-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant977
Biblioteczka
2024-05-01
2024-05-01
W opisie książki na okładce można przeczytać: „Gorzka dystopia? Dowcipna prowokacja? Literatura zaangażowana? Zdecydujcie sami”. Mimo, że skończyłem czytać „Krótką historię ruchu” dobre dwa tygodnie temu to ciągle ciężko mi jednoznacznie określić co właściwie przeczytałem. Właściwie w tej książce jest wszystkiego po trochę.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Petry Hulovej i mam mieszane uczucia. Z jednej strony to była ciekawa historia, opisująca równie ciekawy – i zaskakujący eksperyment. Aczkolwiek eksperyment to złe słowo, bardziej na miejscu by było określenie nowy porządek rzeczy. Z drugiej strony nie przekonuje mnie za bardzo styl Hulovej. Chwilami wydawał mi się zbyt jałowy, za mało zaangażowany. Całkiem możliwe, że po prostu zrozumiałem książkę zupełnie inaczej niż powinienem, stąd taki mój odbiór.
Idea świata przedstawiona przez autorkę jest co najmniej zastanawiająca ale wcale nie niemożliwa. Mężczyźni i ich punkt widzenia spychane są na margines, do głosu i do władzy dochodzą kobiety, które po mężczyznach sprzątają i usiłują „naprawić” świat, wykorzenić z niego „męski punkt widzenia”, tak bardzo krzywdzący i niesprawiedliwy, przez który kobiety traktowane są stereotypowo i instrumentalnie ale które również same o sobie w ten sposób myślą o sobie. Zamysł jak już wspomniałem ciekawy i zastanawiający ale autorka moim zdaniem z jednej skrajności popadła w drugą. Świat, w którym mężczyźni leczeni są – czasem wręcz przymusowo – z tego co i w jaki sposób myślą w imieniu większego i wspólnego dobra? Co najmniej wątpliwe rozwiązanie, którego motywy może i są słuszne to jednak autorka nie usprawiedliwia ich w pełni. No chyba, że spojrzeć na to z dystansu i faktycznie uznać to za gorzką dystopię lub dowcipną prowokację a nawet mieszankę jednego i drugiego – wtedy wszystko nagle nabiera sensu i wiarygodności. Trudno bowiem od dystopii wymagać racjonalnego wytłumaczenia, lub oczekiwać wydarzeń z którymi czytelnik od razu może przejść do porządku dziennego.
A zatem interpretacji książki Hulovej może być naprawdę wiele w zależności od tego jak się tę powieść potraktuje, jako co zostanie odebrana przez czytelnika. Ja w każdym razie ciągle się waham w odbiorze. Ciągle bowiem się nad tą powieścią zastanawiam. Zarówno pod względem tego, że nie mogę się zdecydować na przynależność gatunkową utworu jak i przez fakt, że historia ta po prostu rodzi w głowie wiele pytań.
W opisie książki na okładce można przeczytać: „Gorzka dystopia? Dowcipna prowokacja? Literatura zaangażowana? Zdecydujcie sami”. Mimo, że skończyłem czytać „Krótką historię ruchu” dobre dwa tygodnie temu to ciągle ciężko mi jednoznacznie określić co właściwie przeczytałem. Właściwie w tej książce jest wszystkiego po trochę.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Petry...
2024-04-23
Do przeczytania czegokolwiek autorstwa Artura Urbanowicza zachęcono mnie między innymi słowami, że to taki polski Stephen King. Od razu nastroszyłem się podejrzliwie, że może dlatego tak o nim powiedziano bo autor się na nim wzoruje czy coś. Po czym odwlokłem czytanie myśląc, że nie chcę „polskiego Stephena Kinga” tylko oryginalnego autora, wszak Polacy nie gęsi, swój styl, talent i wyobraźnię mają. No ale wreszcie po autora sięgnąłem i wybrałem na pierwszy ogień „Inkuba”. Polski Stephen King? Ha ha! Równie dobrze można powiedzieć „amerykański Artur Urbanowicz” (chociaż wiem, że Urbanowicz od Kinga jest dużo młodszy ale mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi).
