-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2015-10-02
2015-09-11
Na temat tej księgi napisano już tak wiele, że moje 3 grosze na nic się zdadzą. A było trochę czasu, żeby nasmarować co nieco o tej gawędzie, bo przecież nie tak wiele brakuje, a stuknie temu dziełu połówka millenium.
„Śmiech to szczere królestwo człowieka” - tym drobnym cytatem można załatwić całą sprawę, jak jednym krótkim, lecz wymownym pierdnięciem, których tu zatrzęsienie, bo humor często jest tu niewybredny, na szczęście przemieszany z żartami w iście montypythonowskim stylu.
Jeśli ktoś lubi pseudointelektualizm wysokiej próby zanurzony w dowcipie rodem z latryny - nie ma nic lepszego, by na chwilę rozjaśnić zasmuconą mordę. Ja, na ten przykład, uwielbiam i wszystkim podobnym amatorom polecam tę ramotę, która się wcale tak bardzo chyba nie zestarzała.
Na temat tej księgi napisano już tak wiele, że moje 3 grosze na nic się zdadzą. A było trochę czasu, żeby nasmarować co nieco o tej gawędzie, bo przecież nie tak wiele brakuje, a stuknie temu dziełu połówka millenium.
„Śmiech to szczere królestwo człowieka” - tym drobnym cytatem można załatwić całą sprawę, jak jednym krótkim, lecz wymownym pierdnięciem, których tu...
2015-07-26
Powiem krótko – zakochałem się w tej powieści. I już.
A teraz trochę dłużej.
Uwielbiam takie historie. Historie, które w swej perspektywie mają wieczność i w bardzo ciekawy sposób łączą różne rzeczywistości czasowo-przestrzenne. Oczywiście tzw. przeszłość dominuje, wszak Wodołazkina nazywają ponoć rosyjskim Umberto Eco (na pewno łączy go z Eco fakt, że jest literaturoznawcą od staroci – tu: specjalistą od literatury staroruskiej). Jednak sposób przedstawiania świata nie jest tak drobiazgowy, jak u Eco. Jest co prawda mocno ugruntowany w kulturze i historii dawnej Rusi, ale działa przede wszystkim nastrojem i sposobem opowiadania, językiem, który dotyka nie tylko dotykalnego świata.
Może mam jakieś szczególne inklinacje do tego typu literatury – w jakiś sposób mistycznej, ale mistycznej w dobrym stylu – nie oderwanej od rzeczywistości, ale poprzez tę rzeczywistość i dzięki niej docierającą do głębi duchowych. Może i tak, ale poza moimi inklinacjami – to po prostu świetna, nietuzinkowa historia: o życiu i śmierci, cierpieniu i szczęściu, hańbie i sławie, piekle na ziemi i Bogu wszędzie. I wielu innych podobnych rzeczach.
W powieści mamy do czynienia z bohaterem, który bohaterem nie jest – bo trudno nazwać tak osobę, która do śmierci odpokutowuje pewne trudne i traumatyczne wydarzenie ze swojego życia i uważa się za proch i nicość – a jednocześnie jest bohaterem - wybawieniem dla wielu, którym niesie pomoc. Jest świętym idiotą – jurodiwym – czyli bożym szaleńcem. W kulturze zachodnioeuropejskiej kimś na ten kształt byłby może św. Franciszek i paru innych – w kulturze bizantyńskiej są ich całe zastępy. Nasz bohater (człowiek o wielu imionach) jest niesamowitą kompilacją wielu spośród takich wschodniosłowiańskich świętych.
Wodołazkin łazi nim przez czasy i przestrzenie, oddając stylem nie do podrobienia klimat takiej wędrówki-pielgrzymki. Więcej nie powiem, poza tym, że naprawdę poczułem się przeniesiony. Rzadko mi się to zdarza. dlatego śmiało stwierdzam, że „Laur” to transgresja w praktyce. Wspaniała rzecz. Czytajcie, a się przekonacie (albo i nie). Dla mnie solidna dycha. Z plusem.
Powiem krótko – zakochałem się w tej powieści. I już.
A teraz trochę dłużej.
