-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2024-05-06
2024-05-01
2024-04-28
2024-04-25
Jest dokładnie tak jak mówią - lektura “Domu z liści” jest doświadczeniem, którego nie sposób komuś przekazać zaledwie opowiadając o książce. Trzeba je przeżyć na własnej skórze, aby wydać indywidualny osąd w kwestii tego, czy jest to coś genialnego, czy marnotrawstwo papieru w oryginalnej formie. Nie ma nic pomiędzy, ewentualnie będziesz przedkładał zainteresowanie jednym wątkiem ponad drugim, ale całościowo albo zostaniesz emocjonalnie roztrzaskany albo poirytowany i rozczarowany. Jak widać po mojej ocenie jestem w tej pierwszej grupie, więc przejdźmy już do rzeczy. Pomijam rys fabularny wałkowany ad infinitum w każdej recenzji, pomijam typograficzne triki, od którego zaczyna każda opinia o tej książce. Nie zamierzam wymyślać koła na nowo. Jeśli nie słyszeliście wcześniej o “Domu z liści” to odpalicie sobie na chybił-trafił dowolną recenzję tej książki (albo opis okładkowy). Ja wolę się skupić na tym, co mnie zachwyciło w tej powieści.
1.
Do lektury można podejść na wiele różnych sposobów i każdy z nich może zapewnić satysfakcjonujące przeżycie. Możemy starać się podejść do niej metodycznie, jak do skomplikowanej zagadki, robić notatki, wyszukiwać powiązania pomiędzy historiami, nieścisłości w relacjach, wyszukiwać w tekście ukrytych znaczeń, przechodząc przez indeks zamieszczony na końcu możemy przyswajać wszystkie wzmianki o danym pojęciu i postarać się znaleźć logiczne powiązania pomiędzy nimi. Możemy także podejść swobodnie, czerpiąc radość z fabuły i nie doszukiwać się nie wiadomo czego w każdej linijce tekstu, nie próbować odkryć jakiś zawiłych sensów w nonsensie. Autor pozostawia również otwartą furtkę dla wytłumaczeń racjonalnych, ale jeśli chcemy upierać się przy głosie szaleństwa, to też jest taka opcja - pytanie jednak pozostaje “Czyjego szaleństwa?” Możemy czytać jak historię o nawiedzonym domu, który skrywa przed bohaterami i czytelnikiem multum nierozwiązywalnych tajemnic. Możemy potraktować “Dom z Liści” jak character studies, całkowicie skupić się na analizie ludzkich zachowań, uczuć, przeszłości i jak te postacie wchodzę ze sobą w dynamiczne interakcje. Możemy też wybrać styl mieszany, czyli zachować wysoki poziom koncentracji podczas lektury, ale nie podchodzić obsesyjnie do każdego niezrozumiałego elementu, wertując książkę wprzód i w tył, zdać się na postrzeganie intuicyjne, wdać się w rezonans z treścią - metaforycznie rzecz ujmując pozwolić sobie na błądzenie w labiryncie, słyszenie echa pomiędzy wątkami, abyście rozumieli tekst na takiej szerszej płaszczyźnie. I tak też do tego podszedłem, przy czym jeśli miałbym wam poradzić, na czym się skupić najbardziej, to na bohaterach ze szczególnych uwzględnieniem ich osobistych ciemności. Zapamiętywać ich troski, wątpliwości, traumy, notować w pamięci lub na kartce, abyście postrzegali ich zachowania w pełnowymiarowej perspektywie.
2.
Podczas lektury przypominały mi się horrory, które podobały mi się za młodu. Mało się w nich działo pod kątem emocjonującej akcji, dzięki czemu trzymały w napięciu, wiele rzeczy pozostawało w kwestii niedopowiedzeń, wysoki nacisk był kładziony na bohaterów, na psychologiczny aspekt dotknięcia nieznanego i niepojmowalnego. Pasuje tu sformułowanie “horror psychologiczny”, bowiem moim zdaniem klucz do poprawnego zinterpretowania zamysłu autora leży w zrozumieniu, czym dla bohaterów jest tytułowy dom, zrozumieć fenomen zjawisk paranormalnych na poziomie symbolicznym. Dam wam mały przedsmak takiego postrzegania. Mówi się, że “znamy coś jak własną kieszeń”. O czym jeszcze możemy mówić, że posiadamy najpełniejszą informację ze wszystkich żyjących ludzi? O naszym domu. Gdybyście nagle stracili wzrok potrafilibyście mniej-więcej określić układ ścian, jak dotrzeć do kuchni, na której półce wymacać cukier. Odnieśmy teraz to do człowieka. No więc dom symbolizuje to, co znajome w nas samych, co wiemy o sobie, nasze poukładane myśli, nasze wyraźne wspomnienia, nasze dające się wytłumaczyć zainteresowania, poglądy, preferencje. Aż tu nagle w tym domu pojawiają się drzwi do korytarza, pozbawionego okien (przez które moglibyśmy zajrzeć do wnętrza siebie),całość skąpana w mroku i niewiedzy. Korytarz ciągnie się nieskończenie daleko, meandruje niczym labirynt, łączy pomieszczenia przed nami ukryte, które znajdują się przecież wewnątrz naszego domu, ale owe dodatkowe przestrzenie nie korespondują z tym, co możemy zaobserwować z zewnątrz (nie ma widocznego wpływu na zewnętrzną rzeczywistość, ale jednak stanowi istotny element wnętrza) . Nie ma tam światła, tylko mrok i czarne ściany. Jeśli już dom porównaliśmy do naszego wnętrza, to niezbyt trudno jest nam zrozumieć, jakie znaczenie kryje się za czarnym korytarzem, który ukształtował (poza świadomym postrzeganiem) całą ukrytą, wewnętrzną strukturę w nas samych. W książce natomiast ukryte przejścia otwierają się przed nami, konfrontując bohaterów z tą wewnętrzną ciemnością, z tą mroźną nicością. Pozwala im zajrzeć w głąb siebie i na podstawie tego co tam znajdą podjąć dalsze życiowe decyzje. Według mnie kapitalnie zostało to przedstawione i chylę czoła przed autorem, który z tak klarownej (z pozoru nawet prostej) abstrakcji potrafił stworzyć powieść, w ramach której nadał wydarzeniom namacalnego ciężaru istotności. Ciężaru, który pochłonięty lekturą czytelnik czuje całym sobą, może doprowadzi nawet do tego, że skonfrotuje się on również z własną ciemnością? Na koniec w aspekcie horroru dodajmy jeszcze ten myk w postaci found-footage/paradokumentu, zabieg narracyjny, który obecnie już mnie nie kręci, jednak za dzieciaka wywoływał u mnie poczucie surowego realizmu.
3.
Miałem nie mówić nic o typograficznych trikach, ale krótko muszą oddać autorowi, że zabieg mu się udał. Nie sądziłem, że w jakimkolwiek stopniu układ tekstu wpłynie na to, jak go odbieram, ale najmocniej utkwiły mi w głowie strony w większości puste. Te kilka słów na kartce, odpowiednio rozmieszczone, wytworzyły nastrój ciszy, grozy, izolacji, a także w immersyjny sposób korespondowały z fabułą. Przypisy źródłowe być może nie były moim zdaniem istotnym aspektem mojego “doświadczania” treści, jednak z samych komentarzy Zampano i Wagabundy już wynikało jakieś głębsze zrozumienie (bądź większa konfuzja). Bardzo podobały mi się nakładające się rzeczywistości obydwu wątków powieści - te echa historii, które kazały mi się zastanowić nad tym, co dokładnie obserwujemy. Czy jest to znak tego, że w relacji Navidsona (choć w świecie przedstawionym książki jest to przecież fikcja) kryje się prawda, która została semantycznie wtłoczona w notatki Zampano, czy jest to tylko i wyłącznie echo - zniekształcenie dźwięku, w którym dostrzegamy łańcuch przyczynowo-skutkowy jedynie z powodu pozornego podobieństwa? Być może książka oddziałuje na psychikę Johnny’ego w zupełnie naturalny sposób, a jego szaleństwo indukowane narkotykami i alokoholem połowują ową ciemność do życia. Pozostaje pytanie, czy notatki Zampano są wytworem umierającego umysłu, czy ciemność jednego człowieka zrodziła ciemność innego, czy zarówno Navidson, Zampano i Wagabunda są kolejnymi ofiarami mentalnego załamania dodatkowo wzmacnianego przez spisaną fikcję, osiągającej efekt spirali z każdym kolejnym czytelnikiem? A może ktoś zupełnie inny jest autorem? Są w tekście wskazówki, które potrafią przyczynić się do powstania zupełnie odjechanych teorii spiskowych. Nie zamierzam o nich opowiadać, bo byłoby to zbyt zubożające doznania czekające przed potencjalnym czytelnikiem, ale powiem jedno - mały ptaszek w prawym dolnym rogu kazał mi się kilka razy zastanowić nad “realnością” owych wydarzeń.
4.
Moim zdecydowanie ulubionych fragmentem lektury były listy matki do syna - Johnny’ego Wagabundy - z zakładu psychiatrycznego Wieloryb. Ta delikatność, słodkość, troska i miłość matki skontrastowana z jej szaleństwem, niewiarą, psychozą jest porażająca. Tworzy nastrój tak wyalienowany, mroczny, przejmujący, że trudno było mi ruszyć dalej po tym, co przeczytałem w tym dodatku. W jednym liście matki istnieje również ukryta wiadomość złożona z pierwszych liter poszczególnych słów. Bardzo wolne przepisywanie tego na kartkę, by móc przeczytać tekst w całości to było coś okropnie smutnego, wręcz boleśnie dołującego. Cały ten fragment poruszył mnie do głębi, szczególnie, że do końca tak naprawdę nie wiadomo, co w rzeczywistości miało miejsce w murach szpitala, a co należy zrzucić na karb chorego umysłu. Manie prześladowcze to w końcu bardzo typowy objaw choroby psychicznej i czasami nie sposób oddzielić ich od prawdy, można wyłącznie próbować znaleźć jakieś niezgodności, ale jeśli są minimalne, to potrzeba do tego detektywa, a nie czytelnika “płynącego z prądem opowieści”. W każdym razie w każdym wątku mamy do czynienia z narratoram, któremu nie możemy ufać. I od nas zależeć będzie, w co uwierzymy, a co w nie.
5.
Postacie są bardzo interesujące. Niejednoznaczne (choć może się tak nie wydawać na pierwszy rzut oka),pełne wewnętrznej złożoności, których analizach była często równie ciekawa co sama akcja właściwa. Podobało mi się również to, jak autor porozrzucał te wskazówki na ich temat na przestrzeni powieści. Np. wątek Wagabundy wydaje się stosunkowo nieznośny - chłop pije, ćpa, notorycznie uprawia seks z każdą napotkaną dziewczyną. Żaden z czytelników nie pała sympatią do tego gościa, bo i z jakiej racji? Aż w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że focus mojej uwagi jest źle skalibrowany. Powinienem zadać sobie pytanie, co było praprzyczyną tej ciemności, w której Johnny jest pochłonięty, jaki wydarzenia, o których bohater nie chce nam opowiadać, popchnęły go na ścieżkę życia pozbawionego znaczenia. W każdych kolejnych rozdziałach poznajemy lepiej przeszłość Wagabundy, byśmy ostatecznie doszli do czegoś, co całkowicie przedefiniowuje sposób, w jaki sam Johnny widział samego siebie. Ten ostry sztylet tkwiący głęboko w jego sercu ostatecznie okazał się być do pewnego stopnia nieprawdziwy, oparty na zafałszowanych wspomnieniach z dzieciństwa. Choć nie zawsze tak się dzieje (patrz: Karen, żona Navidsona). I to jest w tej książce chyba najlepsze: że bohaterowie zmagają się ze swoją osobistą ciemnością, której geneza jest za każdym razem inna, ale też i rozwiązania są zupełnie różne. I jeśli tak spojrzeć na tą powieść, jak na drogę człowieka z głębin ku świetlistej powierzchni, ale różnymi stylami pływackimi, to ostatecznie otrzymujemy dotkliwą opowieścią o człowieczeństwie i tym, jak trauma nas odmienia i jak my możemy na nią odpowiedzieć...
