Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Fascynujący i syntetyczny esej (nie bać się tego słowa!) o polskim poczuciu humoru, napisany – no, patrzcie sobie – z poczuciem humoru, lekkością i swadą. Oj, jest tu nieco powrotów do czasów minionych, jest nieco smichu i chichów (są nawet dowcipy, a jakże!), ale przede wszystkim Olga Drenda wydobywa z okruchów pamięci to, co bawiło nas (i mnie) kiedyś. Jest też albowiem Kopytko.
Autorka kopie zaiste głęboko, bo odpowiedź na pytanie „Z czego się śmiejecie?” nie jest łatwa, aczkolwiek zasadnicza. I tak (i tylko tu) Ferdek Kiepski spotyka się z Markiem Kondratem z „Dnia Świra”, a Kazik i jego „12 groszy” z „odjaniepawla”. Przekop jest dość potężny niczym Mierzei Wiślanej – od dam polskiego kabaretu (Kwiatkowska, Bielicka, jest w tym gronie i pani Czubaszek), przez Polskie ZOO z lwem i dwoma chomikami, komiksy o wodzie sodowej, absolutnie najlepsiejszą Dyskotekę Szarego Człowieka i KOC (who knows, hu?), kanapę pierwszego błazna III RP oraz Makumbę i tego, jak to się wszystko potoczyło.
Dzięki humorowi poznajemy siebie i – brzmi wzniośle – otaczających nas ludzi, wreszcie – państwo, w którym przyszło nam żyć (poczucie humoru staje się kolorową plamą na papierku lakmusowym). Stąd niedaleko już do nikłego lub nędznego poczucia humoru polityków i tego, że nie mają go nawet za grosz. Humor może być także bronią – często obosieczną, w ogóle broń to zbyt niebezpieczna, by tak lekko się nią posługiwać. To w zasadzie z czego można się śmiać? Czy stand-up przekroczył już wszystkie przekraczalne granice? Czy rzeczywiście jest tak dobry, jak mówią? A co z kulturą memów, rysunkowych wyznaczników ironii i czystego nonsensu? Czy soczysty dowcip może być inteligentny i naprawdę śmieszny?
Ostatecznie wydźwięk jest pozytywny – śmiech łączy, buduje tożsamość, daje chwilowe chociaż poczucie wspólnoty, a wtedy nawet najczerstwiejsze suchary wydają się przezabawne. Nawet jak dowcipy z babą u lekarza.

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zacytować klasyka*: „Wódz: Dzisiaj będę straszny, opowiem wam dowcip.
Indianin nr 1: Ten o gąsce Balbince?
Indianin nr 2: Ależ wodzu, co wódz!
Wódz: To ja przepraszam”. Koniec, kurtyna.

* „Skąd się bierze woda sodowa i nie tylko" Tadeusza Baranowskiego

Fascynujący i syntetyczny esej (nie bać się tego słowa!) o polskim poczuciu humoru, napisany – no, patrzcie sobie – z poczuciem humoru, lekkością i swadą. Oj, jest tu nieco powrotów do czasów minionych, jest nieco smichu i chichów (są nawet dowcipy, a jakże!), ale przede wszystkim Olga Drenda wydobywa z okruchów pamięci to, co bawiło nas (i mnie) kiedyś. Jest też albowiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Marek Nowak zabiera nas w podróż niezwykłą, bo aż do „dziesięciu tysięcy światów”, krajów i krain, miejsc fantastycznych, czasów i mitów tak od siebie odległych, tak się różniących i tak niekiedy pasjonujących, że trudno zbiorczo podsumować jego debiutancki zbiór niemal dziewięćdziesięciu opowiadań, będących istnym konglomeratem fantastyczno-naukowym.
Absolutnie oddać trzeba autorowi, iż jego wyobraźnia nie posiada żadnych granic. Owszem, poczucie humoru ma niekiedy dość wisielcze ale i zaskakujące (przeto smakowite), co wiąże się wszystko w przyjemną całość i nie pozwala czytelnikom jego zbioru się nudzić. Między słowami można (i trzeba) szukać, wydrapywać migotliwe perełki, bo Marek Nowak w kilku zaledwie zdaniach potrafi zbudować nastrój, dzięki czemu od razu wpada się w nowy, kolejny z wielu przecież, światów, które odkrywamy nieomal za każdym razem, gdy przerzucamy kartkę książki o różowej (dlaczego??) okładce. Wachlarz historii i nawiazań do znanych i mniej znanych opowieści jest w istocie olbrzymi, co – z jednej strony – wprowadza nieco chaosu i powoduje, że niektóre z opowiadań giną gdzieś w tłumie innych, zaś z drugiej pozwala do nich wracać, a nawet wyszukiwać na chybił trafił (nikt nie zabronił czytać „Dziesięciu tysięcy…” chociażby od końca albo od strony, dajmy na to, sto sześćdziesiątej siódmej) i cieszyć się zmyślnie skomponowanymi opowiastkami, bez patrzenia na to co było przed nimi i co będzie później.
Mamy więc do czynienia i ze współczesnym światem pełnym technologii, wizjami niedalekiej i bardziej odległej przyszłości, cofamy się do wieków dawnych albo maszerujemy wśród niezbadanych wydm fantastyki w najczystszej postaci. Są więc i królewny i królowie, i rycerze i potwory wszelakie, dostajemy szczyptę, garść albo wiadro horroru i krwawej miazgi (wedle uznania), czarów i wiedźm, klątw i zaklęć (fan wampirów znajdzie również coś dla siebie), obok zaraźnej śpiączki autor stawia centaura Hygna i Spalonego Maga, a dla mnie ulubioną postacią była pewna niepozorna, zabiedzona dziewczynka z zapałkami, która… która podpala wszystko i niesie zniszczenie.
Ciekawy, pod wieloma względami wyjątkowy zbiór krótkich (i zaledwie kilku nieco dłuższych) opowiadań, napisany sprawnym i wyrazistym stylem, który doskonale ukazuje możliwości literackie autora. A zatem nie pozostaje nic innego jak czekać na jedną opowieść – mam nadzieję, że Marek Nowak stworzy świat, którzy przyjmie postać co najmniej trzystustronicowej książki.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater.