Uwielbiam takie historie. Historie, które w swej perspektywie mają wieczność i w bardzo ciekawy sposób łączą różne rzeczywistości czasowo-przestrzenne. Oczywiście tzw. przeszłość dominuje, wszak Wodołazkina nazywają ponoć rosyjskim Umberto Eco (na pewno łączy go z Eco fakt, że jest...
2016-06-15
2016-01-16
2016-01-01
2011
2015-07-09
Żaden z tomów z serii "Zwiadowcy" mnie dotychczas nie zawiódł. Tak było też przy lekturze 6. tomu. "Oblężenie Macindaw" to dokończenie historii rozpoczętej w "Czarnoksiężniku z północy" – John Flanagan lubi rozbijać dłuższe historie o zwiadowcach na dwutomowe cykle i tym razem było podobnie.
Nie będę się długo rozpisywał, bo czuję, że będę powtarzał to, co już pisałem w dotychczasowych pięciu recenzjach. Ale napiszę krótko – jest super. John Flanagan ani na moment nie gubi poziomu, jaki pokazał na początku. Nie będę oryginalny, gdy napiszę, że uważam tę serię za jedną z najlepszych opowieści dla młodzieży (ale nie tylko, nie tylko – sam już dawno młodzieżą nie jestem, a połykam, gdy już się przyssę, raz-dwa).
Opowieść wciąga. Wciąga, trzyma i nie wypuszcza. Jeszcze 6 tomów przede mną - jeśli chodzi o pierwszą serię. Tych bardziej obfitych w strony. A można już zacząć czytać serię "Wczesne lata" – pierwszy tom tzw. prequeli - o młodych latach Halta - właśnie się pojawił. Już nie mogę się doczekać, kiedy wpadnie w moje ręce. Ale... po kolei.
Żaden z tomów z serii "Zwiadowcy" mnie dotychczas nie zawiódł. Tak było też przy lekturze 6. tomu. "Oblężenie Macindaw" to dokończenie historii rozpoczętej w "Czarnoksiężniku z północy" – John Flanagan lubi rozbijać dłuższe historie o zwiadowcach na dwutomowe cykle i tym razem było podobnie.
Nie będę się długo rozpisywał, bo czuję, że będę powtarzał to, co już pisałem w...
2015-04-16
"Widok z dachu" to historia dwóch przyjaciół z różnych środowisk, których losy skrzyżowały się po raz pierwszy na warszawskim Grochowie. Tolek to ziomek z Grochowa, Jurek to student prawa UW, pochodzący z Kielc, czy innego Radomia, mieszkający w słynnym akademiku na Kickiego. Obserwujemy ich od początku lat 80-tych, poprzez wszystkie przemiany ustrojowe, aż do czasów zupełnie współczesnej Polski.
Muniek Staszczyk na okładce pisze, że to powieść zasługująca na miano kultowej. Rozumiem zachwyt Muńka, ale nie sądzę, by tak było. Rozumiem zachwyt – bo sam teraz mieszkam na Grochowie, do tego przez ponad 10 lat byłem mieszkańcem akademika (choć nie na Kicu, ale Kic mijam obecnie prawie codziennie, bo mieszkam 150 metrów dalej) – i realia grochowsko-studenckie oddane są naprawdę nieźle i właściwie dzięki temu dałem tyle gwiazdek ile dałem.
Dobrze czyta się rozmowy normalnych kolesi, ale poza tym dialogi, jak na mój gust, są niezbyt naturalne. Poza tym historia w pewnym momencie robi się nieco naciągana, o czym przekonać się może każdy, kto przeczyta. Mimo to, oceniam książkę na dosyć dosyć, z tych samych powodów, z jakich uczynił to według mnie Muniek – czyli z powodów sentymentalnych. Ale co do kultowości powiem jedno – może znajdzie się grupka takich jak ja kultystów, ale wielka religia raczej z tego nie powstanie.
"Widok z dachu" to historia dwóch przyjaciół z różnych środowisk, których losy skrzyżowały się po raz pierwszy na warszawskim Grochowie. Tolek to ziomek z Grochowa, Jurek to student prawa UW, pochodzący z Kielc, czy innego Radomia, mieszkający w słynnym akademiku na Kickiego. Obserwujemy ich od początku lat 80-tych, poprzez wszystkie przemiany ustrojowe, aż do czasów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-14
Duet tekściarsko-rysunkowy, który powołał do życia legendarnego już Jeża Jerzego, teraz debiutuje w roli autorów gatunku zmiksowanego. "Hej Jędrek" jest bowiem doskonałą mieszanką komiksu i powieści i jest to mieszanka wybuchowa i piorunująca. Bohater jest co prawda w wieku wczesnoszkolnym, ale jego poczucie humoru, teksty i przygody mogą swobodnie konkurować z przygodami dziewięciolatków z "Włatców móch", choć może nie są tak surrealistyczne.
