Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

“Wiele minęło mych narodzin, i twoich także, Ardżuno
Podczas gdy ja znam je wszystkie, ty nie znasz ich wcale.” - fragment z Bhagawadgita.

“Jeff Winston umarł, rozmawiając przez telefon z żoną.” To nie spoiler, to zdanie otwierające powieść Kena Grimwooda. 43-letni Jeff umiera na zawał w 1988, a następnie budzi się w swoim osiemnastoletnim ciele w 1963 roku z pamięcią o wydarzeniach ostatnich (tym samym nadchodzących) 25 lat. Jak wykorzysta tę szansę na nowy początek?

Żałuję, że nie miałem okazji przeczytać “Powtórki” 10 lat temu. Lekcja, jaka płynie z tej powieści jest ponadczasowa i uniwersalna, ważna w życiu każdego człowieka. Niestety będziecie musieli poznać ją sami, bo zdrada przesłania książki byłaby w tym przypadku spoilerem. Nie fabularnym, lecz emocjonalnym i duchowym. Nigdy nie jest za późno, by przeczytać “Powtórkę”, jednak im wcześniej w swoim życiu weźmiecie się za nią, tym mniejsza szansa, że będziecie później żałować, jak potoczyły się niektóre wasze sprawy.

Należy pochwalić język powieści, który uważam balansuje na tej cienkiej granicy artyzmu i kiczu. Szczególnie będzie to widocznie w późniejszej części lektury, bowiem wraz z kolejnymi stronami stylistycznie jest tu więcej piękna i głębi. Książka bogato opisuje Amerykę lat 60.-80; skupiając się na społecznych konwenansach, trendach, różnicach w postrzeganiu świata, od życia kulturalnego po scenę polityczno-gospodarczą.

Jako, że lądujemy w roku 1963 nietrudno jest się domyśleć, jakie wydarzenie z amerykańskiej historii będzie piastowało w początkowej fabule zaszczytne miejsce. Podobała mi się ta część książki, w której Jeff próbuje rozstrzygnąć, na ile jest w stanie wpłynąć swoją wiedzą na dalsze losy świata. Podobało mi się również to, jak starał się on dociec przyczyn swoich powtórnych reinkarnacji i jak możemy przyrównać te dociekania do pytania o sens naszego istnienia, istotę życia i pojawienia się człowieka we wszechświecie. Owe przemyślenia szczególnie trafnie ilustrują strony 190-191.

Konstatacja na temat przemocy na świecie i ludzkiej obojętności na nią potrafi poruszyć nawet najbardziej skamieniałe serce (no może przesadziłem, takiego nie ruszy zapewne nic). Nie mniej powtórne życia (bo Jeff doświadcza więcej niż jednej powtórki) uwrażliwiają naszego bohatera na cierpienie innych, stawia on jednak w wątpliwość sens ratowania świata, któremu nie ważne jak bardzo staramy się pomóc, to i tak za rogiem czeka kolejna dawka bólu i rozczarowań. Na szczęście na tej pesymistycznej nucie się nie kończy, przynajmniej tyle mogę wam zdradzić (polecam stronę 260).

Ale co najbardziej zapadnie mi w pamięć po lekturze to dogłębna samotność i smutek, jaki odczuwałem obserwując zmagania Winstona z tą nową-starą rzeczywistością. Chcąc zrealizować swoje ambicje, marzenia, nadzieje zawsze tracimy coś w zastępstwie, czasem alternatywa ujawnia przed nami ukryte dotąd pułapki nieszczęść, innym razem zyskujemy coś nowego, by na koniec tylko znów to utracić. Gdzie w tym wszystkim leży sens życia? Nie ukrywam, że obok “Kwiatów dla Algernona” była to najlepsza humanistyczna powieść z elementami fantastyki, jaką kiedykolwiek przeczytałem. A może była ona po prostu dla mnie wyjątkowo osobista? A może po prostu wciąga opowieścią i wzrusza tragizmem postaci?

Na koniec warto wspomnieć, że jest to w zasadzie romans. Główna oś fabularna kręci się wokół Jeffa, który próbuje odzyskać utraconą miłość. To twierdzenie jest prawdziwe na wielu płaszczyznach. Pierwsza powtórka wyrywa go z więzi nieszczęśliwego małżeństwa. Zdobywa fortunę i jako człowiek majętny ma problem, aby odnaleźć prawdziwą miłość w tych wyższych, przepełnionych zimną kalkulacją sferach. Przychodzi ona do niego troszkę nieoczekiwanie, na sam koniec, by ostatecznie paść ofiarą niezrozumiałego resetu powtórek. Kolejna szansa otwiera się przed Jeffem za sprawą swojej dawnej sympatii ze studiów (z którą w “oryginalnym” życiu rozstał się parę miesięcy później). Jeszcze inna: w nieograniczonym, niezobowiązującym, otwartym seksie. Następna w spotkaniu dwóch dusz, mających ze sobą wiele wspólnego, które próbują się odnaleźć w tej chaotycznej rzeczywistości. A może warto spróbować odbudować stare małżeństwo, mając w pamięci wszystkie czynniki, które doprowadziły do jego upadku? Jeff Winston szuka miłości, potrzebuje jej do przetrwania, do złagodzenia bólu straty i bezlitosnej śmierci, które czyhają na niego niezmiennie 18 października 1988 roku. Nie obędzie się bez wzlotów i upadków, bez emocjonalnych wyzwań dla bohatera, które mnie - czytelnika - poruszały do żywego, bo całe to tworzenie więzi i relacji przez Jeffa ostatecznie doprowadzi go do odpowiedzi o sens skazanej na unicestwienie egzystencji. Jest tu również dużo wstawek erotycznych, które miały sensowne uzasadnienie fabularne. Były zmysłowe, napisane z szacunkiem do drugiej strony uwielbienia, nie odsłaniające wszystkich kart, przywołujące odrobinę radości w tym oceanie smutku i utraty. Tak powinien wyglądać erotyzm, a nie to co mamy w literaturze YA fantasy.

Polecam absolutnie każdemu. No, może jakaś szczątkowa wrażliwość jest niezbędna, aby pełnymi garściami czerpać z lektury to, co najlepsze. Wzruszająca, wciągająca historia (nie mogłem oderwać się od niej ani na chwilę, nawet w pracy myślałem tylko o niej), bogata w przemyślenia i przede wszystkim z budującą puentą, która mam nadzieję zostanie z Tobą do końca życia.

Drobna uwaga-ostrzeżenie: książka może wydać się wam banalna, ale moim zdaniem najprostsze/fundamentalne rzeczy w życiu takie są. Sztuką natomiast jest przedstawić ten banał tak, abyśmy nie mogli wyjść po kontakcie z nim obojętnie.

Ps. Ironicznie Ken Grimwood zmarł na zawał serca (tak samo jak Jeff Winston) pisząc sequel “Powtórki”. Miał 59 lat.

“- Czy kiedyś szybowałaś? - zapytał Jeff.
- To znaczy, czy latałam szybowcem? Nie, nigdy.
Objął ją w talii obydwiema rękami i mocno przytulił.
- To poszybujemy - wyszeptał w jej miękkie piaskowe włosy. - Poszybujemy razem.” - str. 192.

“Wiele minęło mych narodzin, i twoich także, Ardżuno
Podczas gdy ja znam je wszystkie, ty nie znasz ich wcale.” - fragment z Bhagawadgita.

“Jeff Winston umarł, rozmawiając przez telefon z żoną.” To nie spoiler, to zdanie otwierające powieść Kena Grimwooda. 43-letni Jeff umiera na zawał w 1988, a następnie budzi się w swoim osiemnastoletnim ciele w 1963 roku z pamięcią o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest dokładnie tak jak mówią - lektura “Domu z liści” jest doświadczeniem, którego nie sposób komuś przekazać zaledwie opowiadając o książce. Trzeba je przeżyć na własnej skórze, aby wydać indywidualny osąd w kwestii tego, czy jest to coś genialnego, czy marnotrawstwo papieru w oryginalnej formie. Nie ma nic pomiędzy, ewentualnie będziesz przedkładał zainteresowanie jednym wątkiem ponad drugim, ale całościowo albo zostaniesz emocjonalnie roztrzaskany albo poirytowany i rozczarowany. Jak widać po mojej ocenie jestem w tej pierwszej grupie, więc przejdźmy już do rzeczy. Pomijam rys fabularny wałkowany ad infinitum w każdej recenzji, pomijam typograficzne triki, od którego zaczyna każda opinia o tej książce. Nie zamierzam wymyślać koła na nowo. Jeśli nie słyszeliście wcześniej o “Domu z liści” to odpalicie sobie na chybił-trafił dowolną recenzję tej książki (albo opis okładkowy). Ja wolę się skupić na tym, co mnie zachwyciło w tej powieści.

1.

Do lektury można podejść na wiele różnych sposobów i każdy z nich może zapewnić satysfakcjonujące przeżycie. Możemy starać się podejść do niej metodycznie, jak do skomplikowanej zagadki, robić notatki, wyszukiwać powiązania pomiędzy historiami, nieścisłości w relacjach, wyszukiwać w tekście ukrytych znaczeń, przechodząc przez indeks zamieszczony na końcu możemy przyswajać wszystkie wzmianki o danym pojęciu i postarać się znaleźć logiczne powiązania pomiędzy nimi. Możemy także podejść swobodnie, czerpiąc radość z fabuły i nie doszukiwać się nie wiadomo czego w każdej linijce tekstu, nie próbować odkryć jakiś zawiłych sensów w nonsensie. Autor pozostawia również otwartą furtkę dla wytłumaczeń racjonalnych, ale jeśli chcemy upierać się przy głosie szaleństwa, to też jest taka opcja - pytanie jednak pozostaje “Czyjego szaleństwa?” Możemy czytać jak historię o nawiedzonym domu, który skrywa przed bohaterami i czytelnikiem multum nierozwiązywalnych tajemnic. Możemy potraktować “Dom z Liści” jak character studies, całkowicie skupić się na analizie ludzkich zachowań, uczuć, przeszłości i jak te postacie wchodzę ze sobą w dynamiczne interakcje. Możemy też wybrać styl mieszany, czyli zachować wysoki poziom koncentracji podczas lektury, ale nie podchodzić obsesyjnie do każdego niezrozumiałego elementu, wertując książkę wprzód i w tył, zdać się na postrzeganie intuicyjne, wdać się w rezonans z treścią - metaforycznie rzecz ujmując pozwolić sobie na błądzenie w labiryncie, słyszenie echa pomiędzy wątkami, abyście rozumieli tekst na takiej szerszej płaszczyźnie. I tak też do tego podszedłem, przy czym jeśli miałbym wam poradzić, na czym się skupić najbardziej, to na bohaterach ze szczególnych uwzględnieniem ich osobistych ciemności. Zapamiętywać ich troski, wątpliwości, traumy, notować w pamięci lub na kartce, abyście postrzegali ich zachowania w pełnowymiarowej perspektywie.

2.

Podczas lektury przypominały mi się horrory, które podobały mi się za młodu. Mało się w nich działo pod kątem emocjonującej akcji, dzięki czemu trzymały w napięciu, wiele rzeczy pozostawało w kwestii niedopowiedzeń, wysoki nacisk był kładziony na bohaterów, na psychologiczny aspekt dotknięcia nieznanego i niepojmowalnego. Pasuje tu sformułowanie “horror psychologiczny”, bowiem moim zdaniem klucz do poprawnego zinterpretowania zamysłu autora leży w zrozumieniu, czym dla bohaterów jest tytułowy dom, zrozumieć fenomen zjawisk paranormalnych na poziomie symbolicznym. Dam wam mały przedsmak takiego postrzegania. Mówi się, że “znamy coś jak własną kieszeń”. O czym jeszcze możemy mówić, że posiadamy najpełniejszą informację ze wszystkich żyjących ludzi? O naszym domu. Gdybyście nagle stracili wzrok potrafilibyście mniej-więcej określić układ ścian, jak dotrzeć do kuchni, na której półce wymacać cukier. Odnieśmy teraz to do człowieka. No więc dom symbolizuje to, co znajome w nas samych, co wiemy o sobie, nasze poukładane myśli, nasze wyraźne wspomnienia, nasze dające się wytłumaczyć zainteresowania, poglądy, preferencje. Aż tu nagle w tym domu pojawiają się drzwi do korytarza, pozbawionego okien (przez które moglibyśmy zajrzeć do wnętrza siebie),całość skąpana w mroku i niewiedzy. Korytarz ciągnie się nieskończenie daleko, meandruje niczym labirynt, łączy pomieszczenia przed nami ukryte, które znajdują się przecież wewnątrz naszego domu, ale owe dodatkowe przestrzenie nie korespondują z tym, co możemy zaobserwować z zewnątrz (nie ma widocznego wpływu na zewnętrzną rzeczywistość, ale jednak stanowi istotny element wnętrza) . Nie ma tam światła, tylko mrok i czarne ściany. Jeśli już dom porównaliśmy do naszego wnętrza, to niezbyt trudno jest nam zrozumieć, jakie znaczenie kryje się za czarnym korytarzem, który ukształtował (poza świadomym postrzeganiem) całą ukrytą, wewnętrzną strukturę w nas samych. W książce natomiast ukryte przejścia otwierają się przed nami, konfrontując bohaterów z tą wewnętrzną ciemnością, z tą mroźną nicością. Pozwala im zajrzeć w głąb siebie i na podstawie tego co tam znajdą podjąć dalsze życiowe decyzje. Według mnie kapitalnie zostało to przedstawione i chylę czoła przed autorem, który z tak klarownej (z pozoru nawet prostej) abstrakcji potrafił stworzyć powieść, w ramach której nadał wydarzeniom namacalnego ciężaru istotności. Ciężaru, który pochłonięty lekturą czytelnik czuje całym sobą, może doprowadzi nawet do tego, że skonfrotuje się on również z własną ciemnością? Na koniec w aspekcie horroru dodajmy jeszcze ten myk w postaci found-footage/paradokumentu, zabieg narracyjny, który obecnie już mnie nie kręci, jednak za dzieciaka wywoływał u mnie poczucie surowego realizmu.

3.

Miałem nie mówić nic o typograficznych trikach, ale krótko muszą oddać autorowi, że zabieg mu się udał. Nie sądziłem, że w jakimkolwiek stopniu układ tekstu wpłynie na to, jak go odbieram, ale najmocniej utkwiły mi w głowie strony w większości puste. Te kilka słów na kartce, odpowiednio rozmieszczone, wytworzyły nastrój ciszy, grozy, izolacji, a także w immersyjny sposób korespondowały z fabułą. Przypisy źródłowe być może nie były moim zdaniem istotnym aspektem mojego “doświadczania” treści, jednak z samych komentarzy Zampano i Wagabundy już wynikało jakieś głębsze zrozumienie (bądź większa konfuzja). Bardzo podobały mi się nakładające się rzeczywistości obydwu wątków powieści - te echa historii, które kazały mi się zastanowić nad tym, co dokładnie obserwujemy. Czy jest to znak tego, że w relacji Navidsona (choć w świecie przedstawionym książki jest to przecież fikcja) kryje się prawda, która została semantycznie wtłoczona w notatki Zampano, czy jest to tylko i wyłącznie echo - zniekształcenie dźwięku, w którym dostrzegamy łańcuch przyczynowo-skutkowy jedynie z powodu pozornego podobieństwa? Być może książka oddziałuje na psychikę Johnny’ego w zupełnie naturalny sposób, a jego szaleństwo indukowane narkotykami i alokoholem połowują ową ciemność do życia. Pozostaje pytanie, czy notatki Zampano są wytworem umierającego umysłu, czy ciemność jednego człowieka zrodziła ciemność innego, czy zarówno Navidson, Zampano i Wagabunda są kolejnymi ofiarami mentalnego załamania dodatkowo wzmacnianego przez spisaną fikcję, osiągającej efekt spirali z każdym kolejnym czytelnikiem? A może ktoś zupełnie inny jest autorem? Są w tekście wskazówki, które potrafią przyczynić się do powstania zupełnie odjechanych teorii spiskowych. Nie zamierzam o nich opowiadać, bo byłoby to zbyt zubożające doznania czekające przed potencjalnym czytelnikiem, ale powiem jedno - mały ptaszek w prawym dolnym rogu kazał mi się kilka razy zastanowić nad “realnością” owych wydarzeń.

4.

Moim zdecydowanie ulubionych fragmentem lektury były listy matki do syna - Johnny’ego Wagabundy - z zakładu psychiatrycznego Wieloryb. Ta delikatność, słodkość, troska i miłość matki skontrastowana z jej szaleństwem, niewiarą, psychozą jest porażająca. Tworzy nastrój tak wyalienowany, mroczny, przejmujący, że trudno było mi ruszyć dalej po tym, co przeczytałem w tym dodatku. W jednym liście matki istnieje również ukryta wiadomość złożona z pierwszych liter poszczególnych słów. Bardzo wolne przepisywanie tego na kartkę, by móc przeczytać tekst w całości to było coś okropnie smutnego, wręcz boleśnie dołującego. Cały ten fragment poruszył mnie do głębi, szczególnie, że do końca tak naprawdę nie wiadomo, co w rzeczywistości miało miejsce w murach szpitala, a co należy zrzucić na karb chorego umysłu. Manie prześladowcze to w końcu bardzo typowy objaw choroby psychicznej i czasami nie sposób oddzielić ich od prawdy, można wyłącznie próbować znaleźć jakieś niezgodności, ale jeśli są minimalne, to potrzeba do tego detektywa, a nie czytelnika “płynącego z prądem opowieści”. W każdym razie w każdym wątku mamy do czynienia z narratoram, któremu nie możemy ufać. I od nas zależeć będzie, w co uwierzymy, a co w nie.

5.

Postacie są bardzo interesujące. Niejednoznaczne (choć może się tak nie wydawać na pierwszy rzut oka),pełne wewnętrznej złożoności, których analizach była często równie ciekawa co sama akcja właściwa. Podobało mi się również to, jak autor porozrzucał te wskazówki na ich temat na przestrzeni powieści. Np. wątek Wagabundy wydaje się stosunkowo nieznośny - chłop pije, ćpa, notorycznie uprawia seks z każdą napotkaną dziewczyną. Żaden z czytelników nie pała sympatią do tego gościa, bo i z jakiej racji? Aż w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że focus mojej uwagi jest źle skalibrowany. Powinienem zadać sobie pytanie, co było praprzyczyną tej ciemności, w której Johnny jest pochłonięty, jaki wydarzenia, o których bohater nie chce nam opowiadać, popchnęły go na ścieżkę życia pozbawionego znaczenia. W każdych kolejnych rozdziałach poznajemy lepiej przeszłość Wagabundy, byśmy ostatecznie doszli do czegoś, co całkowicie przedefiniowuje sposób, w jaki sam Johnny widział samego siebie. Ten ostry sztylet tkwiący głęboko w jego sercu ostatecznie okazał się być do pewnego stopnia nieprawdziwy, oparty na zafałszowanych wspomnieniach z dzieciństwa. Choć nie zawsze tak się dzieje (patrz: Karen, żona Navidsona). I to jest w tej książce chyba najlepsze: że bohaterowie zmagają się ze swoją osobistą ciemnością, której geneza jest za każdym razem inna, ale też i rozwiązania są zupełnie różne. I jeśli tak spojrzeć na tą powieść, jak na drogę człowieka z głębin ku świetlistej powierzchni, ale różnymi stylami pływackimi, to ostatecznie otrzymujemy dotkliwą opowieścią o człowieczeństwie i tym, jak trauma nas odmienia i jak my możemy na nią odpowiedzieć...

VI

Krótko o tym, co dla mnie nie zagrało: wątek Wagabundy jest rzeczywiście mniej interesującą częścią powieści. Jego ciągłe seks-eskapady były niesmaczne i męczące (na szczęście pod koniec ten aspekt traci na znaczeniu). Za każdym razem chciałem ponownie wrócić do relacji Navidsonów i eksplorować dalej ideę domu. Nie wszystkie fragmenty realnie mnie ciekawiły. Gdybym miał wykreślić krzywą przedstawiający poziom mojego zainteresowania w trakcie lektury, to przypominałby on wykres EKG pacjenta, który właśnie ma zawał serca. Dla przykładu po środkowej części kulminacyjnej poświęconej eksploracji ciemnych korytarzy w domu Navidsonów następuje część o tym, jak różni ludzie zareagowali na film z ekspedycji. Aż mi się chciało je przeskoczyć, wydawały się tak miałkie w porównaniu z tym, co przed chwilą przeżyliśmy. Tak samo niektóre dodatki oraz przypisy są po prostu pomijalne/niepotrzebne. Fragmenty na temat znaczenia labiryntu oraz echa są tak gęste i bełkotliwe, że miejscami aż grafomańskie. Nie byłem jednym z tych, co googlowali źródła aby sprawdzić, czy są prawdziwe czy zmyślone, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że ktoś mógłby tak grzmocić w bambus* na powyższe tematy. Bardzo jestem również ciekaw, jak do książki podszedłby jakiś zawodowy psycholog, bo o ile pod wieloma względami psychologiczna warstwa powieści jest bardzo trafnie i interesująco pogłębiona, o tyle czasem uśmiechałem się do siebie, gdy czytałem o tym jak z jakiejś pojedynczej klatki filmu Navidona stado psychologów tworzyło całe ściany tekstu moim zdaniem nadinterpretują to, co postacie skrycie myślę na dany temat. Tworzyli całe wieżowce interpretacji, założeń, wzajemnych powiązań, które mogły się zazębiać, ale wcale nie musiały. Było to jak wróżenie z fusów lub dostrzeganie twarzy na powierzchni Marsa, by potem krzyknąć “Patrzcie, to Ponurak!”**. I takie coś niby w poważnych pracach z zakresu psychologii? Jestem ciekaw, czy jest to standardowa metoda postępowania, tworzenie takich narracji z niejednoznacznych poszlak, przenoszenie wszelkiego ryzyka zaistnienia błędów poznawczych na obiekt badania.

VII - to już prawie koniec...

Pewnie o wielu rzeczach zapomniałem (jak choćby o tym, że przez pół lektury robiłem własne notatki z każdego rozdziału, by potem porzucić te wysiłki na rzecz immersji; to że technologia jest przestarzała i nie istniał jeszcze google pozwalający bohaterom sprawdzić cytat lub tłumaczenie z każdego języka obcego on demand i to pozwala tej powieści rozkwitać; zapomniałem o tłumaczeniach, o stylu, który momentami potrafił wznieść się na wyżyny piękna w introspekcji, o innych ciekawych typograficznych układach, o dygresjach - jednych ciekawszych, innych ślamazarnych, o powracających motywach i mocnym skojarzeniu z Piranesi Susanny Clarke***, o przeszłości i genialnie zarysowanej relacji Willa i Karen, o bajkopisarstwie Johnny’ego, o wszystkich dodatkach i ulubionych fragmentach itp. etc.) ale nie starczyło mi (oraz prawdopodobnie też Tobie) cierpliwości.

“Dom z Liści” to przebogata lektura-doświadczenie. Miejscami sucha jak dokument, miejscami meandrująca jak myśli szaleńca, miejscami mrocza i obezwładniająca otaczającą pustką, ale nade wszystko w centrum tego wszystkiego stoi każdy z nas próbujący zrozumieć, kim tak naprawdę jesteśmy i jak okiełznać naszą skrywaną ciemność. Powieść jest wielowarstwową układanką, horrorem psychologicznym na wskroś przeszytym nićmi niepokoju, zaszczucia i wątpliwości. Interpretacyjna przyjemność.

““Little solace comes
to those who grieve
when thoughts keep drifting
as walls keep shifting
and this great blue world of ours
seems a house of leaves

moments before the wind.”****


*Inaczej: Gadać głupoty, https://www.miejski.pl/slowo-Pieprzy%C4%87+w+bambus, dostęp: 26.04.2024
**Nawiązanie do Harrego Pottera i lekcji wróżbiarstwa. Dodać źródło później.
***Przyznaj się Suzi, musiałaś czytać House of Leaves, zanim stworzyłaś swoją cieniutką powieść, mam rację? Westybul, Wielka Sala, albatros, eksploracja labiryntu, krótkometrażowe filmy ze środka - przypadek?
****Zampano, House of Leaves, Wydawnictwo XXX, 3rd Edition, Rok 20XX, str. @$&

owarB
az
ćśoławrtyw.
ełzeiN
owtsńelazs,
ein?