Marek Nowak zabiera nas w podróż niezwykłą, bo aż do „dziesięciu tysięcy światów”, krajów i krain, miejsc fantastycznych, czasów i mitów tak od siebie odległych, tak się różniących i tak niekiedy pasjonujących, że trudno zbiorczo podsumować jego debiutancki zbiór niemal dziewięćdziesięciu opowiadań, będących istnym konglomeratem fantastyczno-naukowym.
Absolutnie oddać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ponuro i smętnie ale prosto i autentycznie. Żar leje się z nieba, a wszystko przykrywa węglowy pył. Ludzie bez nadziei, świat bez piękna, a jedyne co mają, to trochę zbyt szybkiej miłości i w najlepszym wypadku pierwsze objawy neurozy. Wszystko jest tak wyprane i tak płaskie, tak zniedołężniałe i mierne, tak głęboko wryte w geny, że nawet ucieczka w niczym tu nie pomoże. Dwanaście opowiadań i dwanaście różnych światów, które łączy to okrutne, wyzute ze szczęścia i nadziei miejsce. Górnicy i ci którzy „dymają mewki”, kelnerki i mechanicy, nieletnie kochanki i ich dorośli bracia, myśliwi i ich ofiary, nieszczęśliwi rodzice i dzieci bez przyszłości oraz dużo, dużo zwierząt. Bary, flippery, drewniane werandy, wnętrza ciężarówek i zaśmiecone leśne polany. I bez względu na to, co zrobią bohaterowie Pancake’a, co wymyślą, niczego nie mogą zmienić. Daleko stąd nawet do tabliczki z napisem „Do amerykańskiego snu”, do przedsionka szczęścia i do szklanych domów.
W brudzie rozlatujących się drewnianych domków świecą jak brylanciki zwykli ludzie z Wirginii Zachodniej, obiboki i pijacy oraz ci, którzy widzą prawdę i chcąc nie chcąc, godzą się na nią, wnikają w otoczenie, przyjmują swój los i stają się brzydkim, zapylonym tłem – tak jak cała reszta. Zastygają, kamienieją. Jak trylobity. Może ktoś, kiedyś, wydobędzie je na powierzchnię i przeniesie do piękniejszego świata?
Przygnębiające, ale mimo wszystko to piekielnie dobra literatura. I nie będę wylewał zawartości wiader na przekład Macieja Świerkockiego - od tego są ci, którzy się na tym znają albo twierdzą, że się znają. Zapamiętam „Trylobity”, „takie tam stare trupki”, gęstą atmosferę opowiadań, dziwność i dziwactwa bohaterów, niepowtarzalny klimat, który stworzył Breece D’J Pancake i nadal będę twierdził, że seria Opowiadania Amerykańskie rządzi.

Ponuro i smętnie ale prosto i autentycznie. Żar leje się z nieba, a wszystko przykrywa węglowy pył. Ludzie bez nadziei, świat bez piękna, a jedyne co mają, to trochę zbyt szybkiej miłości i w najlepszym wypadku pierwsze objawy neurozy. Wszystko jest tak wyprane i tak płaskie, tak zniedołężniałe i mierne, tak głęboko wryte w geny, że nawet ucieczka w niczym tu nie pomoże....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pana Łozińskiego sympatryczna, czuła i bardzo rodzinna książka o ludziach i przedmiotach. Tworzą kolaż zdarzeń i emocji, układankę, której elementy doskonale do siebie pasują, mówią wiele, a jednocześnie subtelnie nakierowują nas na skryte pod nimi smaczki i rodzinne sekrety.

Ci, którzy czytali o Stramerach, znajdą tu również linki łączące „Książkę”, autora i Tarnów.

A wracając do „Książki” - to książka też jest przedmiotem, a rozdziały w tej, o której odważyłem się napisać słów kilka, podzielone są rozdziałami-przedmiotami zupełnie zwyczajnymi. Ludzie zdają się być przerywnikami w opowieści – choć przecież to oni je (przedmioty) używali, oni nadawali rzeczom sens, a patrząc na nie i biorąc je do ręki, to ich się później przez nie wspomina (wyszło karkołomnie, przepraszam).

Nad książką krąży pytanie o to, co autor robi w życiu. Pisze – odpowiada – o rodzinie. Stał się przez to niebezpieczny – komentuje tę wstrząsającą zapowiedź jego matka. Trzeba teraz przy nim uważać na „każde słowo, każde zdanie, każdą rodzinną historię”, bo przecież niejedna rodzina chowa ciemnego humorzastego stwora w szafie, który potrafi wypełznąć w najmniej oczekiwanym momencie i przy obiedzie palnąć coś, o zgrozo, wstydliwego. A jeszcze jak się ma w domu pisarza, to klops zupełny - podsłucha, dopyta i przerobi po swojemu. Na koniec uwieczni po wsze czasy na kartkach papieru. I wyda.

I pan Łoziński bierze słowa swej matki na serio, a może nie. Może sam trochę tego stwora wyciąga za rogi, może go trochę kusi, że potwora dobrowolnie wypełza szczerząc zębiska i może pan Mikołaj napisał o tym, o czym chciał napisać, bo mógł, a może i o tym, czego mu zabroniono?

Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem - ale spędziłem bardzo przyjemne chwile z „Książką”.

Pana Łozińskiego sympatryczna, czuła i bardzo rodzinna książka o ludziach i przedmiotach. Tworzą kolaż zdarzeń i emocji, układankę, której elementy doskonale do siebie pasują, mówią wiele, a jednocześnie subtelnie nakierowują nas na skryte pod nimi smaczki i rodzinne sekrety.

Ci, którzy czytali o Stramerach, znajdą tu również linki łączące „Książkę”, autora i Tarnów.

