowe trumny z ładunkiem 200, poniewierane żołnierskie matki poszukujące swych zaginionych/zabitych synów itp., itd.
Demoralizacja rosyjskiej armii, łapówkarstwo, kombinatorstwo, alkoholizm. Wszechobecna przemoc wobec swoich i nie swoich. A z drugiej strony pewna nuta melancholii. Na wojnie - tęsknota za pokojem, rodziną, normalnym, spokojnym życiem. Podczas pokoju - niepokój i tęsknota za tym popieprzonym trepim bytowaniem, naznaczonym śmiercią, smrodem i niepewnością jutra.
Prosty, treściwy, ale nie prostacki język, pełen przeróżnych smaczków. Ciekawa galeria przeróżnych wojennych typów - zwykłych ruskich chłopaków wprzągniętych w wir zabijania i strachu. Zwięzłe i konkretne opowiadania oraz mocne i zapadające w pamięć sytuacje sprawiają, że jest to naprawdę niesamowita i bardzo dobra literatura wojenna dosyć daleka od, skądinąd fajnych, "Czterech pancernych i psa". Warto się zainteresować. Warto.
Arkadij Babczenko jest dowodem na to, że wojna wciąga. Pomimo jej okropności i całego syfu, a może też dzięki temu, nie pozwala o sobie zapomnieć i każe za soba tęsknić i wyczekiwać na kolejną możliwość wzięcia udziału w zbiorowym szaleństwie strzelania, spieprzania przed obstrzałem, obrywania w mordę od przełożonych, trzęsienia porami, robienia w gacie i innych bardziej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-08-06
2016-02-11
2016-01-01
2015-12-08
2015-05-17
Poezje Bukowskiego niepodzielone na wersy, lecz zapisane ciągiem, mogłyby swobodnie robić za krótkie opowiadania. Ale są jednak podzielone na wersy i dlatego są poezjami, a nie krótkimi opowiadaniami. Dzięki takiemu zabiegowi zyskują na wieloznaczności, której zabrakłoby w formie zapisu ciągłego.
Każdy wyraz, który stoi na początku i końcu wersu, nie powinien tam stać ot tak sobie i u Bukowskiego przeważnie stoi tam, gdzie powinien (a jedna z rzeczy, które u niego zawsze stały, kiedy powinny, też niejednokrotnie znajdzie się w tych wierszach w miejscach, jeśli dobrze pamiętam, eksponowanych).
Nie dane mi było czytać oryginału, ale domyślam się, że tłumacz zachował ten właśnie podział oraz formułę stosowaną przez autora, która raz potrafi zupełnie niedelikatnie, ale jednak na swój sposób poetycko, przygrzać w czapę, a raz operuje bardziej finezyjnie, choć na ogół poprzez obrazowanie zupełnie potoczne, a nawet brutalne.
Polecam wszystkim miłośnikom prozy Bukowskiego. Polecam wszystkim nie-miłośnikom poezji, bo może pomoże odkryć, że nie takie wiersze straszne, nudne i do kitu. Może wiele nadziei i radości wiersze te ze sobą nie niosą, ale czyta się je całkiem nieźle. Jak dla mnie po prostu rewelacyjnie.
Poezje Bukowskiego niepodzielone na wersy, lecz zapisane ciągiem, mogłyby swobodnie robić za krótkie opowiadania. Ale są jednak podzielone na wersy i dlatego są poezjami, a nie krótkimi opowiadaniami. Dzięki takiemu zabiegowi zyskują na wieloznaczności, której zabrakłoby w formie zapisu ciągłego.
Każdy wyraz, który stoi na początku i końcu wersu, nie powinien tam stać ot...
2015-05-05
Powiem krótko - uwielbiam Stasiuka. W tym również, a może przede wszystkim, jego wspomnieniowo-reportażowe książki. Ale nie będzie to koniec recenzji. Bo wiem, że jest trochę osób, które tej jego podróżniczej literatury nie znoszą. I nawet wiem dlaczego. Bo z reguły brak fabuły, bo za dużo wrażeń naraz, bo rzeczywistość zmienia się jak w kalejdoskopie, bo wszystko jakoś podobne jedno do drugiego i nic z tego nie zostaje, bo to, bo tamto. Wiem, rozumiem, ale nie podzielam.