Jest dokładnie tak jak mówią - lektura “Domu z liści” jest doświadczeniem, którego nie sposób komuś przekazać zaledwie opowiadając o książce. Trzeba je przeżyć na własnej skórze, aby wydać indywidualny osąd w kwestii tego, czy jest to coś genialnego, czy marnotrawstwo papieru w oryginalnej formie. Nie ma nic pomiędzy, ewentualnie będziesz przedkładał zainteresowanie jednym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na wskroś klasyczne podejście do science fiction. Historia multimilionera Simeona Kruga, który postanawia wybudować wielką szklaną wieżę, za pomocą której mógłby wysłać wiązką tachionową odpowiedź na otrzymaną z kosmosu wiadomość od pozaziemskiej cywilizacji. Lecz tak naprawdę nie to jest główną osią fabuły, a temat androidów: ich człowieczeństwa, praw oraz przede wszystkim wolności. Krug używa androidów jako siłę robocza do urzeczywistnienia swojego marzenia o nawiązaniu pierwszego kontaktu.

Co mnie zachwyciło w tej książce to ciężar poruszanych tematów. Silverberg konstruuje narrację niby z niewielu elementów ale tak je pogłębia, że nadaje im wiarygodności. Interesujące jest wątek religii androidów, które za swojego wybawiciela od przedmiotowości i cierpienia uznają swojego stwórcę, Kruga. Ten jednak postrzega androidy jako zaawansowane narzędzie, które co prawda jest inteligentne, to jednak ich jedynym celem istnienia jest służba ludzkości. Jak zareagują androidy na wieść o tym, że stwórca zawiódł nadzieje swojego stworzenia?

Świetnie zarysowana jest również postać Alfy Watchmana, androida koordynującego prace związane z budową wieży. Jest on również głównym akolitą wiary w Kruga-wyzwoliciela. Należy wspomnieć, że cały ten kult jednostki jest ścisłą tajemnicą wszystkich androidów. Ludzie nie mają o nim najmniejszego pojęcia, tak samo o istnieniu katedr, gdzie maszyny modlą się o lepsze jutro.

Jest też syn Kruga - Miguel - zdradzający żonę, której nie kocha, z androidem. Towarzyszy mu przy tym utajone wrażenie perwersji, bowiem wizyta w fabryce androidów uświadamia mu różnice pomiędzy człowiekiem, a maszyną. Zastanawia się, czy jest to pożądanie przedmiotu, czy za tymi sztucznie wyprodukowanymi oczami kryje się coś prawdziwego?

Silverberg umiejętnie naszkicował relację android-stwórca, którą bardzo łatwo możemy przełożyć na relację człowiek-Bóg. Towarzyszą temu wątpliwości, pytania odnośnie wielkiego planu, troska o to, co sobie Stwórca o nas myśli - czy nasze cierpienia stanowią próbę charakteru, czy może jest całkowicie obojętny na nasz los. Być może pobudki jego tworzenia nie są całkowicie czystej natury - bowiem czy Krug pragnie wysłać wiadomość w gwiazdy, aby ludzka samotność we wszechświecie dobiegła końca, czy może pragnie on kontaktu wyłącznie po to, aby zaspokoić swoją własną ciekawość? Osiągnąć coś wielkiego po tym, jak zaczynał z niczym? Możemy się zastanowić, czemu Krug szuka innej inteligencji będąc kompletnie ślepym na fakt, że tuż obok jego nosa rodzi się nowy gatunek zdolny do emocji, pragnień, własnych przemyśleń, zdolny do wykoncypowana idei niematerialnego Boga przemawiającego do nich przez ludzkiego awatara? Czym się różni człowiek wyprodukowany od naturalnie poczętego, czemu tak łatwo jesteśmy w stanie odebrać zależnym bytom atrybuty świadomych istot?

Powieść jest ostrzeżeniem, ale też przykładem tego, jakie konsekwencje może mieć nasza megalomania i niezdolność do ujrzenia ducha w maszynie. Dominuje ów strach przed uzmysłowieniem sobie, że androidy są bardziej ludzcy niż ludzie, że potrafią być inteligentniejsi i sprawniejsi fizycznie od nas, a co za tym idzie nasza dominacja w świecie jest wyłącznie tymczasowa.

Świetny był również fragmenty poświęcony ludzkiemu dążeniu do poszerzenia swojej wiedzy, sięganiu dalej, wyżej, głębiej w świat. Oby poszedł za tym również rozwój moralny naszego gatunku. Silverberg w ciekawy sposób pokazał życie androidów na najniższym poziomie zaawansowania (Gammy), ich los potrafi być skrajnie przejmujący. Autor inteligentnie konfrontuje androida oraz człowieka poczętego metodą in vitro. Oboje urodzeni pozamacicznie dzięki cudom nowoczesnej technologii, w imitacji biologicznych procesów rozrodczych - jeden jednak szczyci się godnością człowieka, drugi jest własnością. Jedyna istotna różnica leży w zasadzie w produkcyjnym charakterze tego drugiego. Uzasadniona zatem wydaje się podskórna awersja "człowieka z probówki" wobec androida, którego zewnętrznie odróżnia jedynie czerwony kolor skóry. Za dużo jednak jest tych wszystkich podobieństw, aby człowiek nie miał wrażenia, że spoglądając na androida patrzy w lustro.

Istnieje również Partia Wyzwolenia Androidów, która próbuje odmienić ich status na forum światowego rządu. Wątek ten mógł zostać odrobinę bardziej rozwinięty, ale z całą pewnością jest istotny dla rozwoju fabuły. Ostatnie 25 stron tej książki jest bardzo dobre, aż wstrzymałem oddech w momencie ostatecznej konfrontacji religijnych nadziei z twardą rzeczywistością. A wszystko zaczęło się od (w pewnym sensie) przypadkowej śmierci jednego mało znaczącego androida i tego, jaką to wywołało lawinę reakcji oraz… szokującego braku reakcji.

Jest to bardzo dobre uzupełnienie dla Blade Runnera (to skojarzenie pojawiło się w moim umyśle po raz pierwszy na wieść, że androidy - całkowicie ludzkie we wszystkich aspektach fizjologicznych - pozbawione zostały zdolności prokreacji). Nie jest oczywiście tak dobre, ale doskonale dociera do istoty rzeczy. Jedyny minus tej książki przedstawia się w (nie będę bawił się nawet w półsłówka) seksistowskim postrzeganiu kobiet przez Silverberga. Za każdym razem, gdy czytam jego książki nie potrafię uwierzyć, jak człowiek obdarzony tak bogatą wyobraźnią nie potrafił dostrzec kobiety na większej ilości płaszczyzn niż tylko tyłek i piersi. Ja wiem, że facet pisał również pornografię, ale mógłby spróbować spojrzeć na płeć piękną przynajmniej jako element społeczeństwa, skoro ma trudności z dostrzeżeniem jednostki. Nie ukrywam, przeszkadzało mi to i zostawiało nieustanny niesmak, że podoba mi się książka autora o tak płytkim spojrzeniu na 50% populacji.

Szklana wieża, przezroczysta w środku i pnąca się ku rozgwieżdżonemu niebu, a także jej zwieńczenie stanowią poruszający duszę symbol. Nie jestem pewien, czy sobie tego nie dopowiadam, dlatego pozwolę czytelnikom, aby samodzielnie podjęli się próby interpretacji owego faktu, że najwyższa budowla świata (planowo 1,5 km wysokości) zachwycała wielobarwnymi refleksami światła, jednocześnie przez środek przedzierała głównie pustka.

Lektura jest lekka, inteligentna, na dwa wieczory, z ciekawymi postaciami, których pragniemy poznać i zrozumieć motywacje, najważniejszy jest jednak ciężar historii - bowiem motyw niewolnictwa zaprezentowany za pomocą androidów, rasy sztucznie podległej/gorszej, jest uniwersalny i miejmy nadzieję, że nie do końca ponadczasowy. Intrygujące zakończenie (może z pominięciem ostatniego rozdziału), ciekawe dialogi oraz wciągająca fabuła sprawiają, że książkę warto przeczytać nawet dziś. Zaznaczę jeszcze raz - to nie jest nowe podejście i redefinicja tematu. Ale jest to zrobione z dbałością o szczegóły i głębią ukrytą pod fałdami prostej opowiastki o tym, czym jest tak naprawdę człowieczeństwo.

Na wskroś klasyczne podejście do science fiction. Historia multimilionera Simeona Kruga, który postanawia wybudować wielką szklaną wieżę, za pomocą której mógłby wysłać wiązką tachionową odpowiedź na otrzymaną z kosmosu wiadomość od pozaziemskiej cywilizacji. Lecz tak naprawdę nie to jest główną osią fabuły, a temat androidów: ich człowieczeństwa, praw oraz przede wszystkim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Ośmiornica jest “rodu zakałą, zbrodniarzem nędznym, tułaczem”, którego potępia Homer. Jej samotność i tragicznie krótkie życie są nieprzekraczalną barierą uniemożliwiającą stworzenie kultury. Ta książka zadaje jednak pytanie: “A co, gdyby?”. Co gdyby pojawił się gatunek ośmiornic, które żyłyby dłużej i zdołały osiągnąć wymianę informacji między pokoleniami oraz życie społeczne? Co jeśli taki gatunek już się pojawił, bez naszej wiedzy? Co się wtedy stanie?”

1. WSTĘP

Może zacznę od tego, że nie będę w tej recenzji obiektywny. Takie science fiction pragnę czytać - inteligentne, poszerzające wiedzę, o nauce za pomocą której możemy lepiej zrozumieć świat. Zacząłem się obawiać, że Amerykanie nie piszą już o niczym innym jak tylko o rasizmie, kolonializmie i jak to jest być niehetero. Książka wymaga nieustannego skupienia i myślenia. Jeśli choć na chwilę sobie odpuścisz, pozwolisz sobie na umysłowy relaks, to zaczniesz się nudzić. Jeśli interesujesz się nauką popularną i z zaangażowaniem słuchałeś przemyśleń Marcina Przybyłka (autor SF, napisał serię o Gamedecu) w Astrofazie na temat sztucznej inteligencji oraz pojęcia piękna/sztuki w świecie zwierząt, to jest to książka idealnie dla Ciebie. Fabuła jest interesująca, ale to głównie dla intelektualnych rozważań ta powieść została napisana i na tym opiera się jej główna wartość. Umieściłbym ją gdzieś pomiędzy twórczością Petera Wattsa i Paolo Bacigalupiego.

2. KRÓTKI RYS FABULARNY

Akcja książki podzielona jest na trzy wątki. Głównym jest ten rozgrywający się na Con Dao, jednej z wysepek archipelagu położonego u wybrzeży Wietnamu. Na miejsce dociera Ha Nguyen, specjalistka od biologii morskiej. Pragnie zbadać, czy miejscowy rodzaj ośmiornic wykształcił u siebie zdolność komunikacji za pomocą języka symbolicznego oraz kulturę. W jej poczynaniach towarzyszyć jej będą Altantsetseg, pracownica ochrony dbająca, aby nikt postronny nie kręcił się na terenie archipelagu oraz Evrim - pierwszy i jedyny na świecie android obdarzony świadomością.

Drugi wątek koncentruje się na Eiko, który wyemigrował do Autonomicznej Strefy Handlowej Ho Chi Minh, lecz tam został porwany i siłą wcielony do niewoli na pokładzie trawlera kierowanego przez sztuczną inteligencję. Niewolnicy pod czujnym okiem strażników są wykorzystywani do pracy przy wyławianiu ryb. Trzeci wątek ukazuje tajemniczą kobietę o złotych paznokciach, z anonimizującą powłoką abglantzu na twarzy. Zleca ona hakerowi włamanie się pewnej skomplikowanej sieci neuronowej. Dokładny cel ataku jest nieznany lecz pewne jest to, że ma on jakiś związek z wydarzeniami na wyspie Con Dao, bowiem niektórzy ewakuowani z tamtejszych terenów przez korporację DIANIMA stają się ofiarami cichych zabójstw.

3. CZĘŚĆ OPINIOTWÓRCZA I RECENZENCKA (uwaga: długie! Nie chce Ci się czytać, przejdź do podsumowania w pkt 4)

Można powiedzieć, że ‘Góra pod morzem” to historia o pierwszym kontakcie, tyle że bez kosmitów. Autor zestawia ze sobą takie pojęcia jak myślenie, inteligencja, pamięć, świadomość, jaźń i stara się nakreślić wzajemne powiązania między nimi. Książka przede wszystkim podejmuje temat świadomości, języka oraz kultury i każe nam się zastanowić, jaki procesy sprzyjają ich powstawaniu, a czym są czynniki ograniczające ich powstawanie w świecie nieludzkim (świecie zwierząt oraz sztucznej inteligencji).

Ray Nayler postanawia wziąć na tapet ośmiornice i za ich pomocą przedstawić czytelnikowi ogrom zagadnienia, jakim jest tworzenie się zaawansowanych struktur kultury i umysłu. Poczynając od anatomii, przez długość życia, warunki panujące w środowisku, poziom wystawienia na niebezpieczeństwa z zewnątrz, cykl rozrodczy, zdecentralizowaną budowę układu nerwowego, ciekawość świata, terytorialność po umiejętność wykorzystywania intelektu do posługiwania się narzędziami. Powyższe, a także wiele innych czynników, które nie przychodzą mi w tej chwili do głowy determinują sposób, w jaki gatunek się rozwija i postrzega swoje miejsce w świecie.

Co musi się zadziać, aby u zwierząt z natury samotników zaczęły się tworzyć instynkty rodzinne, działania w grupach? Jak istotną rolę w procesie kształtowania świadomości odgrywa umiejętność wykonywania operacji językowych na symbolach, jak ważne jest pismo, dostępne zmysły, a tym samym nasze wyobrażenie o świecie przez nie interpretowanym (umwelt jest tą częścią świata dostępną dla naszych zmysłów) i jak to wszystko wpłynie na sposób komunikowania się ze sobą osobników tego samego gatunku. Autor nie zatrzymuje się w tym miejscu. Możemy zadać sobie pytanie - jak zatem te wszystkie elementy odnoszą się do naszych prób porozumienia się z umysłami innymi niż ludzki, od czego zacząć, jak wiele rzeczy stoi na przeszkodzie we wzajemnym zrozumieniu kogoś zupełnie różnego od nas i jak ta wiedza przekłada się na sposoby projektowania zaawansowanych sztucznych inteligencji w oparciu o ludzki konektom (kompletna mapa sieci połączeń neuronalnych). Skoro język symboliczny wypływa ze świata fizycznego/zewnętrznego to może on stanowić podstawę do nawiązania skutecznego kontaktu, przerzucić międzygatunkowy most nad wąwozem niedopasowania i niezrozumienia.

Warto zauważyć, że tak jak ośmiornice są z reguły samotnikami, tak samo ludzcy bohaterowie w książce Naylera czują się odseparowani od reszty ludzkości, obojętni, niezrozumiali, samotni wśród własnego gatunku. Ha wychowała się w sierocińcu i nie wykształciła w nim znaczących relacji, postrzegała tą społeczność jako środowisko rywalizacji, sama czując się niezauważona. Ochroniarka jest weteranką chińsko-mongolskiej wojny, trzymająca się na dystans od innych ludzi pod fasadą przestarzałego translatora językowego. Eiko (ten co go porwali) obojętny na los innych, zapamiętuje jedynie informacje o nich w swych pałacach pamięci, ale nie czuje się częścią ludzkości. Haker jest wiecznie samotny, relacje opiera na przygodnym seksie. Pochodzący z ekonomicznie ubogiej rodziny, nie stać go było na najnowsze systemy VR i SI ułatwiające przedzieranie się przez sieci neuronowe, więc od dziecka musiał korzystać z bardziej intuicyjnych sposobów eksplorowania sztucznych umysłów. No i jest jeszcze najbardziej jaskrawy przykład, czyli Evrim - jedyny android na świecie. Niby bardzo ludzki, ale nie potrafiący zapominać, nie potrzebujący snu ani jedzenia. Przeszedł ostateczny test Turinga, zdolny do uczuć i zwątpienia w swoją świadomość, jednak na pewnym poziomie zupełnie od nas różny. Prawnie wykluczony ze społeczeństwa, samotny i jedyny przedstawiciel swojego gatunku.

W kontekście nabywania przez ośmiornice instynktów grupowych potrzebnych do wytworzenia kultury i świadomości ludzie w powieści są lustrem dla głowonogów. Próby porozumienia się ludzi (zrozumienia się nawzajem) w obrębie własnego gatunku odzwierciedlają problemy stojący przed ośmiornicami ku osiągnięciu czegoś na kształt cywilizacji. W książce tak naprawdę mamy trzy odmienne gatunki - ludzi, głowonogi oraz SI. Tym ostatnim poświęcono równie wiele (o ile nie nawet więcej) miejsca niż samej faunie oceanów. Autor przybliża nam osobę Evrima ale nie tylko. Są również automnisi, którzy nadzorują teren świątyni należącej do Republiki Tybetańskiej oraz dbają o wylęg żółwi na lokalnej plaży (bardzo podobał mi się motyw lokalnej ekologii w tej książce, chyba najmocniej ze wszystkich książek o podobnej tematyce), a także tybetańskie drony, które posiadają coś na kształt niezależności procesów decyzyjnych, jednocześnie łącząc się z ludzkim operatorem. Ich sposób funkcjonowania przypomina macki ośmiornic cechujące się pewnym rodzajem autonomii działania, ograniczonej jednak przez centralny ośrodek decyzyjny (mózg = operatora).

Gdy obserwujesz te wszystkie inteligencje z boku zastanawiasz się jako czytelnik, jakie procesy odbywają się tam pod powłoką? W jakim stopniu jest to myśl, a w jakim algorytm? Nie znamy dokładnej budowy tych SI, możemy obserwować tylko ich działania w świecie, a tym samym kształtowało się we mnie takie wrażenie istnienia “magicznej skrzynki”, idąc dalej - na ile procesy powstałe w tej maszynowej “magicznej skrzynce” ustępują tym przebiegającym w naszej skrzynce, tej zbudowanej z białka? Skoro w poprzednich akapitach mowa była o różnicach w wewnętrznej strukturze układu nerwowego pomiędzy ludźmi a ośmiornicami, to kiedy przestaniemy utożsamiać świadomość z procesem odbywającym się jedynie na modłę naszych organicznych narządów przetwarzania informacji? Być może boimy się, że te różnice wcale nie są tak istotne, a liczy się przede wszystkim efekt końcowy?

Wracając do komunikacji, autor stawia tezę, że najważniejszą cechą przekroczenia komunikacyjnej bariery pomiędzy dwoma odrębnymi gatunkami będzie empatia. Może w tym miejscu brzmi to jak banał, ale w powieści wybrzmiewa to bardzo dosadnie i w uzasadniony fabularnie sposób. Próba współodczuwania wrażeń (jakkolwiek by to nie było jedynie niedoskonałe przybliżenie) stanowi pierwszy krok na drodze do osiągnięcia porozumienia. Nie wystarczy jedynie analizowanie, jak my postrzegamy obcy byt, ale musimy się także głęboko zastanowić, jak on może postrzegać nas i nasze działania. Podobał mi się cały wątek poświęcony Evrimowi, temu jak jego poczucie samoświadomości zostało wystawione na próbę i jak wspólnie z Ha dochodzą do satysfakcjonujących wniosków. Interesująca była część thrillerowa powieści, w której Eiko wraz z załogą muszą przeciwstawić się strażnikom i SI statku, która rozumuje jedynie w kategoriach zysków i strat. Swoją drogą pewnie nie wszyscy wiedzą, ale w dzisiejszym świecie często dochodzi do porywania ludzi i zmuszania ich do niewolniczej pracy na statkach rybackich, więc ten wątek jest bardzo mocno osadzony w rzeczywistości (za wyjątkiem oczywiście pilotującej SI). Książka uzmysłowiła mi także jedną ciekawą rzecz, a mianowicie taką, że to nie SI powinniśmy się bać, a ludzi stojących za ich tworzeniem.

Bardzo interesujące były dla mnie fragmenty fikcyjnych książek rozpoczynające każdy z rozdziałów. Z wywiadów z autorem dowiedziałem się, że stanowią one parafrazę książek filozoficznych i tych z dzieciny biosemiotyki, które autor przyswoił w ramach researchu. Większość tych fragmentów bardzo skutecznie kieruje nasze myśli w ku istotnym zagadnieniom w ramach książkowej tematyki. A propos samego autora to warto wiedzieć, że dużą część życia pracował w konsulacie amerykańskim u wybrzeży Wietnamu, gdzie rozgrywa się akcja powieści, a więc cała ta lokacja jest mocno zaczerpnięta z realnego świata. Wzmianki o więzieniach, gdzie przetrzymywano decydentów politycznych również są oparte na faktach. Biografia samego autora prezentuje się bardzo intrygująco (wybaczcie, że nie przetłumaczę, ale trochę mi się nie chce):

“Ray Nayler lived and worked abroad for two decades in Russia, Turkmenistan, Tajikistan, Kazakhstan, Kyrgyzstan, Afghanistan, Azerbaijan, Vietnam, and Kosovo. A Russian speaker, he has also learned Turkmen, Albanian, Azerbaijani, and Vietnamese. Ray is a Foreign Service Officer with the U.S. Department of State. He previously worked in international educational development, as well as serving in the Peace Corps in Ashgabat, Turkmenistan. In Vietnam he was Environment, Science, Technology, and Health Officer at the U.S. consulate in Ho Chi Minh City. Ray also served as the international advisor to the Office of National Marine Sanctuaries at the National Oceanic and Atmospheric Administration. “

- cytat z jego strony internetowej.

Okazuje się, że jeśli autor SF może do swojej CV wpisać coś więcej niż “aktywista”, to zwiększa tym samym prawdopodobieństwo, że napisze inteligentną książkę. A już szczególnie, gdy pisze w ramach swoich kompetencji (podobnie jak Watts w "Rozgwieździe"). Ogromnie polecam obejrzeć kilka wywiadów z Naylerem na youtube, bardzo ciekawy, poukładany gość. Sugeruję również (w tym konkretnym przypadku) robienie fiszek do interesujących fragmentów powieści, warto bowiem do nich wracać i poddawać je wielokrotnej, umysłowej obróbce.

4. MYŚLI KOŃCOWE

Napisałbym coś jeszcze, ale widzę, że powyższa recenzja jest już o co najmniej stronę-dwie za długa. Inteligentna, bardzo przekrojowo traktująca tematykę komunikacji, języka, kultury i świadomości, z interesującą fabułą i bohaterami, których losy śledzimy z zainteresowaniem. Styl jest naprawdę w porządku, szczerze mówiąc nie wiem, o co chodzi zagranicznym recenzentom w narzekaniu na suchość prozy. Suchy to jest Asimov i Watts a nie Nayler, które nie stroni od metafor i bardzo filmowego kreowania obrazu przyrody (krople deszczu, światło, roślinność kiwająca się na wietrze). Sceny pod wodą miały bardzo klimatyczną atmosferę. Może jest ich odrobinkę za mało, ale tak jak wspominałem - jest to książka o nauce, o docieraniu do prawdy, a nie przygodówka. A uprawiając naukę często siedzisz w czterech ścianach dyskutując o problemie lub ślęczysz przed komputerem przeglądając dokumentacją fotograficzną z miejsca badań. Nie ma tu za wiele akcji, ale jest dużo ciekawie poprowadzonych rozważań. Ogólnie bardzo podobało mi się zakończenie, jest moim zdaniem przyjemnie budujące, ale nadal wyraźnie podkreśla, jak wiele przeszkód na drodze ku zrozumieniu stoi wciąż przed nami. Polecam ludziom nastawionym na science, lingwistykę i kognitywistykę.