A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W zbiorze trzydziestu jeden opowiadań Wojciech Chmielewski zaprasza swoich czytelników na wyprawę w… codzienność i zwyczajność. Jest autorem, który niemal z pieczołowitą starannością obserwuje i opisuje rzeczywistość. Tworzy (odtwarza?) światy zwykłe, niemal zupełnie niezauważalne, po to byśmy odczuli „zapachy mokrych płyt chodnikowych, spalin i chłodnego cugu bram cudem ocalałych w tej części miasta kamienic”. W prozie Chmielewskiego pełnoprawną rolę pełnią i miejski zgiełk, słoneczne błyski i oślepiające światło, które „odbija się od białych chodników, wpada do tramwajów i niespokojnie przysiada na samochodowych maskach”.
Znajdziemy zatem w opowiadaniach treści o rzeczach zupełnie zwykłych i bardzo realnych, lecz nie dajmy się zwieść tej pozornej prostocie. Opisy i zdarzenia otoczone zostały zasłoną poetyki, dzięki której autor daje do zrozumienia, iż wszystko, co rzeczywiste jest nieskończone i niepoznawalne. Nawet niewidoczne tło, którym jest i błękitny tramwaj i „zwyczajni ludzie, niewyróżniający się w tłumie sunący po obu stronach ulicy” może nagle stać się czymś wyjątkowym i godnym obserwacji. Wystarczy, że dotknie je słoneczne światło, a ciała poruszą się „w zupełnie nowy sposób, z radosnym błyskiem, podnieceniem, euforią nawet”.
„Obcy diabeł” jest zatem wołaniem o spowolnienie życia i zatrzymanie się w pędzie.
Jednocześnie czytanie Chmielewskiego jest spacerem nie tylko przez zakurzone, smętne, a niekiedy oblane słoneczną poświatą czy skąpane w szarości deszczu ulice miasta. Mijane osoby, przedmioty czy fasady budynków, towarzyszące im dźwięki, barwy i zapachy nadają ton krokom bohaterów, przenoszą w przeszłość do czasów młodości i miłości, do narodzin i śmierci. Czyżby zatem tak skupione na szczegółach codzienności opowiadania były w istocie przypowieścią o przemijaniu? O tym, jak wiele tracimy przechodząc obok zwyczajnego przedmiotu, knajpianej szyby, strumyka wody spływającej do studzienki…
Poza tym na kartach zbioru króluje Warszawa – współczesna i w odbiorze niejaka, sama chce przywoływać swoje dawne dzieje. Nieistniejące sklepy i sklepiki, kramy i zapachy, Ogród Saski, kot na Krochmalnej, Hala Mirowska i gołębie wirujące pod jej sklepieniem, punkt napraw maszyn biurowych i wreszcie same ulice, ulice, którymi wystarczyło się przejść, aby wzbudzić naszą wyobraźnię. To wszystko tylko upewnia nas, że obcujemy z czystym pięknem, a piękno przecież ma tę podłą przypadłość, że mija zbyt szybko. Autor chętnie wraca również do starej Warszawy i czasów przedwojennych – opowiadania „Na starym kirkucie” czy „Fantazja o Chłodnej” przenoszą na puste, nieistniejące już ulice.
I jeśli uważniej przyjrzymy się postaciom spacerującym po miejscach opisywanych przez Chmielewskiego, okaże się, że i one są utkane z pozornej rzeczywistości – niekiedy to tajemnicze zjawiska i widma bez przeszłości. Bohaterowie opowiadań starają się wprawić je w ruch, ocucić, wydobyć sekret ich istnienia, przywiązać do siebie. Autor oddaje im głos i wtedy dialogi świadczą o prawdziwym odczuwaniu życia.
Nie twierdzę, że „Obcy diabeł” to opowiadania łatwe w odbiorze. Wymagają skupienia a przede wszystkim wyciszenia – lecz te zabiegi dookoła-czytelnicze mogą nam tylko pomóc przenieść się w światy, które tak pięknie opisał Wojciech Chmielewski.
Książkę otrzymałem z portalu Sztukater.

W zbiorze trzydziestu jeden opowiadań Wojciech Chmielewski zaprasza swoich czytelników na wyprawę w… codzienność i zwyczajność. Jest autorem, który niemal z pieczołowitą starannością obserwuje i opisuje rzeczywistość. Tworzy (odtwarza?) światy zwykłe, niemal zupełnie niezauważalne, po to byśmy odczuli „zapachy mokrych płyt chodnikowych, spalin i chłodnego cugu bram cudem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W „Pingpongiście” wszystko jest tak jak trzeba. Poukładane myśli, wspomnienia i przeszłość.

Współczesna opowieść o przebaczaniu, o wojnie, o śmierciach niezawinionych i tych, którzy strzelali.

Brooklyński sędzia (Michał Dembina, obecnie Mike Murphy) przyjeżdża do Cheremca, by wziąć udział w odsłonięciu pomnika ku czci pomordowanych tu Żydów. I to, co u Hena nigdy nie zawodzi, to postaci, które, nawet jeśli pojawiają się na chwilę, zapadają w pamięć. Nauczycielka, ksiądz i jego gospodyni, Frajndla Wajnstein, a wszystkich i wszystko spaja przeszłość i żar bijący od podpalonej stodoły. Jest w „Pingpongiście” jakaś nadzieja, jakieś światło, mimo iż mrok nie chce odpuścić – ktoś zabija koty, ktoś inny nie zgadza się na upamiętnienie zbrodni. A Józef Hen jakoś pięknie, po mistrzowsku o tym wszystkim pisze: „ Antysemityzm to choroba trudna do wyleczenia... Bo choremu sprawia przyjemność”. Bo w książce Hena przeglądają się polskie strachy i polskie mity. Bo jeśli się pamięta, jeśli żałuje, nie jest jeszcze z nami tak źle, jak mówią, prawda?

Dawno temu Michaś miał do zagrania mecz w ping-ponga. Nie zdołał jednak uratować swojego przeciwnika. „Obiecałem mu rewanż”, mówi i wsłuchuje się w słowa księdza: „…jeśli wracamy do pustki, z której wyszliśmy, jeśli jest tylko nieistnienie, to znaczy, że nie mamy nic cenniejszego od życia”.

W „Pingpongiście” wszystko jest tak jak trzeba. Poukładane myśli, wspomnienia i przeszłość.

Współczesna opowieść o przebaczaniu, o wojnie, o śmierciach niezawinionych i tych, którzy strzelali.

Brooklyński sędzia (Michał Dembina, obecnie Mike Murphy) przyjeżdża do Cheremca, by wziąć udział w odsłonięciu pomnika ku czci pomordowanych tu Żydów. I to, co u Hena nigdy nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rafał Hetman tym razem w Dębrzynie, gdzie na pniach sosen ktoś maluje białe krzyże, ktoś pamięta, o tym, co skrywają pod ziemią korzenie i ktoś chce, aby inni pamiętali. Z tą pamięcią autor ma kłopot, bo aby odtworzyć „przebieg wypadków”, jakkolwiek prokuratorsko to brzmi, sięgnąć musi nie tylko do ipeenowskich archiwów, ale przede wszystkim przekonać do zwierzeń mieszkańców miasteczka. Nic nie jest tu łatwe, niczego nie da się wyjaśnić - poszukiwania autora przypominają błądzenie po lesie nocą, bez nadziei na znalezienie wyjścia z mroku.
Wracających z wojennej zawieruchy „ktoś” wyciąga z zatrzymanego na bocznicy pociągu, ściga przez las, przez pola; dla pierzyny, wypchanej łachami walizki, kurtki z zachodu, ciepłego płaszcza, a może złotego pierścionka. Ktoś coś widział, zaledwie cienie, światło latarki, inny ktoś słyszał wołania o pomoc – sąsiad wie wszystko najlepiej, ale boi się, nie doniesie, nie zawiadomi. Z czasem w lesie zabieleją czaszki, zagruchotają kości. Sęk w tym, że to nie zły okupant jest katem ani dziki najeźdźca ze wschodu, tylko nasz to oprawca, swojski morderca, złodziej spod domu, znajomek, dziadek. Rafał Hetman doskonale oddaje targające myślami mieszkańców sprzeczne uczucia, wstyd i zaprzeczanie, niełatwe do rozstrzygnięcia wątpliwości. Ratuje strzępki wygasających wraz z upływem czasu opowieści świadków tamtych dni.
Straszliwa myśl o zbrodni nie pozwala o sobie zapomnieć, wrasta w pokolenia, w pamięć młodych i domaga się pamięci o sobie. Są zatem ci, którzy chcą, aby o nieszczęściach i wyschniętych dawno łzach nie zapomniano. Chcą pielęgnować pamiętać nawet o tej części wspólnej historii, z której nie możemy być dumni, mimo że to pamięć lokalna, maciupka. I to była najbardziej zaskakująca część reportażu Hetmana, dająca jakiś ciepły blask i nadzieję na to, że człowiek bywa z natury dobry. I chce być sprawiedliwy.