Stasiuk dla mnie jest językowym mistrzem świata. Ideałem pisarskiej komunikatywności. Wcale nie pisze prosto, a ma się wrażenie, jakby obcowało się z potoczną narracją kogoś, kto mówi trochę od niechcenia, ale ma wiele ciekawego do opowiedzenia i pod płaszczem twardości zawsze ukrywa ogromną czułość wobec tego, co obserwuje. A to, że z książek-podróży Stasiuka nie układają się czytelnikowi po jakimś czasie żadne ciągi fabularne, nic dla mnie nie znaczy. Bowiem przez ten fakt nieciągłości oddają one prawdę życia, odmiennego od prostej literatury od punktu A do B, w której wszystko sztucznie ponaciągane przez twórcę układa się w zgrabną konstrukcję.
"Wschód" jest taką opowieścią, gdzie wrażenia z podróży przeplatają się z historiami z dzieciństwa, które raz są bardziej realistyczne, a czasami sięgają rzeczywistości mityczno-baśniowej. Jest to opowieść o Wschodzie, który jest w nas samych i o Wschodzie geograficznym, który zaczyna się w naszym kraju, ponoć środkowoeuropejskim. O Wschodzie, który zaczyna się tu i rozciąga się dalej w ogromne, nieogarnione przestrzenie, nieogarnione zarówno od strony fizycznej, jak i duchowej. Przerastające każdego, kto się z nimi zetknie. I zostawiające niezatarty ślad. Kocham te stasiukowe refleksje i jego niespieszne opowieści, choć gna przez świat swoją terenówą i chyba uwielbia przepływającą przestrzeń, z której i tak kiedyś nic nie zostanie oprócz wiatru, który jest od zawsze.
Powiem krótko - uwielbiam Stasiuka. W tym również, a może przede wszystkim, jego wspomnieniowo-reportażowe książki. Ale nie będzie to koniec recenzji. Bo wiem, że jest trochę osób, które tej jego podróżniczej literatury nie znoszą. I nawet wiem dlaczego. Bo z reguły brak fabuły, bo za dużo wrażeń naraz, bo rzeczywistość zmienia się jak w kalejdoskopie, bo wszystko jakoś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-04
To było moje drugie podejście. Pierwsze podejście skończyło się powrotem na niziny przed ukończeniem pierwszego tomu. Drugie podejście zwieńczone zostało ukończeniem drugiego tomu. Ale nie było łatwo. Utkwiłem na czarodziejskiej górze na niemal półtora roku, bo lekturę zacząłem w styczniu 2014 r., a ukończyłem dwa dni przed 140. rocznicą urodzin pana Thomasa Manna. Naprawdę nie było łatwo, ale było warto.
Co prawda moje półtora roku na czarodziejskiej górze nijak się ma do lat, które tam spędził Hans Castorp, ale jednak spory to kawał mojego życiorysu. Poczytywałem dzieło pana Thomasa po parę stron, w tak zwanym międzyczasie ogarniając kilkadziesiąt innych książek. Ale zawsze niezmiennie wracałem do tej magnetycznej, nieco chorobliwej i ze wszech miar ironicznej (przy)powieści, która dla niepoznaki stara się zachowywać pozór twardego realizmu.
To nie jest książka na jeden raz. To jest książka trudna. W dużych kawałkach może być niestrawna, ale porcjowana rozsądnie ma szansę okazać się arcydziełem nad arcydzieła, któremu ciężko jest się oprzeć i przejść wobec niego obojętnie, jeśli już choć trochę przesiąknie się klimatem górskiego sanatorium, znajdującego się obok świata i ponad/poza światem.
A rozciągające się na wiele stron pozornie bezowocne dysputy dwóch największych adwersarzy - Settembriniego i Naphty, sprawiły, że zamówiłem sobie T-shirt z własnego autorstwa napisem "Ja kocham ten stan - Settembrini, Naphta, ja", która, póki się nie przetrze, będzie mi przypominać o tej inspirującej i niesamowitej przygodzie, jaką jest, z perspektywy wydarzeń - statyczny i nudny, a z perspektywy ducha - szalenie rozwijający, pobyt na czarodziejskiej górze.