Mam głęboką nadzieję, że wydawnictwo Mag uraczy nas również kolejnymi książkami autora, w tym "The Tusks of Extinction". Na zakończenie podzielę się z wami moim ulubionym cytatem, nad którym dłużej się zastanawiałem:

“Myślę, że tak bardzo boimy się spotkania z umysłem równym naszemu, lecz należącym do innego gatunku, przede wszystkim dlatego, że zdajemy sobie sprawę, że obcy mogą zobaczyć, jacy naprawdę jesteśmy, uznać, że nie spełniamy ich oczekiwań, i odwrócić się od nas z niesmakiem. Kontakt z innym gatunkiem przekłuje naszą bańkę samozadowolenia, przekonania o własnej wartości. Będziemy musieli w końcu stawić czoła temu, jacy naprawdę jesteśmy. I jakie szkody wyrządziliśmy naszemu domowi. Być może jednak ta konfrontacja to jedyne, co może nas ocalić. Co pozwoli nam przyznać, że byliśmy krótkowzroczni, brutalni i głupi, i wreszcie się zmienić.”

“Ośmiornica jest “rodu zakałą, zbrodniarzem nędznym, tułaczem”, którego potępia Homer. Jej samotność i tragicznie krótkie życie są nieprzekraczalną barierą uniemożliwiającą stworzenie kultury. Ta książka zadaje jednak pytanie: “A co, gdyby?”. Co gdyby pojawił się gatunek ośmiornic, które żyłyby dłużej i zdołały osiągnąć wymianę informacji między pokoleniami oraz życie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż za niewiarygodna książka. Jeszcze kilka lat temu po przeczytaniu czegoś takiego kręciłbym nosem - że to głupie, absurdalne, bezsensowne. Dziś patrząc z perspektywy kogoś, kto lubi nietuzinkowość, absolutnie oderwanie od konwencjonalnych schematów fabularnych, lubi być zaskakiwany dziwami z pogranicza gatunków mogę stwierdzić, że “Biblioteka na górze Opiec” to jedna z najbardziej wciągających i nietypowych książek jakie miałem przyjemność przeczytać. Odkrywanie kolejnych elementów układanki składających się na świat przedstawiony to była prawdziwa czytelnicza frajda.

Krótko i enigmatycznie o fabule - śledzimy losy Carolyn i jej grupki znajomych, którzy od małego, od momentu gdy ich rodzice zmarli w tajemniczych okolicznościach, studiowali nauki zawarte w wielkiej Bibliotece pod czujnym okiem Ojca. Każde z nich posiadło wiedzę i niezwykłe umiejętności z jednego z dwunastu katalogów. Ojciec był dla nich prawdziwym tyranem - znęcał się nad nimi, przymuszał do okropieństw, mordował i wskrzeszał raz za razem, aby ich talenty mogły w pełni rozkwitnąć. Nasza główna bohaterka Carolyn opanowała wiedzę z katalogu lingwistyki - zna wszystkie języki żywe, martwe, prawdziwe i fikcyjne, ze wszystkich czasów. Wspólnie ze swoją przybraną rodziną - teraz już mają po około 30 lat, ale tak naprawdę więcej, bo czas w Bibliotece płynie inaczej - muszą rozwiązać zagadkę zaginięcia Ojca i powstania bariery, która pojawiła się znikąd i odcięła im dostęp do zasobów Biblioteki. Stawką jest panowanie nad wszelkim Stworzeniem.

O zaletach tej powieści mógłbym rozwodzić się godzinami. Przede wszystkim zachwyca konstrukcja powieści, jak umiejętnie autor dawkuje informacje dostarczane czytelnikowi, podsycając aurę tajemnicy, poczucie osobliwości wydarzeń i postaci, dziwność i zagadkowość aż wylewają się ze stronic. Wiemy akurat na tyle, by móc z przyjemnością śledzić rozwój fabularny opowieści, natomiast nieustannie brakuje nam jakiegoś małego kontekstu, to tu to tam, pytanie “dlaczego?” pojawia się wielokrotnie w umyśle czytelnika, ale ma się wrażenia, że odpowiedzi są na wyciągnięcie ręki. I faktycznie tak jest: autor nie wskazuje nam palcem “w tym miejscu następuje usprawiedliwienie decyzji bohatera, która miała miejsce na stronie x”. Zamiast tego wierzy, że uważny czytelnik sam te elementy poskłada w całość, że dzięki abstrakcyjnemu myśleniu połączonemu z dobrą pamięcią i kojarzeniem kontekstów jesteśmy w stanie wytłumaczyć sobie poszczególne wydarzenia - oczywiście cały czas będąc w ramach literatury new-weird fantasy.

Poczucie humoru to jest coś, czego nie spodziewałem się po pierwszych rozdziałach tej powieści, pełnych przemocy, makabry i dziwów. A tu zaskoczenie, bo dawno żadna książka tak bardzo mnie nie ubawiła. To jest humor sytuacyjny, kontekstowy, czasem absurdalny, ale nigdy nie wykraczający poza rozsądną dawkę prawdopodobieństwa tego, że postacie wystawione na działanie rzeczy tak dziwnych mogłyby faktycznie wypowiedzieć takie słowa. Jest tutaj też humor wykorzystujący odrobinę wiedzy popkulturowej, trochę takiego insiderskiego dowcipu. A to wszystko idealnie współgra również z postaciami nieludzkimi, które autor wprowadza do swojej powieści.

Skoro już mowa o postaciach, to mamy tu gamę charyzmatycznych figur. Duża część ich cech charakterystycznych wynika z fundamentów fabularnych lub ma bezpośrednie przełożenie na ich dalsze losy, dlatego omawianie tych postaci byłoby na pograniczu spoilerowania. Mogę powiedzieć tylko tyle, że Carolyn jest tak zabawnie nieogarnięta odnośnie ludzkości, poczynając od ubioru, a kończąc na obsłudze technologii, że razem z innym bohaterem Stevem stanowi przyczółek do kilku fantastycznych gagów. Steve był w młodości drobnym przestępcą, obecnie kieruje się na drogę buddyzmu, jest hydraulikiem i kocha zwierzęta. I wszystkie te jego cechy będą miały istotne znaczenie dla opowieści. Jest David, jeden z dwunastu adoptowanych dzieci Ojca, spec od wojny, walki i cierpienia. Totalny psychopata. Jego znakiem rozpoznawczym jest tiulowa spódniczka i włosy sklejone zaschniętą krwią. Brzmi absurdalnie, ja wiem, ale w jakiś niedorzeczny sposób pasuje do całości, do klimatu który wytworzył Scott Hawkins. Jest też Erwin, były wojskowy, bohater wojenny, obecnie agent Homeland Security, który staje na drodze Carolyn i reszcie. Jego podejście do przełożonych jest legendarne. No i “last but not least”, jest Ojciec. Tajemnicza figura, licząca sobie dziesiątki tysięcy lat (więcej?), stojąca na straży wszechwiedzy Biblioteki, Bóg i tyran-sadysta w jednym. Najniebezpieczniejsza istota we wszechświecie.

Interludia przekazujące chwile kształcenia się dwunastki dzieciaków były znakomite. Każde z nich posiadało moce wykraczające poza wszelkie wyobrażenie, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Ich historia potrafi szokować, z pewnością wprowadza element głębi w podstawy poczynań Ojca i ich indywidualne charaktery. Dzieją się tam naprawdę mocne rzeczy, które nie pozostawiają czytelnika obojętnym. W ogóle słowem które najlepiej tą książkę opisuje jest “poj**ana”. Ale tak intencjonalnie, dzięki czemu tworzy się konstrukcję tak fascynującą, że nie sposób się od niej oderwać. Od miesięcy nie czytałem książki, która do tego stopnia pochwyciła w całości moją uwagę.

W powieści występują białe plamy zrozumienia, ale uważam, że w tym przypadku to jak najbardziej pożądana rzecz. Autor nieustannie zmusza nas do pracy z tekstem i zastanowienia się, jak rozumieć go na takiej szerszej płaszczyźnie - co się tu odpierdziela na poziomie abstrakcji, gdzie leży religijny środek ciężkości tej opowieści, w jaki sposób interpretować bezwzględność Boga i wszystko, co przydarza się jego posłańcom? Wydaje mi się, że można tu dostrzec pewne analogie z chrześcijaństwem (zbyt wiele jest tu tajemniczych zbiegów okoliczności, jak choćby 12 dzieci niczym 12 apostołów), ale ciężko moim zdaniem rozgraniczyć tutaj swobodną wyobraźnię twórcy od symbolicznego kontekstu. Nawet jeśli nie wpadniecie na jakąś rewolucyjną myśl w kontekście relacji człowieka i Boga, to sama historia w prawdziwie mistrzowski sposób wymknęła się granicom wyobraźni, do których samodzielnie mógłby przenieść mnie własny umysł. Nie mam pojęcia, jak Scott Hawkins wpadł na te wszystkie pomysły, ale jego podświadomość podszeptała mu niesamowite rzeczy.

W książce nie ma ani jednego niepotrzebnego fragmentu, nie ma chwili nudy czy bezcelowości, konstrukcja jest przemyślana i wyjątkowo atrakcyjnie podana - cały czas podążamy niby liniowo do przodu, ale to na chwilę zboczymy na boczny tor, który po kilkunastu stronach nabierze dla nas sensu, to fragmentami odkryjemy podstawy większego wszechświata, to poznamy motywacje i część ukrytego planu, to zanurzymy się w ciekawej retrospekcji, wszystko jest opowiedziane dynamiczne, z humorem zmieszanym z makabrą, świetnym konkretnym stylem - naturalnym i lekkim w dialogu, znakomicie obrazowym w opisach. I jest tu nutka czegoś więcej, którą wyławia się nie z pojedynczych zdań, ale z tekstu jako całości. Rozrywka na najwyższym poziomie, weird fantasy czerpiące garściami ze słownictwa przynależnego do fantastyki naukowej. Tajemnice, które częściowo odkrywamy sami, częściowo jesteśmy brani totalnie z zaskoczenia. Wszystko posypane szczyptą apokalipsy, horroru, thrillera, science fantasy, starożytnych bóstw i wysokooktanowej przygody w oparach absurdu. Genialna w wykonaniu, jedyna w swoim rodzaju, wciągająca jak czarna dziura.

Polecam wszystkim, ale należy do niej podejść z otwartym umysłem, bo powieść z pewnością wychodzi naprzeciw oczekiwaniom i daleko wykracza poza realizm.

Cóż za niewiarygodna książka. Jeszcze kilka lat temu po przeczytaniu czegoś takiego kręciłbym nosem - że to głupie, absurdalne, bezsensowne. Dziś patrząc z perspektywy kogoś, kto lubi nietuzinkowość, absolutnie oderwanie od konwencjonalnych schematów fabularnych, lubi być zaskakiwany dziwami z pogranicza gatunków mogę stwierdzić, że “Biblioteka na górze Opiec” to jedna z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Aristoi” zostało wydane w Polsce w 1997 roku. Wydawnictwo Mag świętowało 4 urodziny swojej działalności, ja miałem 3 lata i o fantastyce nawet nie śniłem. Jednak w internecie nic nie ginie i miło jest od czasu do czasu wygrzebać jakieś zapomniany przed laty tytuł, jak również autora, którego już się na naszym rynku nie wydaje. Był to mój pierwszy kontakt z prozą Waltera Jon Williamsa i na szczęście mogę go zaliczyć do bardzo udanych, na tyle, że natychmiast biorę się za jego dylogię Metropolita. A jaką książką jest “Aristoi”? Bez wątpienia niezwykłą, nietuzinkową, być może nie na wskroś oryginalną ale wystrojoną w ozdobniki, które sprawiają, że przede wszystkim świat przedstawiony tchnie świeżością, rozmachem, atrakcyjnością i historia potrafi wciągnąć, chociaż nużących/rozwleczonych fragmentów jest tu bez mała. (W tej opinii nie popełnię żadnego spoilera fabularnego, ale zamierzam dosyć szeroko komentować aspekty świata przedstawionego).

Fabułę śledzimy oczami Gabriela, który przynależy do Aristoi, grupy postludzi władających całymi gwiezdnymi dominiami, gdzie wprowadzają ustroje znane z historii lub dzieł filozofii (np. domena jednego z Aristoi oparta jest w całości na Republice Platona). Światy są w stałym kontakcie dzięki natychmiastowej łączności tachionowej. Swobodny dostęp do informacji zapewnia galaktyczny internet zwany Hyperlogosem. Kontakt na dalekie odległości odbywa się w wirtualnych rzeczywistościach. Dzięki cudom nanotechnologii Aristoi zdolni są terraformować planety i tworzyć wszelkie niezbędne przedmioty/nieruchomości na zawołanie. Zwykli ludzie (demos) są długowieczni, wyeliminowano choroby i wojny. Dziesiątki miliardów żyją w harmonii i szczęściu dzięki rządom Aristoi, którzy za swój święty obowiązek uznają dbanie o potrzeby ludzkości. Tymczasem w pewnym układzie gwiezdnym rodzi się zagrożenie dla całego porządku Logarchii i tylko Gabriel i jego grupa przyjaciół może się mu przeciwstawić.

Pewnie zauważyliście, jak zacząłem poprzedni akapit od słowa “fabuła”, by potem opowiadać o świecie przedstawionym. Nie ma w tym przypadku - jest to historia z tych, które są przedstawiane właśnie za pomocą światotwórstwa. To właśnie elementy świata będą kierowały poczynaniami bohaterów, ich motywacjami i warstwą ideologiczną powieści. Pojawia się tutaj pytanie, jakie zadawało wiele utopii SF - czy pozbywając się nieszczęść, bólu, niewygody nie pozbawiamy się jakieś ważnej cząstki człowieczeństwa? Czy społeczeństwo, które osiągnęło równowagę i wysoki poziom zadowolenia nie jest narażone na kulturową stagnację? Sposób, w jaki sformułowałem te dwa pytania zdają się sugerować pewną tezę, ale WIlliams miło mnie w tym aspekcie zaskoczył, bo opowiada się po przeciwnej stronie i sądzę, że ma rację. Nie uważam, aby jedynym sposobem na pobudzenie do działania było niszczenie ideałów, do jakich ludzie nieustannie dążyli - czyli wyeliminowanie niesprawiedliwości i niepotrzebnego cierpienia. Wystarczy jedynie delikatnie popchnąć ludzkość w odpowiednim kierunku, zapewnić jej wyższy cel, a znajdą się ludzie gotowi, aby za nim podążyć. Z tego powodu samo zakończenie powieści wydaje mi się interesujące, bo niejednoznaczne - czy nasz adwersarz faktycznie nie osiągnął tego co zamierzał? I czy taki nie był jego plan od samego początku?

W warstwie światotwórczej na osobne wyróżnienie zasługuje koncept rozszczepienia osobowości na pojedyncze podosoby, tzw. daimony. Każda tożsamość ma określony profil psychologiczny i indywidualne zdolności, które Aristoi może przywoływać i konsultować się z nimi poprzez stosowny implant (reno - taka SI ułatwiająca zwielokrotnione, wielotorowe myślenie). Na stronach powieści mamy liczne przykłady, gdy tekst podzielony jest na dwie, typograficznie rozdzielone części - w jednej obserwujemy wydarzenia ze świata zrealizowanego, w drugiej siedzimy w głowie, bohatera gdzie poszczególne podosoby podsuwają jej wskazówki do właściwego postępowania (np. daimon Augenblick potrafi doskonale czytać z mowy ciała i dokonuje dokładnej analizy każdego ruchu rozmówcy, inny daimon specjalizuje się w inżynierii, kolejny - w poezji i sztuce miłosnej etc.). Mnóstwo jest w tej książce zapożyczeń z buddyzmu (istnieją np. mudry, czyli pewne gesty dłońmi wzmacniające pełne określone zachowania bądź odczucia),istnieje system ikonograficzny - rodzaj komunikacji pozawerbalnej, w której obrazy i symbole nadają większą głębie przekazowi, istnieją Postawy, czyli szereg drobnych ruchów/gestów/układów ciała, które stanowią uniwersalny kod, za pomocą którego przekazuje się wrażenia takie jak uległość, dominacja, pewność siebie itd. Wszystko to ma znaczenie głównie w świecie oneriochrononicznym (tak nazywa się rzeczywistość wirtualna w tej książce),gdzie załatwia się bardzo wiele spraw na odległość, co jest koniecznie przy latach świetlnych odległości pomiędzy rezydencjami poszczególnych Aristoi. Modyfikacje genetyczne są na takim poziomie, że ludzki genom został sprowadzony do perfekcji - wszyscy są zdrowi, piękni, inteligentni. Wszystkie te elementy tworzą świat absolutnie niewiarygodny, z jednej strony utopijny, ale Williams dobrze zrobił, że postawił zasiać to maleńkie ziarnko wątpliwości w końcowych fragmentach powieści. Autor wielokrotnie zapożyczał ze starożytnych języków (nie będę udawał poligloty, więc nie powiem wam z jakich),nadając swoim pomysłom bardzo ciekawych, ekscytujących nazw, co z pewnością przyczynia się w jakiś podświadomy sposób do odczuwania wrażenia niesamowitości tego świata.

No dobrze, skoro jest tak pięknie to czemu tylko 7/10? W połowie książki następuje przeniesienie ciężaru opowieści, trafiamy do zupełnie nowej lokacji i moim zdaniem w tamtym momencie powieść staje się znacznie mniej zachwycająca. Bohater przybywa tam z konkretnym planem działania, ale musi poczekać, aby techniczny aspekt jego planu został odpowiednio przygotowany. No więc czeka i obserwuje, wdaje się w pomniejsze przygody, które od samego początku wiemy, że w ostatecznym rozrachunku niewiele wniosą do rozstrzygnięcia historii. To prawda, że doświadczenie, które Gabriel zdobywa na swojej drodze w pewnym sensie usprawiedliwiają jego dalsze decyzje, jego punkt widzenia, ale NIE odbywa się to jakby kosztem jego wcześniejszych poglądów. Aristos nadal wierzy w to, co wierzył wcześniej, a po odbyciu swojej pielgrzymki jedynie utwierdził się w przekonaniu, że dobrze postępuje. Cała ta podróż odbywa się już (w moim mniemaniu) w dużo mniej ciekawej, znacznie bardziej generycznej otoczce i przynajmniej dla mnie były to wydarzenia nużące. Co prawda motyw religi, “zabicia” sadystycznego boga wybrzmiewa całkiem zgrabnie, to jednak odbywa się to kosztem jakiś bardziej znaczących (bo traktujących o rzeczach nowych) konwersacji, z nieznajomego otoczenia wkraczamy w skrajnie znajome i dosyć przyziemne.

Ogólnie książka zdaje się cierpieć na dwie rzeczy: to jest skłonność do nadmiernego opisu wszystkich ubrań i architektonicznych smaczków (które zwykle lubię i podziwiam, ale w prozie Williamsa z jakiegoś powodu nie wybrzmiewały pięknem, a bardziej takim bezdusznym wymienianiem rozwlekającym tekst o jakieś dodatkowe 70 stron) oraz konwersacyjny mambo-jambo. Co mam na myśli? Cóż, 80% książki to są rozmowy postaci zamkniętych w pokojach (prawdziwych i wirtualnych). Rozmowy te niby poruszają jakieś ważne zagadnienia, ale jakbyś je ominął i natychmiast przeskoczył do zakończenia to mam wrażenie nadal wiedziałbyś tyle samo i rozumiał tekst w takim samym stopniu. Fabuła płynie w bardzo powolnym rytmie, dodatkowo przy takiej fali oszałamiającego światotwórstwa wydaje się skrojona raczej oszczędnie, jednak głębia kryje się tutaj w detalach. Jeśli nie zapamiętujemy ich w trakcie lektury, jeśli nie prowadzimy wewnętrznego monologu, rozwijając poruszane tematy, to cała przygoda wyda nam się skromna i pozbawiona ciężaru. Bohaterowie są skonstruowani w solidny sposób - wiemy czego chcą, na czym im zależy, ich działania określają ich charakter, choć może nie należą do postaci dynamicznych. Bardziej ich interesuje osiągnięcie celów długofalowych niż stopniowy rozwój. Nie potrafiłem też śledzić oczami wyobraźni pojedynków na ciosy, ale rozumiem, że ta nad wyraz rozbujała analiza każdego ruchu bierze się z rozszerzonego postrzegania rzeczywistości za sprawą daimonów, które (tak btw) potrafią też kontrolować do pewnego stopnia wewnętrzne funkcje organizmu (kolejne nawiązanie do buddyzmu, chakry też były wspominane). Bardzo mi się podobał ten misz-masz high-tech i spirytyzmu, tego wpływania na rzeczywistość samą siłą woli umysłu.

Dla kogo jest ta książka? Dla tych, co przekładają światotwórstwo nad fabułę/akcję/przygodę. Skojarzenia z autorami, którzy nasuwali mi się podczas lektury to na pewno Ian McDonald (niezwykłość, technologia, worldbuildingowy charakter akcji),Peter F. Hamilton (w aspekcie technologii przynależnej do space opery, mniej w kwestii przygody),troszkę Perfekcyjna Niedoskonałość Dukaja (której przeczytałem tylko fragmenty. Skojarzenie pod kątem nowomowy i tematyki transhumanizmu oraz komunikacji/języka przyszłości),troszkę trylogia Kwantowy Złodziej (technologia, nazewnictwo, świat przedstawiony, ale z pewnością Aristoi jest dużo przystępniejsze) i Cordwainer Smith (tematyka, choć inna teza wypływa od obu panów, dzielą one podobną nietuzinkowość wizji). W każdym wypadku wolę twórczość powyższych od tego, co dostałem w “Aristoi”, ale były takie momenty, w którym byłem prawdziwie zachwycony, wręcz wniebowzięty i spodziewałem się, że będzie to jedna z TYCH niezwykłych książek, o których pamięta się całe życie. Ostatecznie aż tak dobrze nie było, ale jeśli za 10-15zł znajdziecie tę książkę w lokalnym antykwariacie to koniecznie ją zaadoptujcie. Wieloraka osobowość Aristoi, ich daimony to był zdecydowanie najmocniejszy aspekt powieści i po latach właśnie za to będę o tej książce pamiętał. Polecam. 7+/10.

“Aristoi” zostało wydane w Polsce w 1997 roku. Wydawnictwo Mag świętowało 4 urodziny swojej działalności, ja miałem 3 lata i o fantastyce nawet nie śniłem. Jednak w internecie nic nie ginie i miło jest od czasu do czasu wygrzebać jakieś zapomniany przed laty tytuł, jak również autora, którego już się na naszym rynku nie wydaje. Był to mój pierwszy kontakt z prozą Waltera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przepis na udaną powieść historyczną wydaje się być stosunkowo prosty. Może się on opierać na zaledwie dwóch składnikach:

1. Odnaleźć w kronikach świata historię na tyle ciekawą per se i obcą codziennemu doświadczeniu czytelnika, aby móc go nią zainteresować.
2. Opowiedzieć tę historię świetnym językiem w taki sposób, abyśmy uwierzyli, że opisywane wydarzenia mogły mieć faktycznie taki przebieg (wywołać poczucie realizmu opowieści).

Łatwiej powiedzieć niż zrobić, tym bardziej, że świetna, angażująca uwagę proza jest kartą atutową nielicznych. Silverberg zawsze miał talent narratorski i choć nigdy jakoś go nie podziwiałem stricte za język, tak jego “Pan Ciemności” jest powieścią przesyconą takim niesamowitym klimatem, że nie sposób wyjść po tej historii obojętnym na ten fantastyczny krajobraz XVI-wiecznej Afryki.

Podróż Andrew Battella jest pełna egzotyki, osobliwości, cierpień, moralnych dywagacji, zdrad, potworności, pogańskich rytuałów, śmiercionośnych chorób, groźnej fauny, ekstremalnego klimatu, beznadziei i przemocy. Ale z drugiej strony jest też piękno przyrody, zachwyt, rozkosze ciała, wyjątkowość potraw, różnorodność ludzkich wierzeń, współpraca w obliczu niebezpieczeństw, poczucie wspólnoty i braterstwa, chwile beztroskiej radości i spokoju.

Bohater wraz z przeżytymi latami przechodzi przemiany, jego świadomość poszerza się, spojrzenie na świat, moralność i religię ulega naturalnemu rozwojowi. Jego droga jest przepełniona cierpieniem przetykanym koralikami przyjemności i spełnienia. Jego duszę targają sprzeczne uczucia, tożsamość protestanta i Anglika przechodzi intrygującą transformację. A to wszystko we wspaniale odmalowanej Afryce, która poddaje w wątpliwość nasze rozumienie normalności i uniwersalnych zasad moralnych.