Rafał Hetman tym razem w Dębrzynie, gdzie na pniach sosen ktoś maluje białe krzyże, ktoś pamięta, o tym, co skrywają pod ziemią korzenie i ktoś chce, aby inni pamiętali. Z tą pamięcią autor ma kłopot, bo aby odtworzyć „przebieg wypadków”, jakkolwiek prokuratorsko to brzmi, sięgnąć musi nie tylko do ipeenowskich archiwów, ale przede wszystkim przekonać do zwierzeń...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przedziwne czuła opowieść o odchodzeniu (sensualna, to chyba najodpowiedniejsze określenie), a jednocześnie o sile życia. Pozornie smutna, generuje ciepło, które daje poczucie obcowania z chwilami wyjątkowymi. Piękno i eksplozja sił przyrody kontrastuje tu z ubojnią i odgłosami zabijanych zwierząt. Bo życie to śmierć, nie ma jednego bez drugiego (banał). Tak samo jak miłość – i nie chcę popadać w pensjonarski ton, ale naprawdę u Lebdy to wszystko jakoś świetnie się komponuje.
Wiejska chatka, duszny pokój i łóżko, w którym ostatnie tygodnie swego życia spędza kobieta, na zawsze już połączona nierozerwalnym węzłem ze swoim słabnącym ciałem, cierpieniem i chorobą. Bohaterką jest opiekująca się nią wnuczka oraz dziadek, nieakceptujący cienia, odprawiający czary w codziennej rutynie, wynajdujący rzeczy do zrobienia, myśli do wymyślenia i sposoby na uleczenie domu.
Śmierć też bywa żywa.
Nie da się zapobiec temu, co nieuniknione i pisane każdemu. Nie da się tego ani zmienić, ani wymazać, trzeba nauczyć się żyć właśnie. I jeśli tylko znajdziemy w „Łakomych” tę esencję, okaże się, że nie o smutek tu chodzi i nie o łez wylewanie po stracie.
Trzeba być łakomym życia.
Jakże odległy tu świat od świata głośnego i bezdusznego. Lebda przypomina o ciszy i samotności i mówi: hej, one też są fajne, też są cenne. Łaśmy się, kochajmy. Bądźmy dzicy: oszczekajmy kogoś, powarczmy. Znikajmy, uciekajmy do lasu i wracajmy. Szukajmy wilgoci, która ryje ziemię. Słuchajmy i bądźmy wolni. Nie dajmy się porwać cywilizacyjnym hałasom i wrzaskom wszystkożernych miast – one wszystkie na co nam, po co?
Poetycko i magicznie, czasami okrutnie, ale warto poznać. „Łakome”.

Okładka z lisem, jakoś teraz lisy modne (Trylobity).

Przedziwne czuła opowieść o odchodzeniu (sensualna, to chyba najodpowiedniejsze określenie), a jednocześnie o sile życia. Pozornie smutna, generuje ciepło, które daje poczucie obcowania z chwilami wyjątkowymi. Piękno i eksplozja sił przyrody kontrastuje tu z ubojnią i odgłosami zabijanych zwierząt. Bo życie to śmierć, nie ma jednego bez drugiego (banał). Tak samo jak miłość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest coś osaczającego w tej niewielkiej, zagęszczonej książce Agnieszki Jelonek, która zgrabnie składa słowa i tworzy nastrój niezwykły, bo z jednej strony jakże rzeczywisty, a z drugiej nierealny, delikatny, rachityczny? – jak jej bohaterowie. Wprawdzie czuję nieco przesyt, gdy po raz kolejny czytam o nieumiejących okiełznać emocji i uczuć trzydziestoparolatków, którzy ciągle coś muszą skończyć, a nie kończą; coś zacząć, a nie zaczynają; ciągle nie potrafią rozgrzeszyć się i kogoś z tego, co było i nie umieją zawalczyć o siebie, a z drugiej wciąga Jelonek w swój świat, i mimo że fabuła tu prosta i bez fajerwerków, to naszpikowana nadzieniem tak słonym jak wysychająca łza, że całość pęka w szwach. Ktoś powie: to już kiedyś było, te małżeństwa rozchodzące się na boki, ci synowie uciekający spod matczynych skrzydeł, ci mężczyźni, których prowadzi siła ich dłoni, a ślady po nich to posiniaczone kwiaty i te kobiety, które to wszystko wiedzą, ale nie potrafią. Skrępowanie, uwięzienie, błądzenie – czasem było nieco sztampowo, czasem może zbyt dosadnie, ale… mimo tych wad czyta się Jelonek jakoś inaczej i chyba głębiej.

To taka cyrankowa książka. Nie chcę napisać, że typowa.

Skończyłem czytać „Trzeba być cicho” i zapadł we mnie spokój zaskakujący. ”Trzeba dać się smutkowi wysmucić”. Polecam, działa.

Okładka, że hej: Marta Róża Żak.

Jest coś osaczającego w tej niewielkiej, zagęszczonej książce Agnieszki Jelonek, która zgrabnie składa słowa i tworzy nastrój niezwykły, bo z jednej strony jakże rzeczywisty, a z drugiej nierealny, delikatny, rachityczny? – jak jej bohaterowie. Wprawdzie czuję nieco przesyt, gdy po raz kolejny czytam o nieumiejących okiełznać emocji i uczuć trzydziestoparolatków, którzy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieści niesamowite. Literatura rosyjska Michał Arcybaszew, Walery Briusow, Anton Czechow, Fiodor Dostojewski, Mikołaj Gogol, Michaił Lermontow, Nikołaj Leskow, Aleksander Puszkin, Włodzimierz Titow, Aleksy Konstantynowicz Tołstoj, Iwan Turgieniew
Ocena 7,6
Opowieści nies... Michał Arcybaszew,&...