Zwyczajne szkolne perypetie plus intryga kryminalna to podstawa akcji. Najlepsi kumple, mędzący nauczyciele, podejrzana szkolna służba zdrowia, wścibscy rodzice, wredne rodzeństwo, solówy do pierwszej krwi, ach te dziewczyny i tym podobne historie. Podane w lekkiej, superstrawnej formie. Powieść, gdy ją pomieszać z komiksem, zyskuje szybsze tempo i dostarcza dodatkowych wrażeń. Jest bardziej wymagająca niż komiks i z kolei bardziej wciągająca niż tylko powieść z ilustracjami.
Może nie jest to lektura bardzo ambitna, za to ma niesamowity potencjał rozrywkowy i jako środek na odstresowanie sprawdza się znakomicie. Gwarantuje mnogość doznań estetycznych (obfituje w fajne rysunki) i ekstatycznych (pobudza do wesołego, niczym nieskrępowanego rechotu). Zatem bierzcie i czytajcie. A potem, gdy się tylko ukażą, łapcie się za kolejne części. Ja już się szykuję.
Duet tekściarsko-rysunkowy, który powołał do życia legendarnego już Jeża Jerzego, teraz debiutuje w roli autorów gatunku zmiksowanego. "Hej Jędrek" jest bowiem doskonałą mieszanką komiksu i powieści i jest to mieszanka wybuchowa i piorunująca. Bohater jest co prawda w wieku wczesnoszkolnym, ale jego poczucie humoru, teksty i przygody mogą swobodnie konkurować z przygodami...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-18
Will zostaje wysłany na północ Araluenu, by zbadać sprawę tajemniczego czarnoksiężnika, który pojawił się, czy też odrodził się w tamtejszych lasach i nie daje spokoju okolicznym mieszkańcom. Czyżby w tym świecie bez zdecydowanych objawów magii, magia nagle się pojawiła i to od razu w tak konkretny sposób? Przeczytacie, to się dowiecie.
W trakcie lektury usłyszycie o kolejnym narodzie - o Skottach, wojowniczych góralach zamieszkujących graniczącą z Araluenem od północy Pictę. Coś wam to mówi? No chyba.
A poza walorami poznawania kolejnych elementów świata "Zwiadowców" ujrzycie też Willa w nowej, nieoczekiwanej odsłonie i jak zwykle możecie byc gotowi na wartką i wartościową przygodową opowieść, która zawładnie wami dokładnie tak, jak poprzednie tomy tej serii. John Flanagan trzyma poziom. I oby tak dalej.
Will zostaje wysłany na północ Araluenu, by zbadać sprawę tajemniczego czarnoksiężnika, który pojawił się, czy też odrodził się w tamtejszych lasach i nie daje spokoju okolicznym mieszkańcom. Czyżby w tym świecie bez zdecydowanych objawów magii, magia nagle się pojawiła i to od razu w tak konkretny sposób? Przeczytacie, to się dowiecie.
W trakcie lektury usłyszycie o...
2015-03-09
Kolejna część. Jak mówi tytuł - rzecz dzieje się w Skandii. I będzie o nią bitwa. A z kim? Czytając poznacie liczne, bardzo mobilne plemię Temudżeinów - jeśli dobrze znacie historię świata, już powinniście wiedzieć, na kim to plemię jest wzorowane.
Będzie jak zwykle dużo akcji, nagłych zwrotów i niespodzianek. I niezmiennie ten sam - dobry, wręcz bardzo dobry - poziom budowania opowieści.
Flanagan dwa pierwsze tomy serii połączył w jedną całość i to samo zrobił z tomem trzecim i czwartym. Jak to zrobił i po co - dowiecie się dzięki lekturze. Do roboty zatem.