VI
Krótko o tym, co dla mnie nie zagrało: wątek Wagabundy jest rzeczywiście mniej interesującą częścią powieści. Jego ciągłe seks-eskapady były niesmaczne i męczące (na szczęście pod koniec ten aspekt traci na znaczeniu). Za każdym razem chciałem ponownie wrócić do relacji Navidsonów i eksplorować dalej ideę domu. Nie wszystkie fragmenty realnie mnie ciekawiły. Gdybym miał wykreślić krzywą przedstawiający poziom mojego zainteresowania w trakcie lektury, to przypominałby on wykres EKG pacjenta, który właśnie ma zawał serca. Dla przykładu po środkowej części kulminacyjnej poświęconej eksploracji ciemnych korytarzy w domu Navidsonów następuje część o tym, jak różni ludzie zareagowali na film z ekspedycji. Aż mi się chciało je przeskoczyć, wydawały się tak miałkie w porównaniu z tym, co przed chwilą przeżyliśmy. Tak samo niektóre dodatki oraz przypisy są po prostu pomijalne/niepotrzebne. Fragmenty na temat znaczenia labiryntu oraz echa są tak gęste i bełkotliwe, że miejscami aż grafomańskie. Nie byłem jednym z tych, co googlowali źródła aby sprawdzić, czy są prawdziwe czy zmyślone, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś mógłby tak grzmocić w bambus* na powyższe tematy. Bardzo jestem również ciekaw, jak do książki podszedłby jakiś zawodowy psycholog, bo o ile pod wieloma względami psychologiczna warstwa powieści jest bardzo trafnie i interesująco pogłębiona, o tyle czasem uśmiechałem się do siebie, gdy czytałem o tym jak z jakiejś pojedynczej klatki filmu Navidona stado psychologów tworzyło całe ściany tekstu moim zdaniem nadinterpretują to, co postacie skrycie myślę na dany temat. Tworzyli całe wieżowce interpretacji, założeń, wzajemnych powiązań, które mogły się zazębiać, ale wcale nie musiały. Było to jak wróżenie z fusów lub dostrzeganie twarzy na powierzchni Marsa, by potem krzyknąć “Patrzcie, to Ponurak!”**. I takie coś niby w poważnych pracach z zakresu psychologii? Jestem ciekaw, czy jest to standardowa metoda postępowania, tworzenie takich narracji z niejednoznacznych poszlak, przenoszenie wszelkiego ryzyka zaistnienia błędów poznawczych na obiekt badania.
VII - to już prawie koniec...
Pewnie o wielu rzeczach zapomniałem (jak choćby o tym, że przez pół lektury robiłem własne notatki z każdego rozdziału, by potem porzucić te wysiłki na rzecz immersji; to że technologia jest przestarzała i nie istniał jeszcze google pozwalający bohaterom sprawdzić cytat lub tłumaczenie z każdego języka obcego on demand i to pozwala tej powieści rozkwitać; zapomniałem o tłumaczeniach, o stylu, który momentami potrafił wznieść się na wyżyny piękna w introspekcji, o innych ciekawych typograficznych układach, o dygresjach - jednych ciekawszych, innych ślamazarnych, o powracających motywach i mocnym skojarzeniu z Piranesi Susanny Clarke***, o przeszłości i genialnie zarysowanej relacji Willa i Karen, o bajkopisarstwie Johnny’ego, o wszystkich dodatkach i ulubionych fragmentach itp. etc.) ale nie starczyło mi (oraz prawdopodobnie też Tobie) cierpliwości.
“Dom z Liści” to przebogata lektura-doświadczenie. Miejscami sucha jak dokument, miejscami meandrująca jak myśli szaleńca, miejscami mrocza i obezwładniająca otaczającą pustką, ale nade wszystko w centrum tego wszystkiego stoi każdy z nas próbujący zrozumieć, kim tak naprawdę jesteśmy i jak okiełznać naszą skrywaną ciemność. Powieść jest wielowarstwową układanką, horrorem psychologicznym na wskroś przeszytym nićmi niepokoju, zaszczucia i wątpliwości. Interpretacyjna przyjemność.
““Little solace comes
to those who grieve
when thoughts keep drifting
as walls keep shifting
and this great blue world of ours
seems a house of leaves
moments before the wind.”****
*Inaczej: Gadać głupoty, https://www.miejski.pl/slowo-Pieprzy%C4%87+w+bambus, dostęp: 26.04.2024
**Nawiązanie do Harrego Pottera i lekcji wróżbiarstwa. Dodać źródło później.
***Przyznaj się Suzi, musiałaś czytać House of Leaves, zanim stworzyłaś swoją cieniutką powieść, mam rację? Westybul, Wielka Sala, albatros, eksploracja labiryntu, krótkometrażowe filmy ze środka - przypadek?
****Zampano, House of Leaves, Wydawnictwo XXX, 3rd Edition, Rok 20XX, str. @$&
owarB
az
ćśoławrtyw.
ełzeiN
owtsńelazs,
ein?
Jest dokładnie tak jak mówią - lektura “Domu z liści” jest doświadczeniem, którego nie sposób komuś przekazać zaledwie opowiadając o książce. Trzeba je przeżyć na własnej skórze, aby wydać indywidualny osąd w kwestii tego, czy jest to coś genialnego, czy marnotrawstwo papieru w oryginalnej formie. Nie ma nic pomiędzy, ewentualnie będziesz przedkładał zainteresowanie jednym...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-18
Na wskroś klasyczne podejście do science fiction. Historia multimilionera Simeona Kruga, który postanawia wybudować wielką szklaną wieżę, za pomocą której mógłby wysłać wiązką tachionową odpowiedź na otrzymaną z kosmosu wiadomość od pozaziemskiej cywilizacji. Lecz tak naprawdę nie to jest główną osią fabuły, a temat androidów: ich człowieczeństwa, praw oraz przede wszystkim wolności. Krug używa androidów jako siłę robocza do urzeczywistnienia swojego marzenia o nawiązaniu pierwszego kontaktu.
Co mnie zachwyciło w tej książce to ciężar poruszanych tematów. Silverberg konstruuje narrację niby z niewielu elementów ale tak je pogłębia, że nadaje im wiarygodności. Interesujące jest wątek religii androidów, które za swojego wybawiciela od przedmiotowości i cierpienia uznają swojego stwórcę, Kruga. Ten jednak postrzega androidy jako zaawansowane narzędzie, które co prawda jest inteligentne, to jednak ich jedynym celem istnienia jest służba ludzkości. Jak zareagują androidy na wieść o tym, że stwórca zawiódł nadzieje swojego stworzenia?
Świetnie zarysowana jest również postać Alfy Watchmana, androida koordynującego prace związane z budową wieży. Jest on również głównym akolitą wiary w Kruga-wyzwoliciela. Należy wspomnieć, że cały ten kult jednostki jest ścisłą tajemnicą wszystkich androidów. Ludzie nie mają o nim najmniejszego pojęcia, tak samo o istnieniu katedr, gdzie maszyny modlą się o lepsze jutro.
Jest też syn Kruga - Miguel - zdradzający żonę, której nie kocha, z androidem. Towarzyszy mu przy tym utajone wrażenie perwersji, bowiem wizyta w fabryce androidów uświadamia mu różnice pomiędzy człowiekiem, a maszyną. Zastanawia się, czy jest to pożądanie przedmiotu, czy za tymi sztucznie wyprodukowanymi oczami kryje się coś prawdziwego?
Silverberg umiejętnie naszkicował relację android-stwórca, którą bardzo łatwo możemy przełożyć na relację człowiek-Bóg. Towarzyszą temu wątpliwości, pytania odnośnie wielkiego planu, troska o to, co sobie Stwórca o nas myśli - czy nasze cierpienia stanowią próbę charakteru, czy może jest całkowicie obojętny na nasz los. Być może pobudki jego tworzenia nie są całkowicie czystej natury - bowiem czy Krug pragnie wysłać wiadomość w gwiazdy, aby ludzka samotność we wszechświecie dobiegła końca, czy może pragnie on kontaktu wyłącznie po to, aby zaspokoić swoją własną ciekawość? Osiągnąć coś wielkiego po tym, jak zaczynał z niczym? Możemy się zastanowić, czemu Krug szuka innej inteligencji będąc kompletnie ślepym na fakt, że tuż obok jego nosa rodzi się nowy gatunek zdolny do emocji, pragnień, własnych przemyśleń, zdolny do wykoncypowana idei niematerialnego Boga przemawiającego do nich przez ludzkiego awatara? Czym się różni człowiek wyprodukowany od naturalnie poczętego, czemu tak łatwo jesteśmy w stanie odebrać zależnym bytom atrybuty świadomych istot?
Powieść jest ostrzeżeniem, ale też przykładem tego, jakie konsekwencje może mieć nasza megalomania i niezdolność do ujrzenia ducha w maszynie. Dominuje ów strach przed uzmysłowieniem sobie, że androidy są bardziej ludzcy niż ludzie, że potrafią być inteligentniejsi i sprawniejsi fizycznie od nas, a co za tym idzie nasza dominacja w świecie jest wyłącznie tymczasowa.
Świetny był również fragmenty poświęcony ludzkiemu dążeniu do poszerzenia swojej wiedzy, sięganiu dalej, wyżej, głębiej w świat. Oby poszedł za tym również rozwój moralny naszego gatunku. Silverberg w ciekawy sposób pokazał życie androidów na najniższym poziomie zaawansowania (Gammy), ich los potrafi być skrajnie przejmujący. Autor inteligentnie konfrontuje androida oraz człowieka poczętego metodą in vitro. Oboje urodzeni pozamacicznie dzięki cudom nowoczesnej technologii, w imitacji biologicznych procesów rozrodczych - jeden jednak szczyci się godnością człowieka, drugi jest własnością. Jedyna istotna różnica leży w zasadzie w produkcyjnym charakterze tego drugiego. Uzasadniona zatem wydaje się podskórna awersja "człowieka z probówki" wobec androida, którego zewnętrznie odróżnia jedynie czerwony kolor skóry. Za dużo jednak jest tych wszystkich podobieństw, aby człowiek nie miał wrażenia, że spoglądając na androida patrzy w lustro.
Istnieje również Partia Wyzwolenia Androidów, która próbuje odmienić ich status na forum światowego rządu. Wątek ten mógł zostać odrobinę bardziej rozwinięty, ale z całą pewnością jest istotny dla rozwoju fabuły. Ostatnie 25 stron tej książki jest bardzo dobre, aż wstrzymałem oddech w momencie ostatecznej konfrontacji religijnych nadziei z twardą rzeczywistością. A wszystko zaczęło się od (w pewnym sensie) przypadkowej śmierci jednego mało znaczącego androida i tego, jaką to wywołało lawinę reakcji oraz… szokującego braku reakcji.
Jest to bardzo dobre uzupełnienie dla Blade Runnera (to skojarzenie pojawiło się w moim umyśle po raz pierwszy na wieść, że androidy - całkowicie ludzkie we wszystkich aspektach fizjologicznych - pozbawione zostały zdolności prokreacji). Nie jest oczywiście tak dobre, ale doskonale dociera do istoty rzeczy. Jedyny minus tej książki przedstawia się w (nie będę bawił się nawet w półsłówka) seksistowskim postrzeganiu kobiet przez Silverberga. Za każdym razem, gdy czytam jego książki nie potrafię uwierzyć, jak człowiek obdarzony tak bogatą wyobraźnią nie potrafił dostrzec kobiety na większej ilości płaszczyzn niż tylko tyłek i piersi. Ja wiem, że facet pisał również pornografię, ale mógłby spróbować spojrzeć na płeć piękną przynajmniej jako element społeczeństwa, skoro ma trudności z dostrzeżeniem jednostki. Nie ukrywam, przeszkadzało mi to i zostawiało nieustanny niesmak, że podoba mi się książka autora o tak płytkim spojrzeniu na 50% populacji.
Szklana wieża, przezroczysta w środku i pnąca się ku rozgwieżdżonemu niebu, a także jej zwieńczenie stanowią poruszający duszę symbol. Nie jestem pewien, czy sobie tego nie dopowiadam, dlatego pozwolę czytelnikom, aby samodzielnie podjęli się próby interpretacji owego faktu, że najwyższa budowla świata (planowo 1,5 km wysokości) zachwycała wielobarwnymi refleksami światła, jednocześnie przez środek przedzierała głównie pustka.