Ależ to była znakomita powieść! Początek co prawda na to nie wskazywał, wydawał mi się troszkę taki prostacki i infantylny w swej wymowie ale jakież to było złudne. Bowiem autor zaserwował nam solidny dreszczowiec jakich mało. Uwielbiam tego typu horrory, które oparte są na niesamowitym klimacie. Takim, który powoduje gęsią skórkę podczas czytania. A o klimat autor się postarał bardzo – mała wioska gdzieś na Suwalszczyźnie, wiedźmy, demony, moce z piekła rodem, tajemnice… Czegóż tu nie ma. A wszystko dzieje się na dwóch planach czasowych co tylko całości dodaje smaczku.
„Inkub” to naprawdę rasowy horror, na najwyższym poziomie, przemyślany, genialnie skonstruowany, wciągający, pełen napięcia. Okazał się jedną z tych książek, które są wręcz „nieodkładalne” i dla których warto było zarwać noc. Wyobraźnia i pomysłowość autora są imponujące, sposób prowadzenia fabuły mistrzowski.
Mówiąc horror myślisz King, Masterton, Koontz? Błąd. Okazuje się, że nie wolno i nie można pominąć przy tym Artura Urbanowicza. Zdecydowanie wrócę do tego autora bo warto.
Do przeczytania czegokolwiek autorstwa Artura Urbanowicza zachęcono mnie między innymi słowami, że to taki polski Stephen King. Od razu nastroszyłem się podejrzliwie, że może dlatego tak o nim powiedziano bo autor się na nim wzoruje czy coś. Po czym odwlokłem czytanie myśląc, że nie chcę „polskiego Stephena Kinga” tylko oryginalnego autora, wszak Polacy nie gęsi, swój styl,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-20
Początek nie zapowiadał niczego dobrego. Nie mogłem się „wgryźć” w tę książkę, nie pozwalał mi na to styl, uważałem, że ta powieść to przerost formy nad treścią, którego nie da się czytać. Po czym nagle zacząłem w tekście znajdować zaskakujące metafory i naprawdę interesująco zbudowane zdania i nagle sposób opowiadania tej historii wydał mi się nad wyraz ciekawy. Coś, co początkowo uznałem za wadę okazało się największą zaletą tej książki.
Zośka Papużanka potrafi się doskonale bawić językiem polskim, w sposób, w jaki nie przyszedłby mi do głowy. Potrafi opowiedzieć historię barwnym i kwiecistym potokiem słów, bawi się niuansami językowymi, dzięki czemu banalna na pozór historia nabiera smaku. Fabuła jest dość prosta. Mężczyzna wynajmuje mieszkanie by z okna podglądać pewną kobietę i robić jej zdjęcia. Autorka oszczędnie dawkuje informacje, powoli dowiadujemy się kim są oboje, dlaczego jedno podgląda drugie, co ich łączy. A jednocześnie Papużanka cały czas nie odkrywa wszystkich kart, powolutku odkrywa tę co najmniej intrygującą sprawę by na samym końcu zaskoczyć czytelnika.
Ciekawa powieść, napisana wspaniałym językiem. Na wielkie brawa zasługuje przede wszystkim styl autorki. Sądzę, że nie pozostawi obojętnym, taki styl można albo polubić albo znienawidzić. Groziło mi to drugie, na szczęście skończyło się na zachwycie.
Początek nie zapowiadał niczego dobrego. Nie mogłem się „wgryźć” w tę książkę, nie pozwalał mi na to styl, uważałem, że ta powieść to przerost formy nad treścią, którego nie da się czytać. Po czym nagle zacząłem w tekście znajdować zaskakujące metafory i naprawdę interesująco zbudowane zdania i nagle sposób opowiadania tej historii wydał mi się nad wyraz ciekawy. Coś, co...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-15
Zupełnie niezamierzenie przeczytałem tę książkę dzień przed wyborami samorządowymi. Wybrałem ją na chybił trafił i w połowie czytania zdałem sobie sprawę, że nazajutrz przecież też pójdę głosować. Z automatu sprawiło to, że zacząłem konfrontować aktualną sytuację polityczną z tą przedstawioną przez Aleksandrę Boćkowską w jej publikacji.