Na półkach: ,

Zaczynam od drugiego tomu serii, kto mi zabroni?
„Opowieści niesamowite z języka rosyjskiego” były dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Nie dość, że ręką bądź co bądź mistrzów zostały spisane, to było kilka z nich, które – o zgrozo! – dreszczyk złowieszczy po plecach wywołać u mnie zdołały. Ale z drugiej strony dziwić się nie ma czemu, bo wyprawa zaczyna się z tzw. grubej rury, czyli od czarownicy, która wprawdzie piecze smaczne makowe ciasteczka, ale diabła chowa w szafie i dybie na niewinną duszyczkę prześlicznej Maszy. W puszkinowskiej wsi gagatek lekko sobie postępuje, oddając młodą duszyczkę (wraz z jej mateczką) na pastwę demona, zaś w pewnej kamienicy zachłanny młodzian sprzysięga się ze złym, byle by nasycić swą chciwość (w ogóle to porzucam grę w karty, dziękuję bardzo). W innym znów opowiadaniu – uwaga – studenci filozofii, retoryki i teologii zmierzyć się muszą z demoniczną siłą czającą się w trumnie stojącej w kaplicy (finał „Wija” Gogola aż się prosi o filmową ekranizację). A im dalej w las, tym straszniej i dziwniej… Malajski mag, który zajmuje się nekromancją (a wszystko to, moi drodzy, w miłosnym celu!), zaś w fenomenalnym „Bobku” Fidora D., niczym w „Lincolnie z Bardo” pewnego amerykańca, wsłuchujemy się w żale truposzy i wpadamy w stupor słysząc te wszystkie ich bezeceństwa…
Zmierzamy jednak do wspaniałego wybuchy fajerwerków: zaczyna się niepozornym „Maleńkim człowiekiem” (kruszynką i biedakiem, którego żałowałem straszliwie), by olśnić „Bajką o ciele martwym nie wiadomo od kogo przynależącym” niejakiego W.Odojowskiego, która wprowadziła mnie w nastrój zupełnie nie wisielczy.
Wspaniałe wznowienie, okraszone notami o autorach oraz podsumowujące całość posłowiem niezawodnego Macieja Płazy, który łączy, wyjaśnia i punktuje jak zwykle celnie, mądrze i z przytupem.
Absolutnie polecam!

Zaczynam od drugiego tomu serii, kto mi zabroni?
„Opowieści niesamowite z języka rosyjskiego” były dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Nie dość, że ręką bądź co bądź mistrzów zostały spisane, to było kilka z nich, które – o zgrozo! – dreszczyk złowieszczy po plecach wywołać u mnie zdołały. Ale z drugiej strony dziwić się nie ma czemu, bo wyprawa zaczyna się z tzw. grubej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trochę było w tym ryzyka, tak dzienniki Józefa Hena zacząć czytać od trzeciego, ostatniego tomu, ale skoro los tak chciał… I zupełnie nie żałuję, bo poznać codzienność Pisarza (takiego przez wielkie P jednak) było doświadczeniem cennym i przyjemnością największą, zwłaszcza że prócz zmagań z szarą i niekiedy przyziemną dość materią, los panu Pisarzowi podtykał niespodzianki i wydarzenia, o których czytać warto absolutnie. Osobowości i osobliwości, garść zaledwie anegdotek, nieco prztyczków i kąśliwości, cennych uwag o życiu i latach, które pędzą jak szalone („Obudziłem się. Żyję. Trwam”), sporo o przeszłości, a przede wszystkim o książkach, filmie, Kulturze. Miejscami głupio mi było, że Autor sądził, iż znać będę Jego „Pingpongistę” albo „Nowolipie”, bo zapewne smaczków w Dziennikach odkryłbym więcej (nadrabiam!, obiecuję Autorowi, że nadrobię jeszcze nienadrobione [dobrze, że Boya-Błazna i Michała z Montaigne czytałem…]) i w ogóle Pan Hen nie owija w bawełnę, wyłącznie dobrze wypowiada się o swojej twórczości (przecież może, a nie kłamie!) i mimo że ktoś może uznać, że trochę z Niego zupełnie nieskromny chwalipięta, to twierdzę, że akurat Panu Henowi to wolno.

W tle premiera „Solfatary” Macieja Hena (nadal poluję na papierowy egzemplarz).

I czy komuś się to podoba czy nie, pisarze również mają poglądy polityczne; komentują międzynarodową i krajową rzeczywistość. Grymaszą, sarkają i szlag ich trafia, gdy widzą jakąś gadającą głowę określonej proweniencji. Owszem, temat może być dla niektórych drażliwy, ale o borze szumiący, przecież wiecie, Kogo czytacie, prawda?
Ale czy w ogóle warto się aż tak nadymać?
„Śmiejmy się! Kto wie, czy za sto milionów lat świat będzie jeszcze istniał”.

Trochę było w tym ryzyka, tak dzienniki Józefa Hena zacząć czytać od trzeciego, ostatniego tomu, ale skoro los tak chciał… I zupełnie nie żałuję, bo poznać codzienność Pisarza (takiego przez wielkie P jednak) było doświadczeniem cennym i przyjemnością największą, zwłaszcza że prócz zmagań z szarą i niekiedy przyziemną dość materią, los panu Pisarzowi podtykał niespodzianki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Wioletty Grzegorzewskiej i od razu udane. Prędka jak pędzący pociąg, z którego ucieka Julian, powieść o poszukiwaniu syna i walce o przetrwaniu. Wojenna Warszawa, stałe poczucie zagrożenia i dymiące kominy krematoriów. Nie ma tu patetyzmu, nie ma bohaterskich zrywów i powiewających na wietrze sztandarów – ot, zwykła, można byłoby napisać, wzruszająca historia ojcowskiej miłości. W tle nieustająca myśl o tym, że wypowiedziane zdanie może być ostatnie, a uścisk ręki – pożegnalnym. Bohaterom towarzyszy śmierć, czują jej oddech na karkach, a mimo to podejmują z nią grę; przecież trzeba żyć i ratować to, co jest najcenniejsze.
Nie zwracajcie uwagi na czytelnicze fochy (że styl nie taki, że coś tam, coś tam). Tu każdy szczegół buduje „klimat”, urzeczywistnia historię opowiedzianą autorce przez córkę Juliana: czy to ciasny i ciemny pokój, w którym Julian znalazł schronienie, czy to przez postać wścibskiego dozorcy, czy to znów przez wspomnienia i powroty do żydowskich świąt i tradycji – wszystko to opisane jest spójnie, nostalgicznie i bez zbędnych emocji. To zaś sprawia, że warto „Dodatkową duszę” przeczytać.
Zapomniałbym: nie dość, że czyta się świetnie, to okładka – moim skromnym zdaniem – sztos. Made by talenty imć Jakub Kamiński.

