-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik252
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2024-03-05
2024-02-25
2024-02-20
2023-12-26
2023-11-27
2023-12-25
2023-12-15
2023-10-27
Pod wieloma względami to bardzo schematyczne fantasy, z młodziutkim bohaterem poddanym morderczemu treningowi, który na przestrzeni lat dojrzewa do roli genialnego wojownika i generała. Sztafaż jest bardzo klasyczny – pseudośredniowieczny świat, sztywne struktury zakonu rycerskiego, wojna, wielowiekowa konspiracja i czarna magia.
Nie bardzo odkrywcza, ale ciekawa jest dwudzielna linia czasu – w jednej widzimy Vaelina jako okrytego złą sławą, niepokonanego wojownika (interesujące, że widzimy go oczami jego wroga, który otrzymał zadanie spisania jego historii), w drugiej cofamy się do jego dzieciństwa i młodości. Ta dwudzielność powoduje pewien niepokój, ponieważ dość szybko orientujemy się, że Vaelin opowiadając swoją historię zataja lub wykrzywia fakty – co nie powinno dziwić, wziąwszy pod uwagę, że opowiada ją osobistemu historykowi imperatora wrogiego państwa. Szkoda jednak, że autor zatrzymał się tu wpół drogi, wciąż prezentując czytelnikowi rozdziały z perspektywy młodszego Vaelina jako obiektywną prawdę, przez co rozdziały z nowszej linii czasowej nie są dla nich konkurencją.
Niewątpliwą zaletą „Pieśni krwi” jest przedstawienie konfliktu z perspektywy agresora. Istnieją niezliczone książki przedstawiające niewinnie napadnięty naród walczący o przetrwanie przeciwko chciwym najeźdźcom – jeśli jednak otrzymujemy perspektywę tych najeźdźców, to tylko migawkowo (chyba że jest to perspektywa prostego żołnierza wbrew własnej woli wrzuconego w wielki konflikt). Tymczasem w „Pieśni krwi” obserwujemy wojnę z perspektywy generała dowodzącego najeźdźczą armią – który sam przyznaje, że podana do publicznej wiadomości przyczyna wojny jest farsą, a naprawdę chodzi o dostęp do portów i przejęcie importu przypraw i drogich kamieni. W ten sposób lokujemy głównego bohatera po stronie jednoznacznie „złej”, nie popadając jednocześnie w heroizację napadniętych za sam fakt, że zostali napadnięci. Jednocześnie Vaelin nie jest typowym antybohaterem, zachowując większość podstawowych impulsów moralnych, troszcząc się o własnych ludzi i w miarę możności minimalizując cierpienia okupowanego miasta. Czytelnik pozostaje zatem w ciągłym dylemacie, czy życzyć dobrze protagoniście tylko dlatego, że jest protagonistą i przyzwoitym człowiekiem, czy też życzyć mu sromotnej klęski jako najeźdźcy – i to napięcie było dla mnie głównym źródłem czytelniczej satysfakcji.
Pod wieloma względami to bardzo schematyczne fantasy, z młodziutkim bohaterem poddanym morderczemu treningowi, który na przestrzeni lat dojrzewa do roli genialnego wojownika i generała. Sztafaż jest bardzo klasyczny – pseudośredniowieczny świat, sztywne struktury zakonu rycerskiego, wojna, wielowiekowa konspiracja i czarna magia.
Nie bardzo odkrywcza, ale ciekawa jest...
2023-07-03
2023-05-13
2023-05-12
2019
2023
Cokolwiek niepokojące, że już po jednym tomie planowanego wydania całej Historii Śródziemia Zysk zmienił tłumacza. Nie wróży to dobrze całemu przedsięwzięciu wydawniczemu, ale trzeba przyznać, że Agnieszka Sylwanowicz jest tłumaczką bardzo rzetelną i w doświadczoną w przekładach Tolkiena (Niedokończone opowieści, Dzieci Hurina, Listy i sporo dzieł niezwiązanych z legendarium), przez co liczba błędów zostaje zredukowana do minimum. Czuć lekką zmianę stylu od pierwszego tomu (tu również mamy lekką archaizację, ale osiągniętą innymi środkami językowymi).