Siłą rzeczy nie mogę pamiętać tamtych czasów bowiem 4 czerwca 1989 miałem niespełna trzy lata. O tym jak bardzo ważne były to wybory dowiadywałem się potem ze szkoły (mniej) lub z książek, po które sięgałem (więcej). Sądziłem, że z książki Boćkowskiej dowiem się może czegoś nowego ale nie dowiedziałem się. Nie znaczy to, że książka była zła czy nieciekawa. Po prostu dostałem obraz tej samej sytuacji ale z innego punktu widzenia. Właściwie wielu punktów, rozmówców bowiem autorka miała wielu a każdy miał swój własny pogląd.
Jedyne co odrobinę mi przeszkadzało to jakiś taki chaos. Miałem bowiem wrażenie, że całość jest nieuporządkowana, zabrakło mi też jakiegoś podsumowania, ujęcia wszystkiego w klamrę, która spięłaby do kupy wszystko. Zamiast tego wszystko wydawało się takie sklecone naprędce. Może i poszczególne rozdziały jakoś tam się kleiły ale całość już nie. I chociaż autorka zachowała chronologię to jednak uczucie chaosu towarzyszyło mi cały czas. No i styl autorki – może nie był zły ale uważam, że nad warsztatem można by jeszcze trochę popracować.
Czy polecam? Nie jakoś szczególnie, ale w ramach ciekawostki czemu nie.
Zupełnie niezamierzenie przeczytałem tę książkę dzień przed wyborami samorządowymi. Wybrałem ją na chybił trafił i w połowie czytania zdałem sobie sprawę, że nazajutrz przecież też pójdę głosować. Z automatu sprawiło to, że zacząłem konfrontować aktualną sytuację polityczną z tą przedstawioną przez Aleksandrę Boćkowską w jej publikacji.
Siłą rzeczy nie mogę pamiętać...
2024-04-07
Mam zawsze taki dylemat jak spodoba mi się książka, że bardzo chciałbym aby miała kontynuację i jednocześnie nie chcę. Chcę, bo by było fantastyczne poznać dalsze losy bohaterów czy też jak mogłaby się potoczyć historia. Nie chcę, bo istnieje ryzyko, że autor nie podoła, nie przeskoczy poprzeczki i nie udźwignie ciężaru. Takie obawy miałem z „Profesorem Wilczurem” czyli kontynuacją znakomitego „Znachora”.
Początkowo wszystko zapowiadało się dobrze. Niestety im dalej w las tym bardziej było jasne, że „Profesor Wilczur” to książka niepotrzebna. Dołęga – Mostowicz bowiem poszedł linią najmniejszego oporu i po prostu zjadł własny ogon.
Historię Rafała Wilczura zaś sprowadził do banału przemieszanego z sentymentalnym romansem i ckliwą obyczajówką. Jeszcze ta część, która dzieje się w Warszawie jest znośna, ciekawie czyta się zmagania profesora z falą intryg jaka na niego niespodziewanie spada. Jednak część, w której bohater wraca do Radoliszek by tam osiąść i praktykować jest po prostu nudna, wtórna i nafaszerowana egzaltacją. Tak się zabija legendy…
Jedynym plusem jest postać Cypriana Jemioła, który w powieści wnosi swojego rodzaju odżywczy powiew świeżości i jest świetnym kontrapunktem dla nadętej całości. Jego barwne wypowiedzi jak i cała rubaszna osoba wywołuje prawdziwy uśmiech, czasem wręcz i śmiech, są bowiem znakomite, zabawne, nierzadko zjadliwe ależ jakie celne.
Jest to naprawdę zmarnowany potencjał na powieść, która w dodatku kończy się w bezsensowny, jałowy i mało spektakularny sposób. W dodatku przewidywalny. Autor po prostu zawodzi oczekiwania i nadzieje. Gwoździem do trumny okazuje się też fakt, że nie wyjawia nam przeszłości Jemioła aczkolwiek czuć tutaj było jakieś drugie dno czy wręcz sensację i jakiś tajemniczy związek z Łucją Kańską.
Nie polecam. Naprawdę proponuje zakończyć na „Znachorze”.
