Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Mroźna i bezwzględna zima. Do pokrytej śniegiem posiadłości powoli zjeżdżają członkowie rodziny. W ostatniej chwili, bo zaraz kapryśna aura odetnie im drogę, łączność telefoniczną, internet.
Za sprawą takiej koncepcji Jędrzej Pasierski wpisuje się w zacne grono autorów wykorzystujących zimowe scenerie i klimaty. Niezależnie od tego, czy moje skojarzenia idą bardziej w stronę dynamicznego kanadyjskiego thrillera "Niechciany gość" Shari Lapeny czy klasyku Agathy Christie "Morderstwo w Boże Narodzenie", to doceniam w "Gnieździe" Pasierskiego tę zaletę, że akcja rozgrywa się w górach Beskidu Gorlickiego, czyli w naszych rodzimych klimatach, i przybliża w tle lokalne historyczno-społeczne niuanse.

Po raz trzeci bohaterka cyklu "Komisarz Nina Warwiłow" przeprowadzi tu śledztwo, po raz pierwszy w środowisku miejscowych krezusów. Całkiem à la Christie... I choć scenerii daleko do brytyjskiej sielskości, bo beskidzka natura od razu przedstawiona jest jako mroczna i nieprzenikniona, a zatrute posiłki — jako corpus delicti — ustępują tym bardziej banalnym i wiarygodnym, to już konwencja "morderca jest wśród nas" sprawia, że nie można przecenić wzorców literackich.

"Gniazdo" to powieść o krzywdach z dzieciństwa i młodości, o tym, jak bardzo uwiera poczucie niesprawiedliwości i odrzucenia. Intrygujący początek daje nadzieję, że powoli, składając szczegóły, poznamy rodzinę Koniarskich i jakąś mroczną historię. Kilkukrotnie wypowiedziana kontrowersyjna teza, że brudy pierze się w rodzinie, zdaje się sugerować, że poznamy toksyczne relacje bohaterów, echa niedawnej tragedii, i poznamy kluczową tajemnicę. A przecież nic tak nie sprzyja rysowaniu tajemnicy w powieści kryminalnej, jak szeroka przestrzeń wzajemnych podejrzeń...

Rozumiem, że "Gniazdo" miało być przede wszystkim powieścią kryminalną, ale tak przyozdobioną wątkami obyczajowymi, żeby dotykając problemu psychologicznego, rysowały tajemnicę i budowały mroczny klimat. Chciałabym napisać, że Pasierski buduje kryminalną intrygę na fundamentach barwnych postaci, że tka ich rysy na celowych niedomówieniach i zarysach wspomnień. Rozumiem, że tak miało być.
Niestety autor wybrał ryzykowną formułę. Rwane dialogi, które nic nie wnoszą. Pytania, które dopiero w finale dostają odpowiedź. Te zabiegi zapewne mają budować zainteresowanie, a wzbudzają jedynie irytację i wprowadzają fabularne mielizny. Jak w pierwszym akcie wygląda to jeszcze na zamierzone, tak w kolejnych — niedomówienia narracyjne zakrawają na nieporadność autorską.
Tym bardziej że cierpi na tym postać komisarz Warwiłow. Jej śledztwo jest chaotyczne, a zachowanie nieprofesjonalne. No i zawodzi słynna intuicja...

Duża liczba bohaterów (która, rozumiem, miała sprzyjać intrydze kryminalnej) sprawia, że żadnej nie poświęca autor odpowiedniej uwagi. Kreśli je powierzchownie i odsłania urywki przeszłości, które nie potrafią złożyć się na intrygujący obraz rodziny. Nie dane nam jest zrozumienie ich wzajemnych relacji ani motywacji bohaterów, więc nie poprowadzimy swojego osobistego śledztwa innego niż takie oparte na szablonach i kliszach. I nie pomogą (nieumiejętnie) podrzucane mylne tropy. Autor dość siłowo sugeruje, kto jest "zły", a kto "dobry", żeby potem móc zastosować efektowny plot twist. Nie podnosi to wartości tej historii ani w sferze kryminalnej, ani obyczajowej.

Wydaje mi się, że Pasierski nie sprostał swoim wcześniejszym ambicjom. Odszedł od mocnego portretowania, diagnozowania moralnej kondycji człowieka ("Kłamczuch") i zacieśnił gatunkowe ramy (już w "Czerwonym Świcie"). Porzucił też wątki społeczne związane z historią regionu ("Roztopy" - Nagroda Wielkiego Kalibru). Szkoda, bo w Beskidzie Niskim żyje podobno wiele tajemnic i łemkowskich legend, które tylko czekają...
...na tego Pasierskiego, który potrafi malowniczo, zajmująco opowiadać, budując przy tym zgrabne zdania i precyzyjnie dobierając słowa. Tworzyć historie przejrzyste, choć odpowiednio — przez konstrukcję i narrację — skomplikowane i intrygujące.