Lektura jest lekka, inteligentna, na dwa wieczory, z ciekawymi postaciami, których pragniemy poznać i zrozumieć motywacje, najważniejszy jest jednak ciężar historii - bowiem motyw niewolnictwa zaprezentowany za pomocą androidów, rasy sztucznie podległej/gorszej, jest uniwersalny i miejmy nadzieję, że nie do końca ponadczasowy. Intrygujące zakończenie (może z pominięciem ostatniego rozdziału), ciekawe dialogi oraz wciągająca fabuła sprawiają, że książkę warto przeczytać nawet dziś. Zaznaczę jeszcze raz - to nie jest nowe podejście i redefinicja tematu. Ale jest to zrobione z dbałością o szczegóły i głębią ukrytą pod fałdami prostej opowiastki o tym, czym jest tak naprawdę człowieczeństwo.
Na wskroś klasyczne podejście do science fiction. Historia multimilionera Simeona Kruga, który postanawia wybudować wielką szklaną wieżę, za pomocą której mógłby wysłać wiązką tachionową odpowiedź na otrzymaną z kosmosu wiadomość od pozaziemskiej cywilizacji. Lecz tak naprawdę nie to jest główną osią fabuły, a temat androidów: ich człowieczeństwa, praw oraz przede wszystkim...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-17
2024-04-12
2024-04-09
2024-04-06
2024-04-04
2024-04-01
“Ośmiornica jest “rodu zakałą, zbrodniarzem nędznym, tułaczem”, którego potępia Homer. Jej samotność i tragicznie krótkie życie są nieprzekraczalną barierą uniemożliwiającą stworzenie kultury. Ta książka zadaje jednak pytanie: “A co, gdyby?”. Co gdyby pojawił się gatunek ośmiornic, które żyłyby dłużej i zdołały osiągnąć wymianę informacji między pokoleniami oraz życie społeczne? Co jeśli taki gatunek już się pojawił, bez naszej wiedzy? Co się wtedy stanie?”
1. WSTĘP
Może zacznę od tego, że nie będę w tej recenzji obiektywny. Takie science fiction pragnę czytać - inteligentne, poszerzające wiedzę, o nauce za pomocą której możemy lepiej zrozumieć świat. Zacząłem się obawiać, że Amerykanie nie piszą już o niczym innym jak tylko o rasizmie, kolonializmie i jak to jest być niehetero. Książka wymaga nieustannego skupienia i myślenia. Jeśli choć na chwilę sobie odpuścisz, pozwolisz sobie na umysłowy relaks, to zaczniesz się nudzić. Jeśli interesujesz się nauką popularną i z zaangażowaniem słuchałeś przemyśleń Marcina Przybyłka (autor SF, napisał serię o Gamedecu) w Astrofazie na temat sztucznej inteligencji oraz pojęcia piękna/sztuki w świecie zwierząt, to jest to książka idealnie dla Ciebie. Fabuła jest interesująca, ale to głównie dla intelektualnych rozważań ta powieść została napisana i na tym opiera się jej główna wartość. Umieściłbym ją gdzieś pomiędzy twórczością Petera Wattsa i Paolo Bacigalupiego.
2. KRÓTKI RYS FABULARNY
Akcja książki podzielona jest na trzy wątki. Głównym jest ten rozgrywający się na Con Dao, jednej z wysepek archipelagu położonego u wybrzeży Wietnamu. Na miejsce dociera Ha Nguyen, specjalistka od biologii morskiej. Pragnie zbadać, czy miejscowy rodzaj ośmiornic wykształcił u siebie zdolność komunikacji za pomocą języka symbolicznego oraz kulturę. W jej poczynaniach towarzyszyć jej będą Altantsetseg, pracownica ochrony dbająca, aby nikt postronny nie kręcił się na terenie archipelagu oraz Evrim - pierwszy i jedyny na świecie android obdarzony świadomością.
Drugi wątek koncentruje się na Eiko, który wyemigrował do Autonomicznej Strefy Handlowej Ho Chi Minh, lecz tam został porwany i siłą wcielony do niewoli na pokładzie trawlera kierowanego przez sztuczną inteligencję. Niewolnicy pod czujnym okiem strażników są wykorzystywani do pracy przy wyławianiu ryb. Trzeci wątek ukazuje tajemniczą kobietę o złotych paznokciach, z anonimizującą powłoką abglantzu na twarzy. Zleca ona hakerowi włamanie się pewnej skomplikowanej sieci neuronowej. Dokładny cel ataku jest nieznany lecz pewne jest to, że ma on jakiś związek z wydarzeniami na wyspie Con Dao, bowiem niektórzy ewakuowani z tamtejszych terenów przez korporację DIANIMA stają się ofiarami cichych zabójstw.
3. CZĘŚĆ OPINIOTWÓRCZA I RECENZENCKA (uwaga: długie! Nie chce Ci się czytać, przejdź do podsumowania w pkt 4)
Można powiedzieć, że ‘Góra pod morzem” to historia o pierwszym kontakcie, tyle że bez kosmitów. Autor zestawia ze sobą takie pojęcia jak myślenie, inteligencja, pamięć, świadomość, jaźń i stara się nakreślić wzajemne powiązania między nimi. Książka przede wszystkim podejmuje temat świadomości, języka oraz kultury i każe nam się zastanowić, jaki procesy sprzyjają ich powstawaniu, a czym są czynniki ograniczające ich powstawanie w świecie nieludzkim (świecie zwierząt oraz sztucznej inteligencji).
Ray Nayler postanawia wziąć na tapet ośmiornice i za ich pomocą przedstawić czytelnikowi ogrom zagadnienia, jakim jest tworzenie się zaawansowanych struktur kultury i umysłu. Poczynając od anatomii, przez długość życia, warunki panujące w środowisku, poziom wystawienia na niebezpieczeństwa z zewnątrz, cykl rozrodczy, zdecentralizowaną budowę układu nerwowego, ciekawość świata, terytorialność po umiejętność wykorzystywania intelektu do posługiwania się narzędziami. Powyższe, a także wiele innych czynników, które nie przychodzą mi w tej chwili do głowy determinują sposób, w jaki gatunek się rozwija i postrzega swoje miejsce w świecie.
Co musi się zadziać, aby u zwierząt z natury samotników zaczęły się tworzyć instynkty rodzinne, działania w grupach? Jak istotną rolę w procesie kształtowania świadomości odgrywa umiejętność wykonywania operacji językowych na symbolach, jak ważne jest pismo, dostępne zmysły, a tym samym nasze wyobrażenie o świecie przez nie interpretowanym (umwelt jest tą częścią świata dostępną dla naszych zmysłów) i jak to wszystko wpłynie na sposób komunikowania się ze sobą osobników tego samego gatunku. Autor nie zatrzymuje się w tym miejscu. Możemy zadać sobie pytanie - jak zatem te wszystkie elementy odnoszą się do naszych prób porozumienia się z umysłami innymi niż ludzki, od czego zacząć, jak wiele rzeczy stoi na przeszkodzie we wzajemnym zrozumieniu kogoś zupełnie różnego od nas i jak ta wiedza przekłada się na sposoby projektowania zaawansowanych sztucznych inteligencji w oparciu o ludzki konektom (kompletna mapa sieci połączeń neuronalnych). Skoro język symboliczny wypływa ze świata fizycznego/zewnętrznego to może on stanowić podstawę do nawiązania skutecznego kontaktu, przerzucić międzygatunkowy most nad wąwozem niedopasowania i niezrozumienia.
Warto zauważyć, że tak jak ośmiornice są z reguły samotnikami, tak samo ludzcy bohaterowie w książce Naylera czują się odseparowani od reszty ludzkości, obojętni, niezrozumiali, samotni wśród własnego gatunku. Ha wychowała się w sierocińcu i nie wykształciła w nim znaczących relacji, postrzegała tą społeczność jako środowisko rywalizacji, sama czując się niezauważona. Ochroniarka jest weteranką chińsko-mongolskiej wojny, trzymająca się na dystans od innych ludzi pod fasadą przestarzałego translatora językowego. Eiko (ten co go porwali) obojętny na los innych, zapamiętuje jedynie informacje o nich w swych pałacach pamięci, ale nie czuje się częścią ludzkości. Haker jest wiecznie samotny, relacje opiera na przygodnym seksie. Pochodzący z ekonomicznie ubogiej rodziny, nie stać go było na najnowsze systemy VR i SI ułatwiające przedzieranie się przez sieci neuronowe, więc od dziecka musiał korzystać z bardziej intuicyjnych sposobów eksplorowania sztucznych umysłów. No i jest jeszcze najbardziej jaskrawy przykład, czyli Evrim - jedyny android na świecie. Niby bardzo ludzki, ale nie potrafiący zapominać, nie potrzebujący snu ani jedzenia. Przeszedł ostateczny test Turinga, zdolny do uczuć i zwątpienia w swoją świadomość, jednak na pewnym poziomie zupełnie od nas różny. Prawnie wykluczony ze społeczeństwa, samotny i jedyny przedstawiciel swojego gatunku.
W kontekście nabywania przez ośmiornice instynktów grupowych potrzebnych do wytworzenia kultury i świadomości ludzie w powieści są lustrem dla głowonogów. Próby porozumienia się ludzi (zrozumienia się nawzajem) w obrębie własnego gatunku odzwierciedlają problemy stojący przed ośmiornicami ku osiągnięciu czegoś na kształt cywilizacji. W książce tak naprawdę mamy trzy odmienne gatunki - ludzi, głowonogi oraz SI. Tym ostatnim poświęcono równie wiele (o ile nie nawet więcej) miejsca niż samej faunie oceanów. Autor przybliża nam osobę Evrima ale nie tylko. Są również automnisi, którzy nadzorują teren świątyni należącej do Republiki Tybetańskiej oraz dbają o wylęg żółwi na lokalnej plaży (bardzo podobał mi się motyw lokalnej ekologii w tej książce, chyba najmocniej ze wszystkich książek o podobnej tematyce), a także tybetańskie drony, które posiadają coś na kształt niezależności procesów decyzyjnych, jednocześnie łącząc się z ludzkim operatorem. Ich sposób funkcjonowania przypomina macki ośmiornic cechujące się pewnym rodzajem autonomii działania, ograniczonej jednak przez centralny ośrodek decyzyjny (mózg = operatora).
Gdy obserwujesz te wszystkie inteligencje z boku zastanawiasz się jako czytelnik, jakie procesy odbywają się tam pod powłoką? W jakim stopniu jest to myśl, a w jakim algorytm? Nie znamy dokładnej budowy tych SI, możemy obserwować tylko ich działania w świecie, a tym samym kształtowało się we mnie takie wrażenie istnienia “magicznej skrzynki”, idąc dalej - na ile procesy powstałe w tej maszynowej “magicznej skrzynce” ustępują tym przebiegającym w naszej skrzynce, tej zbudowanej z białka? Skoro w poprzednich akapitach mowa była o różnicach w wewnętrznej strukturze układu nerwowego pomiędzy ludźmi a ośmiornicami, to kiedy przestaniemy utożsamiać świadomość z procesem odbywającym się jedynie na modłę naszych organicznych narządów przetwarzania informacji? Być może boimy się, że te różnice wcale nie są tak istotne, a liczy się przede wszystkim efekt końcowy?
Wracając do komunikacji, autor stawia tezę, że najważniejszą cechą przekroczenia komunikacyjnej bariery pomiędzy dwoma odrębnymi gatunkami będzie empatia. Może w tym miejscu brzmi to jak banał, ale w powieści wybrzmiewa to bardzo dosadnie i w uzasadniony fabularnie sposób. Próba współodczuwania wrażeń (jakkolwiek by to nie było jedynie niedoskonałe przybliżenie) stanowi pierwszy krok na drodze do osiągnięcia porozumienia. Nie wystarczy jedynie analizowanie, jak my postrzegamy obcy byt, ale musimy się także głęboko zastanowić, jak on może postrzegać nas i nasze działania. Podobał mi się cały wątek poświęcony Evrimowi, temu jak jego poczucie samoświadomości zostało wystawione na próbę i jak wspólnie z Ha dochodzą do satysfakcjonujących wniosków. Interesująca była część thrillerowa powieści, w której Eiko wraz z załogą muszą przeciwstawić się strażnikom i SI statku, która rozumuje jedynie w kategoriach zysków i strat. Swoją drogą pewnie nie wszyscy wiedzą, ale w dzisiejszym świecie często dochodzi do porywania ludzi i zmuszania ich do niewolniczej pracy na statkach rybackich, więc ten wątek jest bardzo mocno osadzony w rzeczywistości (za wyjątkiem oczywiście pilotującej SI). Książka uzmysłowiła mi także jedną ciekawą rzecz, a mianowicie taką, że to nie SI powinniśmy się bać, a ludzi stojących za ich tworzeniem.