Mam zawsze taki dylemat jak spodoba mi się książka, że bardzo chciałbym aby miała kontynuację i jednocześnie nie chcę. Chcę, bo by było fantastyczne poznać dalsze losy bohaterów czy też jak mogłaby się potoczyć historia. Nie chcę, bo istnieje ryzyko, że autor nie podoła, nie przeskoczy poprzeczki i nie udźwignie ciężaru. Takie obawy miałem z „Profesorem Wilczurem” czyli...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-07
Ciągle mam świeżo w pamięci to jak olbrzymią niespodzianką czytelniczą okazała się dla mnie „Ziemia Winowajców”. Jaki zachwyt we mnie wzbudziła, zarówno jeśli chodzi o treść jak i wykonanie. Dlatego też niecierpliwie oczekiwałem kontynuacji ten niesamowitej historii. Doczekałem się wreszcie i przyznaję, że autorka bez problemu przeskoczyła tę poprzeczkę, którą bardzo wysoko sobie postawiła.
„Szczurzyca” znowu przenosi nas do Kazamatów, tajemniczej krainy obłożonej klątwą, z której nie można wyjść jeśli się raz do niej trafi. W pierwszym tomie obserwujemy jak Sheila, główna bohaterka, próbuje odnaleźć się w tym miejscu, do którego trafiła zupełnie przypadkowo i wbrew swojej woli. Dziewczyna uczy się tego miejsca, poznaje mieszkające tam postaci i stara się przetrwać w tym na pozór niegościnnym miejscu pełnym złych ludzi, magii i tajemniczych kreatur.
W tomie drugim Sheila jest już dużo bardziej świadoma tego w jakim miejscu jest i jakie reguły w nim panują. Wciąż stara się przetrwać, wciąż przed kimś ucieka ale to już nie ta sama przerażona dziewczyna działająca po omacku. Owszem, ciągle jest impulsywna, porywcza, zadziorna i wybuchowa ale nie jest już bezbronną ofiarą. Niemniej w jej życiu zaczyna się dziać coś dziwnego, coś co ma bardzo bliski związek z magią a co skutecznie wytrąca ją w równowagi.
Widać też w fabule, że na coś się zanosi, atmosfera nierzadko jest pełna napięcia, zarówno w Wolnej Kompanii jak i w Twierdzy. Dużo tu pokątnie prowadzonej polityki, dużo tu niedomówień, półprawd, nie do końca jasnych intencji, wszyscy kluczą, każdy coś kombinuje, nie wiadomo kto jest z kim, komu można zaufać, kto zdradzi a kto okaże się sprzymierzeńcem. Autorka chwilami celowo gmatwa, nie odkrywa wszystkich kart, umiejętnie dawkuje informacje. Stąd też jej bohaterowie nigdy nie są czarni czy biali, są pełni niedopowiedzeń i niuansów. Sama fabuła nie jest może taka jak w pierwszym tomie, uważam, że „Szczurzyca” jest spokojniejsza i bardziej stonowana ale myliłby się ten kto uzna to za wadę. Wbrew pozorom w tej powieści dzieje się naprawdę bardzo wiele.
Po raz kolejny wielki brawa dla autorki. Anna S. Cichosz na naprawdę olbrzymią wyobraźnię i można jej tylko pozazdrościć pomysłowości. Znowu dostajemy od niej wspaniale skonstruowaną fabułę, zaskakującą, wciągającą i przemyślaną do tego napisaną wspaniałym językiem. Autorka ma znakomity styl – lekki, niewymuszony, ma świetne poczucie humoru, takie trochę złośliwe i ironiczne, co widać zwłaszcza w wartkich i błyskotliwych dialogach. No i bohaterowie, nie tylko główni czyli Sheila, Leo (mam wrażenie, że dużo sztywniejszy niż był) i Reiven (z coraz bardziej nonszalanckim podejściem do życia) ale też ci drugoplanowi, zwłaszcza członkowie Wolnej Kompanii są po raz kolejny wspaniale wykreowani.
A jednocześnie książka jest niesamowicie zaskakująca. Aż ręka się rwie, żeby coś napisać ale boję się zdradzić i zepsuć komuś przyjemność czytania. Ale wierzcie mi na słowo – kilka razy będziecie naprawdę bardzo zaskoczeni. Autorka potrafi skutecznie wywieźć w pole.