Polecam gorąco, ale nie każdemu. Bo jeśli ktoś uwielbia tylko akcję, to umrze z nudów. A transport zwłok z górskiej i odciętej od świata miejscowości jest niestety kosztowny.
To było moje drugie podejście. Pierwsze podejście skończyło się powrotem na niziny przed ukończeniem pierwszego tomu. Drugie podejście zwieńczone zostało ukończeniem drugiego tomu. Ale nie było łatwo. Utkwiłem na czarodziejskiej górze na niemal półtora roku, bo lekturę zacząłem w styczniu 2014 r., a ukończyłem dwa dni przed 140. rocznicą urodzin pana Thomasa Manna. Naprawdę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-13
Nie spodziewałem się, że coś, co uznawałem do niedawna za szczyt nudy, sprawi mi tyle radości. Mój osąd wynikał przede wszystkim z niewiedzy, dlatego, że w liceum miałem jedynie do przeczytania szczególnie nieciekawe fragmenty (skończyłem klasę mat-fiz), a na studiach filologicznych, zrażony licealnymi wspomnieniami, nawet po "Pieśń o Rolandzie" nie sięgnąłem.
Na szczęście niedawno wznowiłem udzielanie korepetycji z polskiego i, nie chcąc jechać na brykach, w końcu przeczytałem całość. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że "Pieśń..." po prostu mnie kręci.
10 daję może nieco na wyrost, ale za te kaskady śmiechu, wylewające się ze mnie podczas opisów pojedynków i bitewnych zmagań Franków, postanowiłem odwdzięczyć się 10-tką, żeby ciut zwiększyć średnią. Teksty wygłaszane przez rycerstwo frankijskie nieodmiennie kojarzyły mi się ze stylistyką przyjętą przez grupę Monty Pythona w ich wszystkich produkcjach (filmy, skecze) kojarzacych się ze średniowieczem. Niewątpliwie Monciaki inspirowali się bufoniastym stylem frankijskiego stanu rycerskiego.
Malownicze pojedynki, gdy od jednego potężnego ciosu miecza pada jeździec przecięty razem z koniem, aż się proszą, żeby je sfilmować w prawdziwie hollywoodzkim stylu. Podobno w 1978 r. powstał francuski film "Pieśń o Rolandzie" z Klausem Kinskim, ale jest to bardzo autorska wersja rycerskiego eposu, niezbyt ściśle oddająca właściwą jego treść. Na razie te obrazowe rzezie, kojarzące się z estetyką flmów gore, możemy jedynie oglądać w wyobraźni, ale może ktoś w końcu skusi się, by zrobić z tego porządną kinową produkcję.
Boy Żeleński przetłumaczył "Pieśń..." prozą, według przełożonej na współczesny język francuski edycji Josepha Bediera z początku XX w., choć w wersji oryginalnej jest napisana wierszem. Choć Boya cenię i uwielbiam, czekam na jakiegoś odważnego polskiego tłumacza, który zrobi przekład ze starofrancuskiego i odda go na sposób poetycki. Ale i tak jest się czym cieszyć. A do tego wątek walki z Saracenami jakoś po wiekach znowu nabiera rozpędu, więc warto zaobserwować, jak do tego tematu podchodzili nasi europejscy przodkowie, których działania nie miały nic wspólnego z jakąkolwiek polityczną poprawnością.
Nie spodziewałem się, że coś, co uznawałem do niedawna za szczyt nudy, sprawi mi tyle radości. Mój osąd wynikał przede wszystkim z niewiedzy, dlatego, że w liceum miałem jedynie do przeczytania szczególnie nieciekawe fragmenty (skończyłem klasę mat-fiz), a na studiach filologicznych, zrażony licealnymi wspomnieniami, nawet po "Pieśń o Rolandzie" nie sięgnąłem.
Na szczęście...