Bardzo interesujące były dla mnie fragmenty fikcyjnych książek rozpoczynające każdy z rozdziałów. Z wywiadów z autorem dowiedziałem się, że stanowią one parafrazę książek filozoficznych i tych z dzieciny biosemiotyki, które autor przyswoił w ramach researchu. Większość tych fragmentów bardzo skutecznie kieruje nasze myśli w ku istotnym zagadnieniom w ramach książkowej tematyki. A propos samego autora to warto wiedzieć, że dużą część życia pracował w konsulacie amerykańskim u wybrzeży Wietnamu, gdzie rozgrywa się akcja powieści, a więc cała ta lokacja jest mocno zaczerpnięta z realnego świata. Wzmianki o więzieniach, gdzie przetrzymywano decydentów politycznych również są oparte na faktach. Biografia samego autora prezentuje się bardzo intrygująco (wybaczcie, że nie przetłumaczę, ale trochę mi się nie chce):
“Ray Nayler lived and worked abroad for two decades in Russia, Turkmenistan, Tajikistan, Kazakhstan, Kyrgyzstan, Afghanistan, Azerbaijan, Vietnam, and Kosovo. A Russian speaker, he has also learned Turkmen, Albanian, Azerbaijani, and Vietnamese. Ray is a Foreign Service Officer with the U.S. Department of State. He previously worked in international educational development, as well as serving in the Peace Corps in Ashgabat, Turkmenistan. In Vietnam he was Environment, Science, Technology, and Health Officer at the U.S. consulate in Ho Chi Minh City. Ray also served as the international advisor to the Office of National Marine Sanctuaries at the National Oceanic and Atmospheric Administration. “
- cytat z jego strony internetowej.
Okazuje się, że jeśli autor SF może do swojej CV wpisać coś więcej niż “aktywista”, to zwiększa tym samym prawdopodobieństwo, że napisze inteligentną książkę. A już szczególnie, gdy pisze w ramach swoich kompetencji (podobnie jak Watts w "Rozgwieździe"). Ogromnie polecam obejrzeć kilka wywiadów z Naylerem na youtube, bardzo ciekawy, poukładany gość. Sugeruję również (w tym konkretnym przypadku) robienie fiszek do interesujących fragmentów powieści, warto bowiem do nich wracać i poddawać je wielokrotnej, umysłowej obróbce.
4. MYŚLI KOŃCOWE
Napisałbym coś jeszcze, ale widzę, że powyższa recenzja jest już o co najmniej stronę-dwie za długa. Inteligentna, bardzo przekrojowo traktująca tematykę komunikacji, języka, kultury i świadomości, z interesującą fabułą i bohaterami, których losy śledzimy z zainteresowaniem. Styl jest naprawdę w porządku, szczerze mówiąc nie wiem, o co chodzi zagranicznym recenzentom w narzekaniu na suchość prozy. Suchy to jest Asimov i Watts a nie Nayler, które nie stroni od metafor i bardzo filmowego kreowania obrazu przyrody (krople deszczu, światło, roślinność kiwająca się na wietrze). Sceny pod wodą miały bardzo klimatyczną atmosferę. Może jest ich odrobinkę za mało, ale tak jak wspominałem - jest to książka o nauce, o docieraniu do prawdy, a nie przygodówka. A uprawiając naukę często siedzisz w czterech ścianach dyskutując o problemie lub ślęczysz przed komputerem przeglądając dokumentacją fotograficzną z miejsca badań. Nie ma tu za wiele akcji, ale jest dużo ciekawie poprowadzonych rozważań. Ogólnie bardzo podobało mi się zakończenie, jest moim zdaniem przyjemnie budujące, ale nadal wyraźnie podkreśla, jak wiele przeszkód na drodze ku zrozumieniu stoi wciąż przed nami. Polecam ludziom nastawionym na science, lingwistykę i kognitywistykę.
Mam głęboką nadzieję, że wydawnictwo Mag uraczy nas również kolejnymi książkami autora, w tym "The Tusks of Extinction". Na zakończenie podzielę się z wami moim ulubionym cytatem, nad którym dłużej się zastanawiałem:
“Myślę, że tak bardzo boimy się spotkania z umysłem równym naszemu, lecz należącym do innego gatunku, przede wszystkim dlatego, że zdajemy sobie sprawę, że obcy mogą zobaczyć, jacy naprawdę jesteśmy, uznać, że nie spełniamy ich oczekiwań, i odwrócić się od nas z niesmakiem. Kontakt z innym gatunkiem przekłuje naszą bańkę samozadowolenia, przekonania o własnej wartości. Będziemy musieli w końcu stawić czoła temu, jacy naprawdę jesteśmy. I jakie szkody wyrządziliśmy naszemu domowi. Być może jednak ta konfrontacja to jedyne, co może nas ocalić. Co pozwoli nam przyznać, że byliśmy krótkowzroczni, brutalni i głupi, i wreszcie się zmienić.”
“Ośmiornica jest “rodu zakałą, zbrodniarzem nędznym, tułaczem”, którego potępia Homer. Jej samotność i tragicznie krótkie życie są nieprzekraczalną barierą uniemożliwiającą stworzenie kultury. Ta książka zadaje jednak pytanie: “A co, gdyby?”. Co gdyby pojawił się gatunek ośmiornic, które żyłyby dłużej i zdołały osiągnąć wymianę informacji między pokoleniami oraz życie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-30
Cóż za niewiarygodna książka. Jeszcze kilka lat temu po przeczytaniu czegoś takiego kręciłbym nosem - że to głupie, absurdalne, bezsensowne. Dziś patrząc z perspektywy kogoś, kto lubi nietuzinkowość, absolutnie oderwanie od konwencjonalnych schematów fabularnych, lubi być zaskakiwany dziwami z pogranicza gatunków mogę stwierdzić, że “Biblioteka na górze Opiec” to jedna z najbardziej wciągających i nietypowych książek jakie miałem przyjemność przeczytać. Odkrywanie kolejnych elementów układanki składających się na świat przedstawiony to była prawdziwa czytelnicza frajda.
Krótko i enigmatycznie o fabule - śledzimy losy Carolyn i jej grupki znajomych, którzy od małego, od momentu gdy ich rodzice zmarli w tajemniczych okolicznościach, studiowali nauki zawarte w wielkiej Bibliotece pod czujnym okiem Ojca. Każde z nich posiadło wiedzę i niezwykłe umiejętności z jednego z dwunastu katalogów. Ojciec był dla nich prawdziwym tyranem - znęcał się nad nimi, przymuszał do okropieństw, mordował i wskrzeszał raz za razem, aby ich talenty mogły w pełni rozkwitnąć. Nasza główna bohaterka Carolyn opanowała wiedzę z katalogu lingwistyki - zna wszystkie języki żywe, martwe, prawdziwe i fikcyjne, ze wszystkich czasów. Wspólnie ze swoją przybraną rodziną - teraz już mają po około 30 lat, ale tak naprawdę więcej, bo czas w Bibliotece płynie inaczej - muszą rozwiązać zagadkę zaginięcia Ojca i powstania bariery, która pojawiła się znikąd i odcięła im dostęp do zasobów Biblioteki. Stawką jest panowanie nad wszelkim Stworzeniem.
O zaletach tej powieści mógłbym rozwodzić się godzinami. Przede wszystkim zachwyca konstrukcja powieści, jak umiejętnie autor dawkuje informacje dostarczane czytelnikowi, podsycając aurę tajemnicy, poczucie osobliwości wydarzeń i postaci, dziwność i zagadkowość aż wylewają się ze stronic. Wiemy akurat na tyle, by móc z przyjemnością śledzić rozwój fabularny opowieści, natomiast nieustannie brakuje nam jakiegoś małego kontekstu, to tu to tam, pytanie “dlaczego?” pojawia się wielokrotnie w umyśle czytelnika, ale ma się wrażenia, że odpowiedzi są na wyciągnięcie ręki. I faktycznie tak jest: autor nie wskazuje nam palcem “w tym miejscu następuje usprawiedliwienie decyzji bohatera, która miała miejsce na stronie x”. Zamiast tego wierzy, że uważny czytelnik sam te elementy poskłada w całość, że dzięki abstrakcyjnemu myśleniu połączonemu z dobrą pamięcią i kojarzeniem kontekstów jesteśmy w stanie wytłumaczyć sobie poszczególne wydarzenia - oczywiście cały czas będąc w ramach literatury new-weird fantasy.
Poczucie humoru to jest coś, czego nie spodziewałem się po pierwszych rozdziałach tej powieści, pełnych przemocy, makabry i dziwów. A tu zaskoczenie, bo dawno żadna książka tak bardzo mnie nie ubawiła. To jest humor sytuacyjny, kontekstowy, czasem absurdalny, ale nigdy nie wykraczający poza rozsądną dawkę prawdopodobieństwa tego, że postacie wystawione na działanie rzeczy tak dziwnych mogłyby faktycznie wypowiedzieć takie słowa. Jest tutaj też humor wykorzystujący odrobinę wiedzy popkulturowej, trochę takiego insiderskiego dowcipu. A to wszystko idealnie współgra również z postaciami nieludzkimi, które autor wprowadza do swojej powieści.
Skoro już mowa o postaciach, to mamy tu gamę charyzmatycznych figur. Duża część ich cech charakterystycznych wynika z fundamentów fabularnych lub ma bezpośrednie przełożenie na ich dalsze losy, dlatego omawianie tych postaci byłoby na pograniczu spoilerowania. Mogę powiedzieć tylko tyle, że Carolyn jest tak zabawnie nieogarnięta odnośnie ludzkości, poczynając od ubioru, a kończąc na obsłudze technologii, że razem z innym bohaterem Stevem stanowi przyczółek do kilku fantastycznych gagów. Steve był w młodości drobnym przestępcą, obecnie kieruje się na drogę buddyzmu, jest hydraulikiem i kocha zwierzęta. I wszystkie te jego cechy będą miały istotne znaczenie dla opowieści. Jest David, jeden z dwunastu adoptowanych dzieci Ojca, spec od wojny, walki i cierpienia. Totalny psychopata. Jego znakiem rozpoznawczym jest tiulowa spódniczka i włosy sklejone zaschniętą krwią. Brzmi absurdalnie, ja wiem, ale w jakiś niedorzeczny sposób pasuje do całości, do klimatu który wytworzył Scott Hawkins. Jest też Erwin, były wojskowy, bohater wojenny, obecnie agent Homeland Security, który staje na drodze Carolyn i reszcie. Jego podejście do przełożonych jest legendarne. No i “last but not least”, jest Ojciec. Tajemnicza figura, licząca sobie dziesiątki tysięcy lat (więcej?), stojąca na straży wszechwiedzy Biblioteki, Bóg i tyran-sadysta w jednym. Najniebezpieczniejsza istota we wszechświecie.
Interludia przekazujące chwile kształcenia się dwunastki dzieciaków były znakomite. Każde z nich posiadało moce wykraczające poza wszelkie wyobrażenie, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Ich historia potrafi szokować, z pewnością wprowadza element głębi w podstawy poczynań Ojca i ich indywidualne charaktery. Dzieją się tam naprawdę mocne rzeczy, które nie pozostawiają czytelnika obojętnym. W ogóle słowem które najlepiej tą książkę opisuje jest “poj**ana”. Ale tak intencjonalnie, dzięki czemu tworzy się konstrukcję tak fascynującą, że nie sposób się od niej oderwać. Od miesięcy nie czytałem książki, która do tego stopnia pochwyciła w całości moją uwagę.
W powieści występują białe plamy zrozumienia, ale uważam, że w tym przypadku to jak najbardziej pożądana rzecz. Autor nieustannie zmusza nas do pracy z tekstem i zastanowienia się, jak rozumieć go na takiej szerszej płaszczyźnie - co się tu odpierdziela na poziomie abstrakcji, gdzie leży religijny środek ciężkości tej opowieści, w jaki sposób interpretować bezwzględność Boga i wszystko, co przydarza się jego posłańcom? Wydaje mi się, że można tu dostrzec pewne analogie z chrześcijaństwem (zbyt wiele jest tu tajemniczych zbiegów okoliczności, jak choćby 12 dzieci niczym 12 apostołów), ale ciężko moim zdaniem rozgraniczyć tutaj swobodną wyobraźnię twórcy od symbolicznego kontekstu. Nawet jeśli nie wpadniecie na jakąś rewolucyjną myśl w kontekście relacji człowieka i Boga, to sama historia w prawdziwie mistrzowski sposób wymknęła się granicom wyobraźni, do których samodzielnie mógłby przenieść mnie własny umysł. Nie mam pojęcia, jak Scott Hawkins wpadł na te wszystkie pomysły, ale jego podświadomość podszeptała mu niesamowite rzeczy.