Ciągle mam świeżo w pamięci to jak olbrzymią niespodzianką czytelniczą okazała się dla mnie „Ziemia Winowajców”. Jaki zachwyt we mnie wzbudziła, zarówno jeśli chodzi o treść jak i wykonanie. Dlatego też niecierpliwie oczekiwałem kontynuacji ten niesamowitej historii. Doczekałem się wreszcie i przyznaję, że autorka bez problemu przeskoczyła tę poprzeczkę, którą bardzo wysoko...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
Jakiś czas temu czytałem kronikę Zielonej Góry autorstwa Igora Myszkiewicza. Podobała mi się na tyle, że chętnie wziąłem się za kolejną publikację tego autora o Zielonej Górze czyli "Krew Bachusa. Opowieści zielonogórskie". Popełniłem przy tym błąd, bo chronologicznie "Krew Bachusa" była wydana przed kroniką ale nieważne.
Treść "Krwi" to dokładnie to samo co znalazłem w kronice, tyle, że tam wszystko napisano w formie kalendarium a tu w formie krótkich opowiadań. Innymi słowy autor poszedł na łatwiznę i napisał dwa razy tę samą książkę, zmienił praktycznie jedynie formę w jakim zostały napisane. Stąd też tak niska ocena tej publikacji. Całość zawiera ciekawe fakty, napisane lekko i ze smakiem ale co z tego skoro nic nowego nie wniosła a poza tym "Kronika Zielonej Góry" napisana była jednak lepiej.
Zastanawiam się czy sięgać po dalsze książki Myszkiewicza. Lubię czytać publikacje o moim mieście ale jak znowu mam przeczytać to samo w jeszcze zupełnie innej formie to ja chyba raczej wolę nie marnować czasu...
Jakiś czas temu czytałem kronikę Zielonej Góry autorstwa Igora Myszkiewicza. Podobała mi się na tyle, że chętnie wziąłem się za kolejną publikację tego autora o Zielonej Górze czyli "Krew Bachusa. Opowieści zielonogórskie". Popełniłem przy tym błąd, bo chronologicznie "Krew Bachusa" była wydana przed kroniką ale nieważne.
Treść "Krwi" to dokładnie to samo co znalazłem w...
2024-03-20
„Szlak umrzyka” to już trzeci tom wspaniałej sagi o losach strażników Teksasu, w którą wsiąkłem bez reszty. I chociaż trzeci jest według chronologii powstania to obejmuje swoją akcją czasy na długo przed wydarzeniami znanymi z „Na południe od Brazos”. Co – nawiasem mówiąc – okazało się znakomitym pomysłem i genialnym posunięciem.
Spotykamy się znowu ze starymi, dobrymi znajomymi czyli Gusem McRae i Woodrowem Callem, tym razem jednak z czasów ich młodości. A będąc precyzyjnym – z początków ich kariery strażników Teksasu, kiedy obaj byli jeszcze nieopierzonymi żółtodziobami z głowami pełnymi marzeń o spektakularnej karierze i życiu pełnym przygód. Okazuje się jednak, że życie brutalnie weryfikuje te marzenia. Kariera bowiem okupiona nierzadko jest cierpieniem i wyborami z gatunku tych najgorszych zaś przygody nierzadko skończyć się mogą śmiercią. Bolesną, gwałtowną i niespodziewaną. Nieokrzesane żółtodzioby bardzo szybko uczą się twardego życia i równie szybko przyswajają sobie brutalną i gorzką lekcję, że los nikogo nie oszczędza.
„Szlak umrzyka” jest też o tyle ciekawy, że autor opisuje tutaj jak doszło do spotkania dwójki bohaterów a także buduje ich skomplikowaną relację opartą na lojalności. Wreszcie możemy się dowiedzieć więcej na temat tego w jaki sposób tych dwóch całkowicie różnych mężczyzn zdołało się ze sobą zaprzyjaźnić i jakim cudem ta przyjaźń okazała się przyjaźnią na całe życie. Nie brakuje też w tej książce stałych już elementów obecnych również w poprzednich tomach. Akcja jest wartka, wciągająca, trzyma w napięciu cały czas. Postaciom nie można nic zarzucić – McMurtry kreuje je po prostu po mistrzowsku. Fabuła spójna, przemyślana, wiarygodna, styl jak poprzednio jest bardzo ciekawy, całość napisana wręcz fenomenalnie. Dla mnie ta powieść nie ma wręcz złych stron, nie zmieniłbym w niej ani słowa, nie usunął choćby jednego przecinka.