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Wioletty Grzegorzewskiej i od razu udane. Prędka jak pędzący pociąg, z którego ucieka Julian, powieść o poszukiwaniu syna i walce o przetrwaniu. Wojenna Warszawa, stałe poczucie zagrożenia i dymiące kominy krematoriów. Nie ma tu patetyzmu, nie ma bohaterskich zrywów i powiewających na wietrze sztandarów – ot, zwykła, można byłoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dla przypomnienia – „Zabić drozda” Harper Lee, która za tę właśnie książkę obdarowana została nagroda Pulitzera, uważana jest za klasykę, topkę, Himalaje. Tymczasem autorka, jak krzyczy okładka „Idź, postaw wartownika” dokonuje „największego literackiego powrotu XXI wieku” – przedstawia bowiem ciąg dalszy historii Jean Louise i jej ojca, postaci absolutnie wyjątkowej, synonimu uczciwości i humanitaryzmu, pana Attitusa Fincha.
I to, co zrobiła swą kontynuacją autorka, było dla mnie jak rąbnięcie trzonkiem młotka w potylicę. Bo Lee nie utraciła porywającego pisarskiego stylu – „Wartownika” czyta się wyśmienicie, tylko dlaczego, na wszystkie świętości, wszystko wynicowała? Oj, padają tu autorytety. Rozbijają się z łomotem tak wielkim, że sam nie wierzyłem w to, co czytam.
Dorosła Skaut wraca do Maycomb z Nowego Jorku. Zachłyśnięta wolnością mierzy się z południowoamerykańskim, konserwatywnym środowiskiem, którego nagle nie pojmuje (a ja nie rozumiem, jak ona mogła tego nie rozumieć?). Nadal obowiązują tu małomiasteczkowe niełamane zasady i konwenanse, a przede wszystkim podziały rasowe, które rozgraniczają ludzi i miasteczko na dwie połówki pomarańczy. Na Jean Louise spada tajemna zasłona zapomnienia – to, co było oczywiste w „Zabić drozda”, tu stało się jakimś dziecinnym snem. Co więcej wszyscy jej najbliżsi dokonali jakieś przedziwnej postaciowej dezynwoltury (której Skaut – a ja to na pewno – nie pojęła do końca). Jak się okazuje otaczają się kłamstwami i są zatwardziałymi rasistami (ba, zawsze nim byli!). Ich ofiarą pada nawet przesympatyczna gosposia, w „Droździe” ukazywana jako niewyczerpalne źródło ciepła i matczynej miłości. Teraz społecznością Maycomb rządzi konformizm i obłuda, a parne lato okazuje się tak duszne, że nawet Jean Luoise nie może długo tu wysiedzieć.
Autorka zaś mówi: wszystko musi rozstrzygnąć się w sumieniu – twoim, jak i każdego z bohaterów tej książki. A ja mówię: acha, zaś okładkowej zachęcajce stanowczo: nie.

Dla przypomnienia – „Zabić drozda” Harper Lee, która za tę właśnie książkę obdarowana została nagroda Pulitzera, uważana jest za klasykę, topkę, Himalaje. Tymczasem autorka, jak krzyczy okładka „Idź, postaw wartownika” dokonuje „największego literackiego powrotu XXI wieku” – przedstawia bowiem ciąg dalszy historii Jean Louise i jej ojca, postaci absolutnie wyjątkowej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I ja przeczytałem „Noc szpilek”. Świetnie skrojona to powieść, bo jak się już ją zacznie, to nie można przestać – każdy rozdział kończy się tak, że ma się ochotę na następny, aż się tu nagle książka kończy i klops.

Czyli jest napięcie i jest sporo humoru (a że to dowcip chłopaczysków straszliwych, to ten humor, oj, bardzo, że tak powiem delikatnie, rubaszny, że by nie napisać obrzydliwy czasami, ale jak kto lubi, ja wszystko [jeszcze] pamiętam co i jak, więc chichotałem sporo, tak, tak, różne rzeczy się robiło w szkole i na lekcjach, snuło się – a nawet snuwało – i w różne miejsca biegało, różnych rzeczy próbowało i wiele granic przekraczało, czasem bezpowrotnie, a zatem dosadnie tu bywa i „grubo”, więc jeśli nie było, nie będzie i nie jest się chłopaczyskiem dorastającym, to czeka wiele zdziwień z powodu tych samczych obrzydliwości, wydzielin i tego, co tam we łbach chłopaczysków opryszczonych i wykolejonych się kotłowało, a kotłuje się sporo i po peruwiańsku, więc niech się nie dziwi, samo życie).

No i tak zupełnie serio, to Roncagliolo umie w świat chłopaków.

Bla, bla, to książka o przyjaźni (ale nie takiej jak u Macieja Marcisza), o tym, czym są konsekwencje, przywództwo i dana obietnica, a więc jest też o honorze, odwadze i zachowywaniu twarzy, o dorastaniu wreszcie, tak, to wszystko prawda, ale jest też tu sporo o takiej zwykłej, męskiej cholernej ambicji, która potrafi niszczyć ale i budować, o ciągłej potrzebie walki, nienawiści i przemocy ale i łagodnych odcieniach codzienności, chwilkach o poranku, tuż po przebudzeniu, wypełnionych dostrzeganiem piękna świata, i się robi naprawdę fajnie.

Dostajemy chłopaków wraz z ich rodzinami, kompleksami, szaleństwami i tajemnicami, tatusiami i ojcami, mamusiami i matkami, a wszystko to bardzo spójne i tym wszystkim właśnie „Noc szpilek” wygrała u mnie, gratulacje dla artrejdża (na pewno nie wtopili).

Finito – babinito.

I ja przeczytałem „Noc szpilek”. Świetnie skrojona to powieść, bo jak się już ją zacznie, to nie można przestać – każdy rozdział kończy się tak, że ma się ochotę na następny, aż się tu nagle książka kończy i klops.