Kolejna część. Jak mówi tytuł - rzecz dzieje się w Skandii. I będzie o nią bitwa. A z kim? Czytając poznacie liczne, bardzo mobilne plemię Temudżeinów - jeśli dobrze znacie historię świata, już powinniście wiedzieć, na kim to plemię jest wzorowane.
Będzie jak zwykle dużo akcji, nagłych zwrotów i niespodzianek. I niezmiennie ten sam - dobry, wręcz bardzo dobry - poziom...
2015-03-03
"Ziemia skuta lodem" to najbardziej mroźna część z dotychczasowych tomów. Rzecz dzieje się w Skandii, (czyli krainie, która jest odpowiednikiem Skandynawii), którą zamieszkują Skandianie, w sposób nieunikniony i zamierzony przez autora kojarzący się ze znanymi tu i ówdzie Wikingami.
Kolejny tom przygód Willa nie zawodzi. Każda nastepna książka jest napisana bardzo równo i za to bardzo podziwiam pana Flanagana. Naprawdę potrafi trzymać poziom. Szczerze mówiąc - spodziewałem się spadku formy już od drugiego tomu, ale przekonałem się, że nie można złego słowa na jego poziom powiedzieć - trzeci tom jest równie mocny jak dwa pierwsze i tak już pewnie pozostanie.
Nie będę zdradzał, dlaczego Will i pewna bohaterka, która po raz pierwszy pojawiła się w drugim tomie, znaleźli się w lodowej krainie, choć jeśli ktoś przeczytał dotychczasowe części i tak już pewnie wie. I nie będę zdradzał, co z tego wyniknie (bo sam nie przepadam za spoilerami - choć nie są one w stanie mi wyrządzić prawdziwej krzywdy, gdyż fabuła nie stanowi rzeczy, na którą zwracam największą uwagę). Poczytacie, to się przekonacie. A warto.
"Ziemia skuta lodem" to najbardziej mroźna część z dotychczasowych tomów. Rzecz dzieje się w Skandii, (czyli krainie, która jest odpowiednikiem Skandynawii), którą zamieszkują Skandianie, w sposób nieunikniony i zamierzony przez autora kojarzący się ze znanymi tu i ówdzie Wikingami.
Kolejny tom przygód Willa nie zawodzi. Każda nastepna książka jest napisana bardzo równo i...
2015-02-25
Druga część "Zwiadowców" trzyma poziom pierwszej części. Jest to świetna powieść akcji i przygody, prezentująca przy okazji ciekawe typy postaci, które mogą być dobrym przykładem dla młodych czytelników. Bohaterowie nie są przy tym wcale przesłodzeni i przeidealizowani. Mają wiele wad, przeżywają rozterki, dylematy i dramaty. I obok niekłamanego bohaterstwa, bywają niekiedy irytujący.
"Płonący most" kontynuuje fabułę pierwszej części związanej z lordem Morgarathem (ciut kojarzącym się z tolkienowskim Morgothem - ale gdzie mu tam do Morgotha). Pojawia się kolejna kraina poza Araluenem - Celtia (skojarzenie oczywiste) i w pewnym momencie poznamy też paru Skandian (domyślcie się, kto to może być).
Przez te nawiązania do historycznych krain i grup narodowościowych "Zwiadowcy", jako seria z gatunku - podobno - fantasy (choć magii tam raczej nie uświadczysz), prędzej kojarzy mi się z alternatywną historią w nieco zmienionych realiach, dostosowaną do młodego odbiorcy.
A ten kierunek na młodego odbiorcę wcale nie jest wadą serii. Równie dobrze może bowiem ona zainteresować odbiorcę, który już tylko myśli, że jest młody (patrz recenzent - w momencie pisania tej recenzji lat 36), albo czytelnika jeszcze starszego, ale wciąż młodego duchem. Wciąga, wciąga i jeszcze raz wciąga. 12 tomów trochę straszy, ale da radę to ogarnąć. Czyta się szybko i z przyjemnością. I nawet z pożytkiem. Co też jest bardzo ważne.