Wspaniała, wielowątkowa, barwna powieść, z niesamowitą akcją i rewelacyjnymi bohaterami. I pozostaje tylko zapłakać nad tym, że czwartego, ostatniego tomu, jeszcze w Polsce nie przetłumaczono co uważam wręcz za jakąś literacką zbrodnię. Ale pozostaje mieć nadzieję, że może jednak kiedyś…
„Szlak umrzyka” to już trzeci tom wspaniałej sagi o losach strażników Teksasu, w którą wsiąkłem bez reszty. I chociaż trzeci jest według chronologii powstania to obejmuje swoją akcją czasy na długo przed wydarzeniami znanymi z „Na południe od Brazos”. Co – nawiasem mówiąc – okazało się znakomitym pomysłem i genialnym posunięciem.
Spotykamy się znowu ze starymi, dobrymi...
Sięgnąłem po tę książkę nie wiedząc kompletnie niczego o jej autorce. Do sięgnięcia zachęciło mnie bowiem to, że powieść tę wydał Karakter a ja bardzo sobie cenię to wydawnictwo a zwłaszcza jego cykl „Seria Literacka Karakteru”. Po książki z tej serii sięgam w ciemno. Zazwyczaj trafiają w mój gust. Tym razem było z tym trochę ciężej, niemniej jednak „Wróżba. Wspomnienia dziewczynki” koniec końców okazały się ciekawą lekturą.
Agneta Pleijelj, jeśli wierzyć opisom książki, opisała we „Wróżbie” swoje życie, właściwie lata dzieciństwa i wczesnej młodości. Nie znam niestety życiorysu autorki, żeby stwierdzić na ile w tym było fikcji i kreacji a na ile prawdy. Przyjmę zatem określenie „proza autobiograficzna” za swoisty wyznacznik jakim się będę kierował a mianowicie fikcja literacka oparta na prawdziwych wydarzeniach z życia Pleijel.
Nie da się ukryć, że w powieści dominują raczej smutne uczucia – nostalgia, melancholia, poczucie straty i przemijania, obecne są tu też niełatwe i skomplikowane relacje, czy to rodzinne czy z rówieśnikami. Więcej tu przygnębiających niż wesołych momentów, tych drugich jest jak na lekarstwo, jeśli się już zdarzą, to mają swoje drugie dno, gorzkie i pełne ironicznego dystansu. Główna bohaterka jest zagubiona, szuka siebie, swojego miejsca w życiu, stara się tak bardzo wpasować w otaczający ją świat, czasem kosztem bycia skrajnie konformistyczną by nagle ku rozpaczy matki rzucić popaść w egocentryzm, rzucić wszystko i wyjechać do Paryża. Główna bohaterka to skomplikowana postać, miotająca się, pełna emocji a jednocześnie sprawiająca wrażenie, że żyje życiem innych ludzi a nie swoim.
Co mnie trochę zastanawiało podczas lektury to dziwny chłód i dystans w sposobie pisania autorki. Jak gdyby nie chciała pozwolić by czytelnik zbliżył się do bohaterki, jak gdyby chciała by czytelnik nabrał przez to lepszej perspektywy. A może taki był zamysł? Może tak właśnie chciała tę historię opowiedzieć? Mam zamiar sięgnąć po „Zapach mężczyzny” czyli powieść określaną jako swoistą kontynuację „Wróżby” by dowiedzieć się czy taki jest styl autorki czy był to zabieg zastosowany jedynie na potrzeby tejże powieści.
Sięgnąłem po tę książkę nie wiedząc kompletnie niczego o jej autorce. Do sięgnięcia zachęciło mnie bowiem to, że powieść tę wydał Karakter a ja bardzo sobie cenię to wydawnictwo a zwłaszcza jego cykl „Seria Literacka Karakteru”. Po książki z tej serii sięgam w ciemno. Zazwyczaj trafiają w mój gust. Tym razem było z tym trochę ciężej, niemniej jednak „Wróżba. Wspomnienia...
więcej Pokaż mimo to