Od niewoli w portugalskim więzieniu, przez pływanie na krypach nieprzyjaciela, aż po ciemne zakamarki interioru wśród plemienia ludożerców, Silverberg całkowicie zachwyca czytelnika, relacjonując wydarzenia natury tak niewiarygodnej, wstrętnej, przerażającej, a jednocześnie tak fascynującej, że nie sposób odwrócić wzroku. Serca bije szybciej na myśl o tym, jak to jest możliwe, że ludzka dusza zdolna jest do tworzenia takich okropności? Co jest w tej relacji prawdą, a co fikcją literacką? Jak może się zmienić człowiek z tzw. świata cywilizowanego, popchnięty w sam środek afrykańskiego szaleństwa? Jak zachować klarowność myśli i wiary w istnienie boskiego planu w obliczu wszechobecnego grzechu i zniszczenia?”.

Nigdy nie zapomnę tej historii, jest opowiedziana w znakomity sposób. Polecam każdemu cierpliwemu czytelnikowi zdolnemu w całości zanurzyć się w fantastycznym i niepojmowalnym.

Przepis na udaną powieść historyczną wydaje się być stosunkowo prosty. Może się on opierać na zaledwie dwóch składnikach:

1. Odnaleźć w kronikach świata historię na tyle ciekawą per se i obcą codziennemu doświadczeniu czytelnika, aby móc go nią zainteresować.
2. Opowiedzieć tę historię świetnym językiem w taki sposób, abyśmy uwierzyli, że opisywane wydarzenia mogły mieć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Generalnie nie znoszę prostego języka w fikcji - potrafię się nudzić, błądzić myślami gdzie indziej, gdy słownictwu i zdaniom brak pewnej dozy kreatywności zdolnej uchwycić moje zainteresowanie. Niespodziewanie “Przypowieści o Siewcy” jak żadnej innej książce udało się bardzo prostym językiem zmusić mnie do myślenia i głębokiego odczuwania podczas lektury. Ostrzeżenie: całość opinii ma charakter analizy i jest długa na 3,5-4 strony A4 (piszę to, bo szanuję Twój czas).

1. Rys Fabularny.

Historia rozgrywa się w latach 20. XXI wieku (dla autorki była to niedaleka przyszłość. Publikacja: 1993 rok) w Stanach Zjednoczonych ogarniętych potężnym kryzysem gospodarczym, targanych efektami zmian klimatycznych oraz całkowitym chaosem społecznym. Większość ludzi żyje na ulicach bez pracy zmuszona okradać żywych i szabrować domy spalone przez owładniętych narkotykowym hajem odrzutków, prąd i woda to drogi luksus, wszyscy wychodząc poza otoczone murami sąsiedzkie enklawy noszą przy sobie broń, nikogo nie stać na własne mieszkanie więc wielopokoleniowe rodziny mieszkają ze sobą w ciasnocie, szerzy się analfabetyzm, policja i straż pożarna jest nieefektywna, korporacje przejmują miasta i wykorzystują mieszkańców do niewolniczej pracy, ludzie się prostytuują za kromkę chleba, sprzedają własne dzieci, rządowe programy socjalne nie chronią już obywateli, a z każdym rokiem bardziej legalizują wyzysk, pieniądze mają bardzo nikłą wartość, hieny w ludzkich skórach tylko czekają, aby wykorzystać czyjeś nieszczęście na swoją korzyść, a trzęsienia ziemi oraz susze dodatkowo niszczą krajową gospodarkę.

W jednej z obleczonych murem enklaw mieszka Lauren Olamina, 15-letnia dziewczyna, córka pastora, która jednak porzuciła wiarę w Boga swego ojca i w ukryciu tworzy podstawy nowej religii (ideologii, filozofii?). Swoje spostrzeżenia na temat rzeczywistości zapisuje w postaci krótkich fraz/wierszy, nadając rodzącemu się systemowi poglądów miano “Nasiona Ziemi”. Dodatkowo dziewczyna posiada zdolność hiperempatii, czyli głębokiego odczuwania cierpienia oraz przyjemności innych ludzi. W obecnym świecie częściej wystawiona jest na działanie tego pierwszego. Lauren wierzy, że z każdym rokiem będzie coraz gorzej, aż pewnego dnia bandyci większą grupą przedrą się przez ich mury, by rozgrabić mienie, spalić domy i mordować tych, którzy im się przeciwstawią. Dziewczyna wierzy, że jedyną opcją na przetrwanie jest udanie się na daleką północ do Kanady, gdzie świat jeszcze tak do końca nie zwariował i założenie tam osady działającej w oparciu o jej nauki z “Nasion Ziemi”.

2. Część opiniotwórcza i recenzencka.

Ta książka odcisnęła na mnie mocno piętno. Z pewnością głównym powodem, dla którego udało jej się to osiągnąć, jest proza Octavii Butler. W młodzieńczych latach czytałem mnóstwo opowieści osadzonych w postapokaliptycznych światach, jednak w każdej o której pamiętam język starał się mocno podkreślić beznadzieję tej rzeczywistości, siląc się na jakieś doniosłe frazy, które miały nas poruszyć, zszokować, czy też perwersyjnie podekscytować (weźmy taki przykład z Metra 2033 - autor wspomina, jak walutą w metrze są naboje i pada takie zdanie, że jeden nabój to jedno ludzkie życie. Z pewnością przemawia to do naszej wyobraźni, ale łatwo odnieść wrażenie, że narrator próbuje za pomocą jakiś wydumanych porównań, abyśmy się realnie przerazili, jak ten świat się zmienił, jak funkcjonuje). I tu pojawia się kontrprzykład w postaci głównej bohaterki Lauren Olamina, która pisze w pamiętniku wszystko to, co jej się wydarza, co obserwuje na ulicach, wszystkie okropności i niesprawiedliwości świata. I pisze o tym tak, jakby opisywała wyjście rano po bułki do sklepu. Opowiada o wszystkim tak zwyczajnie, ponieważ ta rzeczywistość jest jej codziennością, nie ma w niej miejsca na zbędną podniosłość i dramatyzm. Nie stroni przy tym od okazywania emocji (złości, niesmaku), jednak nigdy nie próbuje tej rzeczywistości w jakiś sposób ubarwiać. Ten zabieg dodaje całości potężnej dozy bolesnego realizmu. To jak Butler wykreowała ten świat z jej wszystkimi niebezpieczeństwami, to jak nasi bohaterowie za wszelką cenę starają się unikać kłopotów, jak wszystkie oznaki nędzy i rozpaczy tworzą spójną, przerażającą wizję podsycaną przez brutalność opisu. Zwykle w postapo świat jest prawie pusty, przez większość czasu bohaterowie chodzą po wyludnionych plenerach, natomiast tutaj jesteśmy prawie cały czas wśród ludzi - i każdy z nich z założenia niegodny zaufania. Ani na moment czytelnik nie może poczuć się bezpiecznie, trzeba trzymać się na baczności nawet na stacjach pozyskiwania wody pilnowanych przez uzbrojonych strażników (bo w końcu oni pilnują wody, a nie ciebie). Ofiary przemocy, pożarów, gwałtów i narkotyków w obszarpanych, brudnych ubraniach przechadzają się po ulicach w świetle dnia, a ty możesz ich tylko odstraszyć będąc w grupie lub bronią na widoku.

Drugim aspektem, który zrobił na mnie wrażenie podczas lektury są różne wątki społeczno-gospodarcze, które świetnie wybrzmiewają w tej powieści. Poczynając już od badań kosmosu, które są krytykowane, bo jest tyle innych potrzeb na tej planecie (analogia do real events bardzo czytelna), mamy tarcia na tle rasowym, przemyślenia odnośnie nadużyć władzy, mamy temat pracy za głodowe stawki i miasteczka korporacyjne (kolejna analogia, tym razem do wykorzystywania ludzi w krajach trzeciego świata, w Afryce i Azji, do wydobycia surowców lub produkcji dobór na rynek zachodni. W powieści Butler rolę się odwracają i to Stany są krajem biednym i wykorzystywanym przez kapitał zagraniczny). Mamy skutki hiperinflacji, mamy doskonale sformułowane zasady funkcjonowania ludzi w takiej rzeczywistości - próby “podtrzymywania normalności”, wyczekiwania aż “wrócą stare dobre czasy” i pokładanie nadziei w politykach obiecujących gruszki na wierzbie (tak wygląda m.in. scena polityczna w Polsce w XXI wieku). Lauren się z tym nie zgadza - wierzy, że musimy sami kształtować nową, lepszą przyszłość, a nie ciągle oglądać się za siebie z nadzieją, że wróci to, jak było w czasach poprzednich pokoleń. Nie wróci, bo życie to nieustanna zmiana. Warunki są inne, możliwości są inne, ludzie są inni. Butler rzuca odrobinę światła ukazując te niewymuszone skrawki ludzkiej życzliwości, troski o bliźniego, łączenie się w malutkie, darzące się zaufaniem społeczności i dbanie jeden o drugiego, jak to w większej grupie otwierają się przed nami nowe perspektywy. Bardzo podobały mi się te fragmenty rozgrywające w enklawie, bo mimo wszystko dawały jakąś nadzieję, namiastkę normalności.

Na końcu zostawiłem najważniejszy motyw powieści - Bóg i religia. Mógłbym się na ten temat rozpisywać w nieskończoność. Przede wszystkim zauważyłem w wielu miejscach w internecie, że ludzie próbują oceniać założenia religii Lauren w oparciu o inne wielkie (podejrzewam: swoje własne) religie. Nie jest to moim zdaniem słuszne postępowanie, gdyż pierwszym założeniem tej religii jest brak osobowego Boga, w ogóle brak inteligentnego stworzyciela i nadzorcy wszechrzeczy. A więc z pierwotnego założenia nie może być w nim mowa o relacji między stwórcą i wyznawcą. I dlaczego tak nie może być? Dlaczego antropomorfizm bóstwa miał być sine qua non do jego wyznawania? Dlaczego wierzący uważają, że w jakiś sposób ich religia jest lepsza od tej zaprezentowanej w powieści, ponieważ ich religia stawia sporo wymagań? To śmieszne. Skąd pogląd, że Bóg musi wymagać? Pozatym system bohaterki również wymaga - samodyscypliny, pogodzenia się z faktem, że jesteśmy kowalami własnego losu, że parę słów modlitwy nie przechyli wagi na naszą stronę, że jesteśmy zdani na siebie i ludzi, którymi się otaczamy. Nie ma w nim miejsca na pocieszenie, na łatwe odpowiedzi - jest tylko obojętny wszechświat, który należy kształtować. Zmieniamy go, a on zmienia nas z powrotem. Bóg to Zmiana. Wyznawcy “Nasion Ziemi” nie czczą go, nie kochają, nie są mu nic winni, a on nie jest nic winny im. Jeśli Twój umysł się buntuje, bo “nie ma w tym żadnych wymagań”, to już odpowiedziałem na to - jest jedno wyzwanie, trudniejsze niż jakakolwiek relacja z Bogiem - pogodzenie się z faktem, że jesteśmy zdani na siebie, a tym samym jesteśmy zobligowani do kształtowania świata wokół nas. A jaki jest ostateczny cel?

“Przeznaczeniem Nasion Ziemi
Jest zakorzenić się wśród gwiazd”

Dosłownie, zero mistycyzmu. Musimy zasiedlić inne systemy gwiezdne aby przetrwać, aby się rozwijać, abyśmy mogli dalej kształtować własne życie (ograniczone zasobami naturalnymi) wedle naszych pragnień. You reap what you sow.

Podobały mi się fragmenty, w których Lauren była konfrontowana przez innych ludzi z założeniami swojej religi. Rozdział 18 w szczególności się na tym opiera. Każdy argument, który wyczytałem w internecie o “naiwności” tego systemu spotykał się z kontrą właśnie w tamtym rozdziale. A czemu tak bardzo bronię tego systemu? Ponieważ nie interesuje mnie sama religia ale to, DLACZEGO oraz W JAKI SPOSÓB wyewoluowały jej założenia. I to jest najbardziej fascynujące. Zapytaj siebie podczas lektury: dlaczego tradycyjny Bóg stracił znaczenie dla Lauren w tym świecie? Co to mówi o zmianie, jaka dokonała się w tradycyjnej relacji człowieka ze stwórcą? Jak się to odnosi do cierpienia na kształt biblijnego Hioba, w jakim stopniu zasady dekalogu są obowiązujące w obecnie zastanej rzeczywistości? Trudno czcić Boga, z którym podobno masz mieć relację, jednak każdego dnia i nocy jesteś na łasce chaotycznych sił, w każdej chwili wszyscy których znałeś mogą stracić życie, mimo iż żyli zgodnie z naukami Boga.

Problem nieuzasadnionego cierpienia poruszany jest w literaturze od zarania dziejów, ale tutaj wybrzmiewa bardzo dobitnie. Poza tym sama Lauren gdzieś na początku powieści, próbując określić, czym są Nasiona Ziemi mówi coś w ten deseń: “czy to religia, ideologia, filozofia? Sama nie wiem”. To nie jest religia sensu stricte. Ma pewne jej cechy, używa świadomie pewnych sformułowań (jak Bóg - dlaczego Bóg a nie po prostu Zmiana albo Entropia? To też jest wyjaśnione), ale też w wielu miejscach się rozmija (np. rezygnuje z mitologii na rzecz filozofii). To bardziej system przekonań, filozofia życia, kodeks moralny, podobnie jest przecież z Biblią na pewnym poziomie, jednak rezygnuje on z założeń osobowego, kochającego Boga, z którym można się w jakikolwiek sposób porozumieć i pokłada on większą moc sprawczą w Człowieku. Przyznacie, że te nauki mogą być przydatne dla kogoś w świecie totalnej zapaści. I tak samo jak pogodzenie się z niezbadanymi wyrokami boskimi, gdy tornado zabija setki ludzi bez wyraźnego powodu, tak samo trudno jest przyjąć założenia tego systemu, opartego na obserwacji świata.

Już tak bardzo skrótowo, co jeszcze zauważyłem podczas lektury: to, że Lauren nie była bezrefleksyjna - na początku gdy formowała zasady swojego systemu wyrażała w myślach wątpliwości nad słusznością tak postawionych zasad, co jest godne pochwały; zwykle systemy religijne w postapo dzielą się na dwa rodzaje: albo są ukazane jako porąbana sekta fanatyków albo jako coś obojętnego, już wcześniej ukształtowanego przed początkiem fabuły książki i stanowi jedynie tło mające dodać realizmu opowieści, natomiast w przypadku Butler religia się dopiero formuje i jednocześnie NIE jest pokazana jako narzędzie odszczepieńców (odświeżające podejście); relacja Lauren z jej ojcem była naprawdę fenomenalnie ukazana; ciekawie przedstawiono obłudę wierzeń w starciu z brutalną rzeczywistością; motyw hiperempatii mógł odrobinkę frustrować fabularnie, jednak moim zdaniem trafnie (w sposób intencjonalnie przejaskrawiony) ilustrował, iż zachowanie ludzkich odruchów w takim świecie powoduje więcej bólu niż korzyści; losy niesfornego brata Keitha świetnie odwzorowywały proces przystępowania młodzieży do organizacji przestępczych w realiach kiepskich warunków ekonomicznych; po drodze padło kilka ciekawych sentencji na temat cywilizacji, inteligencji, przetrwania; Lauren podejmując trudne decyzje zawsze myślała o konsekwencjach swoich poczynań, do tego stopnia, że czasem się powstrzymywała przed działaniem - kolejna cecha inteligentnie napisanej postaci. Jako ekonomista z wykształcenia powiem, że raczej pieniądz nadal funkcjonowałby w gospodarce, tak jak prezentuje to Octavia Butler, choć jego wartość byłaby bardzo niska (w powieści pada kwota 2000 dolarów za jedzenie na 2 tygodnie). Nadal jest on dużo bardziej efektywnym systemem płatności niż handel wymienny, a raz zakorzeniona trafna idea nie tak łatwo odchodzi w niepamięć. W świecie mieliśmy wiele przypadków hiperinflacji, lecz ostatecznie żaden z tych krajów całkowicie nie zrezygnował z gotówki. Szczególnie, że pozostaje kwestia napływającego kapitału z zagranicy więc jakiś walutowy system wymiany musi być obecny.

3. Wrażenia końcowe.

Tak się prezentuje niepełne streszczenie kilku stron notatek, jakie przygotowywałem sobie w trakcie lektury (część musiałem pominąć z uwagi na spoilery). Książka otrzymuje ode mnie maksymalną notę jakąś wystawiam pozycjom pozbawionym językowego kunsztu, czyli 8/10. Pierwsza połowa powieści dawała sporo tematów do przemyślenia, natomiast druga była już czystym, bardzo realistycznym survivalem. W ogóle jest to pozycja obowiązkowa dla wszystkich apokaliptycznych prepersów - jest tu dużo akapitów poświęconych przygotowaniom na najgorsze, podkreślane jest tu wiele praktycznych umiejętności przetrwania. Bohaterowie są bardzo ludzcy i wiemy o nich akurat tyle, na ile poznalibyśmy obcych w takim świecie. Jest tu mnóstwo przemocy, bólu, poczucie beznadziei, ale gdzieś tam zawsze przebija się ta nikła iskierka wiary w człowieczeństwo. Mam nadzieję, że druga część choć trochę dorówna pierwowzorowi. Z pewnością w przyszłości będę sięgał po twórczość Octavii Butler.

Ps. książka urywa się w połowie (jednak nie cliffhangerem), a więc trzeba przeczytać cz. 2 aby mieć pełniejszy obraz historii.

Generalnie nie znoszę prostego języka w fikcji - potrafię się nudzić, błądzić myślami gdzie indziej, gdy słownictwu i zdaniom brak pewnej dozy kreatywności zdolnej uchwycić moje zainteresowanie. Niespodziewanie “Przypowieści o Siewcy” jak żadnej innej książce udało się bardzo prostym językiem zmusić mnie do myślenia i głębokiego odczuwania podczas lektury. Ostrzeżenie:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytałem mnóstwo książek science fiction, w których pomysł i jego rozwinięcie rozbudzały moją wyobraźnię, ale chyba żaden z nich nie wywarł na mnie tak intensywnego wrażenia nieskończonej nieistotności i samotności, jak w powieści Tau Zero.

Wyobraźcie sobie, że podróżujecie statkiem kosmicznym zdolnym do rozpędzenia się do prędkości podświetlnych. Pewnie każdy fan SF słyszał o relatywistycznych efektach takich podróży - upraszczając sprawę, czas pokładowy płynie wolniej niż czas dla zewnętrznego obserwatora (reszty wszechświata). Lecicie do nieodległej gwiazdy, aby założyć nową kolonię. W połowie drogi musicie jednak zacząć hamować, bo inercja nie odpuści. Niestety następuje pewne wydarzenie i tracicie wasze systemy hamowania, a w obecnych warunkach nie możecie ich naprawić. Musicie lecieć znacznie dalej, gdzie gęstość materii pozwoli wam wyłączyć osłony i dokonać napraw… znacznie dalej. A, musicie też przyspieszyć… znacznie przyspieszyć.

Czynnik Tau określa zależność upływu czasu pokładowego względem obserwatora zewnętrznego/stacjonarnego. Wyraża się go wzorem:

Tau = pierwiastek kwadratowy[1-(v^2)/(c^2)], gdzie v - prędkość statku c - prędkość światła.

Im większa prędkość statku, tym Tau dąży do 0. Im mniejsze Tau, tym większa desynchronizacja zegarków. Oczywiście Tau nigdy nie osiągnie zera (bo Einstein przewróciłby się w grobie), ale też nie ma granicy tego, jak małe może ono być. Każdą wartość dodatkowej prędkości da się w końcu nieskończenie dzielić na nieskończenie mniejsze kawałeczki (jak w tej anegdocie o żółwiu, w której biegacz za każdym razem skraca dystans do mety o połowę), a Tau będzie maleć nieproporcjonalnie bardziej, również w nieskończoność. Innymi słowy - załoga statku może przemierzać całą galaktykę w ciągu kilku dni czasu pokładowego (przy odpowiednio niskim Tau), lecz na Ziemi minie 100.000 lat… (tyle mniej-więcej lat świetlnych rozpiętości ma Droga Mleczna)

Jeśli czujesz dreszcz na myśl o skali tego, co otwierają przed ludzkością podróże podświetlne, to nie widziałeś jeszcze nic… Poul Anderson zabiera czytelnika w jeszcze odleglejsze (w czasie i przestrzeni) rejony nieznanego. I robi to w absolutnie genialny sposób.

Opisy międzygwiezdnych podróży, niebezpieczeństw, sposoby naukowego główkowania, co robić dalej, niewyobrażalna przepaść czasu, tak ogromna, że wszystko co kiedykolwiek łączyło załogantów z ludzkością przestaje istnieć… ba, sama ludzkość prawdopodobnie już wymarła. Ta niemoc, wysysająca z ludzi ostatnie powody do normalnego funkcjonowania, do w ogóle dalszej egzystencji…

Anderson wspaniałe pokazał, jak na początku postacie nie mogły się pogodzić z oddaleniem od rzeczy przyziemnych - od tego, co nas otacza tu na Ziemi - rzeczy, ludzi, przyrody. Będąc jeszcze na kursie do planety przeznaczenia pojawia się tęsknota za rzeczami większymi - rdzenną kulturą, krajem. Jeszcze odrobinę dalej, już po wypadku - całą ludzkością. Czy w tym momencie można stracić coś więcej? Otóż można - można się czuć oderwanym od reszty wszechświata, wszystkiego co istnieje. Nie można sobie wyobrazić większej samotności.

Autor rzeczywiście kiepsko sobie poradził ze szkicem jednostek (zwłaszcza kobiet), ale dobrze naszkicował zbiorowość 50 załogantów - pokazał, jak ważna jest dyscyplina, dużo miejsca poświęcił temu, co nas w życiu napędza, popycha do działa, czemu nie poświęcamy w naszym codziennym życiu większej uwagi, ale gdy jesteśmy tego pozbawieni, całkowicie odcięci od wszystkiego, pojawia się defetyzm, zrezygnowanie, brak celowości. Albo inaczej: ku czemu możemy skierować własne myśli, gdy wszystko wydaje się bezpowrotnie stracone. Ta inteligentna analiza ludzkiej psychologii powinna z nawiązką zrekompensować słabo naszkicowane postacie. Musimy zaakceptować, że jednostki w tej opowieści nie są ważne - liczy się szerszy obraz. Liczy się ludzkość, jaką prezentuje tych 25 mężczyzn i 25 kobiet zamkniętych w swoim statku, nieustannie przyspieszając, zostawiając za sobą eony czasu i przestrzeni… Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla nadziei? Gdzie sens dalszej walki?

Dawno nie czytałem powieści, która tak mocno wysysała ze mnie resztki optymizmu i sprawiała, że czułem się tak mikroskopijnie mały w tak wielkim kosmosie. A to wszystko dzięki wspaniałym wstawkom, w których Anderson barwnie przedstawia podróż Leonory Christine oraz naukowe aspekty towarzyszące relatywistycznym prędkościom (Anderson - warto podkreślić - ukończył studia z fizyki i wie doskonale, o czym pisze) Robi to w bardzo chłodny, kliniczny sposób - ale jest w tym zamierzony cel (znam prozę Andersona na tyle, aby poznać, iż nie jest on pisarzem “tylko dla inżynierów”). Wszystko po to, aby wywołać określone wrażenie osamotnienia.

Tę książkę powinno się omawiać ze spoilerami, ale odebrałbym ten efekt “wow” z odkrywania tego, dokąd to wszystko zmierza. Co mogę jeszcze powiedzieć? Ciekawie opisany system napędowy statku, astrofizyka w centrum narracji, psychologiczne skutki deprywacji sensorycznej, dbałość o morale załogi, zapierający dech w piersiach horyzont czasowy. Dla czytelników zdolnych do zachwytu nad absurdalnością rozmiarów wszechświata ta książka jest pozycją obowiązkową. Jeśli chcesz natomiast dostać ładne, trójwymiarowe postacie, to znajdź sobie inną książkę. Tau Zero jest napisane w tradycji Złotego Wieku science fiction (choć napisane w latach ‘70). Dla mnie było to niewiarygodne doświadczenie i serdecznie wam polecam spróbować, język powieści jest dość przystępny.