To bezpośrednia kontynuacja pierwszego tomu, znajdziemy tu cztery długie opowieści (Opowieść o Tinuviel, historię Turina, upadek Gondolinu i dzieje Nauglafringa, czyli późniejszego Nauglimira) oraz zakończenie historii ramowej. Z Opowieścią o Tinuviel oraz Upadkiem Gondolinu mogliśmy już zapoznać się w wydanych kilka lat temu popularnych zbiorach tematycznych, również przetłumaczonych przez Sylwanowicz – tu przekład różni się tylko detalami. Ostatnia część to już tylko zbiór luźnych notatek, często wzajemnie sprzecznych szkiców i haseł. Christopher Tolkien mozolnie rozpracowuje ten bałagan, starając się zrekonstruować nigdy nieurzeczywistniony zamysł ojca.
Podobnie jak przy pierwszym tomie, Zaginione Opowieści domagają się specyficznego czytelnika – wysoki poziom tolkienowskiego zakręcenia wymagany. To pięknie wydana, dobrze przetłumaczona książka, którą bardzo warto mieć i czytać.
Cokolwiek niepokojące, że już po jednym tomie planowanego wydania całej Historii Śródziemia Zysk zmienił tłumacza. Nie wróży to dobrze całemu przedsięwzięciu wydawniczemu, ale trzeba przyznać, że Agnieszka Sylwanowicz jest tłumaczką bardzo rzetelną i w doświadczoną w przekładach Tolkiena (Niedokończone opowieści, Dzieci Hurina, Listy i sporo dzieł niezwiązanych z...
więcej mniej Pokaż mimo to2023
Wiele lat czekaliśmy na dobre tłumaczenie „Księgi Zaginionych Opowieści” – dotąd polski czytelnik był wprawdzie obdarzony hojnie (przekład Magdaleny Pietrzak-Merty z lat 1995-6 oraz Radosława Kota z 1998, dziś oba praktycznie niedostępne) ale były to dary wątpliwej jakości. Multum błędów, w najlepszym razie wątpliwy styl, komentarze zmienione w niezrozumiały bełkot i całkowity brak korekty. Na tym tle przekład Marii i Cezarego Frąców jawi się jako dzieło geniusza. A bez tła? To porządne tłumaczenie, z eleganckim stylem, leciutko archaizowane, choć niepozbawione błędów. To zaledwie ułamek liczby błędów Kota i Pietrzak-Merty, ale wciąż możemy się dowiedzieć chociażby, że cztery plus jeden jest dziewięć.
Sama książka jest przeznaczona dla specyficznego typu czytelnika i moim zdaniem błędem jest reklamowanie jej „Władcą Pierścieni”. Z Władcą ma to niewiele wspólnego, a modelowym odbiorcą jest czytelnik Silmarillionu zachwycony złożonością świata przedstawionego i mający za sobą również Niedokończone opowieści. Same w sobie owe młodzieńcze utwory są ciekawe, czasem dowcipne, czasem wzniosłe, ale ponieważ pozostają nieukończone, fragmentaryczne i nie do końca spójne, ich główną wartością pozostaje informacja. Bo oczywiście znajdziemy tu pierwszą wersję opowieści o Muzyce Ainurów (akurat bardzo podobną do ostatecznej), o Valarach i ich pierwszej wojnie z Melkorem, przebudzeniu elfów, o Feanorze i Silmarilach. I bardzo podobne, i bardzo inne – bo odnajdziemy tu większość elementów znanych z Silmarillionu, ale często jakby w zupełnie odmiennym oświetleniu. Osadzone są w opowieści ramowej – o śmiertelniku Eriolu, który w czasach wieków ciemnych dopłynął do krainy elfów Eressei i tam wysłuchał opowieści o ich dziejach od początku świata. Miało to być „mitologią Anglii”, bo wszak wielka wyprawa elfów na ratunek krewniakom ze śmiertelnych krain pchnie Eresseę do świata śmiertelnych, kawałek wyspy odłamie się i stanie Irlandią, a ona sama – Anglią, najechaną przez barbarzyńców i pozbawioną dawnej magii, ale wciąż zachowującą ślady przeszłości.