Czyli jest napięcie i jest sporo humoru (a że to dowcip chłopaczysków straszliwych, to ten humor, oj, bardzo, że tak powiem delikatnie, rubaszny, że by nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przepraszam, żadne rytmy mnie nie porwały.
Bohater i czasy poniekąd ciekawe – lata sześćdziesiąte, NY, a Ray, który prowadzi sklep z antykami, od dzieciństwa przyzwyczajony do oszustw i gangsterki, stara trzymać się od półświatka jak najdalej (bo żona, bo dzieci), co oczywiście zupełnie mu nie wychodzi. Powieść wiąże trzy wątki – napadu, zemsty i rasizmu, jest trochę strzelaniny, jest przekupny glina, w tle dobrzy i źli kolesie, są lepsi lub gorsi gangsterzy, wielki biznes i drobne machlojki, a bohater – podobnie jak czytelnik – gubi się w tym wszystkim i nieco ziewa.
Gdzieś zawieruszył się klimat, którego się spodziewałem; nie wiem, gdzie podziali się mieszkańcy jedynej w swoim rodzaju dzielnicy. Nic mi tu nie grało, nikt nie wybijał tytułowych rytmów, nie ma uspensu, nie było fabularno-literackich zaskoczeń.
Niestety, jak zapowiadałem, tak czynię – z Whiteheada uważam za najlepsze „Miedziaki”, później „Kolej podziemną”. Gdyby nie poprzedniczki, nie sięgnąłbym po „Rytmy Harlemu”. Widzę tu postępującą tendencję zniżkową i na tym poprzestanę.
Dziękuję panu, Mr. Whitehead. Enough is enough.

Przepraszam, żadne rytmy mnie nie porwały.
Bohater i czasy poniekąd ciekawe – lata sześćdziesiąte, NY, a Ray, który prowadzi sklep z antykami, od dzieciństwa przyzwyczajony do oszustw i gangsterki, stara trzymać się od półświatka jak najdalej (bo żona, bo dzieci), co oczywiście zupełnie mu nie wychodzi. Powieść wiąże trzy wątki – napadu, zemsty i rasizmu, jest trochę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wybrał się Springer Filip na rowerową wyprawę poprzez Ziemie Zachodnie. A to na Odrę zerknie, a to coś obok podpatrzy, na Ziemie Północne wyskoczy, ciągle z nosem w mapę wpatrzony. Tu kiedyś rzeka płynęła, a tu torów kolejowych kiedyś nie było, tam stała fabryka, gdzie indziej rzeka straszliwa pola zalewała. Czasem pobłądzi, czasami czas pomyli, cesarza Wilhelma spotka, rzecznym statkiem popłynie, sfabularyzuje, opisze reportem znów się stając...
Trochę ten „Mein Gott” humorzasty (dokładnie taki jak Odra). Raz mnie nurtem historii porywał, raz bieg opowieści wytracał, jakby autor pogubiony był tak dalece, że nie mógł wrócić na tor sprawdzony. Ale pięknie się tu pisze o krajobrazie, o pejzażu i Krainie (specjalnie z wielkiej); tkwi w reporterskim pisarstwie pana Springera i jego szczególnych spostrzeżeniach wrażliwość wyjątkowa, która nadal do mnie przemawia.
Będę jednak kręcić nosem, bo uważam, że „Mein Gott” nie jest najlepszą z książek Filipa S. Trochę wdarło się tu nudy i zbyt wiele niemieckich nazw, by chcieć odszukać i odszyfrować wszystkie. Pozwolę sobie nawet stwierdzić, że im więcej fabularyzowania (i wyobraźni – to słowa autora), a mniej reportażu, tym książki F.S. do mnie słabiej przemawiają.
I kiedy zamyka się ostatnią ze stron, powstaje pytanie o to, co autor historią zgoła rowerową przez tereny przeszłością zamroczone chciał nam powiedzieć? Czym dla niego jest mityczna Kraina? Samą tylko niezmienioną przez pędzący świat technologii i opętanego maszyną człowieka ziemią przeszłością? A może, tak sobie teraz myślę ubogo, to prostu czysta fascynacja pięknem utraconym? W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak o pięknie czytać. Z fascynacją.

Wybrał się Springer Filip na rowerową wyprawę poprzez Ziemie Zachodnie. A to na Odrę zerknie, a to coś obok podpatrzy, na Ziemie Północne wyskoczy, ciągle z nosem w mapę wpatrzony. Tu kiedyś rzeka płynęła, a tu torów kolejowych kiedyś nie było, tam stała fabryka, gdzie indziej rzeka straszliwa pola zalewała. Czasem pobłądzi, czasami czas pomyli, cesarza Wilhelma spotka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już nie pomnę, kto mi polecił "Misterium" (ktoś się przyzna?). Krótka to historia, ze zmian i dwoistości utkana, z przejść przez obrzędową liturgię życia i śmierci, wśród szeptów wypowiadanych jednostajnym rytmem pacierzy. Wiejsko-miejskie historie, matczyno-synowskie wyprawy pociągiem, przez izby z trumienką, gdzie grzechot wydobywanych z kieszeni różańców towarzyszy Zosi „drzymiącej”, przez szpitalne korytarze, dni wypełnione chorobą Tomasza, podczas których matka karmi go kozim mlekiem, kładąc mu na języku mleczny kożuch jak opłatek.
Wśród mamrotania koronek i śpiewu chóru, przez labirynt pasiastych odpustowych namiotów Tomasz wychodzi poza wieś, zostawia wieczną żałobę matki i modlitwy, z których układany jest tamten świat. Poznaje i doświadcza siebie, a dzięki dwóm obcym „z wąsikiem, w okrągłych okularach i czapeczkach zakrywających jedynie czubki głów” otwierają się przed nim drzwi do świata nowego. Zaczyna rozumieć siebie i Janka, który kiedyś wyszeptał mu do ucha: „To ja potrzebuję chrztu od ciebie”...
Dziwna to nowela (opowiadanie)? Nasączona modlitwami, biblijnymi poświatami, wiejska i ludowa.
Gęsta w słowa i zawiesista, miejscami, zwłaszcza tam, gdy Tomasz odkrywa swoją seksualność, intymna i lepka od potu.
Druga część „Misterium” była jednak jakby z innej bajki. Nie porwała mnie, być może autor stał się zbyt nachalny i nie konstruował już tak misternych (nomen-omen) obrazków i zdań.
Mimo wszystko czytanie „Misterium” było ciekawym doświadczeniem.

Już nie pomnę, kto mi polecił "Misterium" (ktoś się przyzna?). Krótka to historia, ze zmian i dwoistości utkana, z przejść przez obrzędową liturgię życia i śmierci, wśród szeptów wypowiadanych jednostajnym rytmem pacierzy. Wiejsko-miejskie historie, matczyno-synowskie wyprawy pociągiem, przez izby z trumienką, gdzie grzechot wydobywanych z kieszeni różańców towarzyszy Zosi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Italo Calvino zaskakuje mnie za każdym razem. To taki rodzaj spotkania, że wprawdzie trochę wiesz, trochę nie wiesz, na co się piszesz, ale pędzisz na nie w ciemno. To obietnica tajemnicy, czegoś ulotnego, co być może zostanie z Tobą na dłużej. Możliwa jest jednak i tak opcja, że okaże się rozczarowaniem, a Tobie pozostanie jedynie smutny rachunek do zapłacenia.