Odjąłem 2 gwiazdki za mocne spłycenie ludzkich więzi emocjonalnych do seksualności i mimo mojej świadomości, że jednostki nie mają w tej historii niemal żadnego znaczenia, to jednak książka niczego by nie straciła na dodatkowej głębi tych postaci i większej dywersyfikacji między nimi. Mimo tych wad jest to nadal absolutnie unikatowa pozycja, o której zawsze będę pamiętał.

Czytałem mnóstwo książek science fiction, w których pomysł i jego rozwinięcie rozbudzały moją wyobraźnię, ale chyba żaden z nich nie wywarł na mnie tak intensywnego wrażenia nieskończonej nieistotności i samotności, jak w powieści Tau Zero.

Wyobraźcie sobie, że podróżujecie statkiem kosmicznym zdolnym do rozpędzenia się do prędkości podświetlnych. Pewnie każdy fan SF...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytało się jak najlepszy thriller. Historia nigdy niewydanej The Last Dangerous Visions, trzeciego tomu antologii science fiction pod redakcją Harlana Ellisona. Christopher Priest odwalił kawał porządnej roboty, przytaczając fałszywe obietnice, uniki, groźby i emocjonalne szantaże, listy, daty oraz liczby i niezdolność do połknięcia własnej dumy, gdy zadanie, które postawił przed sobą Ellison okazało się przerosnąć edytora. Fascynująca historia.

A zainteresowałem się tematem, ponieważ ostatnio gdzieś przeczytałem, że TLDV ma w końcu wyjść w roku 2025, 54 lata po złożeniu pierwszej obietnicy (no i już po śmierci samego Ellisona). Po lekturze tego pamfletu przestałem w to wierzyć.

Z listu Michaela Bishopa do Christophera Priesta już po premierze niniejszej publikacji (oczywiście żartobliwie, choć gdy mowa o Harlanie nigdy nie wiadomo, do jakiego stopnia...) :

"I hope you're still alive when you receive this. I don't think it's likely that Ellison has hired a gunman, but if you're dead when you get this, or soon after, that will establish how little I've learned about Ellison over the years."

Link do publikacji znajdziecie w recenzji Rafała. Serdecznie za niego (link) dziękuję :)

Czytało się jak najlepszy thriller. Historia nigdy niewydanej The Last Dangerous Visions, trzeciego tomu antologii science fiction pod redakcją Harlana Ellisona. Christopher Priest odwalił kawał porządnej roboty, przytaczając fałszywe obietnice, uniki, groźby i emocjonalne szantaże, listy, daty oraz liczby i niezdolność do połknięcia własnej dumy, gdy zadanie, które...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Science fiction. Historia w komiksie Xavier Dollo, Djibril Morissette-Phan
Ocena 7,0
Science fictio... Xavier Dollo, Djibr...

Na półkach:

Napisano już kilka bardzo dobrych recenzji, dlatego powiem tylko, że zdecydowanie warto zaopatrzyć się w ten komiks. Mnóstwo informacji, z których otrzymujemy swojego rodzaju przewodnik po gatunku science fiction. Gdy jako czytelnik dojdziesz do momentu, w którym lista autorów w bliskiej orbicie Twoich zainteresowań SF zaczyna się kurczyć (patrz: ja), to bierzesz wtedy "historię SF" i lecisz od początku, wyszukując nazwiska, googlujac twórczość i otwierasz sobie drzwi na głosy współcześnie odrobinę zapomniane (lub te, które nie doczekały się polskich przekładów). To taka "Droga do Science Fiction" w ciekawszej, skondensowane formie, ale to absolutnie nie znaczy, że jest tu mniej informacji niż w tej słynnej serii antologii. Jest tu ich cała masa. No i książka nie kończy się na Nowej Fali, ale również śmiało zahacza o współczesność.

Dodam tylko 5 rzeczy:
1) Szczerze mówiąc wolałbym dostać tłumaczenie wersji amerykańskiej tej pozycji, z której wykreślono niepotrzebne wtręty na temat np. kto przetłumaczył jakieś dzieło na język francuski. Ciekawe, czy timelapsy książek/komiksów/seriali/filmów francuskich również zostały zastąpione dziełami światowymi w wersji amerykańskiej. Tak czy inaczej jeśli nie znasz francuskiego to strony gęsto wypełnione francuskimi tytułami i autorami nie pozostaną Ci w pamięci.
2) Podobało mi się jak kilka tematów/postaci było przedstawianych nie tylko z tej pozytywnej, ale i negatywnej perspektywy, dzięki czemu lukrowanie było zrównoważone, a sama treść bardziej obiektywna. Np. wzmianki o negatywnej recenzji lub "niepoprawnym" życiu osobistym pewnych pisarzy albo obiegowa opinia o wydawcy. Również podobało mi się oddanie sporego miejsca roli kobiet w sf.
3) Wyłapałem parę błędów merytorycznych, może nie stuprocentowych i istotnych, ale jednak dla mnie wątpliwych. Również kilka razy moja dosyć świeża pamięć o pewnych książkach nie do końca pokrywała się z jej skrótowym przedstawieniem. No i jako największy fan Iana McDonalda w Polsce wiem, że Szkotem to on nie jest, a Irlandczykiem.
4) Miły gest ze strony wydawnictwa, że zdecydowało się przygotować 8-stronicowy tekst o historii polskiej science fiction.
5) W kontrze do innej opinii: rozwleczony wątek autorów Złotego Wieku był zdecydowanie moja ulubioną sekcją książki i cieszę się, że był on tak gruntownie opracowany.

Każdy laik w sf powinien się w nią zaopatrzyć, bo odkryje oceany swojej niewiedzy i pozwoli mu je zasypać. Natomiast dla doświadczonych czytelników to nadal wspaniałe kompendium, gdyż każdy dowie się tu czegoś nowego lub zaserwuje sobie ekstremalnie głęboką powtórkę materiału. Sam sposób przekazywania tej wiedzy jest bardzo przystępny i atrakcyjny, gdyż po krainach SF oprowadza nas Wells, Simak, Moorcock, Judith Merril czy ojcowie Złotego Wieku (m.in. Asimov, Heinlein i inni). Książka jest warta każdej złotówki i jeśli macie jakiegoś fana SF w rodzinie to nie możecie mu sprawić lepszego prezentu.

Napisano już kilka bardzo dobrych recenzji, dlatego powiem tylko, że zdecydowanie warto zaopatrzyć się w ten komiks. Mnóstwo informacji, z których otrzymujemy swojego rodzaju przewodnik po gatunku science fiction. Gdy jako czytelnik dojdziesz do momentu, w którym lista autorów w bliskiej orbicie Twoich zainteresowań SF zaczyna się kurczyć (patrz: ja), to bierzesz wtedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Ten, kto budował czas, miał rozmach, skurwysyn.” - str. 189.

Paul Di Filippo w swojej recenzji dla magazynu Locus opisał Hopelandię jako połączenie “Małe, Duże” Johna Crowleya (saga rodzinna w klimatach realizmu magicznego) i “Terminal Shock” Neala Stephensona (climat fiction niedalekiej przyszłości). Jakby nie patrzeć jest to bardzo trafne porównanie, aczkolwiek nie jest ono moim zdaniem dla powieści McDonalda zbyt korzystne, bowiem z połączenia monotonnego, pozbawionego klasycznej linii fabularnej Crowley’a i schyłkowego, już nie tak ekscytującego w swoim rzemiośle Stephensona mogło powstać jedynie dzieło, które będzie niezwykle ciężko polubić, choć można je docenić.

Nie będę tu przytaczał rysów fabularnych, ponieważ ta książka charakteryzuje się pewnym rozmyciem, jeśli chodzi o opowiadaną historię. Żaden fragment lektury (a już z pewnością początek) nie oddaje tego, o czym ta powieść jest w całości. O ile bardzo lubię taką jak ja to nazywam fabułę rozproszoną (termin totalnie zmyślony, radzę nie brylować nim w towarzystwie), w której bohaterowie nie mają określonego z góry celu narracyjnego, a jedynie żyją w świecie przedstawionym, starając się w nim jakoś nawigować, tak tutaj miałem wrażenie wyjątkowego braku skupienia na jakimś konkretnym wątku.

Wychodzę z założenia, że początek każdej książki nadaje jej odpowiedni ton i ukazuje, o czym ona będzie, jakie tematy będą w niej poruszane. Początek tej książki jest takim jednym wielkim kłamstwem/żartem McDonalda - mamy tutaj iskromagów, elektromancerów, tajemnicze bractwa, rodzinę-naród, jakieś złe moce ukryte w kościołach powstrzymywane przez cewki Tesli, mamy Hopelandów, których cechuje niezwykłość wierzeń i rytuałów. W tamtej chwili pomyślałem, że to będzie najbardziej szalona, niestandardowa powieść McDonalda, w której będzie chciał pożenić te elementy magiczno-fantastyczne z nauką pod postacią wynalazku Tesli i da nam w pewnym sensie opowieść z nutą rozrywki, trochę surrealistyczną, efekciarską, przede wszystkim o rodzinie, jej osobliwościach oraz niezwykłych powiązaniach historycznych i tych w teraźniejszości. Wszystko na to wskazywało - te nazewnictwa wprost z literatury fantasy, te tajemnice, Emanacje, rozmaitości i że na tym McDonald zbudował swoje dzieło. Okazało się, że dostaliśmy najmocniej osadzoną w realizmie i teraźniejszości książkę o tematach, które wywołują pandemonium negatywnych reakcji w social mediach - dekarbonizacja transportu, zmiany klimatyczne, tożsamość płciowa oraz zaimki osobowe, uchodźcy, mity i wierzenia. Jeśli przynależysz do grupy osób, które w internecie na każdym kroku wypisują posty w rodzaju “poprawność polityczna” to trzymaj się od tej książki z daleka, bo tylko cię zdenerwuje.

Wracając do meritum - książce tej brakuje skupienia uwagi. Można powiedzieć, że najwyraźniej objawia się ten wątek klimatyczny, który i tak wybrzmiewa silniej dopiero w ostatniej 1/3 całości utworu. Sprawy zaimków osobowych, którymi tak żyje współczesna Ameryka, mnie nie przekonują. Nie chcę się wiele o tym wypowiadać, bo więcej to powie o mnie niż o samym dziele, jednak wtrące tu swoje trzy grosze. Uważam się za osobę tolerancyjną, a przynajmniej dużo bardziej od tego co obserwuję w internecie. Niech każdy kocha kogo chce, utożsamia się jak chce, ja naprawdę nie mam nic do tego i będę szanował każdego człowieka niezależnie od jego orientacji. Nie potrafię jednak pojąć, jak może komuś przyjść do głowy, że gdy bohater tworzy sobie osobną płeć - tylko dla niego, jednostkową, opisującą tylko jego osobę - to nie odbieramy słowu “płeć” jakiekolwiek znaczenie? Co to znaczy, że bohater identyfikuje się jako oń? Jak to niby jest, że jednego dnia czuje się jako “on”, a innego “oń”? Jak może czuć się jako “oń” skoro nie ma żadnego, społecznego, spójnego systemu odnośnie tego, czym bycie “onem” jest? Bohater ma kilka okazji, by wyjaśnić osobom które napotyka na swojej drodze, co rozumie pod tym pojęciem, jednak nigdy tego nie robi. Ponieważ chyba sam nie wie, mówiąc, że jest jakby dwiema osobami naraz. Jaki jest sens łączenia tego z płcią, skoro od osobnego nazewnictwa, które nas identyfikują mamy imiona i nazwiska? Czemu mieszać w to płeć (nawet kulturową) i dewaluować kompletnie jakiekolwiek znaczenie, jakie jej przypisujemy? Jeśli każdy wybierałby sobie płeć kulturową wedle uznania, co więcej zupełnie zmyślał nieistniejące twory, to czym to się różni od zwykłej schizofrenii i jak byśmy zdefiniowali wtedy płeć kulturową, przez zestaw jakich cech, skoro nie byłoby już żadnych wspólnych desygnatów? Kompletnie tego nie pojmuję, a mógłbym spróbować i uważam, że McDonald nie przedstawił mi argumentów za tym, aby traktować to jak coś więcej niż pewien objaw kryzysu tożsamości i (być może) choroby umysłowej, bo nie widzę w tym żadnej logiki, dlaczego powinniśmy pozwalać na takie dewaluowanie pojęcia płci. Nie ujrzałem też psychologii postaci, która w jakikolwiek sposób uwiarygodniła by dla mnie powody, dla których bohater nadaje swojej gender nowe miana (jednocześnie przecież przyjmując do wiadomości swoje bycie heteroseksualnym mężczyzną). Te miana nic nie znaczą jeśli nikt nie potrafi przypisać im żadnych konkretnych wartości/treści. Mogę wymyślić liczbę fraksel, ale póki jej nie zdefiniuję, nie będę miał z niej użytku - nie będę mógł jej użyć w równaniu, nie będę mógł jej przełożyć dla osób posługujących się systemem dziesiętnym, jest bezużyteczna. Bo definicją nie jest “fraksel to fraksel”. A tak właśnie bohater definiuje swoją nową gender “oń to po prostu oń”. Aspekty, które nie należą do “on”, należą do “oń”. Czyli do kogo? Rozumiecie, to nie ma najmniejszego sensu. McDonald nie wmówił mi, że to kwestia postępu czy zmian. Tu czegoś brakuje.

Szykowani byliśmy na sagę rodzinną, ale Hopelandia to nie jest również to. Hopelandom poświęcona jest pierwsza z czterech głównych części książki, w pozostałych mają oni marginalne znaczenia i skupiamy się na dwóch głównych bohaterach. I uważam, że czytelnik słusznie czuje niezaspokojoną ciekawość w związku z tym, jak niedaleko sięgały macki tego wątku. Mamy elektromancerów, iskromagów i retrospekcje z początków istnienia sekretnych stowarzyszeń, gdzie przewija się sam Nicola Tesla. Idąc dalej tym tropem mamy wielkie zło czające się w samej tkance architektury, istnieje kontr-zapora, istnieją jakieś wrogie emanacje starające się wyjść na świat. Istnieją ludzie, którzy potrafią okiełznać żywioł pioruna, a opisy poruszają wyobraźnie niesamowitym pięknem towarzyszącym wyładowaniem elektrycznym, które każdy pewnie pamięta z filmu “Prestiż” Christophera Nolana. Dokąd te cuda z pogranicza nauki i magii zmierzają?

Lądują w ślepym zaułku i pojawiają się ledwie jako didaskalia - co gorsza, nic ostatecznie z nich nie wynika, a chyba każdy czytając pierwsze rozdziały i uczestnicząc w wielkim pojedynku na szczytach londyńskich wież pomyśli: “chcę się dowiedzieć, jak dalej się to wszystko potoczy”. Nie potoczy się. Ponieważ McDonald ma nowe wątki do podjęcia, którymi teraz próbuje zaciekawić czytelnika.

Druga z czterech części tekstu dzieje się na Islandii i opowiada historię powstania wielkiego biznesu, który może zmienić przyszłość świata. Trzecia część (zdecydowanie moja ulubiona) koncentruje się na małej, fikcyjnej (?) wyspie wchodzącej w skład Polinezji, życiu tam oraz na społeczno-ekonomiczno-politycznych zawirowaniach będących efektem ulegania wpływom korupcji, obcych rządów i wielkich korporacji. Ostatnia część stanowi syntezę poprzednich i podejmuje wątek migracji klimatycznych. Widać tu przemyślaną konstrukcję, jednakże we wszystkim brakuje jakiejś takiej energii dramatycznej - ciężko przejąć się losami głównych bohaterów, gdyż nie czujemy, aby groziło im jakieś zagrożenie/przemiana wewnętrzna.

Jeden bohater wydaje się być pogodzony ze swoim losem, odnalazł on w pewnym sensie swoje miejsce w świecie i robi to co kocha (choć jego życie dalece odbiega od normalności, ma on poważne problemy z nadużywaniem alkoholem i pewne nieprzepracowane sprawy), bohaterka drugiego wątku natomiast nieustanne próbuje osiągnąć jakieś wyższe cele wybiegające w przyszłość. Wiemy z czystej bazy naukowej, że bohaterka nie dożyje, aby ujrzeć wymierne efekty swojej pracy - jest to fakt dość oczywisty, przez co specjalnie nie da nam do myślenia, natomiast jej całe życie kręci się wokół realizacji tych celów oraz pewnych wątpliwości natury osobistej, które to z kolei - ze względów fabularnych - wiemy, że również nie zostaną prędko (o ile w ogóle) rozwiązane. Sumując to do siebie mamy historię, która opowiada o sprawach ważnych, jednak czytelnik mam wrażenie będzie miał problem z tym, aby mu na nich zależało.

Miejscami tą książkę czyta się bardzo dobrze. Zabawne wydaje mi się to, że nie są to nawet fragmenty pisane zwykłą prozą - moimi ulubionymi momentami był krótki stenograf sprzed stu lat, innym były dokumenty śledcze pewnej katastrofy i afery politycznej. Sugeruje to zatem, że najwybitniejszą stroną McDonalda w tej książce nie jest nawet to, jak coś opisuje, ale co opisuje. Już prozą - sceny katastroficzne jak i cały początek, w którym wierzymy, że czeka nas historia na pograniczu magii i trosk współczesnego świata. Magii w niej nie ma, są jedynie efemeryczne przejawy czegoś więcej, jakiejś mocy obejmującej świat, opisywane z zupełnie innej perspektywy i nie mają one wpływu na wydarzenia - ot taka dekoracja. O ile uwielbiam McDonalda za dekoracje (np. w Lunie), o tyle zwykle mają one mocny wydźwięk fabularny, tutaj natomiast jest to tylko i wyłącznie sztuka dla sztuki. Podobały mi się aspekty historii, kultury i polityki wyspy Ava (oraz postacie tam występujące), podobały mi się pewne przemyślenia egzystencjalne na Islandii i ogólne atmosfera tamtejszych rozdziałów. McDonald bardzo obrazowo przedstawił siłę mediów społecznościowych jako narzędzia politycznego.

Podobał mi się również element symboliczny w postaci Muzyki, która przejawia aspekty wieczności. W książce pojawia się dużo nawiązań do tego, jak potrafimy sobie wyobrazić odległą przeszłość opisaną w tekstach historycznych, a niekiedy całkowicie umyka nam perspektywa odległej przyszłości - traktujemy ją, jakby miała nigdy nie zaistnieć, jakby była mrzonką, z której należy się obudzić. Nie ma w nas tego poczucie wieczności, lecz możemy znaleźć jej substytuty, jakim jest Muzyka - kompozycja mechanizmów składających się z bloczków, dzwoneczków i przekładni napędzanych strumieniem wody, która ma zakończyć swój cykl za 1000 lat. Przemawiało to do mojej wyobraźni, a nawet bardziej - do mojego ducha.

Nadal McDonald zachwyca mnie swoim bogactwem językowym, zainteresowaniem historią, kulturą, nauką, mitologiami, językami obcymi, folklorem, muzyką (tutaj szczególnie mocno wybrzmiewająca, podobnie jak w Lunie bossa novą). Lubię pewność, z jaką wyraża swoje przekonania, lubię opowieści pisane z potrzeby serca, nawet gdy nie ze wszystkimi elementami się zgadzam. Podobały mi się pewne wątki (jak już wspomniałem: wątek Polinezji jest moim zdaniem najmocniejszym elementem powieści). Nie odbieram autorowi wyobraźni, rozmachu, tego poczucia realizmu we wszystkich wizjach przyszłości, jakie maluje w swoich książkach. Tego, jak potrafi tworzyć ciekawe metafory, jak jego dialogi są zwykle pełne młodzieńczej energii i humoru, jak potrafi odmalować świat w wielobarwnej perspektywie różnorodności. Nie mogę jednak odżałować, że z taką łatwością odkładałem książkę na bok i bez większego entuzjazmu zagłębiałem się ponownie w tą historię (zaangażowanie pojawiało się po kilkudziesięciu stronach lektury, ale nigdy nie czułem takiej niepowstrzymanej chęci sięgnięcia po tą książkę następnego dnia). McDonald “oszukał” czytelników pierwszą 1/4 powieści, następnie przemieścił nas w świat nawet nie science fiction, a całkowitego realizmu gospodarczego i naukowego, poprzetykanego bardzo drobnymi, nieistotnymi gwiazdkami czegoś więcej.

Książka raczej nie spodoba się czytelnikom sięgającym po literaturę fantastyczną w celach rozrywki/eskapizmu. Sam nie jestem tego typu czytelnikiem, jednak McDonald przyzwyczaił mnie, że od jego historii wprost nie można się oderwać, są tak widowiskowe i wciągające. Hopelandia jest powieścią z potencjałem na bycie “Małym, Dużym” Crowleya w połączeniu z Stephensonem, jednak ostatecznie jest mniej wyrazista niż każdy z tych autorów. Nie wiadomo czego tu brakuje, ale krytyką numer jeden przyszłych czytelników będzie to, że nudzili się podczas lektury (a dwa, że woke). I czuję, że ich rozumiem - ja się nie nudziłem (przez większość czasu), jednak czytałem ją aż 12 dni, co jest dla mnie ślamazarnym tempem. Jeśli nigdy nie mieliście do czynienia z McDonaldem - wybierzcie inną powieść, jeśli tak jak ja przeczytaliście już wszystko wiedzcie, że ten Ian jest autorem dużo bardziej dojrzałym i mniej silącym się na widowiskowość. Zabrakło mi jednak tej fantastycznej iskry…

Polecam wyłącznie czytelnikom Uczty Wyobraźni - może jesteście odrobinę bardziej rygorystyczni w ocenie dzieł fantastycznych, jednak istnieje szansa, że docenicie książkę za pewne jej aspekty, a przynajmniej taką mam nadzieję, bo powieść z pewnością nie zasługuje, aby totalnie zrównać ją z ziemią.

“Ten, kto budował czas, miał rozmach, skurwysyn.” - str. 189.

Paul Di Filippo w swojej recenzji dla magazynu Locus opisał Hopelandię jako połączenie “Małe, Duże” Johna Crowleya (saga rodzinna w klimatach realizmu magicznego) i “Terminal Shock” Neala Stephensona (climat fiction niedalekiej przyszłości). Jakby nie patrzeć jest to bardzo trafne porównanie, aczkolwiek nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałem ocenić tą książkę na 8, lecz w samej końcówce powtórzyły się wszystkie wady, które mnie w pisarstwie Reynoldsa denerwują, ale to za chwilę.

Mimo wszystko uważam, że Migotliwa Wstęga (prequel do serii Przestrzeń Objawienia) to najlepiej napisana książka z tych należących do uniwersum i mówiąc szczerze poleciłbym ją na pierwsze spotkanie z autorem, jako że daje świetny przedsmak tego skomplikowanego świata, a także dobrze charakteryzuje prozę Reynoldsa oraz sposób, w jaki tworzy on swoje postacie i konstruuje fabułę opowieści.

Historia dzieli się na dwa wątki. W pierwszym śledzimy losy Tannera Mirabell, który pragnie pomścić śmierć swojego pracodawcy i jego żony (do której Mirabell przejawiał jakieś tam skryte uczucia). Sam Tanner jest byłym wojskowym, w późniejszym okresie został najemnikiem na usługach handlarza bronią (to ten wyżej wspomniany pracodawca). Gość cechuje się ironicznym poczuciem humoru i znajomością technik zabijania. Podąża śladem zemsty na planetę Yellowstone, gdzie przed kilkoma laty miała miejsce wielka katastrofa, która odcisnęła piętno na społecznej i architektonicznej tkance Chasm City - stolicy regionu - oraz Migotliwej Wstędze, czyli pasie habitatów na niskiej orbicie Yellowstone.

Drugi wątek rozgrywa się na wysłanym z Układu Słonecznego pierwszym i ostatnim wielopokoleniowym statku kolonizacyjnym. Obserwujemy losy Sky’a Hausmanna, syna pokładowego szefa bezpieczeństwa, od jego dzieciństwa po dorosłość naznaczoną niewypowiedziany zbrodniami, które zapisały się w historii mieszkańców Skraju Nieba.