Doskonały komentarz Christophera Tolkiena punktuje, które elementy przetrwały późniejsze zmiany, gdzie znajdujemy sprzeczności czy zaskoczenia. W komentarzach znajdziemy też sporo wierszy, niektórych dość lekko związanych z treścią. Dla fanów i badaczy (choć ci i tak muszą zajrzeć do oryginału) koniecznie. Dla lubiących fantastykę, których ciotka nie wie, jaki prezent kupić pod choinkę – niekoniecznie.
Wiele lat czekaliśmy na dobre tłumaczenie „Księgi Zaginionych Opowieści” – dotąd polski czytelnik był wprawdzie obdarzony hojnie (przekład Magdaleny Pietrzak-Merty z lat 1995-6 oraz Radosława Kota z 1998, dziś oba praktycznie niedostępne) ale były to dary wątpliwej jakości. Multum błędów, w najlepszym razie wątpliwy styl, komentarze zmienione w niezrozumiały bełkot i...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-07
To jedna z wielu młodzieżówek, które można czytać (z nawet sporą dawką satysfakcji) wyłącznie po zamknięciu co najmniej jednego oka na absurdalne założenia świata przedstawionego, a nawet to drugie oko należy przymknąć. To antyutopia nieco w stylu Igrzysk Śmierci – świat po katastrofalnej wojnie nuklearnej, społeczeństwo podzielone na niewielkie, odizolowane od siebie społeczności i silny rząd centralny. I oczywiście grupa siedemnastolatków zmuszona do walki o życie, i ona – inteligentna i ambitna, o bezwzględnej prawości i nazbyt łamliwym sercu. Tu jednak otrzymujemy zapewnienie, że wszystkie te okrucieństwa służą wyłonieniu „przywódców Wspólnoty”, choć to określenie jest bardzo szerokie i obejmuje nie tylko polityków i przywódców wojskowych, ale również lekarzy, dyrektorów szkół czy inżynierów. I tu pierwszy zgrzyt – jeśli żadnego z tych zawodów nie można pełnić bez wyższego wykształcenia, a te otrzymuje rocznie mniej niż dwadzieścia osób, to nie ma szans na zaspokojenie potrzeb milionowego społeczeństwa.
Szybko dowiadujemy się, że (niespodzianka) klęska w tytułowych testach grozi śmiercią. Co oznacza, że co roku społeczeństwo wybiera setkę najzdolniejszych, najbardziej utalentowanych i zdeterminowanych nastolatków, po czym zabija osiemdziesięcioro z nich. Oczywiście jako czytelnicy mamy wraz z bohaterką potępić równie okrutne metody, ale są one przedstawione jako nazbyt bezwzględny, ale jednak skuteczny sposób selekcji „przywódców”. Tymczasem to nie ma najmniejszego sensu. Nie marnotrawi się w ten sposób zasobów ludzkich w innym celu niż sterroryzowanie społeczeństwa, a skoro morderstwa są okryte tajemnicą, to element zastraszania odpada. Do tego metody testów (a zwłaszcza ostatniego, czyli przetrwania na nuklearnej pustyni wśród krwiożerczych drapieżników, zmutowanych ludzi i morderczych współzawodników) są bardzo wątpliwe pod względem nie tyle moralności, co skuteczności. Jakie umiejętności sprawdza taki test? Kondycję fizyczną (kandydaci z jakąkolwiek fizyczną niepełnosprawnością albo nawet ci z lekką gorączką od razu odpadną), umiejętności surwiwalowe, posługiwanie się bronią i bezwzględność. Czy to są cechy, których oczekuje od, dla przykładu, dyrektorki szkoły we względnie bezpiecznej i stabilnej społeczności? Dodatkowo, od wszystkich kandydatów oczekuje się umijętności we wszystkich dziedzinach – muszą recytować z pamięci daty, rozwiązywać równania, naprawiać radio i oczyszczać skażoną wodę. Znów – być może zaraz po katastrofie, kiedy społeczeństwo rozbija się na maleńkie grupy i każdy musi sobie radzić z większością dziedzin, to miałoby sens, ale w czasie trwania akcji najmniejsza kolonia liczy tysiąc mieszkańców i naprawdę lekarz nie musi naprawiać radia. Więc wszystko to kupy się nie trzyma i służy wyłącznie jako pretekst do rywalizacji. Nastoletni czytelnik może empatyzować z bohaterką, sam mając świeżo w pamięci egzaminy i całą ich otoczkę, łącznie z pozbawionymi sensu, ale bardzo przekonującymi groźbami nauczycieli, że źle zdana matura z choć jednego przedmiotu oznacza głodową śmierć pod mostem. Stąd tak wiele powieści czy filmów, w których niezdany egzamin rzeczywiście oznacza śmierć – może nastolatki doświadczają w ten sposób katharsis w klasycznym rozumieniu, oczyszczenie przez litość i strach. Poza absurdami to przyjemna, dobrze skonstruowana lektura z odpowiednio wyważonym napięciem i całkiem dobrze napisaną główną bohaterką – choć nie jest to wyjątkowa kreacja, to zawsze dobrze poczytać o inteligentnej, zaradnej dziewczynie z silnym kompasem moralnym zamiast jakiejś mimozy, która umie tylko czekać na przystojnego wybawiciela.