W książce nie ma ani jednego niepotrzebnego fragmentu, nie ma chwili nudy czy bezcelowości, konstrukcja jest przemyślana i wyjątkowo atrakcyjnie podana - cały czas podążamy niby liniowo do przodu, ale to na chwilę zboczymy na boczny tor, który po kilkunastu stronach nabierze dla nas sensu, to fragmentami odkryjemy podstawy większego wszechświata, to poznamy motywacje i część ukrytego planu, to zanurzymy się w ciekawej retrospekcji, wszystko jest opowiedziane dynamiczne, z humorem zmieszanym z makabrą, świetnym konkretnym stylem - naturalnym i lekkim w dialogu, znakomicie obrazowym w opisach. I jest tu nutka czegoś więcej, którą wyławia się nie z pojedynczych zdań, ale z tekstu jako całości. Rozrywka na najwyższym poziomie, weird fantasy czerpiące garściami ze słownictwa przynależnego do fantastyki naukowej. Tajemnice, które częściowo odkrywamy sami, częściowo jesteśmy brani totalnie z zaskoczenia. Wszystko posypane szczyptą apokalipsy, horroru, thrillera, science fantasy, starożytnych bóstw i wysokooktanowej przygody w oparach absurdu. Genialna w wykonaniu, jedyna w swoim rodzaju, wciągająca jak czarna dziura.
Polecam wszystkim, ale należy do niej podejść z otwartym umysłem, bo powieść z pewnością wychodzi naprzeciw oczekiwaniom i daleko wykracza poza realizm.
Cóż za niewiarygodna książka. Jeszcze kilka lat temu po przeczytaniu czegoś takiego kręciłbym nosem - że to głupie, absurdalne, bezsensowne. Dziś patrząc z perspektywy kogoś, kto lubi nietuzinkowość, absolutnie oderwanie od konwencjonalnych schematów fabularnych, lubi być zaskakiwany dziwami z pogranicza gatunków mogę stwierdzić, że “Biblioteka na górze Opiec” to jedna z...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-22
2024-03-19
“Aristoi” zostało wydane w Polsce w 1997 roku. Wydawnictwo Mag świętowało 4 urodziny swojej działalności, ja miałem 3 lata i o fantastyce nawet nie śniłem. Jednak w internecie nic nie ginie i miło jest od czasu do czasu wygrzebać jakieś zapomniany przed laty tytuł, jak również autora, którego już się na naszym rynku nie wydaje. Był to mój pierwszy kontakt z prozą Waltera Jon Williamsa i na szczęście mogę go zaliczyć do bardzo udanych, na tyle, że natychmiast biorę się za jego dylogię Metropolita. A jaką książką jest “Aristoi”? Bez wątpienia niezwykłą, nietuzinkową, być może nie na wskroś oryginalną ale wystrojoną w ozdobniki, które sprawiają, że przede wszystkim świat przedstawiony tchnie świeżością, rozmachem, atrakcyjnością i historia potrafi wciągnąć, chociaż nużących/rozwleczonych fragmentów jest tu bez mała. (W tej opinii nie popełnię żadnego spoilera fabularnego, ale zamierzam dosyć szeroko komentować aspekty świata przedstawionego).
Fabułę śledzimy oczami Gabriela, który przynależy do Aristoi, grupy postludzi władających całymi gwiezdnymi dominiami, gdzie wprowadzają ustroje znane z historii lub dzieł filozofii (np. domena jednego z Aristoi oparta jest w całości na Republice Platona). Światy są w stałym kontakcie dzięki natychmiastowej łączności tachionowej. Swobodny dostęp do informacji zapewnia galaktyczny internet zwany Hyperlogosem. Kontakt na dalekie odległości odbywa się w wirtualnych rzeczywistościach. Dzięki cudom nanotechnologii Aristoi zdolni są terraformować planety i tworzyć wszelkie niezbędne przedmioty/nieruchomości na zawołanie. Zwykli ludzie (demos) są długowieczni, wyeliminowano choroby i wojny. Dziesiątki miliardów żyją w harmonii i szczęściu dzięki rządom Aristoi, którzy za swój święty obowiązek uznają dbanie o potrzeby ludzkości. Tymczasem w pewnym układzie gwiezdnym rodzi się zagrożenie dla całego porządku Logarchii i tylko Gabriel i jego grupa przyjaciół może się mu przeciwstawić.
Pewnie zauważyliście, jak zacząłem poprzedni akapit od słowa “fabuła”, by potem opowiadać o świecie przedstawionym. Nie ma w tym przypadku - jest to historia z tych, które są przedstawiane właśnie za pomocą światotwórstwa. To właśnie elementy świata będą kierowały poczynaniami bohaterów, ich motywacjami i warstwą ideologiczną powieści. Pojawia się tutaj pytanie, jakie zadawało wiele utopii SF - czy pozbywając się nieszczęść, bólu, niewygody nie pozbawiamy się jakieś ważnej cząstki człowieczeństwa? Czy społeczeństwo, które osiągnęło równowagę i wysoki poziom zadowolenia nie jest narażone na kulturową stagnację? Sposób, w jaki sformułowałem te dwa pytania zdają się sugerować pewną tezę, ale WIlliams miło mnie w tym aspekcie zaskoczył, bo opowiada się po przeciwnej stronie i sądzę, że ma rację. Nie uważam, aby jedynym sposobem na pobudzenie do działania było niszczenie ideałów, do jakich ludzie nieustannie dążyli - czyli wyeliminowanie niesprawiedliwości i niepotrzebnego cierpienia. Wystarczy jedynie delikatnie popchnąć ludzkość w odpowiednim kierunku, zapewnić jej wyższy cel, a znajdą się ludzie gotowi, aby za nim podążyć. Z tego powodu samo zakończenie powieści wydaje mi się interesujące, bo niejednoznaczne - czy nasz adwersarz faktycznie nie osiągnął tego co zamierzał? I czy taki nie był jego plan od samego początku?
W warstwie światotwórczej na osobne wyróżnienie zasługuje koncept rozszczepienia osobowości na pojedyncze podosoby, tzw. daimony. Każda tożsamość ma określony profil psychologiczny i indywidualne zdolności, które Aristoi może przywoływać i konsultować się z nimi poprzez stosowny implant (reno - taka SI ułatwiająca zwielokrotnione, wielotorowe myślenie). Na stronach powieści mamy liczne przykłady, gdy tekst podzielony jest na dwie, typograficznie rozdzielone części - w jednej obserwujemy wydarzenia ze świata zrealizowanego, w drugiej siedzimy w głowie, bohatera gdzie poszczególne podosoby podsuwają jej wskazówki do właściwego postępowania (np. daimon Augenblick potrafi doskonale czytać z mowy ciała i dokonuje dokładnej analizy każdego ruchu rozmówcy, inny daimon specjalizuje się w inżynierii, kolejny - w poezji i sztuce miłosnej etc.). Mnóstwo jest w tej książce zapożyczeń z buddyzmu (istnieją np. mudry, czyli pewne gesty dłońmi wzmacniające pełne określone zachowania bądź odczucia),istnieje system ikonograficzny - rodzaj komunikacji pozawerbalnej, w której obrazy i symbole nadają większą głębie przekazowi, istnieją Postawy, czyli szereg drobnych ruchów/gestów/układów ciała, które stanowią uniwersalny kod, za pomocą którego przekazuje się wrażenia takie jak uległość, dominacja, pewność siebie itd. Wszystko to ma znaczenie głównie w świecie oneriochrononicznym (tak nazywa się rzeczywistość wirtualna w tej książce),gdzie załatwia się bardzo wiele spraw na odległość, co jest koniecznie przy latach świetlnych odległości pomiędzy rezydencjami poszczególnych Aristoi. Modyfikacje genetyczne są na takim poziomie, że ludzki genom został sprowadzony do perfekcji - wszyscy są zdrowi, piękni, inteligentni. Wszystkie te elementy tworzą świat absolutnie niewiarygodny, z jednej strony utopijny, ale Williams dobrze zrobił, że postawił zasiać to maleńkie ziarnko wątpliwości w końcowych fragmentach powieści. Autor wielokrotnie zapożyczał ze starożytnych języków (nie będę udawał poligloty, więc nie powiem wam z jakich),nadając swoim pomysłom bardzo ciekawych, ekscytujących nazw, co z pewnością przyczynia się w jakiś podświadomy sposób do odczuwania wrażenia niesamowitości tego świata.
No dobrze, skoro jest tak pięknie to czemu tylko 7/10? W połowie książki następuje przeniesienie ciężaru opowieści, trafiamy do zupełnie nowej lokacji i moim zdaniem w tamtym momencie powieść staje się znacznie mniej zachwycająca. Bohater przybywa tam z konkretnym planem działania, ale musi poczekać, aby techniczny aspekt jego planu został odpowiednio przygotowany. No więc czeka i obserwuje, wdaje się w pomniejsze przygody, które od samego początku wiemy, że w ostatecznym rozrachunku niewiele wniosą do rozstrzygnięcia historii. To prawda, że doświadczenie, które Gabriel zdobywa na swojej drodze w pewnym sensie usprawiedliwiają jego dalsze decyzje, jego punkt widzenia, ale NIE odbywa się to jakby kosztem jego wcześniejszych poglądów. Aristos nadal wierzy w to, co wierzył wcześniej, a po odbyciu swojej pielgrzymki jedynie utwierdził się w przekonaniu, że dobrze postępuje. Cała ta podróż odbywa się już (w moim mniemaniu) w dużo mniej ciekawej, znacznie bardziej generycznej otoczce i przynajmniej dla mnie były to wydarzenia nużące. Co prawda motyw religi, “zabicia” sadystycznego boga wybrzmiewa całkiem zgrabnie, to jednak odbywa się to kosztem jakiś bardziej znaczących (bo traktujących o rzeczach nowych) konwersacji, z nieznajomego otoczenia wkraczamy w skrajnie znajome i dosyć przyziemne.
Ogólnie książka zdaje się cierpieć na dwie rzeczy: to jest skłonność do nadmiernego opisu wszystkich ubrań i architektonicznych smaczków (które zwykle lubię i podziwiam, ale w prozie Williamsa z jakiegoś powodu nie wybrzmiewały pięknem, a bardziej takim bezdusznym wymienianiem rozwlekającym tekst o jakieś dodatkowe 70 stron) oraz konwersacyjny mambo-jambo. Co mam na myśli? Cóż, 80% książki to są rozmowy postaci zamkniętych w pokojach (prawdziwych i wirtualnych). Rozmowy te niby poruszają jakieś ważne zagadnienia, ale jakbyś je ominął i natychmiast przeskoczył do zakończenia to mam wrażenie nadal wiedziałbyś tyle samo i rozumiał tekst w takim samym stopniu. Fabuła płynie w bardzo powolnym rytmie, dodatkowo przy takiej fali oszałamiającego światotwórstwa wydaje się skrojona raczej oszczędnie, jednak głębia kryje się tutaj w detalach. Jeśli nie zapamiętujemy ich w trakcie lektury, jeśli nie prowadzimy wewnętrznego monologu, rozwijając poruszane tematy, to cała przygoda wyda nam się skromna i pozbawiona ciężaru. Bohaterowie są skonstruowani w solidny sposób - wiemy czego chcą, na czym im zależy, ich działania określają ich charakter, choć może nie należą do postaci dynamicznych. Bardziej ich interesuje osiągnięcie celów długofalowych niż stopniowy rozwój. Nie potrafiłem też śledzić oczami wyobraźni pojedynków na ciosy, ale rozumiem, że ta nad wyraz rozbujała analiza każdego ruchu bierze się z rozszerzonego postrzegania rzeczywistości za sprawą daimonów, które (tak btw) potrafią też kontrolować do pewnego stopnia wewnętrzne funkcje organizmu (kolejne nawiązanie do buddyzmu, chakry też były wspominane). Bardzo mi się podobał ten misz-masz high-tech i spirytyzmu, tego wpływania na rzeczywistość samą siłą woli umysłu.