2015-01-26
Z książką Jaroslava Rudiša zetknął mnie przypadek. W lipcu 2014 byłem z narzeczoną (obecnie - żoną) na Open'erze - pojechaliśmy specjalnie na koncert Pearl Jamu. I na terenie festiwalu natknęliśmy się na namiot radiowej Trójki, gdzie biorąc udział w prostym konkursie, można było jako nagrodę wybrać sobie książkę ze stojącego w namiocie regału.
"Koniec punku w Helsinkach" uznałem po prostu za fajny tytuł, a krótkie notki na okładce tylko jeszcze bardziej umocniły moje przekonanie, że właśnie tę książeczkę zabiorę z trójkowego namiotu, zwłaszcza, że moja ulubiona stacja radiowa pojawia się w treści książki.
Książka jest wielowarstwowa, ma wielu narratorów, nie o wszystkich opowiem, żeby za wiele nie wyjaśniać. W każdym razie jeden z głównych wątków to opowieść o gościu imieniu Ole - dziejąca się współcześnie i nie tylko historia starego punkowca, prowadzącego we wschodnich Niemczech nieco spelunowatą, ale ulubioną przez stałych klientów, knajpę o nazwie Helsinki.
Drugi wątek to dziennik młodej czeskiej punkówy prowadzony od stycznia do września 1987. Pisany przy użyciu ograniczonej interpunkcji - stosowane są jedynie kropki - jest tym elementem książki, na który cały czas czekałem, czytając to, co pomiędzy kolejnymi odsłonami. Świetnie oddaje szczery język zbuntowanej, młodej dziewczyny, która żyje na bakier z większością otaczającego ją świata.
Trzeci element to manifest współczesnej anarchistki, wyróżniony w książce szrymi stronami, który jest jednym zdaniem wielokrotnie złożonym, zajmującym kilkanaście stron - ale w żadnym wypdaku nie nudnym. To bardzo dynamiczna i żywiołowa relacja z walki z bezpieczną, przewidywalną, ale przez to nudną i skostniałą rzeczywistością.
Czy jest coś wspólnego między tymi i innymi elementami? Przekonacie się, gdy przeczytacie. W każdym razie jest to słodko-gorzka i śmieszno-poważna opowieść z pewną nutą tęsknoty za dawnymi czasami. Uwielbiam takie historie i choć nigdy nie byłem pancurem, przeżywałem swój okres młodzieńczego buntu, który i dziś, gdy mam 35 lat, nie pozwala mi łatwo godzić się ze ściemą i propagandą sukcesu, którą ze wszech stron wciskają nam wszyscy mądrale.
Świetna książka. Świetna. Jest niejednorodna stylistycznie, ale dzięki temu staje się pełną i piękną, choć nieco brudną opowieścią. Gdy obudziłem się na drugi dzień po jej przeczytaniu odczułem dojmującą tęsknotę, że już się skończyła.
Z książką Jaroslava Rudiša zetknął mnie przypadek. W lipcu 2014 byłem z narzeczoną (obecnie - żoną) na Open'erze - pojechaliśmy specjalnie na koncert Pearl Jamu. I na terenie festiwalu natknęliśmy się na namiot radiowej Trójki, gdzie biorąc udział w prostym konkursie, można było jako nagrodę wybrać sobie książkę ze stojącego w namiocie regału.
"Koniec punku w Helsinkach"...
2015-01-09
"19 razy Katherine" to druga powieść Johna Greena (po "Gwiazd naszych wina"), którą przeczytałem. Zaintrygował i przyciągnął mnie tytuł, gdyż w pewien sposób wiąże się z moją biografią. A to dlatego, że w moim życiu było 7 Katarzyn (z czego 5 i 7 to ta sama osoba i jest ona moją żoną). Bohater książki zaś - cudowne dziecko, Colin Singleton - ma hopla tylko na punkcie dziewczyn o imieniu Katherine i do tej pory było ich 19.
Po "Gwiazd naszych wina" właściwie miałem już nie zabierać się za produkcje pana Greena (jest tyle wybitnych książek do przeczytania), ale dzięki tytułowi dałem autorowi bestsellerów z listy New York Timesa drugą szansę. Jak się okazało - szansę ostatnią.