Druga część "Zwiadowców" trzyma poziom pierwszej części. Jest to świetna powieść akcji i przygody, prezentująca przy okazji ciekawe typy postaci, które mogą być dobrym przykładem dla młodych czytelników. Bohaterowie nie są przy tym wcale przesłodzeni i przeidealizowani. Mają wiele wad, przeżywają rozterki, dylematy i dramaty. I obok niekłamanego bohaterstwa, bywają niekiedy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-04
To było moje drugie podejście. Pierwsze podejście skończyło się powrotem na niziny przed ukończeniem pierwszego tomu. Drugie podejście zwieńczone zostało ukończeniem drugiego tomu. Ale nie było łatwo. Utkwiłem na czarodziejskiej górze na niemal półtora roku, bo lekturę zacząłem w styczniu 2014 r., a ukończyłem dwa dni przed 140. rocznicą urodzin pana Thomasa Manna. Naprawdę nie było łatwo, ale było warto.
Co prawda moje półtora roku na czarodziejskiej górze nijak się ma do lat, które tam spędził Hans Castorp, ale jednak spory to kawał mojego życiorysu. Poczytywałem dzieło pana Thomasa po parę stron, w tak zwanym międzyczasie ogarniając kilkadziesiąt innych książek. Ale zawsze niezmiennie wracałem do tej magnetycznej, nieco chorobliwej i ze wszech miar ironicznej (przy)powieści, która dla niepoznaki stara się zachowywać pozór twardego realizmu.
To nie jest książka na jeden raz. To jest książka trudna. W dużych kawałkach może być niestrawna, ale porcjowana rozsądnie ma szansę okazać się arcydziełem nad arcydzieła, któremu ciężko jest się oprzeć i przejść wobec niego obojętnie, jeśli już choć trochę przesiąknie się klimatem górskiego sanatorium, znajdującego się obok świata i ponad/poza światem.
A rozciągające się na wiele stron pozornie bezowocne dysputy dwóch największych adwersarzy - Settembriniego i Naphty, sprawiły, że zamówiłem sobie T-shirt z własnego autorstwa napisem "Ja kocham ten stan - Settembrini, Naphta, ja", która, póki się nie przetrze, będzie mi przypominać o tej inspirującej i niesamowitej przygodzie, jaką jest, z perspektywy wydarzeń - statyczny i nudny, a z perspektywy ducha - szalenie rozwijający, pobyt na czarodziejskiej górze.
Polecam gorąco, ale nie każdemu. Bo jeśli ktoś uwielbia tylko akcję, to umrze z nudów. A transport zwłok z górskiej i odciętej od świata miejscowości jest niestety kosztowny.
To było moje drugie podejście. Pierwsze podejście skończyło się powrotem na niziny przed ukończeniem pierwszego tomu. Drugie podejście zwieńczone zostało ukończeniem drugiego tomu. Ale nie było łatwo. Utkwiłem na czarodziejskiej górze na niemal półtora roku, bo lekturę zacząłem w styczniu 2014 r., a ukończyłem dwa dni przed 140. rocznicą urodzin pana Thomasa Manna. Naprawdę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-23
Do serii "Zwiadowcy" pewnie nigdy bym się nie zabrał, gdybym nie wrócił do udzielania korepetycji z języka polskiego. Przypadek chciał, że mój uczeń miał do przeczyatnia i omówienia tom 1., jako swoją szkolną lekturę. "Zwiadowców" co prawda w kanonie lektur (jeszcze) nie ma, ale nauczyciele mają niekiedy prawo wybrać coś sami i właśnie u mojego ucznia na "Zwiadowców" padło.
I dobrze. Bo dzięki temu przypadkowi odkryłem fajną serię, która ominęłaby mnie na pewno, gdyż odczuwałem jakąś niezrozumiałą i przed-sądną niechęć do tych książek. I jak się okazało zupełnie bezzasadną.
Jest to świetna lektura dla młodzieży i nie tylko. O trudnym starcie, o dorastaniu, potrzebie autorytetu, relacji uczeń-mistrz. Jednym słowem ma ona coś z bildungsroman - czyli powieści o formowaniu osobowości. Jest dobrze napisana - nie nazbyt infantylna i zarazem nie nazbyt skomplikowana.
Ciekawe jest to, że "Zwiadowcy" zaliczają się do literatury fantasy, gdzie właściwie nie ma magii. Mają za to wartką akcję i krótkie, żywe rozdziały. Często poruszają istotne życiowe dylematy i odnoszą się do podstawowych wartości - jak lojalność, przyjaźń, walka ze złem, miłość, honor - ale bez zbędnego patosu i w formie strawnej dla współczesnych dzieciaków i każdego, kto lubi literaturę przygodową z przesłaniem.