To jedna z wielu młodzieżówek, które można czytać (z nawet sporą dawką satysfakcji) wyłącznie po zamknięciu co najmniej jednego oka na absurdalne założenia świata przedstawionego, a nawet to drugie oko należy przymknąć. To antyutopia nieco w stylu Igrzysk Śmierci – świat po katastrofalnej wojnie nuklearnej, społeczeństwo podzielone na niewielkie, odizolowane od siebie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017
Do tej książki żywię pewien sentyment, ponieważ jest to jedna z pierwszych pozycji na temat zachowania zwierząt, jakie wpadły mi w ręce. Pierwsza lektura okazała się prawdziwym objawieniem (a miałam wówczas nie więcej niż dziesięć lat). Kiedy wróciłam do niej po latach, zauważyłam wiele niedoskonałości wynikających przeważnie z pojawienia się nowych badań i nowych wniosków (od pierwszego wydania minęło ponad sześćdziesiąt lat, a dla każdej nauki taki okres to epoka), ale żywy i pełen zaangażowania język, jakim prowadzony jest wywód, w połączeniu z licznymi nader ciekawymi przykładami, wciąż czynią lekturę niekłamaną przyjemnością.
Książka podzielona jest na cztery części: „Granica między światem ludzi i zwierząt”, „Sprawność zmysłów”, „Zorganizowane wspólnoty”, „Sens i życie zespołów owadzich”.
Pierwsza jest zarazem najważniejszą, ponieważ autor stawia tu i dowodzi swej zasadniczej tezy: zwierzęta nie są zdolne ani do rozumowania logicznego, ani do wyborów moralnych, lecz ich życie uczuciowe, doznawane emocje i wrażenia są bardzo podobne do ludzkich. Analizuje tu przykłady pochodzące z tresury psów, koni, szczurów, a nawet ryb i dżdżownic. Dowodzi, iż choć wszystkie one mogą nauczyć się zachowań na pewnym poziomie złożoności, to wynika to jedynie ze „skojarzeń asocjacyjnych” (swoista odmiana odruchów warunkowych), tj. pewnego mentalnego połączenia pomiędzy wrażeniem zmysłowym a czynnością, powtarzaną mechanicznie nawet w warunkach zupełnej niemożności jej wykonania. Ta część, choć zawiera wiele informacji dla laika niezbędnych (kilka podrozdziałów wyczerpująco wyjaśnia, dlaczego przypisywane zwierzętom cechy charakteru nie mają żadnego sensu, podobnie jak obciążanie ich odpowiedzialnością moralną), zarazem najbardziej zdezaktualizowała się w toku badań. Wiele jego wniosków można uznać za posunięte zbyt daleko (np. że fakt, iż małpy rzucają kamieniami w przeciwną grupę, jest jedynie wyrazem nieuporządkowanej ekspresji ruchowej – nie ma żadnego dowodu, aby w ten sposób nie nazwać analogicznego działania człowieka), w innych przypadkach pojawiły się przeciwne dane eksperymentalne – np. wiemy obecnie, że wiele małp wykonuje narzędzia i że można je zachęcić do rysowania na papierze.