Mnóstwo z tego, co do tej pory napisałem nie jest prawdą… ale w takim punkcie wyjścia zaczynamy i w miarę upływu fabuły odkrywamy fakty rzucające nowe światło zarówno na motywy zemsty jak i przebieg międzygwiezdnej podróży. Osobiście znacznie bardziej podobały mi się wydarzenia na pokładzie statku. Historia opowiedziana oczami jednego z najbardziej bezwzględnych antybohaterów z jakimi się zetknąłem w literaturze SF wciąga niemiłosiernie, prowadząc nas za rączkę przez kolejnego etapy jego misternego planu przejęcie kontroli nad wydarzeniami. Warto tutaj wspomnieć, że z Układu Słonecznego wyruszyło aż 5 statków, razem tworząc Flotyllę. Podróż zajmie jakieś 150 lat i przez ten czas wiele rzeczy może pójść nie tak, a między statkami powstać wiele sporów, choćby na skutek niejednoznacznych komunikatów z Ziemi, które mogą być zarówno zbawieniem, jak i zgubą dla naszych podróżników. W tej historii jest również ciekawy wątek poboczny pewnego tajemniczego statku-widmo, który momentami dostarczał tego lekkiego horrorowego dreszczyku SF, z którego znany jest Reynolds. Absolutnie świetnie się te fragmenty czyta i nie pozwalają odłożyć książki na bok.

Jedyny zarzut, jaki mam do tej historii, to moment przemiany Sky’a ze zwykłego chłopca w pozbawionego empatii socjopatę. Po prostu nie widzę tego - owszem, jest pewne wydarzenie, które kształtuje tego bohatera, ale nie sądzę, aby stanowiło one solidną podstawę pod tak drastyczną przemianę - nie widzę, w jaki sposób ta nowo pozyskana przez niego wiedza miała sprawić, że stał się człowiekiem tak kompletnie pozbawionym jakichkolwiek ludzkich odczuć.

Jeśli chodzi historię zemsty to również ona ma swoje mocne strony. Przede wszystkim odmalowanie Chasm City jako miasta całkowitego bezprawia, burżuazyjnego zepsucia i śmiertelnej nudy, slamsów Mierzwy i osobliwości Baldachimu, wszystko to wyszło Reynoldsowi znakomicie. Całe to społeczne rozwarstwienie, chaotyczna architektura i nietypowe rozrywki oraz postacie (mikserzy, hermetycy zamknięcie w palakinach, Lodowi Żebracy, genetycznie modyfikowani ludzi i zwierzęta), środki lokomocji (linówki są wspaniałą ucztą dla wyobraźni) wszystko jest barwne, wyjątkowe i ciekawe. Sama fabuła poprzecinana kilkoma retrospekcjami również jest angażująca, ponieważ wychodząc od niezbyt przekonującego motywu vandetty odkrywamy warstwy tej historii, które usprawiedliwiają wszystkie wcześniej odczuwalne zgrzyty. Ostatecznie to nie wymierzenie sprawiedliwości okaże się najistotniejszym punktem orientacyjnym. Sam wątek rozpoczyna się tak w ogóle na innej planecie i jest to iście epickie otwarcie, które utkwiło mi mocno w pamięci.

Wada jest ta sama - jak dla mnie Reynolds nie potrafi tworzyć bohaterów pobocznych, których obdarza jakąś sensowną motywacją do dalszego działania. Bowiem Tanner spotyka na swojej drodze kilka postaci (zazwyczaj są to atrakcyjne kobiety, jakby inaczej), którzy niejednokrotnie pomogą mu wydostać się z jakiś tarapatów lub nawet wesprą w wykonaniu jego świętej misji, tylko nie mogę pojąć dlaczego się w to angażują. Jasne, Reynolds daje im jakieś delikatne backstory, które w teorii miało to całe pomaganie uprawdopodobnić, ale ja tego nie kupuję. Po prostu powieść nie znosi próżni bohaterów w powieściach przygodowych, więc oni wracają raz po raz, wyciągając pomocną dłoń do naszego protagonisty (choć ten często bezpośrednio ich wykorzystuje). Tak samo niektóre decyzje wszczynania niepotrzebnej bójki lub zaskakującego miłosierdzia mi nie pasują. I ten pośpiech - bohater 15 lat przeleżał w kriośnie, ale musi się szybko spieszyć, bo cel mu umknie. Dostaje się w bezpieczne miejsce, gdzie może się przyczaić na 2 dni - tyle potrwa okres, w którym może łatwo zginąć z powodów, których nie zdradzę przez spoilery - wraz ze smukłą dziewczyną, która pierwsze co go widzi to się rozbiera i chce go zaciągnąć do łóżka - a ten ucieka szukać kłopotów (których może banalnie uniknąć) - no kto tak postępuje? 😀
A to komuś przywali, a to do kogoś arogancko się odezwie, choć mógł odejść niesprowokowany, a to zechce grozić swojemu wybawcy. I ciągnie tą swoją ferajnę za sobą tylko po to, by absolutnie mu się do niczego nie przydała. Ale stanowią drugą stronę dialogu, więc chodzą za nim. W końcówce strony konfliktu mieszają się w dosyć kuriozalny sposób i z wielkim trudem przychodziło mi zrozumieć, dlaczego pewne alianse zachodzą mimo oczywistych… nazwijmy je “konfliktami interesów”. Nie przekonuje mnie psychologia postaci w książkach Reynoldsa.

To brzmi tak, jakby to naprawdę mocno mi przeszkadzało czy odbierało przyjemność z lektury. Nie jest to do tego stopnia istotne, ale troszkę uwierały mnie niektóre decyzje Tannera. I ta wada prozy Reynoldsa, od której zacząłem swój wpis - autor wszystko nam musi wytłumaczyć po trzy razy, mimo że było już zrozumiałe za pierwszym. Wszystko wynikało z fabuły oraz kontekstu, ale i tak Reynolds po raz kolejny zapełni ostatnie strony powtórkami z ustalonych już faktów. Niezmiernie mnie to drażni i irytuje - Panie Reynolds, więcej zaufania dla inteligencji swoich czytelników, tak jak Pan to czyni z aspektami science.

Mimo wszystko powieść jest naprawdę zgrabnie opowiedziana, wciąga, ma świetny klimat i działa na wyobraźnie. Jako powieść przygodowa broni się świetnie, jako ćwiczenie z wyobraźni też, tempo jest zadowalające, retrospekcja rzeczywiście wnoszące coś do całości, aspekty high-concept science też łechtają nerdowskie neurony, choć w dużo mniejszym stopniu niż w oryginalnej trylogii Przestrzeni Objawienia. Poza tym Reynolds robi czasem coś takiego, że tworzy nam banalne do rozwiązania tajemnice, Ty z uśmieszkiem czytasz dalej myśląc, że już wszystko przejrzałeś, aż tu nagle wyskakuje coś nieoczekiwanego! Nowa informacja, która wplatasz w tą całą tworzoną przez ciebie teorię, dzięki czemu nabiera ona zadowalających odcieni. Chcę przez to powiedzieć, że zwykle przewidywalność to grzech autorów, ale w przypadku Reynoldsa jest tak, że równoważy on elementy układanki, które samymi potrafimy ułożyć z tymi małymi niespodziankami, przez co czytelnik nigdy nie czuje się zawiedziony rozwiązywalnością tajemnic, raczej odpowiednio zaintrygowany, dokąd te rozwiązania nas dalej poprowadzą.

Polecam zatem Migotliwą Wstęgę, świetnie nadającą się na pierwszy flirt z autorem, ponieważ Reynolds nie przytłacza, jednocześnie pokazując wielki potencjał jego światotwórstwa, nie zostawiając czytelnika z koniecznością sięgnięcia po kolejne tomy, bowiem ten prequel jest zamkniętą historią. Widać tutaj również autora sprawnego już warsztatowo, w przeciwieństwie do tomu 1 - Przestrzeni Objawienia. Nie ma on już problemów z klarownym opowiadaniem historii, jeszcze tylko niech zaufa inteligencji czytelnika, skracając książki o jakieś 100 stron i byłoby świetnie. A tak jest bardzo dobrze, czyli 7/10 z wielkim plusikiem za fascynujące światotwórstwo i wciągającą, mroczną opowieść o wyprawie wielopokoleniowym statkiem kosmicznym.

Miałem ocenić tą książkę na 8, lecz w samej końcówce powtórzyły się wszystkie wady, które mnie w pisarstwie Reynoldsa denerwują, ale to za chwilę.

Mimo wszystko uważam, że Migotliwa Wstęga (prequel do serii Przestrzeń Objawienia) to najlepiej napisana książka z tych należących do uniwersum i mówiąc szczerze poleciłbym ją na pierwsze spotkanie z autorem, jako że daje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fani Dana Simmonsa - do których się z radością zaliczam - mają taką tendencję w kwestii jego twórczości, że skalują oni jego mniej spektakularne dzieła względem tych niedoścignionych, wybitnych powieści, przez które zakochaliśmy się w książkach tego pisarza. Jego znacząco wybijająca się w światku fantastyki proza walczy sama ze sobą, często połykając jego osiągnięcia na kanwie horroru, powieści historycznej oraz tych mocno osadzonych w teraźniejszości i skupiających się na psychologii postaci w starciu z przeciwnościami losu (czasami z nutką czegoś nadprzyrodzonego).

Simmons nigdy nie słynął z krótkich form, z resztą słusznie. Lektura tego zbioru była dla mnie co prawda wielką przyjemnością, o tyle nie znajdziecie tutaj takich wyraźnych, stuprocentowych perełek - przebłysków geniuszu, które od czasu do czasu pojawiają się nawet w przeciętnych antologiach SFF. Natomiast są to teksty bardzo dobrze napisane, przemyślane, subtelne w przekazywaniu pewnych przemyśleń (do których autor nas nie zmusza, samemu musimy wykonać ten wysiłek aby z danego tekstu wynieść cokolwiek),opowiedziane w świetnym stylu i po prostu dostarczające przyjemności z aktu czytania. To nie są opowiadania stworzone dla skomplikowanych fabuł, ale dla krótkich pomysłów i ich delikatnego rozwinięcia. Zdecydowanie bardziej przypadną do gustu osobom, które wyznają zasadę “nie ważne o czym, ważne jak to coś jest przekazane”.

“Modlitwy do rozbitych kamieni”

W tym zbiorze podobał mi pierwszy tekst “Styks płynie pod prąd”, który to został poddany ocenie samego Harlana Ellisona. Debiut Simmonsa od samego początku ukazuje jego literacką wrażliwość i oko do subtelności ludzkich zachowań. Tekst traktuje o radzenia sobie ze śmiercią w dosyć przewrotny, metaforyczny sposób - poprzez wskrzeszenie bliskiej osoby, która jest jednak jedynie pustą skorupą. Zakończenie jest smutne i przejmujące, a całość czyta się z zaangażowaniem - niby banalna historia, ale opowiedziana z wielkim uczuciem i ukrytymi głębiami.

“Vanni Fucci ma się dobrze i żyje w piekle” to dosyć zabawna historia o hipokryzji teleewangelistów, którzy z wiary uczynili intratny biznes, oraz mężczyźnie z dantejskiego piekła. Rozwiązanie akcji jest ironiczne i satysfakcjonujące, a historia opowiedziana jest z kapitalnym wyczuciem tempa i wprost nie da się od niej oderwać.

“Wspomnienie o Siri” to opowiadanie, z którego wyewoluowała moja ulubiona powieść - Hyperion - i stanowi bazę pod ostatnią z historii pielgrzymów. Jest to opowieść o miłości do człowieka i natury świata i jak jedno może przerodzić się w drugie. Nie jest to wcale błahe i banalne rozważanie, że kochając kogoś mimochodem zakochujemy się także w tym co dla niego ważne, w jego “świecie”. A to wszystko rozgrywa się w niesamowitym kosmosie Hegemonii Człowieka, transportali i zagrożenia płynącego z ludzkiej chciwości i braku poszanowania dla piękna i samostanowienia. Bardzo dobre. Jeśli pisać historię z romansem na pierwszym tle, to na taką skalę.

“Metastaza” to jedno z moich ulubionych opowiadań w tym zbiorze, o rakowych wampirach, których nasz główny bohater dostrzega w lustrze po wypadku samochodowym. Ma ono niesamowicie mroczną, przygnębiającą aurę, jeśli się zastanowić nad tym, ile ludzi rocznie umiera na skutek nowotworów.

“Bilety do Wietnamlandu” to opowieść o tym, jak z wojny w Wietnamie zrobiono atrakcję turystyczną podobną do Disneylandu oraz jak dla niektórych cierpienie i wojna jest źródłem perwersyjnej przyjemności. Simmons na szczęście nie zostawia nas z tą przygnębiającą nutą i oferuje częściowe fabularne katharsis. Bez wątpienia jednak przez cały tekst buzowała we mnie złość, niesmak na myśl o tym, że brak u niektórych ludzi odrobiny przyzwoitości i empatii. Na pewno widać również znaczącą zmianę w sposobie ukazywania przemocy we współczesnym kinie rozrywkowym (na które wkurzał się także Harlan Ellison).

W podobnych tonach Simmons opowiada historię “Wądołów Iversona”, zdecydowanie mój ulubiony tekst tej części antologii (może w całości?). Weterani wojny secesyjnej zbierają się na zjeździe, by powspominać stare czasy. Całość przypomina piknik/festyn i nigdy mi to jakoś nie pasowało do aury miejsc, w których przed laty ludzie ginęli brutalną śmiercią, zostawiając po sobie rodziny i przerwane marzenia. Opowieść skupia się na jednym konkretnym weteranie przywołującym wspomnienia pewnej bitwy, a właściwie to rzezi, która się odbyła nieopodal i którą miał szczęście przetrwać. Teraz pała on chęcią zemsty do byłego dowódcy jego oddziału, Iversona, który w swej ignorancji posłał ich na zatracenie w tą śmiertelną pułapkę. Simmons przeszedł samego siebie w opisie tej masakry, tak samo jak świetnie naszkicował dwie główne postacie - weterana i chłopca-skauta. Zakończenie nie przypadnie wszystkim do gustu, bowiem przypomina jego horrory z rodzaju Letnia Noc czy Zimowe Nawiedzenie, ale nie odebrało mi to jakoś satysfakcji z reszty utworu. Tak czy inaczej niewielu pisarzy wycisnęło by tyle emocji z tak okrojonej historii. Kolejny przykład tego, że ważniejsze jest, jak się opowiada, a nie specjalnie o czym.

“Czas wszystek, światy wszystkie”

W tym zbiorze zdecydowanie wyróżnia się “Poszukiwania Kelly Dahl”. Niewiele mogę o niej powiedzieć nie obdzierając czytelnika z tego przyjemnego uczucie dezorientacji na samym początku. Spróbujmy inaczej: wyobraźcie sobie połączenie “Jesteśmy Snem” Ursuli Le Guin” oraz “Misery” Stephena Kinga, dodajcie do tego motyw psychologicznej gry i polejcie to sosem simmonsowskiej prozy. No dobra, przyznaję, że są to bardzo luźne skojarzenia, ale z pewnością, gdy przeczytacie ów tekst rozpoznacie echa ich wszystkich.
Jest tu nutka survivalu, trochę zabawy rzeczywistością, ciekawe backstory ale przede wszystkim - tradycyjnie już - jest to po prostu świetnie opowiedziane. I zakończenie sprawia, że chce Ci się myśleć o tym tekście dłużej i wytrwalej - o co chodziło autorowi? Wszystkie wskazówki są w tekście, wystarczy je poskładać. Tak czy inaczej podoba mi się ta subtelność i niejednoznaczność tego zakończenia, bez niej tekst nie miałby w sobie tyle mocy i ostatecznie nie zapadłby aż tak w mojej pamięci.

“Sieroty z Helisy” to sequel sagi hyperiońskiej. Owszem, nie wnoszący nic sequel, ale jeśli chcielibyście zobaczyć opowiadanie ala Peter Hamilton albo Alastair Reynolds w stylu Simmonsa to możecie. Zakończenie niestety jest zbyt łatwe i pospieszne, przez co utwór nie do końca satysfakcjonuje. Autor rysuje przed nami wizję wielkiego niebezpieczeństwa, uwiarygadnia ją najlepszymi opisami kosmicznymi jakie można sobie wyobrazić, by okazało się, że “z wielkiej chmury mały deszcz”. Utwór jednak posiada sporą dawkę nostalgii i aż zapragnąłem odwiedzić ponownie świat Hyperiona. Opisy są spektakularne, monumentalne, pobudzające najwrażliwsze struny SF-owskiej wyobraźni. Tylko tyle i aż tyle…

“Na K2 z Kanakaredesem” to pewnie najlepszy utwór tej części zbioru. Opowiadania o wyprawie na szczyt K2 z… kosmitą. Bardzo lubię opisy wspinaczki wysokogórskiej jakie zafundował nam Simmons w “Abominacji” i tutaj macie coś na deser. Szkoda, że tak mało miejsca poświęcono jednak cywilizacji Kanakaredesa, ale coś za coś. Mamy za to wspinaczkę, emocjonującą, jeśli ktoś ma dosyć rozwiniętą wyobraźnię. Puenta historii jest banalna, owszem, ale bazując na tych cegiełkach, które autor postanowił w niej umieścić chyba nie można było się spodziewać niczego innego. W każdym razie porządnie napisane, świetnie opowiedziane, a i kosmita daje radę.

“Koniec Grawitacji” opisuje historię, jak pewien amerykański pisarz wybiera się do Rosji, aby napisać reportaż o podupadającym rosyjskim programie kosmicznym. Pada tam kilka przemyśleń na temat tego, po co w ogóle udajemy się w kosmos. Ale najciekawsze jednak było dla mnie te zwiedzenie tych wszystkich instalacji i ciekawostki historyczne, choć wynika to z czysto osobistych zainteresowań. Pewnie wielu znudzi, ale jeśli interesuje Cię ten temat to chyba warto przeczytać.

“Miłość i śmierć”

Ta część książki była chyba moją ulubioną, wydawała mi się jakaś taka najbardziej wyrazista, konkretna. Połączenie erotyzmu i śmierci to nie jest coś, w czym mam jakiekolwiek czytelnicze doświadczenie, a więc na fali osobistej świeżości teksty te intrygowały mnie, pociągały, sprawiały, że realne byłem ciekaw co wydarzy się za chwile, a nie jedynie przekładałem strony będąc non-stop “tu i teraz” jak w poprzednich utworach.

“Łóżko entropii o północy” to świetna opowieść o facecie, który pracuje w ubezpieczeniach jako likwidator szkód (tak to się nazywa? Wiecie, bada wypadki ubezpieczeniowe). Widział mnóstwo cierpienia, mnóstwa śmierci. Autor zestawia jego doświadczenia zawodowe z jego życiem prywatnym i nadopiekuńczością wobec swojej kilkuletniej córeczki. Simmons chce, abyśmy się zastanowili, jak sami postrzegamy śmierć i jak na nią reagujemy i czy powinniśmy się jej bać. Fabuła nie jest tu ważna, ale lekcja płynąca z tej opowieści wypływa z doświadczenia - i zakończenia, które jest wyzwalające, a przez to (moim skromnym zdaniem) pasuje tutaj perfekcyjnie. Wrócę kiedyś do tej historii gdy samemu będę ojcem.

“Śmierć w Bangkoku” jest świetne. Kropka. Połączenie wulgarnego erotyzmu z horrorem to wcale nie jest łatwa sprawa. Piszę “wulgarnego”, ponieważ wszystko pokazane jest explicite. Historia niewątpliwie wciągnęła mnie, ponieważ kocham klimat “Pieśni Bogini Kali”, a to jest wersja 2.0. Jest mrocznie, brudno, strasznie, podniecająco, porąbanie. Jest wyraziście, mięsiście, jest bezwzględnie. Jeśli wyobraźnia podpowiada wam wczuwać się w rolę dramatis personae, to nie będziecie mogli wyjść z tej opowieści obojętnie.

“Sypiając z zębatymi kobietami” - będzie kontrowersyjnie, ale to było opowiadanie, które najlepiej mi się czytało. Pewnie dlatego, że nie czytałem “Czarnych Gór”. Zastanawiam się teraz, czy nie powinienem tego nadrobić. Opowieść o chłopaku z indiańskiego plemienia Siuksów Lakota, który pragnie pewnej dziewczyny, splot okoliczności sprawia, że musi udać się w góry i tam medytować przez cztery dni, aż otrzyma wizję od świętych duchów. Jego wizja niepokoi radę starszych i jest postrzegana jako coś, co zmieni Indian na zawsze.
Nie mogę powiedzieć nic więcej. Podobało mi się, w jaki sposób Simmons zmodyfikował swój styl, aby przypominał relację kogoś z plemienia rdzennych mieszkańców Ameryki. Sama konstrukcja wypowiedzi, ale także liczne nazwy w rodzimym języku Lakota. Wszystko to wytworzyło klimat, w którym potrafiłem się zanurzyć i uwierzyć, że historia mi przedstawiona wydarzyła się naprawdę, mimo porządnej dawki mistycyzmu i rzeczy nadprzyrodzonych. Ponadto polubiłem głównego bohatera, wydawał mi się bardzo wiarygodny, a jego “przygody” śmiertelnie realne i niebezpieczne. Byłby z tego ciekawy odcinek jakieś animowanej antologii.

Większości użytkowników goodreadsa nie zaimponowała ani powieść, ani opowiadanie “Flashback”, ale mi się bardzo podobało. Ludzie biorą w nim narkotyk, dzięki któremu mogą odtwarzać wspomnienia z przeszłości. Ameryka kompletnie się w tym pogrążyła, ich gospodarka i społeczeństwo spadły na łeb na szyję, wszyscy żyją przeszłością. Mam głęboko gdzieś, że nie jest to nowy pomysł w literaturze. Podobało mi się, jak historia została podzielona na trzy wątki luźno powiązane przez postacie i świat przedstawiony. Przypomniał mi się pewien bardzo dobry film “Disconnected”, który opowiadał o zagrożeniach wynikających z internetu. Tam też było kilka wątków zbiegających się do jednego, również całość była podporządkowana rozpatrywaniu reperkusji danego zagadnienia. Swoją drogą spróbujcie ten tekst kiedyś przeczytać, wstawiając zamiast flashback - tiktok, a za Japonię - Chiny. To troszkę w ramach teorii spiskowych, ale wiecie, kiedy jeśli nie w science fiction próbować rozpatrywać takie rzeczy?
W każdym razie interesujący tekst. Póki technologia nie doścignie pomysłów fantastów uważam, że nie trzeba być oryginalnym, by mieć coś ważnego do powiedzenia. Odpowiednio zwizualnowanej przestrogi nigdy dość. A ta jest naprawdę efektywna.

PODSUMOWANIE:

Jak widzicie po moich zachwytach, Simmons napisał kilka naprawdę dobrych/bardzo dobrych opowiadań, nie ma w nich jednak jakiegoś pierwiastka ponadprzeciętnej oryginalności lub intelektualnych czy też fabularnych Himalajów. Moim zdaniem jednak poziom prozy i sporadycznie występujące subtelności, istotność przekazu, ciekawe, porządnie zrealizowane koncepty pozwalają mi dać Simmonsowi jedną gwiazdkę wyżej, czyli idealne wyważone 7/10. Siła tej książki kryje się w doświadczeniu samego aktu czytania - większości z was nie zachwycą te teksty per se (jeśli podamy je gruntownej analizie i na dodatek będziemy próbowali zestawiać je z jego powieściowymi arcydziełami),ale jestem przekonany, że większość was odczuje realną przyjemność z ich przyswajania. Nie czułem znużenia ani nieporadności językowych w żadnym momencie lektury. Także fanom Simmonsa chyba polecać nie muszę, a nowicjuszom - bierzcie się za jego najsłynniejsze powieści - Hyperiona, Terror, Drooda, Pieśń Bogini Kali i upierać się będę, że Letnią Noc również można przeczytać z przyjemnością, jeśli wyjmie się kij z tyłka ;-)

Ps. Polecam znaleźć sobie w internecie utwór "This Year's Class Picture", zdecydowanie najlepsze opowiadanie Simmonsa, którego niestety tutaj nie uświadczycie.

Fani Dana Simmonsa - do których się z radością zaliczam - mają taką tendencję w kwestii jego twórczości, że skalują oni jego mniej spektakularne dzieła względem tych niedoścignionych, wybitnych powieści, przez które zakochaliśmy się w książkach tego pisarza. Jego znacząco wybijająca się w światku fantastyki proza walczy sama ze sobą, często połykając jego osiągnięcia na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Muszę przyznać, że opis okładkowy mocno popsuł mi przyjemność z lektury “Z kwiecia powstaniesz”, zbyt dużo jest w nim detali, które są ujawniane czytelnikowi dopiero w około 50% objętości książki. Dlatego proponuję moją alternatywną zajawkę fabularną, wybiegając tylko na dwa rozdziały wprzód i usuwając wszystkie pikantne informacje.