Dla kogo jest ta książka? Dla tych, co przekładają światotwórstwo nad fabułę/akcję/przygodę. Skojarzenia z autorami, którzy nasuwali mi się podczas lektury to na pewno Ian McDonald (niezwykłość, technologia, worldbuildingowy charakter akcji),Peter F. Hamilton (w aspekcie technologii przynależnej do space opery, mniej w kwestii przygody),troszkę Perfekcyjna Niedoskonałość Dukaja (której przeczytałem tylko fragmenty. Skojarzenie pod kątem nowomowy i tematyki transhumanizmu oraz komunikacji/języka przyszłości),troszkę trylogia Kwantowy Złodziej (technologia, nazewnictwo, świat przedstawiony, ale z pewnością Aristoi jest dużo przystępniejsze) i Cordwainer Smith (tematyka, choć inna teza wypływa od obu panów, dzielą one podobną nietuzinkowość wizji). W każdym wypadku wolę twórczość powyższych od tego, co dostałem w “Aristoi”, ale były takie momenty, w którym byłem prawdziwie zachwycony, wręcz wniebowzięty i spodziewałem się, że będzie to jedna z TYCH niezwykłych książek, o których pamięta się całe życie. Ostatecznie aż tak dobrze nie było, ale jeśli za 10-15zł znajdziecie tę książkę w lokalnym antykwariacie to koniecznie ją zaadoptujcie. Wieloraka osobowość Aristoi, ich daimony to był zdecydowanie najmocniejszy aspekt powieści i po latach właśnie za to będę o tej książce pamiętał. Polecam. 7+/10.
“Aristoi” zostało wydane w Polsce w 1997 roku. Wydawnictwo Mag świętowało 4 urodziny swojej działalności, ja miałem 3 lata i o fantastyce nawet nie śniłem. Jednak w internecie nic nie ginie i miło jest od czasu do czasu wygrzebać jakieś zapomniany przed laty tytuł, jak również autora, którego już się na naszym rynku nie wydaje. Był to mój pierwszy kontakt z prozą Waltera...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-10
Przepis na udaną powieść historyczną wydaje się być stosunkowo prosty. Może się on opierać na zaledwie dwóch składnikach:
1. Odnaleźć w kronikach świata historię na tyle ciekawą per se i obcą codziennemu doświadczeniu czytelnika, aby móc go nią zainteresować.
2. Opowiedzieć tę historię świetnym językiem w taki sposób, abyśmy uwierzyli, że opisywane wydarzenia mogły mieć faktycznie taki przebieg (wywołać poczucie realizmu opowieści).
Łatwiej powiedzieć niż zrobić, tym bardziej, że świetna, angażująca uwagę proza jest kartą atutową nielicznych. Silverberg zawsze miał talent narratorski i choć nigdy jakoś go nie podziwiałem stricte za język, tak jego “Pan Ciemności” jest powieścią przesyconą takim niesamowitym klimatem, że nie sposób wyjść po tej historii obojętnym na ten fantastyczny krajobraz XVI-wiecznej Afryki.
Podróż Andrew Battella jest pełna egzotyki, osobliwości, cierpień, moralnych dywagacji, zdrad, potworności, pogańskich rytuałów, śmiercionośnych chorób, groźnej fauny, ekstremalnego klimatu, beznadziei i przemocy. Ale z drugiej strony jest też piękno przyrody, zachwyt, rozkosze ciała, wyjątkowość potraw, różnorodność ludzkich wierzeń, współpraca w obliczu niebezpieczeństw, poczucie wspólnoty i braterstwa, chwile beztroskiej radości i spokoju.
Bohater wraz z przeżytymi latami przechodzi przemiany, jego świadomość poszerza się, spojrzenie na świat, moralność i religię ulega naturalnemu rozwojowi. Jego droga jest przepełniona cierpieniem przetykanym koralikami przyjemności i spełnienia. Jego duszę targają sprzeczne uczucia, tożsamość protestanta i Anglika przechodzi intrygującą transformację. A to wszystko we wspaniale odmalowanej Afryce, która poddaje w wątpliwość nasze rozumienie normalności i uniwersalnych zasad moralnych.
Od niewoli w portugalskim więzieniu, przez pływanie na krypach nieprzyjaciela, aż po ciemne zakamarki interioru wśród plemienia ludożerców, Silverberg całkowicie zachwyca czytelnika, relacjonując wydarzenia natury tak niewiarygodnej, wstrętnej, przerażającej, a jednocześnie tak fascynującej, że nie sposób odwrócić wzroku. Serca bije szybciej na myśl o tym, jak to jest możliwe, że ludzka dusza zdolna jest do tworzenia takich okropności? Co jest w tej relacji prawdą, a co fikcją literacką? Jak może się zmienić człowiek z tzw. świata cywilizowanego, popchnięty w sam środek afrykańskiego szaleństwa? Jak zachować klarowność myśli i wiary w istnienie boskiego planu w obliczu wszechobecnego grzechu i zniszczenia?”.
Nigdy nie zapomnę tej historii, jest opowiedziana w znakomity sposób. Polecam każdemu cierpliwemu czytelnikowi zdolnemu w całości zanurzyć się w fantastycznym i niepojmowalnym.
Przepis na udaną powieść historyczną wydaje się być stosunkowo prosty. Może się on opierać na zaledwie dwóch składnikach:
1. Odnaleźć w kronikach świata historię na tyle ciekawą per se i obcą codziennemu doświadczeniu czytelnika, aby móc go nią zainteresować.
2. Opowiedzieć tę historię świetnym językiem w taki sposób, abyśmy uwierzyli, że opisywane wydarzenia mogły mieć...
2024-03-01
2024-02-27
2024-02-26
2024-02-24
Generalnie nie znoszę prostego języka w fikcji - potrafię się nudzić, błądzić myślami gdzie indziej, gdy słownictwu i zdaniom brak pewnej dozy kreatywności zdolnej uchwycić moje zainteresowanie. Niespodziewanie “Przypowieści o Siewcy” jak żadnej innej książce udało się bardzo prostym językiem zmusić mnie do myślenia i głębokiego odczuwania podczas lektury. Ostrzeżenie: całość opinii ma charakter analizy i jest długa na 3,5-4 strony A4 (piszę to, bo szanuję Twój czas).
1. Rys Fabularny.
Historia rozgrywa się w latach 20. XXI wieku (dla autorki była to niedaleka przyszłość. Publikacja: 1993 rok) w Stanach Zjednoczonych ogarniętych potężnym kryzysem gospodarczym, targanych efektami zmian klimatycznych oraz całkowitym chaosem społecznym. Większość ludzi żyje na ulicach bez pracy zmuszona okradać żywych i szabrować domy spalone przez owładniętych narkotykowym hajem odrzutków, prąd i woda to drogi luksus, wszyscy wychodząc poza otoczone murami sąsiedzkie enklawy noszą przy sobie broń, nikogo nie stać na własne mieszkanie więc wielopokoleniowe rodziny mieszkają ze sobą w ciasnocie, szerzy się analfabetyzm, policja i straż pożarna jest nieefektywna, korporacje przejmują miasta i wykorzystują mieszkańców do niewolniczej pracy, ludzie się prostytuują za kromkę chleba, sprzedają własne dzieci, rządowe programy socjalne nie chronią już obywateli, a z każdym rokiem bardziej legalizują wyzysk, pieniądze mają bardzo nikłą wartość, hieny w ludzkich skórach tylko czekają, aby wykorzystać czyjeś nieszczęście na swoją korzyść, a trzęsienia ziemi oraz susze dodatkowo niszczą krajową gospodarkę.
W jednej z obleczonych murem enklaw mieszka Lauren Olamina, 15-letnia dziewczyna, córka pastora, która jednak porzuciła wiarę w Boga swego ojca i w ukryciu tworzy podstawy nowej religii (ideologii, filozofii?). Swoje spostrzeżenia na temat rzeczywistości zapisuje w postaci krótkich fraz/wierszy, nadając rodzącemu się systemowi poglądów miano “Nasiona Ziemi”. Dodatkowo dziewczyna posiada zdolność hiperempatii, czyli głębokiego odczuwania cierpienia oraz przyjemności innych ludzi. W obecnym świecie częściej wystawiona jest na działanie tego pierwszego. Lauren wierzy, że z każdym rokiem będzie coraz gorzej, aż pewnego dnia bandyci większą grupą przedrą się przez ich mury, by rozgrabić mienie, spalić domy i mordować tych, którzy im się przeciwstawią. Dziewczyna wierzy, że jedyną opcją na przetrwanie jest udanie się na daleką północ do Kanady, gdzie świat jeszcze tak do końca nie zwariował i założenie tam osady działającej w oparciu o jej nauki z “Nasion Ziemi”.
2. Część opiniotwórcza i recenzencka.
Ta książka odcisnęła na mnie mocno piętno. Z pewnością głównym powodem, dla którego udało jej się to osiągnąć, jest proza Octavii Butler. W młodzieńczych latach czytałem mnóstwo opowieści osadzonych w postapokaliptycznych światach, jednak w każdej o której pamiętam język starał się mocno podkreślić beznadzieję tej rzeczywistości, siląc się na jakieś doniosłe frazy, które miały nas poruszyć, zszokować, czy też perwersyjnie podekscytować (weźmy taki przykład z Metra 2033 - autor wspomina, jak walutą w metrze są naboje i pada takie zdanie, że jeden nabój to jedno ludzkie życie. Z pewnością przemawia to do naszej wyobraźni, ale łatwo odnieść wrażenie, że narrator próbuje za pomocą jakiś wydumanych porównań, abyśmy się realnie przerazili, jak ten świat się zmienił, jak funkcjonuje). I tu pojawia się kontrprzykład w postaci głównej bohaterki Lauren Olamina, która pisze w pamiętniku wszystko to, co jej się wydarza, co obserwuje na ulicach, wszystkie okropności i niesprawiedliwości świata. I pisze o tym tak, jakby opisywała wyjście rano po bułki do sklepu. Opowiada o wszystkim tak zwyczajnie, ponieważ ta rzeczywistość jest jej codziennością, nie ma w niej miejsca na zbędną podniosłość i dramatyzm. Nie stroni przy tym od okazywania emocji (złości, niesmaku), jednak nigdy nie próbuje tej rzeczywistości w jakiś sposób ubarwiać. Ten zabieg dodaje całości potężnej dozy bolesnego realizmu. To jak Butler wykreowała ten świat z jej wszystkimi niebezpieczeństwami, to jak nasi bohaterowie za wszelką cenę starają się unikać kłopotów, jak wszystkie oznaki nędzy i rozpaczy tworzą spójną, przerażającą wizję podsycaną przez brutalność opisu. Zwykle w postapo świat jest prawie pusty, przez większość czasu bohaterowie chodzą po wyludnionych plenerach, natomiast tutaj jesteśmy prawie cały czas wśród ludzi - i każdy z nich z założenia niegodny zaufania. Ani na moment czytelnik nie może poczuć się bezpiecznie, trzeba trzymać się na baczności nawet na stacjach pozyskiwania wody pilnowanych przez uzbrojonych strażników (bo w końcu oni pilnują wody, a nie ciebie). Ofiary przemocy, pożarów, gwałtów i narkotyków w obszarpanych, brudnych ubraniach przechadzają się po ulicach w świetle dnia, a ty możesz ich tylko odstraszyć będąc w grupie lub bronią na widoku.
Drugim aspektem, który zrobił na mnie wrażenie podczas lektury są różne wątki społeczno-gospodarcze, które świetnie wybrzmiewają w tej powieści. Poczynając już od badań kosmosu, które są krytykowane, bo jest tyle innych potrzeb na tej planecie (analogia do real events bardzo czytelna), mamy tarcia na tle rasowym, przemyślenia odnośnie nadużyć władzy, mamy temat pracy za głodowe stawki i miasteczka korporacyjne (kolejna analogia, tym razem do wykorzystywania ludzi w krajach trzeciego świata, w Afryce i Azji, do wydobycia surowców lub produkcji dobór na rynek zachodni. W powieści Butler rolę się odwracają i to Stany są krajem biednym i wykorzystywanym przez kapitał zagraniczny). Mamy skutki hiperinflacji, mamy doskonale sformułowane zasady funkcjonowania ludzi w takiej rzeczywistości - próby “podtrzymywania normalności”, wyczekiwania aż “wrócą stare dobre czasy” i pokładanie nadziei w politykach obiecujących gruszki na wierzbie (tak wygląda m.in. scena polityczna w Polsce w XXI wieku). Lauren się z tym nie zgadza - wierzy, że musimy sami kształtować nową, lepszą przyszłość, a nie ciągle oglądać się za siebie z nadzieją, że wróci to, jak było w czasach poprzednich pokoleń. Nie wróci, bo życie to nieustanna zmiana. Warunki są inne, możliwości są inne, ludzie są inni. Butler rzuca odrobinę światła ukazując te niewymuszone skrawki ludzkiej życzliwości, troski o bliźniego, łączenie się w malutkie, darzące się zaufaniem społeczności i dbanie jeden o drugiego, jak to w większej grupie otwierają się przed nami nowe perspektywy. Bardzo podobały mi się te fragmenty rozgrywające w enklawie, bo mimo wszystko dawały jakąś nadzieję, namiastkę normalności.