Część druga dotyczy wszelkiego rodzaju zmysłów – począwszy od wzroku, poprzez węch, echolokację i „zmysł przestrzenny” pozwalający psu wywiezionemu w koszu o kilkadziesiąt kilometrów wrócić do domu, a ptakom wędrownym dotrzeć do terenów lęgowych. Autor zmaga się tu z pojęciem instynktu, lecz podobnie jak wielu innych, ostatecznie przyznaje się do porażki w jego definiowaniu. Wyjątkowo interesujący jest opis eksperymentu, który miał dowieść, czy ryby odróżniają kształty, gdzie szczupak rozpoznawał samiczkę gubika, do której przyzwyczajono go przez długie przebywanie w jednym akwarium, pośród nie tylko innych gatunków ryb, ale i innych gubików, które natychmiast pożerał.
Część trzecia opisuje relacje w zwierzęcych społecznościach (wyjąwszy złożone społeczności owadzie, mrówki i pszczoły, które są przedmiotem części czwartej), począwszy od maszerującej przez las kolumny gąsienic, poprzez hierarchię ustalaną pośród kur za pomocą dziobania, aż po relacje panujące w stadzie słoni lub małp. Odmawia takim społecznościom wszelkiego altruizmu, przypisując wszelkie zachowania, które u ludzi nazwalibyśmy altruistycznymi, instynktowi. I tu można zaprzeczyć, powołując się choćby na eksperymenty, w których małpy odmawiały przyjęcia nagrody za wykonanie zadania, jeśli inni członkowie grupy otrzymali za to samo zadanie nagrodę mniej atrakcyjną.
Część czwarta opisuje życie „państw” mrówczych i pszczelich, przy czym raz jeszcze Bauer bardzo usilnie przestrzega przed utożsamianiem ich z państwami ludzkimi. M.in. przekonująco dowodzi, że „królowa” pszczół w rzeczywistości niczym nie dowodzi, lub że „niewolnicy”, tj. mniejsze mrówki uprowadzane przez mrówki amazonki, mają taki sam status jak „panowie”. I choć tak przestrzega przed antropomorfizmem, przecież można dostrzec pewien hołd złożony wojownikom termitów, odciętym od gniazda i walczącym samotnie bez nadziei na przeżycie. Lecz czy termit może odczuwać nadzieję?
Na to pytanie, jak i na wiele innych, Bauer odpowiada: nie. Być może jego odpowiedzi są zbyt zdecydowane i autorytatywne, do jego wywodów należy podchodzić z ostrożnością, lecz Zwierzęta są inne pozostaje inspirującą lekturą, którą pamięta się długo.
Do tej książki żywię pewien sentyment, ponieważ jest to jedna z pierwszych pozycji na temat zachowania zwierząt, jakie wpadły mi w ręce. Pierwsza lektura okazała się prawdziwym objawieniem (a miałam wówczas nie więcej niż dziesięć lat). Kiedy wróciłam do niej po latach, zauważyłam wiele niedoskonałości wynikających przeważnie z pojawienia się nowych badań i nowych wniosków...
więcej mniej Pokaż mimo to2018
To niezwykłe, że powieść u samych swoich początków jest tak metatekstualna – zwykle przecież zabawę formą, świadomość własnej literackości kojarzy się z gatunkami dojrzałymi lub wręcz chylącymi się ku upadkowi i domagającymi się przeformułowania. Krótko mówiąc, z postmodernizmem – cokolwiek to znaczy. Tymczasem Kubuś Fatalista, jedna z pierwszych nowoczesnych powieści, jest wręcz natrętnie metatekstualna, jakby refleksja nad tworzeniem była głównym celem pisania. Narrator nieustannie drwi sobie z czytelnika nie tylko przez specyficzne ukształtowanie fabuły, ale przez również przez agresywne zwroty bezpośrednio do czytelnika – niczym kapryśne wszechmogące bóstwo ujawnia swą absolutną władzę nad bohaterami. Jak to w powieściach z tego okresu, ma w dużej mierze konstrukcję szkatułkową, choć Diderot nad finezję przedkłada zamierzony chaos. Na osobne pochwały zasługuje umieszczona w jednej z takich szkatułek nowela o pani de la Pommeraye i markizie des Arcis – i komedia, i dramat, a jeśli wyjmiemy z kontekstu samego opowiadania (opowiadająca gospodyni nieustannie jest odrywana rozmaitymi gospodarskimi sprawami, więc w najbardziej dramatycznych momentach musi na przykład szukać klucza do skrzyni z owsem) skłania do głębszej refleksji nad moralnością, rolami płciowymi i społecznymi oczekiwaniami – wciąż na swój sposób aktualną mimo tak wielkich zmian społecznych.