Niewidzialna bariera otacza niewielkie amerykańskie miasteczko Millville. Dzień wcześniej Brad Carter, szary obywatel w poważnych kłopotach finansowych, odbiera niezwykły telefon z nietypową, enigmatyczną propozycją. Co łączy oba te wydarzenia oraz jaki mają one związek z gromadą dziko rosnących, purpurowych kwiatów?

Dla celów recenzji muszę wyjawić, że jest to opowieść o pierwszym kontakcie z obcą inteligencją i jako koncept świetnie się broni. Simak zadaje interesujące pytania, dwa przede wszystkim: czy jesteśmy w stanie odłożyć na bok strach wynikający z odmienności (różnic biologicznych oraz psychologicznych), aby nawiązać kontakt z zupełnie obcym bytem? I czy stać nas na odrzucenie takiego kontaktu, biorąc pod uwagę potencjalne ryzyko całkowitego uzależnienia się lub nawet zagłady, gdy na drugiej stronie szali leży ogrom wiedzy i nieprzebranych korzyści dla całego rodzaju ludzkiego płynących z mutualistycznej współpracy?

Niemal do samego końca nie wiadomo, czy obca inteligencja ma dobre czy złe zamiary względem ludzkości, gdyż każdy strzępek informacji możemy interpretować na oba sposoby. Te uczucie niepewności angażuje uwagę czytelnika, pozwalając mu przyjrzeć się z dystansu swoim własnym, humanoidalnym uprzedzeniom. Simak inkorporuje w fabułę wiele pomysłów wykorzystywanych w swoich innych książkach, wiele z nich to koncepcje, które inni autorzy rozwijali w swoich dziełach dużo później (np. “Kopuła” Stephena Kinga. Nie wierzę też, by pewna futurystyczna kula tylko przypadkiem robiła to samo, co technologia zaproponowana przez Arthura C. Clarke’a w “Światło minionych dni”, a jeden z głównych bohaterów - wynalazca Hiram - nazywał się tak samo jak burmistrz Millville, który dosyć sporo ról do wypowiedzenia dostał właśnie podczas kontaktu ze wspomnianą kulą).
Jest tu dużo interesujących pomysłów tworzących oryginalną mieszankę światotwórczą.

Autor ładnie naszkicował małomiasteczkową zaściankowość, strach, pewien ograniczony sposób postrzegania wielkich wydarzeń mających wpływ na losy całej ludzkości. W tym wrzącym tyglu następuje wiele ciekawych interakcji, a mnogość postaci całkowicie epizodycznych bynajmniej nie przytłacza, dosyć łatwo je zapamiętać za pomocą nielicznych cech charakterystycznych. Podobała mi się introspektywność głównego bohatera w czasy młodzieńczej niewinności oraz pewna samoświadomość swojej własnej przeciętności oraz życiowej nieporadności. Simak jest dobry w tworzeniu everymanów w centrum wydarzeń. Echa ogólnoświatowego strachu przed atomową anihilacją wybrzmiewają głośno i wyraźnie, co jest charakterystyczne dla twórczości tego pisarza.

Zakończenie nie przypadnie wszystkim do gustu, szczególnie czytelnikom spodziewającym się jakiś fajerwerków, ale osobiście urzekło mnie unikalne spojrzenie autora na nieuświadomioną siłę człowieczeństwa.

Ogólnie bardzo dynamiczna, wciągająca, oryginalna książka. Bardziej takie 6.5/10, ale jest w niej tyle pomysłów wyprzedzających swoje czasy, że należy jej się szacunek. Wątek miłosny wypada tu dosyć płytko, puenta może wydawać się niektórym infantylna, ostatnie 100 stron książki moim zdaniem zniżkuje, jednak całościowo to bardzo dobra przygoda w ciekawym settingu, dobrą psychologią tłumu i zadająca intrygujące pytania. Jedna z moich ulubionych powieści Simaka i szczerze polecam. Tym razem - w przeciwieństwie do “Pierścień wokół Słońca” - pisarz nie przekombinował fabularnie i wyszło to na dobre lekturze, która była dzięki temu bardziej przejrzysta, konkretna i wiarygodna.

Muszę przyznać, że opis okładkowy mocno popsuł mi przyjemność z lektury “Z kwiecia powstaniesz”, zbyt dużo jest w nim detali, które są ujawniane czytelnikowi dopiero w około 50% objętości książki. Dlatego proponuję moją alternatywną zajawkę fabularną, wybiegając tylko na dwa rozdziały wprzód i usuwając wszystkie pikantne informacje.

Niewidzialna bariera otacza niewielkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Niemożliwością jest otoczyć kogoś absolutną opieką, nie robiąc z niego jednocześnie niewolnika." - str. 52.

W “Opiekunie Snu” śledzimy losy Gady, uzdrowicielki i zaklinaczki węży, która przemierza postapokaliptyczny świat niosąc ludziom pomoc medyczną. W tym celu używa jadu węży. które to substancje poddane specyficznej obróbce chemicznej potrafią wyleczyć niemal każdą chorobę. Historia otwiera się w niewielkiej osadzie nomadów, gdzie Gada próbuje pokonać nowotwór w ciele kilkuletniego chłopca. W nocy, gdy bohaterka oddala się z namiotu w celu przygotowania mikstury, zostawia chłopca w towarzystwie najmniejszego z trójki swoich pomocników, węża snu Mech, który niweluje ból u cierpiących zapewniając znieczulenie i zsyłając na nich przyjemne sny. Nad ranem okazuje się, że rodzice obawiający się ugryzienia swojej pociechy przez Mech postanowili zabić malutkiego węża. Gada jest zdruzgotana, jednak kodeks zawodowy oraz moralny kompas nakazują jej wyleczenie młodzieńca. Pozbawiona bardzo rzadkiego - pochodzącego z innego świata - węża snu, Gada decyduje się na powrót do osady uzdrowicieli, aby prosić ich o nowego pomagiera, lecz zdaje sobie sprawę, że nauczyciele mogą nie okazać wyrozumiałości wobec jej nieodpowiedzialnego postępowania. Po drodze napotyka jednak innych ludzi, których koleje losu zmienią główny cel podróży Gady, co pozwoli czytelnikom na zwiedzenie tej pustynno-górzystej krainy.

Wyżej opisałem pierwszy rozdział powieści, ponieważ nie da się opowiadać o tej książce bez tego wstępnego rozeznania w sytuacji. “Opiekun Snu” powinien spodobać się fanom dwóch autorów, a mianowicie Gene Wolfe oraz Ursuli Le Guin. Podróż przez zdewastowaną w wojnie jądrowej ziemię obfituje w przedindustrialne przejawy ludzkiej egzystencji, by od czasu do czasu zaskoczyć nas jakimiś futurystycznymi pozostałościami technologii sprzed kataklizmu. By nie zdradzać za wiele, wspomniane są tu modyfikacje genetyczne, klonowanie, odnawialne źródła energii, podróże kosmiczne czy wcześniej już wspomniane efekty promieniowania radioaktywnego. Podróżując przez świat Gada napotyka ludzi pilnie potrzebujących pomocy medycznej, jednak każda z nich inaczej reaguje na konieczność leczenia, pogodzenia się ze społecznym ostracyzmem powstałym na skutek fizycznego inwalidztwa, pogodzenia się z możliwością długoterminowego kalectwa, a w najgorszym przypadku - niemożliwością wyleczenia i nieuchronną śmiercią. Gada cechuje się niesamowitych współczuciem wobec obcych ludzi, próbuje pomagać nawet w sytuacjach, gdy wykracza to poza jej znachorskie kompetencje. Jednocześnie często odczuwa odseparowanie od reszty ludzkości, samotność, brak fizycznego (seksualnego) kontaktu, gdyż o ile uzdrowiciele cieszą się wysoką estymą, to traktowani są jako potencjalnie niebezpieczni osobnicy. Ten mur braku zaufania nie jest łatwo skruszyć, lecz Gada robi wszystko co w swojej mocy, aby to zaufanie sobie zapewnić - w świecie, gdy jest to jedna z najcenniejszych walut.

Powieść może się pochwalić swojego rodzaju ograniczoną brutalnością opisu. Jest tu mnóstwo krwi, cierpienia, natomiast węże cechują się niekontrolowaną, dualistyczną naturą - z jednej strony oferują lekarstwo i wyzdrowienie, z drugiej stanowią śmiertelne zagrożenie. Vonda McIntrye obchodzi się ze swoim światem i ludźmi, którzy go zamieszkują z całkowitym brakiem jakiejkolwiek taryfy ulgowej. Rzeczywistość jest brutalna, ciężka, pełna niebezpieczeństw, a choroby i ból są namacalne, groźne i pozostawiające ślady swojego spustoszenia. Opisy są bardzo obrazowe, warunki atmosferyczne da się odczuć na własnej skórze, podróżnicy przebywają pustynię w nocy, by w dzień móc odpoczywać przed słonecznym żarem. Ludzkość rozbiła się na malutkie grupki i plemiona, które żyją na różnych poziomach rozwoju, jednak wszystkie łączy ostrożność wobec obcych.

Autorka znakomicie tworzy emocjonalny rezonans między postaciami, próbuje nas uwrażliwić na cierpienie i problemy tego świata (które często się pokrywają z tymi w naszym świecie). Pokazuje też różnice między tym co teraz, a tym co obserwujemy na kartach powieści: jak choćby dominująca rola przyjaźni czy biologicznie kontrolowana prokreacja.

Pisarka zostawia nam okruszki wiedzy co do futurystycznej natury tego świata, za każdym razem popychając nas w niezbadane - przez czytelnika - rejony mapy, jednak muszę powiedzieć, że za każdym razem nie decyduje się postawić tego ostatecznego kroku, który usprawiedliwił by istnienie tych wszystkich technologicznych cudów. Dla przykładu Gada w pewnym momencie podąża do pewnego wysokorozwiniętego technologicznie Miasta, które to zdaje się mieć kontakty z pozaziemcami - tym samym z planetami, z których pochodzą właśnie węże snu. Czytelnik szybko odnosi wrażenie, że jest to ostateczny cel wędrówki bohaterki i czeka ten moment konfrontacji w wielkim napięciu. Ostateczne rozwiązanie wątku rozczarowuje, a książka płynie dalej przez kolejne 80 stron tekstu. By je wypełnić, pojawia się nowy cel i nowy wątek, zupełnie oderwany od narracji poprzednich stron (z wyjątkiem tajemniczego szaleńca, który zdaje się śledzić naszą bohaterkę).

Ponadto kilkanaście stron poświęcone są mężczyźnie (zakochanemu w bohaterce), który postanawia podążyć za Gadą z tej osady, którą odwiedzamy w pierwszym rozdziale. Wstawki z jego perspektywy są kompletnie bezużyteczne, odwiedza raptem jedną nową lokalizację, lecz nie dowiadujemy się tam praktycznie niczego nowego poza to, co już wiedzieliśmy. I to jest motyw, który dosyć często powraca w tej powieści, a mianowicie to, że uzasadnienie umieszczenia motywów futurystycznych w tej książce jest tak naprawdę znikome, czytelnik obiecuje sobie wiele po tajemnicach świata przedstawionego, aby ostatecznie nie doświadczyć stuprocentowego spełnienia. Okazuje się, że chodzi tu o samą podróż, relacje oraz emocje, jakie towarzyszą Gadzie na swojej drodze. Autorka nie zawodzi w tej materii, ale brakuje mi tej wisienki na torcie intrygującego światotwórstwa, mocniejszego wejścia w kontakt z tymi elementami SF, aby miały one głębsze, fabularne reperkusje.

Końcowe sceny powieści są emocjonujące, wzruszające i zapadające w pamięć. Konkluzja jest budująca i intrygująca. Autorka sugeruje nam, że z cierpienia i złych uczynków mogą się zrodzić całkowicie pozytywne rzeczy. Nie należy w nieskończoność opłakiwać nieszczęść, bowiem mogą one pokierować nas ku rzeczom większym, wspanialszym i wyjątkowym, które całkowicie odmienią nasze życie i uczynią je jeszcze lepszym niż w czasach sprzed tragedii. Jasne, że to nic odkrywczego, ale chodzi tu przede wszystkim o to, by dosadnie i naturalnie wybrzmiało to w narracji, tak jak ma to miejsce w przypadku “Opiekuna Snu”. Krótki krytycyzm: korekta wydania Phantom Press jest bardzo zła (liczne pomieszanie “cię” z “się”, mylenie płci, brak kropek na końcu zdań, literówki). Tłumaczenie również nie jest najlepsze (zrobienie “Gada” z tak wspaniałego imienia jak “Snake” to kryminał. Nie zawsze też wszystkie zdania brzmią odpowiednio). Mimo wszystko książkę czyta się dobrze, to nie jest tak, że błędy są tak rażące, że nie wiemy o czym czytamy, jednak występują one zdecydowanie w ponadprzeciętnej ilości.

Ogólnie rzecz biorąc książka bardzo mi się podobała. Miała pierwiastek oryginalności, wspaniale łączyła science i fiction, posiadała duży ładunek emocjonalny, a sceny opisujące węże były niemal hipnotyzujące. Polecam książkę jako doskonały przykład science fantasy, gdzie miłość, cierpienie i zaufanie są postawione na honorowym miejscu. Dałbym jej 7+ lub 8- na 10.

"Niemożliwością jest otoczyć kogoś absolutną opieką, nie robiąc z niego jednocześnie niewolnika." - str. 52.

W “Opiekunie Snu” śledzimy losy Gady, uzdrowicielki i zaklinaczki węży, która przemierza postapokaliptyczny świat niosąc ludziom pomoc medyczną. W tym celu używa jadu węży. które to substancje poddane specyficznej obróbce chemicznej potrafią wyleczyć niemal każdą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“A little while and I will be gone from among you, whither I cannot tell. From nowhere we came, into nowhere we go. What is life? It is a flash of a firefly in the night.” - Ostatnie słowa Crowfoot, Wodza Czarnych Stóp.

Książka opowiada o naukowych badaniach nad doświadczeniami z pogranicza śmierci prowadzonych przez psychiatrę Joannę Lander oraz neurologa Richarda Wrighta. Jej lektura była dla mnie przeżyciem samym w sobie, pozostawiła niezmywalny ślad, który na dłużej będzie mi towarzyszył. Dokąd odchodzi nasza świadomość po śmierci i jaką funkcję z naukowego punktu widzenia przedstawia NDE (near-death experience)? Możliwe odpowiedzi odkryjecie na kartach tej powieści.

Zacznijmy od oczywistego - tak, “Przejście” jest najbardziej przegadaną książką jaką w życiu przeczytałem, ale w tym szaleństwie zdecydowanie dostrzegam metodę. Było tu mnóstwo foreshadowing dotyczących przyszłych wydarzeń, informacji, które w rozdziałach końcowych mają fundamentalne znaczenie dla tego co obserwujemy, a charakterystyka bohaterów ukazana w ten gadatliwy sposób sprawiała, że zaczyna nam realnie zależeć na tych postaciach - ich przeżyciach, doświadczeniach - a ich determinacja i motywacje nabierają głębokiego, zrodzonego z uczucia i familiarności zrozumienia. Świat rzeczywisty przenika się z doświadczeniami “z pomiędzy” i metaforą sprawiając, że non-stop towarzyszy nam pytanie o sposób funkcjonowania ludzkiego mózgu, na ile możemy zaufać naszym przeczuciom oraz pamięci.

Skoro już ten punkt mamy z głowy, pomówmy o zaletach. Na pewno nie spotkałem się z lepszym przedstawieniem metodologii naukowej i wyzwań jakie występują przy pracach badawczych w oparciu o wywiady personalne. Jesteśmy podatni na wiele błędów poznawczych, a jednym z nich i działającym najmocniej jest “efekt potwierdzenia”, o który bardzo łatwo gdy usiłujemy ustalić interesujący nas fakt. Samo cross-examination, porównywanie wielu pozornie niezależnych źródeł lub zmiennych na raz nosi ryzyko przypadkowego błędu wynikającego z naszej preferencji wobec określonych danych wyjściowych. Tak samo jest z korelacją i przyczynowością, wielokrotnie mylonych, bowiem potrafią wynikać z zupełnie niezależnej zmiennej. W “Przejściu” doświadczamy również innych przeszkód natury ludzkiej - czy osoba poddana badaniu może mieć powody by kłamać, czy może być ideologicznie zaprogramowana w celu ujrzenia określonych obrazów? Czy dopowiada sobie logiczny ciąg wydarzeń post factum? Czy wizje, których doświadczają pacjenci podczas NDE mogą wynikać z przenikania danych do naszego sensorium w sposób nieuświadomiony? Jaki wpływ może mieć sposób zadawania pytań na wynik obserwacji? I tak dalej i tak dalej. Mnóstwo było tego w pierwszej części tekstu (sama powieść dzieli się na 3 części) i zostało to pokazane perfekcyjnie.

Nuda? Dla kogoś niezainteresowanego metodologią naukową i nauką sensu stricte na pewno, dla mnie to było coś naprawdę godnego uwagi, coś czemu się poświęca tak mało uwagi w powieściach science fiction (albo zbywa się jednym machnięciem ręki, jednym zdaniem, aby odhaczyć element wątpliwości), a tutaj opisano we wspaniały sposób to, jak możemy wielokrotnie błądzić na drodze naukowego poznania. Książkę powinny przeczytać wszystkie pseudonaukowe głąby chcące poprawiać naukowców siedząc na kibelku z telefonem w ręku.

Drugą rzecz, za którą chciałbym pochwalić autorkę jest to, że podejmując się takiego tematu (który nie ukrywajmy, w społecznej świadomości ma dosyć religijne konotacje) do samego końca przedstawia naukę z należytym jej szacunkiem. Mam na myśli to, że autorka nie odlatuje w wishful thinking nawet w kulminacyjnych elementach powieści i choć wielokrotnie stawia czytelnika na tym rozdrożu między wiarą, a nauką, balansuje na granicy pomiędzy tym co wytłumaczalne, a tym co wymyka się naszej percepcji, to ani na chwilę nie odlatujemy w bełkot lecz obcujemy z wybitnie introspektywną, wielopoziomową, wysokich lotów realistyczną literaturą SF, która daje sporo do myślenia i zostawia nas w tym słodkim miejscu, w które celuje wielka proza - na pograniczu, na rozdrożu i zachęca nas do samodzielnej interpretacji wydarzeń.

Trzecią rzecz, za którą muszę pochwalić “Przejście” jest finalny, trzeci akt powieści, który trzymał mnie w fotelu do późnych godzin nocnych. W drugim akcie autorka serwuje nam znakomity zwrot akcji, który wziął mnie całkowicie z zaskoczenia i sprawił, że nie potrafiłem odłożyć książki na bok, musiałem wiedzieć jak ta historia się skończy. I podoba mi się też jak autorka wybrnęła z tego ryzykownego manewru - nie po hollywoodzku, a z wielką dojrzałością i inteligencją.

O postaciach już mówiłem, ale bardzo krótko: Maisie, mała dziewczynka o chorym sercu, która uwielbia historie o wielkich katastrofach i potrafi “grać na czas” by odwiedzający ją w szpitalu goście zostali z nią odrobinkę dłużej to najcudowniejszy dzieciak o jakim przyszło mi czytać w ostatnich latach. Rozkosznie dziecinna, bystra, pełna życia mimo poważnej choroby, zarażająca swoim humorem i osobowością wszystkich wokół siebie. No przesympatyczny dzieciak. Jest też staruszek, który ciągle konfabuluje opowieści z II wojny światowej i o ile już ten gagatek potrafi działać na nerwach czytelnika, to czasami muszę przyznać śmiałem się do siebie wyobrażając sobie jego i ludzi, którym nie daje spokoju. W ogóle w tej powieści jest dużo ciepła i humoru. Para naszych głównych bohaterów ma również przyjemne - tak bardzo nie-disneyowskie, niedzisiejsze, tylko prawdziwie zabawne - poczucie humoru, nie popadają jednak w karykaturę. Wcielanie się w ich umysły pozwala nam na eksploracje tematyki NDE pod wieloma kątami - od środka i od zewnątrz, poprzez oczy naukowca i poprzez oczy kogoś wybitnie spostrzegawczego i biegłego w interpretowaniu ludzkich zachowań.

Wielka szkoda, że nie mogłem czytać tej książki w roku jej publikacji (2001), ponieważ byłaby ona jeszcze mocniej immersyjna. Dlaczego? Nie mogę wyjawić więcej oprócz tego, że pewien film odcisnął spore piętno w ludzkiej świadomości i w pewien sposób miał on pośredni związek z wydarzeniami rozgrywanymi w drugiej części “Przejścia”. Tak czy inaczej był to kolejny, interesujący zwrot akcji, który powoduje dodatkowe zainteresowanie.

Co się dzieje ze świadomością gdy umieramy? Czy można opisać doświadczenie z pogranicza śmierci? Connie Willis robi wspaniałą robotę opisując te wszystkie wizje, próbując je objaśnić nauką tam, gdzie możliwe i wchodząc w dywagacje tam, gdy nasze zmysły każą nam sugerować, że te obrazy są bardziej rzeczywiste niż sny, że osoby doświadczające śmierci klinicznej mają wrażenie, że faktycznie gdzieś egzystowały podczas tych epizodów. Albo jak opisać wrażenie głębokiego przekonania o czymś, na co nie ma się żadnych dowodów? Przekonania tak pełnego, tak przeszywającego, nie dającego się opisać komuś, kto nie doświadczył tego samego. Jak opisać pewność bez zrozumienia źródła tej pewności? Connie Willis radzi sobie kapitalnie i z tym zadaniem. Chciałbym tutaj pochwalić również opisy z 3 aktu, ale musiałbym wejść w spoilery aby coś o nich powiedzieć merytorycznego - w każdym razie, były świetne!

Każdy z 60 rozdziałów otwiera krótki cytat zawierający ostatnie słowa przed śmiercią różnych ludzi, którzy jakoś zapisali się w historii świata. Nie będę ukrywał, robi to wrażenie i dodatkowo podsyca klimat tej opowieści gdy się to czyta, gdy jesteśmy wciągnięci już w wir narracji i odkrywania tajemnic z pogranicza życia i śmierci. Dlatego postanowiłem zacząć tą opinię właśnie od przykładu, który dosyć dobrze to oddaje.

Cała ta książka jest jednym wielkim doświadczeniem. Próbując ją przyporządkować do standardów literackich, rozczłonkowywać ją na czynniki pierwsze pisząc, że pewne fragmenty były niepotrzebne, a coś można by było skrócić tak naprawdę odbieramy tej powieści ten element, który nadaje jej realizmu. Bohaterowie natykają na ślepe uliczki, fałszywe tropy, błędy poznawcze, wyciągają fałszywe wnioski, podejmują złe decyzje, trafiają na niewłaściwy czas lub docierają w niewłaściwe miejsce. Wszechświat “ukrywa” przed nimi informacje, rzeczy martwe nie chcą współpracować, pamięć płata figle, nie wszystko idzie we właściwym kierunku - ale tak z perspektywy całości należy powiedzieć, że każda postać (nawet epizodyczna, może poza jedną) odegrała istotną rolę w zakończeniu, a wszystkie ślady prowadziły naszych odkrywców do poznania ostatecznej tajemnicy, jaką jest śmierć. Bo wiecie, w nauce nie uczymy się tylko z sukcesów, ale i porażek - i ta książka doskonale to ilustruje. Na poziomie metaforycznym pokazuje, ile przeszkód staje przed dokonaniem znaczącego progresu naszej wiedzy i jak istotne w tym wszystkim są porażki.

Zakończenie jest świetne, sam bym lepiej tego nie wymyślił. Niezmiernie polecam lekturę osobom, którzy chcą mieć realistyczne podejście do tego tematu, a jednocześnie poczuć na swojej skórze ten dreszczyk związany z odkrywaniem czegoś ważnego i fantastycznego. Jest tu mnóstwo rzetelnej nauki i głębokiego researchu z dziedziny neurologii, są wyraziste postacie, są emocje, troska i cudowne objawienia na krawędzi niepoznawalnego. Jestem absolutnie pewny, że zamierzam przeczytać wszystkie pozostałe książki tej autorki (która to, jak dowiedziałem się przed kilkoma dniami, jest rekordzistką jeśli chodzi o główne nagrody literackie z gatunku fantastyki - Hugo (11 nagród), Locus (10), Nebula (7)).