Bardzo tę serię polubiłem i na tomie 1. na bank nie skończę (w momecie pisania tej recenzji czytam już tom 6., choć zrobiłem sobie małą przerwę po tomie 5., żeby nie zamykać się tylko na "Zwiadowców"). Czytajcie, czytajcie. Nie pożałujecie.
Do serii "Zwiadowcy" pewnie nigdy bym się nie zabrał, gdybym nie wrócił do udzielania korepetycji z języka polskiego. Przypadek chciał, że mój uczeń miał do przeczyatnia i omówienia tom 1., jako swoją szkolną lekturę. "Zwiadowców" co prawda w kanonie lektur (jeszcze) nie ma, ale nauczyciele mają niekiedy prawo wybrać coś sami i właśnie u mojego ucznia na "Zwiadowców"...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-09
Pierwszy raz jako czytelnik zetknąłem się z twórczością Andrzeja Ziemiańskiego. Od lat wiem ze słyszenia o cyklu o Achai, natomiast pierwszą rzeczą, jaka mi wpadła w ręce w mym totalnie bezsytsemowym i bezplanowym życiu czytelniczym są właśnie "Żołnierze grzechu".
Nie było to spotkanie niezapomniane, rzekłbym, że nawet niezbyt fascynujące. I oceniłbym tę książkę jako zupełnie przeciętną, gdyby nie jeden fakt, ale o tym później. Teraz chwilę o przeciętności.
Książka jest z założenia kryminałem, natomiast wątek kryminalny w ogólności i wplecione w niego inne poszczególne wątki są często, jak to się mówi, zupełnie z d... i równie dobrze mogłoby ich nie być lub mogłyby zostać przedstawione w inny sposób - na przykład pozornie istotny dla książki wątek kościelnych służb specjalnych mógłby zostać zastąpiony czymś zupełnie innym i wiele by to w obrazie ogólnym nie zmieniło.
Poza tym, przynajmniej na początku, miałem wrażenie, że dialogi są drętwe i sucharowe. Dopiero z czasem nabrały naturalności, pozostawiając odczucie, jakby pisarz na starcie nie za bardzo był rozpisany, a po ukończeniu całości niezbyt chciało mu się poprawić nie do końca fajnie brzmiące początkowe pogawędki bohaterów.
Ale czas w końcu napisać, dlaczego koniec końców oceniam tę rzecz jako dobrą. Nie zdradzę wiele ponad to, co jest na okładce. Świetnym jest wątek milicjanta, który tuż przed przemianami roku '89 na skutek róznych perypetii trafia do szpitala psychiatrycznego i wychodzi z niego po 20-stu latach - w roku 2009.
Jest on jednym z głównych bohaterów powieści i pokazanie jego sytuacji i zdumienia, jakie go dopada w momencie kontaktu z cywilizacją XXI wieku jest naprawdę fajne. Rzeczywiście można sobie wyobrazić, że zasypiamy w 1989 i budzimy się teraz.
Na ulicy ani jednego malucha, deska rozdzielcza samochodu osobowego przypomina pulpit sterowniczy statku kosmicznego. Budki telefoniczne to rzadkość, natomiast ludzie dzięki małym plastikowym przedmiotom mogą kontaktować się z całym światem. A poza tym w sklepie jest piwo - i to nie jedno. Masakra.
I to zetknięcie się z rodzimą, ale jednak obcą cywilizacją, ciekawe przedstawienie tego zderzenia, zadecydowało o 6-ciu gwiazdkach. Jakoś szczególnie nie polecam, jednak jeśli ktoś jest ciekaw, zachęcam.
Pierwszy raz jako czytelnik zetknąłem się z twórczością Andrzeja Ziemiańskiego. Od lat wiem ze słyszenia o cyklu o Achai, natomiast pierwszą rzeczą, jaka mi wpadła w ręce w mym totalnie bezsytsemowym i bezplanowym życiu czytelniczym są właśnie "Żołnierze grzechu".
Nie było to spotkanie niezapomniane, rzekłbym, że nawet niezbyt fascynujące. I oceniłbym tę książkę jako...