To niezwykłe, że powieść u samych swoich początków jest tak metatekstualna – zwykle przecież zabawę formą, świadomość własnej literackości kojarzy się z gatunkami dojrzałymi lub wręcz chylącymi się ku upadkowi i domagającymi się przeformułowania. Krótko mówiąc, z postmodernizmem – cokolwiek to znaczy. Tymczasem Kubuś Fatalista, jedna z pierwszych nowoczesnych powieści, jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-02
2023-04-23
2023-04-23
Przez pierwsze sto pięćdziesiąt stron nie rzuciłam książką o ścianę chyba tylko dlatego, że żal by mi było czytnika. Autor konsekwentnie usiłuje doprowadzić mnie do tego czynu za pomocą głupoty bohaterów – o ile w pierwszej części uzyskali dyplom z mielenia ozorem, tu chyba robią doktorat z niekonsekwencji i działań przeciwskutecznych. Na początku Rand zamierza wyjechać z Fal Dara, żeby nie wpaść w ręce Aes Sedai. Więc zamierza, zamierza, kręci się w kółko przez kilka tygodni, aż pojawia się poselstwo z Tar Valon. Wtedy nasz dzielny młodzian wreszcie podejmuje decyzję, ale zamiast zmykać co prędzej, najpierw trawi czas na pakowanie (przypominam, że chciał wyjechać od tygodni), potem „ukrywa się” paradując z wielkim worem, a na koniec chce koniecznie popatrzeć na wjazd delegacji do miasta. Chowa się w komnatach kobiet, gdzie żadnemu mężczyźnie nie wolno wejść, a już szczególnie z bronią, po czym na najmniejszy hałas wyskakuje machając mieczem. A kiedy Moiraine mówi mu, że może wyjechać kiedy zechce, to postanawia sobie odpocząć i wciąż tylko opowiada wszystkim, że nie pozwoli się wykorzystywać, po czym daje sobą miotać jak dryfującym kawałkiem drewna. To chyba miał być poważny motyw psychologiczny, ale to „nie dam się wykorzystywać” robi się komiczne, szczególnie kiedy Rand znienacka oznajmia to przy obiedzie, co najmniej jakby kazali mu zmywać naczynia.
Moim skromnym zdaniem przyszły zbawiciel świata powinien myśleć głową, a nie pewnymi niższymi partiami ciała. A Rand najwyraźniej właśnie te do myślenia wykorzystuje, bo kiedy w miejscu, gdzie nikogo nie powinien spotkać, spotyka piękną kobietę, natychmiast dopuszcza ją do wszelkich tajemnic. Ta kobieta wie rzeczy, o których wiedzieć powinni tylko najwięksi mędrcy (a wygląda na niecałe dwadzieścia lat i odżegnuje się od dostępu do zastrzeżonych źródeł), judzi Randa w sposób wręcz prostacki i uwodzi go jeszcze bardziej prostacko, a on wciąż uważa ją za wcielenie niewinnej bezbronności. Jej tożsamość to najbardziej nietajemnicza tajemnica, z jaką się spotkałam od dłuższego czasu.