Pan Green wydaje mi się typem, który wymyślił patent na hit. Czego by nie napisał, zaraz ląduje na listach bestsellerów. Ale moim zdaniem jego pisanie to raczej kit albo lep, na który niestety łapie się mnóstwo czytelników.
Bohaterowie są niby niebanalni i nietuzinkowi oraz w jakiś sposób naznaczeni (w "Gwiazd naszych wina" - chorobą, w "19 razy..." - genialnością albo prawie genialnością). Przemyślenia, które nam serwują, dzięki nierzadko wyszukanemu językowi w jakim formułują swój przekaz, mogą robić wrażenie nietuzinkowych. Niestety prawda jest taka, że bohaterowie tak naprawdę są bez wyrazu i nic, żadne gadżety ani wyjątkowe cechy wyróżniające, nie jest w stanie zagłuszyć ich papierowości. A mądrości okazują się totalnymi banałami ubranymi w piękną szatę słowną.
Jeśli "Gwiazd naszych wina" miało jeszcze jakiś w miarę ciekawy wątek fabularny (miłość nastolatków chorych na raka), to "19 razy..." ma fabułę, którą bez wahania mogę określić jako żadną. Jest to książka nudna i klejona na siłę niczym kolejne odcinki oper mydlanych. Nie wiem dlaczego ją skończyłem, ale chyba dlatego, że ją nieopatrznie kupiłem i żal mi było tak zupełnie zmarnować pieniądze.
Jedynym pożytkiem, jaki miałem z lektury, było przeczytanie znajdującego się na końcu książki aneksu dotyczącego funkcji matematycznych, dzięki czemu przypomniałem sobie trochę zatarty materiał z czasów liceum - ja, teraz skończony filolog, byłem wtedy w klasie mat-fiz. Ten aneks to przypis do wątku książki - główny bohater próbuje stworzyć teoremat opisujący za pomocą funkcji algebraicznych schemat przebiegu relacji miłosnych i przewidujący, jak te relacje się zakończą. Niby ciekawe, a wieje nudą. I takie są dla mnie książki Greena - wydawać by się mogło, że powinny być fajne, a jednak prawie w ogóle mnie nie obchodzą. Zupełnie jak ciekawostki przytaczane przez Colina Singletona nie obchodzą praktycznie nikogo z jego otoczenia. I tyle.
"19 razy Katherine" to druga powieść Johna Greena (po "Gwiazd naszych wina"), którą przeczytałem. Zaintrygował i przyciągnął mnie tytuł, gdyż w pewien sposób wiąże się z moją biografią. A to dlatego, że w moim życiu było 7 Katarzyn (z czego 5 i 7 to ta sama osoba i jest ona moją żoną). Bohater książki zaś - cudowne dziecko, Colin Singleton - ma hopla tylko na punkcie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-15
Trudno pisać recenzję na temat Nowego Testamentu. To właściwie nie jest książka, ale zbiór ksiąg i to ksiąg natchnionych - tu muszę szczerze przyznać, że wierzę, iż nie są to tylko umoralniające opowiastki, ale pisma pisane pod wpływem Ducha Świętego.
Nowy Testament czytałem właściwie cały rok. Średnio mniej więcej rozdział dziennie, bardziej lub mniej regularnie - czasem ani jednego, często jeden, czasem kilka rozdziałów na raz. I muszę stwierdzić, że czytając znajdowałem często odpowiedzi albo podpowiedzi dotyczące problemów zajmujących moją głowę w danej chwili.
Pisma Nowego Testamentu znałem do tej pory wybiórczo z czytań mszalnych, a w całości do tej pory czytałem tylko Ewangelię według świętego Łukasza - trochę wstyd się przyznać, jak na katolika z 35 letnim stażem. Ale tę lekcję mam już raz odrobioną i zamierzam ją odrabiać po wielokroć - choć teraz pora na zmierzenie się ze Starym Testamentem (tu czas realizacji oceniam na jakieś 3 lata).