2015-01-26
Z książką Jaroslava Rudiša zetknął mnie przypadek. W lipcu 2014 byłem z narzeczoną (obecnie - żoną) na Open'erze - pojechaliśmy specjalnie na koncert Pearl Jamu. I na terenie festiwalu natknęliśmy się na namiot radiowej Trójki, gdzie biorąc udział w prostym konkursie, można było jako nagrodę wybrać sobie książkę ze stojącego w namiocie regału.
"Koniec punku w Helsinkach" uznałem po prostu za fajny tytuł, a krótkie notki na okładce tylko jeszcze bardziej umocniły moje przekonanie, że właśnie tę książeczkę zabiorę z trójkowego namiotu, zwłaszcza, że moja ulubiona stacja radiowa pojawia się w treści książki.
Książka jest wielowarstwowa, ma wielu narratorów, nie o wszystkich opowiem, żeby za wiele nie wyjaśniać. W każdym razie jeden z głównych wątków to opowieść o gościu imieniu Ole - dziejąca się współcześnie i nie tylko historia starego punkowca, prowadzącego we wschodnich Niemczech nieco spelunowatą, ale ulubioną przez stałych klientów, knajpę o nazwie Helsinki.
Drugi wątek to dziennik młodej czeskiej punkówy prowadzony od stycznia do września 1987. Pisany przy użyciu ograniczonej interpunkcji - stosowane są jedynie kropki - jest tym elementem książki, na który cały czas czekałem, czytając to, co pomiędzy kolejnymi odsłonami. Świetnie oddaje szczery język zbuntowanej, młodej dziewczyny, która żyje na bakier z większością otaczającego ją świata.
Trzeci element to manifest współczesnej anarchistki, wyróżniony w książce szrymi stronami, który jest jednym zdaniem wielokrotnie złożonym, zajmującym kilkanaście stron - ale w żadnym wypdaku nie nudnym. To bardzo dynamiczna i żywiołowa relacja z walki z bezpieczną, przewidywalną, ale przez to nudną i skostniałą rzeczywistością.
Czy jest coś wspólnego między tymi i innymi elementami? Przekonacie się, gdy przeczytacie. W każdym razie jest to słodko-gorzka i śmieszno-poważna opowieść z pewną nutą tęsknoty za dawnymi czasami. Uwielbiam takie historie i choć nigdy nie byłem pancurem, przeżywałem swój okres młodzieńczego buntu, który i dziś, gdy mam 35 lat, nie pozwala mi łatwo godzić się ze ściemą i propagandą sukcesu, którą ze wszech stron wciskają nam wszyscy mądrale.
Świetna książka. Świetna. Jest niejednorodna stylistycznie, ale dzięki temu staje się pełną i piękną, choć nieco brudną opowieścią. Gdy obudziłem się na drugi dzień po jej przeczytaniu odczułem dojmującą tęsknotę, że już się skończyła.
Z książką Jaroslava Rudiša zetknął mnie przypadek. W lipcu 2014 byłem z narzeczoną (obecnie - żoną) na Open'erze - pojechaliśmy specjalnie na koncert Pearl Jamu. I na terenie festiwalu natknęliśmy się na namiot radiowej Trójki, gdzie biorąc udział w prostym konkursie, można było jako nagrodę wybrać sobie książkę ze stojącego w namiocie regału.
"Koniec punku w Helsinkach"...
2015-01-09
"19 razy Katherine" to druga powieść Johna Greena (po "Gwiazd naszych wina"), którą przeczytałem. Zaintrygował i przyciągnął mnie tytuł, gdyż w pewien sposób wiąże się z moją biografią. A to dlatego, że w moim życiu było 7 Katarzyn (z czego 5 i 7 to ta sama osoba i jest ona moją żoną). Bohater książki zaś - cudowne dziecko, Colin Singleton - ma hopla tylko na punkcie dziewczyn o imieniu Katherine i do tej pory było ich 19.
Po "Gwiazd naszych wina" właściwie miałem już nie zabierać się za produkcje pana Greena (jest tyle wybitnych książek do przeczytania), ale dzięki tytułowi dałem autorowi bestsellerów z listy New York Timesa drugą szansę. Jak się okazało - szansę ostatnią.