Jako że na każdy wzór matematyczny reaguję nerwowo, siły nadzwyczajne (możliwe, że za namową Qfwfg) musiały zainterweniować, by „Jeżeli” trafiło w dłonie me dwie. I jak wpadło, tak wypaść nie mogło. Albowiem można się zapaść w opowiadaniach I.C. jak w otchłań oceanu i wyjść suchutkim, bo nie to jest zwyczajna literatura. Trochę jak jeden z bohaterów, który pędzi autem na spotkanie, a jednocześnie zastanawia się, czy osoba, do której zmierza, nie jedzie w jego kierunku. Niby jedna droga, a wiele możliwości.
To tu walą się na głowy kosmiczne światy („wcześniej pływaliśmy, teraz jesteśmy opływani”), podział komórki zespala się z miłością i jest miłością w najczystszej postaci (po czym: „Pustka, rozdzielenie i oczekiwanie, oto czym jesteśmy”), a wypuszczona strzała staje się najpiękniejszym dowodem niekończącego się bogactwa chwili.
Nic nie jest tu rzeczywiste, wszystko jest jedynie postrzeganiem. Chwila jest wiecznością, a chaos ładem.

I ta okładka! (by Łukasz Piskorek)

Na koniec cytata, która oddaje stan mój (również po przeczytaniu świetnego posłowia Anny Wasilewskiej, dzięki któremu tytułowe równanie odkrywa nieco sekretów):
„– Chciałbym zrozumieć.
– Co takiego?
– To wszystko.”

Italo Calvino zaskakuje mnie za każdym razem. To taki rodzaj spotkania, że wprawdzie trochę wiesz, trochę nie wiesz, na co się piszesz, ale pędzisz na nie w ciemno. To obietnica tajemnicy, czegoś ulotnego, co być może zostanie z Tobą na dłużej. Możliwa jest jednak i tak opcja, że okaże się rozczarowaniem, a Tobie pozostanie jedynie smutny rachunek do zapłacenia.

Jako że na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Anna Bikont rusza śladami Lejba Majzelsa, który przeszukuje powojenną Polskę wysupłując ze wsi i miasteczek porzucone przez rodziców żydowskie dzieci. I jak to bywa w wojenno-powojennej zawierusze nic nie jest tu przejrzyste, nic czarno-białe. Rozpacz rodziców łączy się z nadzieją na życie, rozstanie na rychłe spotkanie, wiara w dobro człowieka z codzienną walką o przetrwanie. Bieda z ubóstwem, chciwość z dobrocią serca, a pamięć - z zapominaniem.
To nie jest łatwa lektura. Ogrom pracy, jaką autorka włożyła w samodzielne poszukiwania i spisanie usłyszanych czy odnalezionych historii (oraz dzieci) jest wręcz onieśmielający. "Cena" przytłacza wiadomościami, zasypuje imionami, miejscami i zdarzeniami. W pewnej chwili doznałem pewnego przesytu informacji, ale z drugiej strony to przecież tylko wierzchołek góry lodowej. Są tu niewygodne pytania i jeszcze mniej wygodne odpowiedzi, tak jak historia, której wyprzeć się nie da (choć można o niej zapomnieć).
Czytajcie zatem Annę Bikont, niech Wam będzie nieswojo, duszno. Wsłuchajcie się w dźwięk brzęczących monet, w szepty i tajemnice skrywane w sąsiednim budynku, za szafą, w ziemiance. Poczujcie, jak z każdym mijanym dniem mniej jest świata, który Was otaczał. Jak znika Wasze imię, ginie Wasze dzieciństwo, a twarze rodziców zasłania nieprzezierna mgła zapomnienia. I kiedy wszystko powstaje na nowo, a to co dookoła wydaje się prawdą, przychodzi ten, który twierdzi, że jest zupełnie odwrotnie.

Anna Bikont rusza śladami Lejba Majzelsa, który przeszukuje powojenną Polskę wysupłując ze wsi i miasteczek porzucone przez rodziców żydowskie dzieci. I jak to bywa w wojenno-powojennej zawierusze nic nie jest tu przejrzyste, nic czarno-białe. Rozpacz rodziców łączy się z nadzieją na życie, rozstanie na rychłe spotkanie, wiara w dobro człowieka z codzienną walką o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdecydowanie jeden z najlepszych reportaży, jakie udało mi się przeczytać. Obiektywny i szczery, nie gloryfikuje, nikogo nie stawia na piedestale (i nikogo z niego nie zrzuca), pokazuje wszelkie odcienie szarości. Nie uskrzydla swych bohaterów. Łazarkiewicz rozdziera ich warstwami, dociera w najdalszą z głębin, obezwładnia emocjami, które zaskakują skrajnością.
Nie można odłożyć książki i po prostu zapomnieć. Porobić coś zwykłego i wrócić do niej jak do przyjaciela, by „dać się ponieść". To nie taki rodzaj wyprawy.
To zdanie jest entą wersją poprzednich. Przed nim było iks prób. Tyle samo znalazło się w koszu. Bo nie jest łatwo pisać z zachwytem o śmierci Przemyka. Łapię się na tym, że z jednej strony poraża mnie, paraliżuje ogrom państwowej machiny, która została zaprzęgnięta po to, by niszczyć, a z drugiej budzi się gdzieś jakiś rodzaj podziwu dla niej. W rzeczy samej niezdrowego zachwytu dla siły, która walczyła z prawdą. Starcie maluczkich z armią Goliatów.
Usunąłem kolejne zdania. Pytałem siebie o to, czy opowiedziana przez Cezarego Łazarkiewicza historia mogłaby wydarzyć się wczoraj, a może wydarzyć się jutro. Zbyt chyba mrocznie i zbyt ciemno, aby iść tym tropem. Trzeba przecież umieć dojrzeć światło. Wierzę, że mimo wszystkiego autor pokazuje nam ku niemu drogę (popadam w patetyczność, zatem już kończę).
„Żeby nie było śladów” zachodzi za skórę, uwiera szorstkością i paradoksalnie zostawia ślady.
Absolutnie polecam.

Zdecydowanie jeden z najlepszych reportaży, jakie udało mi się przeczytać. Obiektywny i szczery, nie gloryfikuje, nikogo nie stawia na piedestale (i nikogo z niego nie zrzuca), pokazuje wszelkie odcienie szarości. Nie uskrzydla swych bohaterów. Łazarkiewicz rozdziera ich warstwami, dociera w najdalszą z głębin, obezwładnia emocjami, które zaskakują skrajnością.
Nie można...

więcej Pokaż mimo to