Polecam lekturę po angielsku - język jest bardzo prosty, a z autopsji wiem, że czytanie łatwo przyswajalnej prozy w języku obcym wzmaga naszą koncentrację i nie nudzimy się tak łatwo jak z tekstem w naszej ojczystej mowie.

“A little while and I will be gone from among you, whither I cannot tell. From nowhere we came, into nowhere we go. What is life? It is a flash of a firefly in the night.” - Ostatnie słowa Crowfoot, Wodza Czarnych Stóp.

Książka opowiada o naukowych badaniach nad doświadczeniami z pogranicza śmierci prowadzonych przez psychiatrę Joannę Lander oraz neurologa...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Playboy science fiction J.G. Ballard, Terry Bisson, Ray Bradbury, Philip K. Dick, George Alec Effinger, Harlan Ellison, Joe Haldeman, Stephen King, Ursula K. Le Guin, Doris Lessing, Larry Niven, Frederik Pohl, Robert Sheckley, Lucius Shepard, Robert Silverberg, Norman Spinrad, William Tenn, Kurt Vonnegut, Howard Waldrop, Donald E. Westlake
Ocena 6,8
Playboy scienc... J.G. Ballard, Terry...

Na półkach:

Gdybym miał podsumować poziom całej tej kolekcji tytułem jednego z opowiadań to byłby to tekst Joe Haldemana: “Więcej niż suma jego części”.

Wielu współczesnych czytelników może zaskoczyć fakt, że Playboy to nie tylko zdjęcia roznegliżowanych pań, ale także kącik literacki, w tym science fiction. Wielu wybitnych pisarzy gatunku sprzedawało swoje teksty do tego magazynu za całkiem konkurencyjne stawki. Niektórzy mogliby pomyśleć, że jeśli chodzi o poziom utworów trafiały tam same odpryski, które odpadały na etapie selekcji w czasopismach gatunkowych - nic bardziej mylnego.

Zbiór 25 opowiadań prezentuje bardzo wysoki poziom, zarówno pod względem prozy, tematyki jak i różnorodności. Co prawda niektóre opowiadania były przetłumaczone dużo lepiej niż inne (widać to po prostych błędach typu, że facet - Amerykanin - ogląda mecz piłkarski z hot-dogiem. Łatwo się domyśleć, że chodzi o ten drugi futbol, amerykański. Albo też kilka niezbyt zgrabnie przetłumaczonych terminów z dziedzin naukowych). Nie ma jednak powodu do łez, antologię czyta się niezwykle przyjemnie, a teksty pisane bardziej kwiecistą prozą zostały potraktowane z należytym szacunkiem. Rzadko się zdarza, abym na tak szerokiej antologii nie nudził się ani przez chwile. Większość opowiadań już na pierwszych kilku stronach wyłuszcza tematykę, jaka zostanie w nich omówiona. Są teksty poważne, inteligentne, jest też spora liczba tekstów humorystycznych (głównie w drugiej połowie zbioru) i mimo, że zwykle nie przekonuje mnie humor w SF, tak przy tych opowiadaniach bawiłem się naprawdę świetnie.

Zapewne zastanawiacie się - czy w tych historiach jest seks? W pierwszej połowie nie ma go prawie wcale (z wyjątkiem opowiadania Vonneguta), natomiast na ostatnich 150 stronach występuje całkiem licznie, głównie w przyjemnej, humorystycznej odmianie.

No ale dobrze, może coś o samych tekstach? Trudno mi wskazać opowiadania najlepsze bo poziom jest całkiem wyrównany z kilkoma błyszczącymi wyjątkami, które postaram się przybliżyć w pierwszej kolejności.

Zbiór otwiera tekst Raya Bradbury’ego “Zaginione Miasto Marsa”, napisane w charakterystycznym dla tego pisarza pięknym stylu i opowiada o wyprawie do wspomnianego już miasta, które to zostało przed wiekami opuszczone w tajemniczych okoliczności. Historia jest z morałem i jakkolwiek temat (którego nie mogę zdradzić ze względu na spoilery odnośnie natury metropolii) został już podjęty przez licznych pisarzy, tak tutaj wypada doskonale. Ponadto bohaterowie są niezwykle charyzmatyczni, a opisy poruszające wszelkie struny wyobraźni. Bardzo dobra próbka prozy Bradbury’ego.

Ursula Le Guin w “Dziewięć żywotów” proponuje nam wizję klonów o identycznych umysłach, idealnie przystosowanych do prac w ciężkich warunkach na obcych planetach. Jednak ich doskonałe mentalne zgranie pozbawia ich niezbędnego pierwiastka ludzkiego.
Pięknie napisane, o niepewności, zaufaniu i miłości, mądrze i dogłębnie humanistycznie, Le Guin jaką znamy i kochamy.

Kurt Vonnegut w “Witajcie w małpiarni” opisuje dystopijne społeczeństwo cierpiące na przeludnienie, w związku z czym rząd podejmuje kampanie zachęcające ludzi do “humanitarnych” samobójstw oraz wstrzemięźliwości seksualnej za pomocą farmakologii. Oczywiście na pierwszy plan wynurzają się postacie, które chcą zmienić obecny stan rzeczy.
Intrygujące, wulgarnie pociągające, nadające się do Niebezpiecznych Wizji Ellisona.

“Martwy Astronauta” J.G. Ballarda przedstawia świat, w którym program kosmiczny powoli odchodzi do lamusa, przylądek Kennedy’ego jest teraz wielkim pustkowiem, na które zrzuca się szwankujące satelity i statki kosmiczne. W jednym z nich podróżuje martwy astronauta, który na Ziemi zostawił dwójkę przyjaciół gotowych odzyskać jego szczątki z miejsca kontrolowanego zejścia z orbity. Ich historia rodzinna - poronienie jedynego syna - oraz relacja z astronautą przyjmuje metaforyczny wydźwięk uzależnienia od przeszłości, która ma destrukcyjny wpływ na ich małżeństwo. Filozoficzne, ciutkę postapokaliptycznie, w świetnym stylu - Ballard jest pisarzem, na którego trzeba zwracać szczególną uwagę w świecie SF.

Moim zdecydowanym faworytem z całej antologii jest utwór nieznanej mi wcześniej autorki Doris Lessing “Raport na temat zagrożenia miasta”. Obcy dzięki cudom technologii są w stanie przewidzieć, że w perspektywie 5 lat potężne trzęsienie ziemi pogrzebie pewne amerykańskie miasto na zachodzie (prawdopodobnie San Francisco) w zgliszczach. Bezcieleśni przybysze starają się ostrzec Ziemian przed katastrofą. Jest dla nich szokiem, że irracjonalni ludzie zdają się całkowicie świadomi niebezpieczeństwa i jednocześnie zachowują się tak, jakby nic im nie groziło. Ten tekst jest kapitalny. Bierze na tapet nasze nielogiczne zachowania względem zagrożenia życia - wyparcie, obracanie w żart, obojętność, antagonizacja stron, ciągłe dyskusje pozbawione działania z powodu politycznych barier etc. Wszystko to z perspektywy obcego gatunku, który robi wszystko co możliwe, abyśmy mogli uniknąć tragicznego losu. Jak myślicie, skutecznie? Poza tym jest tu naprawdę zabawne mruganie oczkiem w kierunku ufo-entuzjastów - kosmici zdają się mieć niezły ubaw z tego, jak wszystkie ich manifestacje próbuje się wyjaśnić innymi metodami, jak nawet bezpośrednia interwencja zostaje poddana w wątpliwość, jak przeceniamy znaczenie źródła informacji w konfrontacji z samą informacją… Pada hipoteza, że gdyby relację o UFO pochodziły od wysoko postawionych członków wojska czy organów politycznych, to ludzie by uwierzyli. Jaki był tego efekt w 2023 po przesłuchaniu w Kongresie może niektórzy z was pamiętają. Zdecydowanie tekst do nadrobienia, socjologicznie wnikliwy i inteligentny.

Walter Tevis znany jest z wspaniałego “Przedrzeźniacza” oraz “Gambitu Królowej”. Po raz pierwszy miałem przyjemność przeczytać jakieś jego opowiadanie, a była to “Apoteoza Myry”. Cudownie napisany utwór, rozgrywający się na planecie Belsin, gdzie miejscowa trawa dosłownie śpiewa. Nasz główny bohater chce zamordować swoją żoną, aby przejąć po niej intratny biznes wydobywczy endolinu - najskuteczniej w galaktyce substancji przeciwbólowej. Wciąga od początku do końca, a będąc cały czas w myślach mordercy tekst przybiera ostrzejszych kształtów. Tevis piękne pisząc odmalował świat w żywych barwach. Trochę jak w horrorze, trochę sense of wonder, płyniemy przez tekst razem z antybohaterem. Jeden z moich faworytów za poruszający wyobraźnię aspekt fantastyczny.

Philip K. Dick napisał typowo dickowski utwór pt. “Mroźna podróż”. Komora kriogeniczna na pokładzie statku międzygwiezdnego ulega częściowej awarii przez co jeden z podróżnych nie może zasnąć głębokim snem (bez udziału świadomości i snów). AI statku używa wspomnień pasażera aby nie padł on ofiarą dysocjacji sensorycznej podczas 20-letniej podróży. (Pani Magdaleno Salik, czy Pani to widzi? Jednak ten pomysł można pokazać na 15 stronach zamiast 400) O winie i wspomnieniach, które kładą długie cienie na naszej egzystencji. I typowo u Dicka - bohater nie może ostatecznie odróżnić symulowanej rzeczywistość od prawdziwego świata. Klasyczne, ale mocne.

“Kosmiczny przekręt” Donalda E. Westlake’a to najzabawniejszy utwór SF jaki kiedykolwiek czytałem :D Pewna planeta została odcięta od znanego kosmosu za sprawą “pomyłki urzędniczej” i po 500 latach imperium wysyła tam swojego ambasadora. Statek trafia na świat zamieszkały przez nałogowych hazardzistów, którzy… zakładają się o wszystko i cały czas! Nie powiem nic więcej choć bardzo bym chciał opisać poszczególne sytuacje, z których śmiałem się na głos - jak piękna pani nawigator, która jest marzeniem seksualnym wszystkich mężczyzn, ale ją interesuje tylko jej suwak logarytmiczny i matematyka. Przeczytajcie to koniecznie, uśmiejecie się nie jeden raz, obiecuję!

Wspomniany na początku Joe Haldeman w “Więcej niż suma jego części” opowiada historię człowieka, który uległ tragicznemu wypadkowi i poddaje się zabiegowi cyborgizacji. Świetnie napisane, bardzo gruntownie przemyślanie, masa detali i ciekawe sprzężenie zwrotne w związku z teorią umysłu jako całkowitym obszarze składającym się na system nerwowy. Świetnie by się nadawał do Love Death & Robots, bo są tu wszystkie trzy.

Powyższe są moimi ulubionymi utworami, ale masa innych prezentowała również dobry poziom. Norman Spinrad w “Czuwanie przy łożu śmierci” podejmuje tematykę nieśmiertelności w ostrym jak brzytwa, krótkim opowiadaniu, które bierze nas z zaskoczenia. “Maski” Damona Knighta oraz “Schematyczny człowiek” Frederika Pohla oba koncentrują się na interfejsie człowiek-maszyna i robią to w swoim indywidualnym stylu. Arthur C. Clarke rzuca optymistyczną nutę w “Przejściu Ziemi”, gdzie naukowa ciekawość warta jest wszelkiego poświęcenia. Harlan Ellison w “Co ma wisieć, nie utonie” bawi się pomysłem lawinowego, magicznego powrotu ex-partnerek. “Gianni” Silverberga pokazuje upadek kompozytora muzyki klasycznej zamkniętego w kleszczach pop-overloadu i narkotyków przyszłości. Stephen King nie rozczarował mnie swoim “Procesorem tekstu” o maszynie do "spełniania życzeń". W sumie ten utwór wywołał we mnie dosyć spore emocje - King ma niesamowity talent do jednej rzeczy, a mianowicie do tworzenia niezwykle realistycznych portretów psychologicznych i tutaj bardzo mocno można rezonować z tragiczną historią głównego bohatera, który postanawia wziąć życie w swoje ręce kosztem istnienia innych istot ludzkich.

“Dziedzice Perysfery” Howarda Waldropa to na prawdę przesympatyczna postapokalipsa, w której śledzimy losy 3 robotów zaprojektowanych do służby w parku rozrywki. Brzmi trochę znajomo, nieprawdaż? W każdym razie niezwykle mi się podobało oraz to, jak owe roboty będące postaciami z kreskówek Disneya szukały kapsuł czasu zakopanych przed końcem wszystkiego. Świetnie się czyta i nawet wzrusza momentami. “Stacja naziemna Charley” Billy Crystal to znakomita humoreska o gościu, który zaczął odbierać w tv transmisje z mieszkań swoich sąsiadów. “Sen Yen Babbo i Niebiański gospodarz” Cheta Williamsona nabija się z teleewangelistów lat 80. w Ameryce i pokazuje przyszłość religijnego kapitalizmu - zapasy ewangeliczne (choć chyba bardziej pasowałoby tu słowo "wrestling". Podejrzewam, że tłumacz je niepotrzebnie przełożył). Lucius Shepard jak zwykle zachwyca swą prozą w opowiadaniu “Strefa ognia Szmaragd” opisując narkotykową wizję wojny przyszłości w oparach realizmu magicznego. “Upiorne kryterium” Williama Tenn to zabawna historia, w której o tym kto z dwójki naszych bohaterów przeżyje (człowiek czy inteligentny homar z innej planety) rozstrzygnie… gra w Upiora (taka gra słowna, jak scrabble tylko inne reguły). Subiektywnie - bardzo mi się podobało, wciągający! Terry Bisson napisał niezwykle oryginalną opowiastkę “Romans biurowy” o…zakochanych ikonach komputerowych w sieci informatycznej Ratusza? What?!
Ale serio, to było świetne, bo było cudownie dziwne i wyjątkowe. I lubieżne momentami.

Mniej mi się podobały natomiast “Czy czujesz coś, gdy to robię?” Roberta Schekleya - nieśmieszny utwór o robocie o magicznych paluszkach. Wydaje mi się, że autor robił sobie jaja z feministek, ale ciężko mi powiedzieć. Larry Niven w “Lewiatanie” opisuje polowanie podróżnika w czasie na oceaniczną bestię. Nic specjalnego. “Dochodź jak najwolniej” George Alec Effinger (po którym obiecywałem sobie dużo czytając jego “Kiedy zawodzi grawitacja”) zaoferował nam cyberpunkowy świat z ludźmi uzależnionymi od pornograficznych modów. W sumie nie brzmi aż tak niemożliwie, a sam tekst napisany jest zgrabnie, jednak niezbyt mnie zainteresował. Brakowało też mocniejszej puenty.

PODSUMOWUJĄC: Bardzo ciekawa antologia, pełna humoru, ciekawych pomysłów, świetnych autorów, których należy znać jeśli masz ochotę zgłębiać gatunek science fiction. Wiadomo, że kilka utworów mogliście gdzieś już wcześniej przeczytać (w moim przypadku były to tylko cztery teksty) jednak kolekcja wydaje mi się naprawdę ciekawie dobrana. Są to opowiadania koncepcyjne, część ma jakąś większą głębię, część szczerze bawi - w pozytywnym sensie - ale największą zaletą jest to, jak szybko i przyjemnie się je czyta. Biorąc jako wyznacznik przeciętną antologią pełną tekstów słabszych lub nudnych to muszę powiedzieć, że przy lekturze “Playboy Science Fiction” spędziłem kapitalne kilka dni, dlatego zasługuje ona na mocną siódemkę i może być bardzo dobrym wprowadzeniem w arkana tego typu literatury (o każdym autorze jest bardzo króciutka notka przed każdym opowiadaniem, ale to naprawdę bardzo króciutka, tylko to co najważniejsze i jest to na duży plus). Także polecam się zaopatrzyć, bo po braku recenzji odnoszę wrażenie, że jest to pozycja niesprawiedliwie pomijana.

Gdybym miał podsumować poziom całej tej kolekcji tytułem jednego z opowiadań to byłby to tekst Joe Haldemana: “Więcej niż suma jego części”.

Wielu współczesnych czytelników może zaskoczyć fakt, że Playboy to nie tylko zdjęcia roznegliżowanych pań, ale także kącik literacki, w tym science fiction. Wielu wybitnych pisarzy gatunku sprzedawało swoje teksty do tego magazynu za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Najlepszy akapit opisujący moje wrażenia z kontaktu z twórczością Harlana Ellisona:

"W jakim osłupieniu stajemy, znieruchomiali niczym zepsute zegary, gdy znajdziemy się w obecności twórcy, gdy zobaczymy dzieło wyjątkowego, zrodzonego z cierpienia talentu, tę wspaniałość lub piękno stworzone może w wolnej chwili, bez większego wysiłku - ale stworzone, wyłowione z niebytu, by świat mógł się nim zachwycać przez resztę wieczności.”

Najlepszy fragment opisujący, jaką postawę powinien przyjąć twórca:

"(...) rolą autora, twórcy fikcji, mistyfikatora jest być twórczą iskrą w tym procesie odnowy: to on niszczy dawną opowieść, mówi to, czego powiedzieć nie wolno, powoduje trzęsienie ziemi, a potem składa kawałki w nową historię.” Robert Coover, str. 427.

I najważniejsze, z czego wielu opiniotwórców tego portalu powinno skorzystać:

"Wierzy (Harlan) - i jest to wiara w pełni usprawiedliwiona - że każdy ma prawo wyrazić swoją opinię, ale pod warunkiem że wie, o czym mówi (entitiled to INFORMED opinion). Że mamy obowiązek uczyć się całe życie, stawać się najlepszą możliwą wersją nas samych." - z wprowadzenia, str. 12.

Najlepszy akapit opisujący moje wrażenia z kontaktu z twórczością Harlana Ellisona:

"W jakim osłupieniu stajemy, znieruchomiali niczym zepsute zegary, gdy znajdziemy się w obecności twórcy, gdy zobaczymy dzieło wyjątkowego, zrodzonego z cierpienia talentu, tę wspaniałość lub piękno stworzone może w wolnej chwili, bez większego wysiłku - ale stworzone, wyłowione z niebytu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka to troszkę tak, jakby Asimov, H.G. Wells i Peter Watts mieli dziecko. Z Asimova czerpie pozbawiony literackich ozdobników styl oraz monumentalność tematu, skojarzenie z Wellsem bierze się z uroczej przestarzałości technologii (książka była pierwotnie napisana w 1957 roku, więc mamy tutaj taśmy perforowane, komunikację między ośrodkami naukowymi za pomocą listów, wielkie znaczenie radia, brak internetu), natomiast od Wattsa czerpie skłonność do stawiania naukowych hipotez i masę technologicznego żargonu opartego na realnej wiedzy specjalistycznej.

Książka opowiada o tym, jak amerykańscy i brytyjscy naukowcy odkryli wielką chmurę materii międzygwiezdnej, która w niedalekiej przyszłości wkroczy do naszego układu słonecznego i zasłoni Słońce powodując drastyczne zmiany klimatu na naszej planecie. Już z grafiki na okładce oraz opisu z tyłu wiemy, że chmura nie jest zwykłą materią nieożywioną, a przejawia objawy inteligentnego działania.

Z plusów na pewno należy wymienić ścisłą naukową bazę powieści (na stronach zobaczycie, jak naukowcy z całek liczą czas dotarcia chmury do Ziemi!), ingerencja kosmicznego gościa posłuży autorowi do stawiania ciekawych hipotez na temat początków życia na naszej planecie, powszechności pozaplanetarnego życia w kosmosie, podobieństw form żywych organizmów na bazie właściwości wszechświata, przewidywań odnośnie końca cywilizacji, sposobów komunikacji vs. przetwarzania informacji, istnienia Boga etc. Ciekawa jest cała predykacja odnośnie efektów wpadnięcia takiej chmury do naszego układu z prędkością 70km/s (co się stanie z naszą atmosferą podczas przejścia chmury oraz warunkami na Ziemi, jeśli gęstość chmury odetnie nas od promieni słonecznych na pewien czas?). Wszystko to jedna wielka zabawa matematyką, fizyką, meteorologią i bardzo mi się to podobało.

Autor żywi wyjątkową pogardę dla polityków i o ile nie można mu się specjalnie dziwić, to jednak odmalowanie ich działań jest powyżej skrajnej idiotyczności. Gdyby nasi rządzący byli aż takimi idiotami, to świat uległby zniszczeniu w wojnie nuklearnej przy dosłownie pierwszej okazji. Skoro nie wywołaliśmy wojny nuklearnej przez 70 lat, mając za wrogów bardzo ludzkich adwersarzy, to bardzo wątpię, że komuś przyszłoby do głowy wypowiadać ją istocie o astronomicznym rozmiarze! W polityce są ludzie przebiegli i cwani, którzy zrobią wszystko, aby utrzymać się u władzy dla własnych korzyści, ale nie są na tyle tępi, by w aż tak oczywisty sposób posłać nas do grobu. Dodatkowo co by nie mówić o zbrojnym ramieniu państwowości, to jedno co potrafią doskonale to wymuszać swoją wolę na cywilach. A w tej książce naukowcy przejmują pełną kontrolę nad projektem badań nad chmurą i co więcej, są tacy pewni siebie, że jeden z nich bawi się w terrorystę i grozi rządowi Stanów Zjednoczonych, że ich wysadzi w powietrze! Wyobraźcie sobie reperkusje takiego postępowania w realnym świecie - amerykanie zwinęliby takiego delikwenta w kilka godzin wysyłając oddziały specjalne. A co robią w powieści Hoyla? Mówiąc oględnie (by nie spoilerować): srają w gacie, pozwalają się szantażować (sic!) by ostatecznie podjąć najgłupszą możliwą decyzję. Litości! Ludzie z pentagonu potrafią kalkulować ryzyko i nie daliby sobie w kaszę dmuchać przez jakiegoś nauczyciela astronomii :D a już na pewno nie pozwoliliby sobie na akcję, którą podejmują (przy tym, na co się decydują, to pomysły na rozruszanie jądra Ziemi w filmie "Do wnętrza Ziemi" oraz rozruszanie jądra Słońca w "W stronę Słońca" to nic). Na prawdę Hoyle przedobrzył z idiotyzmem postaci spoza środowiska naukowych. Zakończenie też trochę bez pomysłu.

Polecam jednak ludziom interesującym się astronomią, matematyką i fizyką, zaczytującym się w złotym wieku science fiction. Jest tu dużo ciekawych rozważań i hipotez, które budzą zachwyt, lecz warstwa polityczna jest przekomiczna w swojej łatwowierności. Autor przywołuje tutaj Los Alamos jako odpowiednik (naukowcy zostają odcięci od świata i pracują w odosobnionej bazie w sekrecie) jednak stawia na kompletnie niewiarygodne rozwiązanie, w której to naukowcy rozdają karty, a nie wojsko i politycy. Idealistycznie? Owszem. Nierealistycznie? Historia Los Alamos pokazała, że również.

Z jakiegoś niezrozumiałego powodu wojsko nie podejmuje żadnych akcji wobec naukowców, którzy odcinają się od komunikacji z rządem i przez chwilę nawet... przetrzymują premiera Wielkiej Brytanii! Kuriozum.

Ciekawostka: książka ma kilka niezłych czarno-bialych obrazków, co jest na prawdę miłym zaskoczeniem w przypadku pozycji wydanej w latach 80.

Ta książka to troszkę tak, jakby Asimov, H.G. Wells i Peter Watts mieli dziecko. Z Asimova czerpie pozbawiony literackich ozdobników styl oraz monumentalność tematu, skojarzenie z Wellsem bierze się z uroczej przestarzałości technologii (książka była pierwotnie napisana w 1957 roku, więc mamy tutaj taśmy perforowane, komunikację między ośrodkami naukowymi za pomocą listów,...

więcej Pokaż mimo to