Na końcu zostawiłem najważniejszy motyw powieści - Bóg i religia. Mógłbym się na ten temat rozpisywać w nieskończoność. Przede wszystkim zauważyłem w wielu miejscach w internecie, że ludzie próbują oceniać założenia religii Lauren w oparciu o inne wielkie (podejrzewam: swoje własne) religie. Nie jest to moim zdaniem słuszne postępowanie, gdyż pierwszym założeniem tej religii jest brak osobowego Boga, w ogóle brak inteligentnego stworzyciela i nadzorcy wszechrzeczy. A więc z pierwotnego założenia nie może być w nim mowa o relacji między stwórcą i wyznawcą. I dlaczego tak nie może być? Dlaczego antropomorfizm bóstwa miał być sine qua non do jego wyznawania? Dlaczego wierzący uważają, że w jakiś sposób ich religia jest lepsza od tej zaprezentowanej w powieści, ponieważ ich religia stawia sporo wymagań? To śmieszne. Skąd pogląd, że Bóg musi wymagać? Pozatym system bohaterki również wymaga - samodyscypliny, pogodzenia się z faktem, że jesteśmy kowalami własnego losu, że parę słów modlitwy nie przechyli wagi na naszą stronę, że jesteśmy zdani na siebie i ludzi, którymi się otaczamy. Nie ma w nim miejsca na pocieszenie, na łatwe odpowiedzi - jest tylko obojętny wszechświat, który należy kształtować. Zmieniamy go, a on zmienia nas z powrotem. Bóg to Zmiana. Wyznawcy “Nasion Ziemi” nie czczą go, nie kochają, nie są mu nic winni, a on nie jest nic winny im. Jeśli Twój umysł się buntuje, bo “nie ma w tym żadnych wymagań”, to już odpowiedziałem na to - jest jedno wyzwanie, trudniejsze niż jakakolwiek relacja z Bogiem - pogodzenie się z faktem, że jesteśmy zdani na siebie, a tym samym jesteśmy zobligowani do kształtowania świata wokół nas. A jaki jest ostateczny cel?
“Przeznaczeniem Nasion Ziemi
Jest zakorzenić się wśród gwiazd”
Dosłownie, zero mistycyzmu. Musimy zasiedlić inne systemy gwiezdne aby przetrwać, aby się rozwijać, abyśmy mogli dalej kształtować własne życie (ograniczone zasobami naturalnymi) wedle naszych pragnień. You reap what you sow.
Podobały mi się fragmenty, w których Lauren była konfrontowana przez innych ludzi z założeniami swojej religi. Rozdział 18 w szczególności się na tym opiera. Każdy argument, który wyczytałem w internecie o “naiwności” tego systemu spotykał się z kontrą właśnie w tamtym rozdziale. A czemu tak bardzo bronię tego systemu? Ponieważ nie interesuje mnie sama religia ale to, DLACZEGO oraz W JAKI SPOSÓB wyewoluowały jej założenia. I to jest najbardziej fascynujące. Zapytaj siebie podczas lektury: dlaczego tradycyjny Bóg stracił znaczenie dla Lauren w tym świecie? Co to mówi o zmianie, jaka dokonała się w tradycyjnej relacji człowieka ze stwórcą? Jak się to odnosi do cierpienia na kształt biblijnego Hioba, w jakim stopniu zasady dekalogu są obowiązujące w obecnie zastanej rzeczywistości? Trudno czcić Boga, z którym podobno masz mieć relację, jednak każdego dnia i nocy jesteś na łasce chaotycznych sił, w każdej chwili wszyscy których znałeś mogą stracić życie, mimo iż żyli zgodnie z naukami Boga.
Problem nieuzasadnionego cierpienia poruszany jest w literaturze od zarania dziejów, ale tutaj wybrzmiewa bardzo dobitnie. Poza tym sama Lauren gdzieś na początku powieści, próbując określić, czym są Nasiona Ziemi mówi coś w ten deseń: “czy to religia, ideologia, filozofia? Sama nie wiem”. To nie jest religia sensu stricte. Ma pewne jej cechy, używa świadomie pewnych sformułowań (jak Bóg - dlaczego Bóg a nie po prostu Zmiana albo Entropia? To też jest wyjaśnione), ale też w wielu miejscach się rozmija (np. rezygnuje z mitologii na rzecz filozofii). To bardziej system przekonań, filozofia życia, kodeks moralny, podobnie jest przecież z Biblią na pewnym poziomie, jednak rezygnuje on z założeń osobowego, kochającego Boga, z którym można się w jakikolwiek sposób porozumieć i pokłada on większą moc sprawczą w Człowieku. Przyznacie, że te nauki mogą być przydatne dla kogoś w świecie totalnej zapaści. I tak samo jak pogodzenie się z niezbadanymi wyrokami boskimi, gdy tornado zabija setki ludzi bez wyraźnego powodu, tak samo trudno jest przyjąć założenia tego systemu, opartego na obserwacji świata.
Już tak bardzo skrótowo, co jeszcze zauważyłem podczas lektury: to, że Lauren nie była bezrefleksyjna - na początku gdy formowała zasady swojego systemu wyrażała w myślach wątpliwości nad słusznością tak postawionych zasad, co jest godne pochwały; zwykle systemy religijne w postapo dzielą się na dwa rodzaje: albo są ukazane jako porąbana sekta fanatyków albo jako coś obojętnego, już wcześniej ukształtowanego przed początkiem fabuły książki i stanowi jedynie tło mające dodać realizmu opowieści, natomiast w przypadku Butler religia się dopiero formuje i jednocześnie NIE jest pokazana jako narzędzie odszczepieńców (odświeżające podejście); relacja Lauren z jej ojcem była naprawdę fenomenalnie ukazana; ciekawie przedstawiono obłudę wierzeń w starciu z brutalną rzeczywistością; motyw hiperempatii mógł odrobinkę frustrować fabularnie, jednak moim zdaniem trafnie (w sposób intencjonalnie przejaskrawiony) ilustrował, iż zachowanie ludzkich odruchów w takim świecie powoduje więcej bólu niż korzyści; losy niesfornego brata Keitha świetnie odwzorowywały proces przystępowania młodzieży do organizacji przestępczych w realiach kiepskich warunków ekonomicznych; po drodze padło kilka ciekawych sentencji na temat cywilizacji, inteligencji, przetrwania; Lauren podejmując trudne decyzje zawsze myślała o konsekwencjach swoich poczynań, do tego stopnia, że czasem się powstrzymywała przed działaniem - kolejna cecha inteligentnie napisanej postaci. Jako ekonomista z wykształcenia powiem, że raczej pieniądz nadal funkcjonowałby w gospodarce, tak jak prezentuje to Octavia Butler, choć jego wartość byłaby bardzo niska (w powieści pada kwota 2000 dolarów za jedzenie na 2 tygodnie). Nadal jest on dużo bardziej efektywnym systemem płatności niż handel wymienny, a raz zakorzeniona trafna idea nie tak łatwo odchodzi w niepamięć. W świecie mieliśmy wiele przypadków hiperinflacji, lecz ostatecznie żaden z tych krajów całkowicie nie zrezygnował z gotówki. Szczególnie, że pozostaje kwestia napływającego kapitału z zagranicy więc jakiś walutowy system wymiany musi być obecny.
3. Wrażenia końcowe.
Tak się prezentuje niepełne streszczenie kilku stron notatek, jakie przygotowywałem sobie w trakcie lektury (część musiałem pominąć z uwagi na spoilery). Książka otrzymuje ode mnie maksymalną notę jakąś wystawiam pozycjom pozbawionym językowego kunsztu, czyli 8/10. Pierwsza połowa powieści dawała sporo tematów do przemyślenia, natomiast druga była już czystym, bardzo realistycznym survivalem. W ogóle jest to pozycja obowiązkowa dla wszystkich apokaliptycznych prepersów - jest tu dużo akapitów poświęconych przygotowaniom na najgorsze, podkreślane jest tu wiele praktycznych umiejętności przetrwania. Bohaterowie są bardzo ludzcy i wiemy o nich akurat tyle, na ile poznalibyśmy obcych w takim świecie. Jest tu mnóstwo przemocy, bólu, poczucie beznadziei, ale gdzieś tam zawsze przebija się ta nikła iskierka wiary w człowieczeństwo. Mam nadzieję, że druga część choć trochę dorówna pierwowzorowi. Z pewnością w przyszłości będę sięgał po twórczość Octavii Butler.
Ps. książka urywa się w połowie (jednak nie cliffhangerem), a więc trzeba przeczytać cz. 2 aby mieć pełniejszy obraz historii.
Generalnie nie znoszę prostego języka w fikcji - potrafię się nudzić, błądzić myślami gdzie indziej, gdy słownictwu i zdaniom brak pewnej dozy kreatywności zdolnej uchwycić moje zainteresowanie. Niespodziewanie “Przypowieści o Siewcy” jak żadnej innej książce udało się bardzo prostym językiem zmusić mnie do myślenia i głębokiego odczuwania podczas lektury. Ostrzeżenie:...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-21
Czytałem mnóstwo książek science fiction, w których pomysł i jego rozwinięcie rozbudzały moją wyobraźnię, ale chyba żaden z nich nie wywarł na mnie tak intensywnego wrażenia nieskończonej nieistotności i samotności, jak w powieści Tau Zero.
Wyobraźcie sobie, że podróżujecie statkiem kosmicznym zdolnym do rozpędzenia się do prędkości podświetlnych. Pewnie każdy fan SF słyszał o relatywistycznych efektach takich podróży - upraszczając sprawę, czas pokładowy płynie wolniej niż czas dla zewnętrznego obserwatora (reszty wszechświata). Lecicie do nieodległej gwiazdy, aby założyć nową kolonię. W połowie drogi musicie jednak zacząć hamować, bo inercja nie odpuści. Niestety następuje pewne wydarzenie i tracicie wasze systemy hamowania, a w obecnych warunkach nie możecie ich naprawić. Musicie lecieć znacznie dalej, gdzie gęstość materii pozwoli wam wyłączyć osłony i dokonać napraw… znacznie dalej. A, musicie też przyspieszyć… znacznie przyspieszyć.
Czynnik Tau określa zależność upływu czasu pokładowego względem obserwatora zewnętrznego/stacjonarnego. Wyraża się go wzorem:
Tau = pierwiastek kwadratowy[1-(v^2)/(c^2)], gdzie v - prędkość statku c - prędkość światła.
Im większa prędkość statku, tym Tau dąży do 0. Im mniejsze Tau, tym większa desynchronizacja zegarków. Oczywiście Tau nigdy nie osiągnie zera (bo Einstein przewróciłby się w grobie), ale też nie ma granicy tego, jak małe może ono być. Każdą wartość dodatkowej prędkości da się w końcu nieskończenie dzielić na nieskończenie mniejsze kawałeczki (jak w tej anegdocie o żółwiu, w której biegacz za każdym razem skraca dystans do mety o połowę), a Tau będzie maleć nieproporcjonalnie bardziej, również w nieskończoność. Innymi słowy - załoga statku może przemierzać całą galaktykę w ciągu kilku dni czasu pokładowego (przy odpowiednio niskim Tau), lecz na Ziemi minie 100.000 lat… (tyle mniej-więcej lat świetlnych rozpiętości ma Droga Mleczna)
Jeśli czujesz dreszcz na myśl o skali tego, co otwierają przed ludzkością podróże podświetlne, to nie widziałeś jeszcze nic… Poul Anderson zabiera czytelnika w jeszcze odleglejsze (w czasie i przestrzeni) rejony nieznanego. I robi to w absolutnie genialny sposób.