W drugiej połowie (czy nawet w czwartej ćwierci) robi się ciekawiej, zwłaszcza że bliżej zapoznajemy się z kulturą Sanchean. Co prawda ich charakterystyka jest banalnie płaska: żądają od wszystkich dookoła lojalności wobec zmarłego przed czterystu laty Artura Jastrzębie Skrzydło, płaszczą się przez postawionymi wyżej i pomiatają niższymi. Czasem mam wrażenie, że są kolejnym wariantem Synów Światłości – ich fanatyzm, hierarchiczność społeczeństwa i nienawiść do przenoszących Moc czyni to podobieństwo dość oczywistym. Ale za to mają ciekawą, stylizowaną na wschodnią kulturę materialną, a koncept damane, czyli zniewolonych Aes Sedai, daje asumpt do kilku naprawdę mocnych emocjonalnie scen. Pod koniec sporo się dzieje i choć wielu tych przygód dałoby się uniknąć dzięki minimalnej dawce rozsądku, to przynajmniej akcja idzie gładko i tracę wrażenie tego bezsensownego miotania się (mają Róg – nie mają Rogu – mają Róg – nie mają Rogu) charakterystycznego dla większości fabuły.
Przez pierwsze sto pięćdziesiąt stron nie rzuciłam książką o ścianę chyba tylko dlatego, że żal by mi było czytnika. Autor konsekwentnie usiłuje doprowadzić mnie do tego czynu za pomocą głupoty bohaterów – o ile w pierwszej części uzyskali dyplom z mielenia ozorem, tu chyba robią doktorat z niekonsekwencji i działań przeciwskutecznych. Na początku Rand zamierza wyjechać z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak na antologię to dzieło wyjątkowo jednorodne – wszystkie cztery opowiadania są w konwencji urban fantasy, a nawet jej specyficznej odmiany, gdzie w świecie równym współczesnemu pod względem technologii i struktur społecznych równolegle istnieją magiczne istoty – rusałki, wije, wiedźmy, południce, wilkołaki czy syreny. Właściwie określenie „urban fantasy” będzie tu nieprecyzyjne, bo trzy z czterech opowiadań dzieją się na wsi (czy istnieje coś takiego jak „rural fantasy” z mocnym elementem współczesnej obyczajowości i technologii?). Co najmniej dwie autorki osadzają swoje opowiadania w już uprzednio stworzonych uniwersach, z już znanymi bohaterkami, ale mogę z pierwszej ręki stwierdzić, że brak znajomości poprzednich książek w żadnym razie nie przeszkadza.
Wspólny motyw pór roku nie jest sztucznie dołożony, jak to się nieraz zdarza – nie tylko w opowiadaniach czuć siąpiący marzec, duszny sierpień, depresyjny listopad i śnieżny grudzień, ale fabuła wymaga osadzenia właśnie w tym czasie, zmiana na inną porę roku wymagałaby głębokich zmian sięgających daleko poza opisy pogody (a w przypadku Lata byłoby to nawet niemożliwe). Za to na pewno duży plus.
Opowiadania łączy też zdecydowanie groteska – częściowo wynikająca z samej konwencji (wzywanie strzygi przez telefon czy smok gromadzący skarby w postaci samochodów zawsze będzie brzmieć nieco groteskowo), częściowo sytuacyjną. To ostatnie ma miejsce szczególnie w Wiośnie i Zimie (moim zdaniem w Zimie granica została przekroczona i opowiadanie stało się po prostu bezsensowne, i to nie jest ten rodzaj celowego bezsensu). Wszystkie mają też pewien rys kryminalny czy detektywistyczny, w Lecie i Jesieni zdecydowanie dominujący.
Chyba nigdy nie miało to być dzieło wybitne, łamiące konwencje czy przekazujące głębokie refleksje. Trzy pierwsze opowiadania napisane są bardzo sprawnie, spójne i nieprzegadane – choć mam nieodparte wrażenie, że ich miejsce jest właśnie w krótkiej formie i że taka formuła konstruowania fabuły i bohaterów na dłuższą metę okazałaby się nużąca.
Jak na antologię to dzieło wyjątkowo jednorodne – wszystkie cztery opowiadania są w konwencji urban fantasy, a nawet jej specyficznej odmiany, gdzie w świecie równym współczesnemu pod względem technologii i struktur społecznych równolegle istnieją magiczne istoty – rusałki, wije, wiedźmy, południce, wilkołaki czy syreny. Właściwie określenie „urban fantasy” będzie tu...
więcej Pokaż mimo to