Pan Green wydaje mi się typem, który wymyślił patent na hit. Czego by nie napisał, zaraz ląduje na listach bestsellerów. Ale moim zdaniem jego pisanie to raczej kit albo lep, na który niestety łapie się mnóstwo czytelników.
Bohaterowie są niby niebanalni i nietuzinkowi oraz w jakiś sposób naznaczeni (w "Gwiazd naszych wina" - chorobą, w "19 razy..." - genialnością albo prawie genialnością). Przemyślenia, które nam serwują, dzięki nierzadko wyszukanemu językowi w jakim formułują swój przekaz, mogą robić wrażenie nietuzinkowych. Niestety prawda jest taka, że bohaterowie tak naprawdę są bez wyrazu i nic, żadne gadżety ani wyjątkowe cechy wyróżniające, nie jest w stanie zagłuszyć ich papierowości. A mądrości okazują się totalnymi banałami ubranymi w piękną szatę słowną.
Jeśli "Gwiazd naszych wina" miało jeszcze jakiś w miarę ciekawy wątek fabularny (miłość nastolatków chorych na raka), to "19 razy..." ma fabułę, którą bez wahania mogę określić jako żadną. Jest to książka nudna i klejona na siłę niczym kolejne odcinki oper mydlanych. Nie wiem dlaczego ją skończyłem, ale chyba dlatego, że ją nieopatrznie kupiłem i żal mi było tak zupełnie zmarnować pieniądze.
Jedynym pożytkiem, jaki miałem z lektury, było przeczytanie znajdującego się na końcu książki aneksu dotyczącego funkcji matematycznych, dzięki czemu przypomniałem sobie trochę zatarty materiał z czasów liceum - ja, teraz skończony filolog, byłem wtedy w klasie mat-fiz. Ten aneks to przypis do wątku książki - główny bohater próbuje stworzyć teoremat opisujący za pomocą funkcji algebraicznych schemat przebiegu relacji miłosnych i przewidujący, jak te relacje się zakończą. Niby ciekawe, a wieje nudą. I takie są dla mnie książki Greena - wydawać by się mogło, że powinny być fajne, a jednak prawie w ogóle mnie nie obchodzą. Zupełnie jak ciekawostki przytaczane przez Colina Singletona nie obchodzą praktycznie nikogo z jego otoczenia. I tyle.
"19 razy Katherine" to druga powieść Johna Greena (po "Gwiazd naszych wina"), którą przeczytałem. Zaintrygował i przyciągnął mnie tytuł, gdyż w pewien sposób wiąże się z moją biografią. A to dlatego, że w moim życiu było 7 Katarzyn (z czego 5 i 7 to ta sama osoba i jest ona moją żoną). Bohater książki zaś - cudowne dziecko, Colin Singleton - ma hopla tylko na punkcie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2009
„Hej Jędrek! Gdzie moja forsa?” to po prostu dobra rozrywka dla każdego, i małego i dużego, byle lubił komiksy lub komiksowo-powieściowe miksy.
Historyjka - jak to chyba już w cyklu o Jędrku (który jest synem znanej policjantki) będzie do końca - z lekką nutą kryminalną.
Dużo dobrego dowcipu. Fajne rysunki i fajne teksty pozwalają się solidnie zrelaksować. Nawet sprawdzone patenty (gdyż nieuchronnie kojarzy mi się to wszystko z „Włatcami móch”, choć nie jest aż tak absurdalne) nie odbierają książeczce pewnej oryginalności.
Wszak twórcy Jeża Jerzego (bo to oni Jędrka powołali do życia) to wymiatacze naszej sceny komiksowej i nie należy się po nich spodziewać kaszany.
Polecam by odreagować i przypomnieć sobie swoje cudowne lata, które wyglądały chyba jednak dość podobnie - mimo znaczących różnic technologicznego sztafażu. Bo zmieniają się drobiazgi, ale istota pozostaje. Siódemeczka.
„Hej Jędrek! Gdzie moja forsa?” to po prostu dobra rozrywka dla każdego, i małego i dużego, byle lubił komiksy lub komiksowo-powieściowe miksy.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toHistoryjka - jak to chyba już w cyklu o Jędrku (który jest synem znanej policjantki) będzie do końca - z lekką nutą kryminalną.
Dużo dobrego dowcipu. Fajne rysunki i fajne teksty pozwalają się solidnie zrelaksować. Nawet...