Opisy międzygwiezdnych podróży, niebezpieczeństw, sposoby naukowego główkowania, co robić dalej, niewyobrażalna przepaść czasu, tak ogromna, że wszystko co kiedykolwiek łączyło załogantów z ludzkością przestaje istnieć… ba, sama ludzkość prawdopodobnie już wymarła. Ta niemoc, wysysająca z ludzi ostatnie powody do normalnego funkcjonowania, do w ogóle dalszej egzystencji…
Anderson wspaniałe pokazał, jak na początku postacie nie mogły się pogodzić z oddaleniem od rzeczy przyziemnych - od tego, co nas otacza tu na Ziemi - rzeczy, ludzi, przyrody. Będąc jeszcze na kursie do planety przeznaczenia pojawia się tęsknota za rzeczami większymi - rdzenną kulturą, krajem. Jeszcze odrobinę dalej, już po wypadku - całą ludzkością. Czy w tym momencie można stracić coś więcej? Otóż można - można się czuć oderwanym od reszty wszechświata, wszystkiego co istnieje. Nie można sobie wyobrazić większej samotności.
Autor rzeczywiście kiepsko sobie poradził ze szkicem jednostek (zwłaszcza kobiet), ale dobrze naszkicował zbiorowość 50 załogantów - pokazał, jak ważna jest dyscyplina, dużo miejsca poświęcił temu, co nas w życiu napędza, popycha do działa, czemu nie poświęcamy w naszym codziennym życiu większej uwagi, ale gdy jesteśmy tego pozbawieni, całkowicie odcięci od wszystkiego, pojawia się defetyzm, zrezygnowanie, brak celowości. Albo inaczej: ku czemu możemy skierować własne myśli, gdy wszystko wydaje się bezpowrotnie stracone. Ta inteligentna analiza ludzkiej psychologii powinna z nawiązką zrekompensować słabo naszkicowane postacie. Musimy zaakceptować, że jednostki w tej opowieści nie są ważne - liczy się szerszy obraz. Liczy się ludzkość, jaką prezentuje tych 25 mężczyzn i 25 kobiet zamkniętych w swoim statku, nieustannie przyspieszając, zostawiając za sobą eony czasu i przestrzeni… Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla nadziei? Gdzie sens dalszej walki?
Dawno nie czytałem powieści, która tak mocno wysysała ze mnie resztki optymizmu i sprawiała, że czułem się tak mikroskopijnie mały w tak wielkim kosmosie. A to wszystko dzięki wspaniałym wstawkom, w których Anderson barwnie przedstawia podróż Leonory Christine oraz naukowe aspekty towarzyszące relatywistycznym prędkościom (Anderson - warto podkreślić - ukończył studia z fizyki i wie doskonale, o czym pisze) Robi to w bardzo chłodny, kliniczny sposób - ale jest w tym zamierzony cel (znam prozę Andersona na tyle, aby poznać, iż nie jest on pisarzem “tylko dla inżynierów”). Wszystko po to, aby wywołać określone wrażenie osamotnienia.
Tę książkę powinno się omawiać ze spoilerami, ale odebrałbym ten efekt “wow” z odkrywania tego, dokąd to wszystko zmierza. Co mogę jeszcze powiedzieć? Ciekawie opisany system napędowy statku, astrofizyka w centrum narracji, psychologiczne skutki deprywacji sensorycznej, dbałość o morale załogi, zapierający dech w piersiach horyzont czasowy. Dla czytelników zdolnych do zachwytu nad absurdalnością rozmiarów wszechświata ta książka jest pozycją obowiązkową. Jeśli chcesz natomiast dostać ładne, trójwymiarowe postacie, to znajdź sobie inną książkę. Tau Zero jest napisane w tradycji Złotego Wieku science fiction (choć napisane w latach ‘70). Dla mnie było to niewiarygodne doświadczenie i serdecznie wam polecam spróbować, język powieści jest dość przystępny.
Odjąłem 2 gwiazdki za mocne spłycenie ludzkich więzi emocjonalnych do seksualności i mimo mojej świadomości, że jednostki nie mają w tej historii niemal żadnego znaczenia, to jednak książka niczego by nie straciła na dodatkowej głębi tych postaci i większej dywersyfikacji między nimi. Mimo tych wad jest to nadal absolutnie unikatowa pozycja, o której zawsze będę pamiętał.
Czytałem mnóstwo książek science fiction, w których pomysł i jego rozwinięcie rozbudzały moją wyobraźnię, ale chyba żaden z nich nie wywarł na mnie tak intensywnego wrażenia nieskończonej nieistotności i samotności, jak w powieści Tau Zero.
Wyobraźcie sobie, że podróżujecie statkiem kosmicznym zdolnym do rozpędzenia się do prędkości podświetlnych. Pewnie każdy fan SF...
“Wiele minęło mych narodzin, i twoich także, Ardżuno
Podczas gdy ja znam je wszystkie, ty nie znasz ich wcale.” - fragment z Bhagawadgita.
“Jeff Winston umarł, rozmawiając przez telefon z żoną.” To nie spoiler, to zdanie otwierające powieść Kena Grimwooda. 43-letni Jeff umiera na zawał w 1988, a następnie budzi się w swoim osiemnastoletnim ciele w 1963 roku z pamięcią o wydarzeniach ostatnich (tym samym nadchodzących) 25 lat. Jak wykorzysta tę szansę na nowy początek?
Żałuję, że nie miałem okazji przeczytać “Powtórki” 10 lat temu. Lekcja, jaka płynie z tej powieści jest ponadczasowa i uniwersalna, ważna w życiu każdego człowieka. Niestety będziecie musieli poznać ją sami, bo zdrada przesłania książki byłaby w tym przypadku spoilerem. Nie fabularnym, lecz emocjonalnym i duchowym. Nigdy nie jest za późno, by przeczytać “Powtórkę”, jednak im wcześniej w swoim życiu weźmiecie się za nią, tym mniejsza szansa, że będziecie później żałować, jak potoczyły się niektóre wasze sprawy.
Należy pochwalić język powieści, który uważam balansuje na tej cienkiej granicy artyzmu i kiczu. Szczególnie będzie to widocznie w późniejszej części lektury, bowiem wraz z kolejnymi stronami stylistycznie jest tu więcej piękna i głębi. Książka bogato opisuje Amerykę lat 60.-80; skupiając się na społecznych konwenansach, trendach, różnicach w postrzeganiu świata, od życia kulturalnego po scenę polityczno-gospodarczą.
Jako, że lądujemy w roku 1963 nietrudno jest się domyśleć, jakie wydarzenie z amerykańskiej historii będzie piastowało w początkowej fabule zaszczytne miejsce. Podobała mi się ta część książki, w której Jeff próbuje rozstrzygnąć, na ile jest w stanie wpłynąć swoją wiedzą na dalsze losy świata. Podobało mi się również to, jak starał się on dociec przyczyn swoich powtórnych reinkarnacji i jak możemy przyrównać te dociekania do pytania o sens naszego istnienia, istotę życia i pojawienia się człowieka we wszechświecie. Owe przemyślenia szczególnie trafnie ilustrują strony 190-191.
Konstatacja na temat przemocy na świecie i ludzkiej obojętności na nią potrafi poruszyć nawet najbardziej skamieniałe serce (no może przesadziłem, takiego nie ruszy zapewne nic). Nie mniej powtórne życia (bo Jeff doświadcza więcej niż jednej powtórki) uwrażliwiają naszego bohatera na cierpienie innych, stawia on jednak w wątpliwość sens ratowania świata, któremu nie ważne jak bardzo staramy się pomóc, to i tak za rogiem czeka kolejna dawka bólu i rozczarowań. Na szczęście na tej pesymistycznej nucie się nie kończy, przynajmniej tyle mogę wam zdradzić (polecam stronę 260).
Ale co najbardziej zapadnie mi w pamięć po lekturze to dogłębna samotność i smutek, jaki odczuwałem obserwując zmagania Winstona z tą nową-starą rzeczywistością. Chcąc zrealizować swoje ambicje, marzenia, nadzieje zawsze tracimy coś w zastępstwie, czasem alternatywa ujawnia przed nami ukryte dotąd pułapki nieszczęść, innym razem zyskujemy coś nowego, by na koniec tylko znów to utracić. Gdzie w tym wszystkim leży sens życia? Nie ukrywam, że obok “Kwiatów dla Algernona” była to najlepsza humanistyczna powieść z elementami fantastyki, jaką kiedykolwiek przeczytałem. A może była ona po prostu dla mnie wyjątkowo osobista? A może po prostu wciąga opowieścią i wzrusza tragizmem postaci?
Na koniec warto wspomnieć, że jest to w zasadzie romans. Główna oś fabularna kręci się wokół Jeffa, który próbuje odzyskać utraconą miłość. To twierdzenie jest prawdziwe na wielu płaszczyznach. Pierwsza powtórka wyrywa go z więzi nieszczęśliwego małżeństwa. Zdobywa fortunę i jako człowiek majętny ma problem, aby odnaleźć prawdziwą miłość w tych wyższych, przepełnionych zimną kalkulacją sferach. Przychodzi ona do niego troszkę nieoczekiwanie, na sam koniec, by ostatecznie paść ofiarą niezrozumiałego resetu powtórek. Kolejna szansa otwiera się przed Jeffem za sprawą swojej dawnej sympatii ze studiów (z którą w “oryginalnym” życiu rozstał się parę miesięcy później). Jeszcze inna: w nieograniczonym, niezobowiązującym, otwartym seksie. Następna w spotkaniu dwóch dusz, mających ze sobą wiele wspólnego, które próbują się odnaleźć w tej chaotycznej rzeczywistości. A może warto spróbować odbudować stare małżeństwo, mając w pamięci wszystkie czynniki, które doprowadziły do jego upadku? Jeff Winston szuka miłości, potrzebuje jej do przetrwania, do złagodzenia bólu straty i bezlitosnej śmierci, które czyhają na niego niezmiennie 18 października 1988 roku. Nie obędzie się bez wzlotów i upadków, bez emocjonalnych wyzwań dla bohatera, które mnie - czytelnika - poruszały do żywego, bo całe to tworzenie więzi i relacji przez Jeffa ostatecznie doprowadzi go do odpowiedzi o sens skazanej na unicestwienie egzystencji. Jest tu również dużo wstawek erotycznych, które miały sensowne uzasadnienie fabularne. Były zmysłowe, napisane z szacunkiem do drugiej strony uwielbienia, nie odsłaniające wszystkich kart, przywołujące odrobinę radości w tym oceanie smutku i utraty. Tak powinien wyglądać erotyzm, a nie to co mamy w literaturze YA fantasy.
Polecam absolutnie każdemu. No, może jakaś szczątkowa wrażliwość jest niezbędna, aby pełnymi garściami czerpać z lektury to, co najlepsze. Wzruszająca, wciągająca historia (nie mogłem oderwać się od niej ani na chwilę, nawet w pracy myślałem tylko o niej), bogata w przemyślenia i przede wszystkim z budującą puentą, która mam nadzieję zostanie z Tobą do końca życia.
Drobna uwaga-ostrzeżenie: książka może wydać się wam banalna, ale moim zdaniem najprostsze/fundamentalne rzeczy w życiu takie są. Sztuką natomiast jest przedstawić ten banał tak, abyśmy nie mogli wyjść po kontakcie z nim obojętnie.
Ps. Ironicznie Ken Grimwood zmarł na zawał serca (tak samo jak Jeff Winston) pisząc sequel “Powtórki”. Miał 59 lat.
“- Czy kiedyś szybowałaś? - zapytał Jeff.
- To znaczy, czy latałam szybowcem? Nie, nigdy.
Objął ją w talii obydwiema rękami i mocno przytulił.
- To poszybujemy - wyszeptał w jej miękkie piaskowe włosy. - Poszybujemy razem.” - str. 192.
“Wiele minęło mych narodzin, i twoich także, Ardżuno
więcej Pokaż mimo toPodczas gdy ja znam je wszystkie, ty nie znasz ich wcale.” - fragment z Bhagawadgita.
“Jeff Winston umarł, rozmawiając przez telefon z żoną.” To nie spoiler, to zdanie otwierające powieść Kena Grimwooda. 43-letni Jeff umiera na zawał w 1988, a następnie budzi się w swoim osiemnastoletnim ciele w 1963 roku z pamięcią o...