Czytałem wydanie w Edycji św. Pawła. Bardzo polecam - ze względu na przystępne komentarze dotyczące każdego z podrozdziałów oraz odnośniki na marginesach pozwalające trafić na podobny motyw, występujący w innych księgach Pisma, a czasem ujęty w inny sposób. Kolejną zaletą jest język. Tłumacze starali się, by był zrozumiały dla współczesnego odbiorcy, a jednocześnie zawierał wszelkie istotne znaczenia teologiczne.
Ale nie zważając na zalety językowe i formalne tego wydania, Nowy Testament i całe Pismo Święte to dla mnie po prostu nieustanny punkt odniesienia. Słowo, które trzyma mnie przy życiu i powoli przestaję sobie wyobrażać swoje istnienie choćby bez fragmentu przeczytanego co czas jakiś - najlepiej codziennie.
Jeśli miałbym wybrać trzy ksiązki, które bym czytał w kółko, to byłoby to Pismo Święte, "Władca Pierścieni" i "Opowieści z Narnii", przy czym dwie ostatnie nie zaistniałyby przecież bez tej pierwszej. Dlatego bezdyskusyjnie - 10 gwiazdek.
Trudno pisać recenzję na temat Nowego Testamentu. To właściwie nie jest książka, ale zbiór ksiąg i to ksiąg natchnionych - tu muszę szczerze przyznać, że wierzę, iż nie są to tylko umoralniające opowiastki, ale pisma pisane pod wpływem Ducha Świętego.
Nowy Testament czytałem właściwie cały rok. Średnio mniej więcej rozdział dziennie, bardziej lub mniej regularnie - czasem...
2000
Po prostu to lubię. Lubię to czytać. Wczytywać się i podczytywać, poczytując za czytelne i odczytywalne oraz poetyckie, bardzo poetyckie - choć są tacy, co taką poetykę uznają za po-etykę, nie mającą z etyką poetycką po prostu nic wspólnego, bo poezja to tylko Tuwim, Broniewski, Gałczyński (których nota bene kocham) i jeszcze nieskończone morze nazwisk (wstaw sobie drogi Czytelniku w to miejsce kogo tam chcesz, byle umiał ładnie rymować).
Ja Świetlickiemu daję szansę i będę dawał, bo, mimo głosów malkontentów-konkurentów, moim zdaniem pan Marcin cały czas trzyma poziom. W każdym tomiku ma coś z czym nie wiadomo, co można by zrobić i o który kant dupy potłuc, ale całokształt moim zdaniem jednak znakomity i cały sznur pereł(ek) – czasem powalających na kolana, czasem powalanych bardzo smakowitym brudem, a niekiedy walących w mordę - zawsze się znajdzie, choć na tym sznurze niekiedy zawiesić by się chciało ciało udręczone, oczywiście chwytając się sznura rękami, a nie po owinięciu nim szyi swojej bezcennej.
Nagroda Literacka Gdynia 2014 dla poety z Krakowa cieszy – gdy nie w Krakowie (a nie będzie doceniony prorok [profeta, wieszcz] wśród swoich), to w Gdyni, a gdy nie to...
„Plamy śniegu na trawie
są śladami olbrzyma,
malejącego z dnia na dzień.
Przed wiosną idzie śmierć.”
(„Przedwiośnie”)
Poetów doceniać trza. Poeta bez docenienia ginie. Ni ma go. Ni ma. Rozpuszcza się jak śnieg na wiosnę. Olbrzym w karła się zamienia, a w końcu znika – pochłania go litościwa ziemia.
Czego nikomu nie życzę (panu Marcinowi szczególnie), choć wszyscy wiemy, jak to się wszystko skończy. Przemijanie widać w tej poezji. Zawsze było. Choć nie znaczy to, że ta poezja przemija. Ona bardziej przejmuje - zatem 8 gwiazd(ek). To chyba nieźle.
Po prostu to lubię. Lubię to czytać. Wczytywać się i podczytywać, poczytując za czytelne i odczytywalne oraz poetyckie, bardzo poetyckie - choć są tacy, co taką poetykę uznają za po-etykę, nie mającą z etyką poetycką po prostu nic wspólnego, bo poezja to tylko Tuwim, Broniewski, Gałczyński (których nota bene kocham) i jeszcze nieskończone morze nazwisk (wstaw sobie drogi...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to