Mroźna i bezwzględna zima. Do pokrytej śniegiem posiadłości powoli zjeżdżają członkowie rodziny. W ostatniej chwili, bo zaraz kapryśna aura odetnie im drogę, łączność telefoniczną, internet.
Za sprawą takiej koncepcji Jędrzej Pasierski wpisuje się w zacne grono autorów wykorzystujących zimowe scenerie i klimaty. Niezależnie od tego, czy moje skojarzenia idą bardziej w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdyby "Serotonina" była książką dobrą, mogłabym nieopatrznie przyjąć tezy Houellebecqa, a co gorsza zrozumieć argumentację jego bohatera. Sugerujący tytuł i intrygujący początek wydają się zapowiadać niezwykle ważki powieściowy problem — depresję, chorobę wyniszczającą, umiejącą przewartościować całe życie i system wartości. Patrząc na tytuł szerzej, w kontekście metaforycznego widzenia świata, z jego bolączkami i niedoskonałościami, można odebrać go jako bolesne oskarżenie człowieka i systemu, w jakim funkcjonuje.
Bo tytułowy hormon, od którego uzależnione jest szeroko rozumiane szczęście organizmu, wyczerpuje się. Organizm-świat staje się smutny, zmęczony, skłonny do agresji. Człowiek, właściwie budowniczy-kreator, zauważa, że światu brakuje serotoniny, jednak nie potrafi zmienić biegu rzeczywistości.

Głęboko nieszczęśliwy Florent-Claude, mężczyzna czterdziestosześcioletni, relacjonuje i rozważa swoją burzliwą przeszłość — seks, kobiety i życie poza tym — próbując tym samym niejako zrozumieć powody swojej frustracji i pogłębiającego się poczucia bezsensu. Historię swojego życia, którego ostatnim etapem jest przyjaźń z "małą białą owalną tabletką, dzieloną na pół” (captorix),
osadza na tle społeczno-gospodarczych obrazów, ilustrujących pogoń za bogaceniem się.

Jakkolwiek konkluzja okazuje się budująca — to miłość liczy się najbardziej, jednak w końcowym rozrachunku wychodzi na to, że często przegrywa z ludzką nieudolnością. Miłość okazuje się wartością ulotną, którą łatwo stracić w natłoku osobistych idei i interesów, chwilowych pragnień, w ferworze życiowego pędu. Houellebecq oskarża świat o wykreowanie dziwnej nowoczesności, która wymaga ofiar. W imię postępu, bogactwa, niezależności zatracamy to, co najważniejsze. Na ołtarzu nie do końca zrozumiałej wolności stawiamy miłość i wiarę. Tę drugą niefrasobliwie odrzucamy, tej pierwszej wyczekujemy i poszukujemy, a gdy już jest — nie doceniamy, a nawet próbujemy zastąpić.

Książka jest bardzo smutna. Houellebecq buduje autorski obraz współczesnej cywilizacji, w której nie ma miejsca na więzi międzyludzkie, kreuje niemoralnego człowieka, który nie znajduje spełnienia ani satysfakcji, którego jedynym motorem działania jest seks i antydepresanty. Chociaż autor stosuje interesującą konwencję szczerego wyznania, okraszonego sarkastycznym humorem i ironizującymi refleksjami, spod cyniczno-żartobliwej narracji wylewa się lawa egzystencjalnego bólu, poczucia bezsensu i niespełnienia, a także strachu przed śmiercią. Niestety warstwa zwierzeń i pozornych przemyśleń nie daje właściwej analizy problemu. Houellebecq wylicza i opisuje życiowe rozczarowania, nie stawia jednak diagnoz, nie znajduje rozwiązań. Świat chyli się ku upadkowi i pozostaje zły, ludzie nie mogą być szczęśliwi. Wyczerpujemy zapasy serotoniny i żadne antydepresanty nie pomogą.

Gdyby "Serotonina" była książką dobrą, mogłabym nieopatrznie przyjąć tezy Houellebecqa, a co gorsza zrozumieć argumentację jego bohatera. Sugerujący tytuł i intrygujący początek wydają się zapowiadać niezwykle ważki powieściowy problem — depresję, chorobę wyniszczającą, umiejącą przewartościować całe życie i system wartości. Patrząc na tytuł szerzej, w kontekście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakiś czas temu czytałam inną książkę Vigdis Hjorth, "Spadek". Poruszyła mnie ona treścią i stylem, wrażliwością autorki i precyzją przekazu. Kontrowersyjna powieść poruszyła także szeregi norweskich czytelników, burząc im obrazek wzorowego społeczeństwa w idealnym państwie. Bo utalentowana i bezkompromisowa Hjorth, opowiedziała "złą" historię rodzinną w szerokim kontekście, wychodząc odpowiedzialnością za krzywdy bohaterki poza domowe ściany.

"Song nauczycielki" jest spokojniejszy i mniej dramatyczny. Świetnie łączy literaturę rozrywkową z refleksją nad człowiekiem i jego subiektywnym postrzeganiem siebie i swojego miejsca w świecie. Prosta fabuła pozwala skupić się na problematyce, a precyzyjny, zdystansowany przekaz emocji ułatwia zrozumienie.

Hjorth świetnie kreśli swoją bohaterkę — w sposób prosty, bez zbędnego dramatyzowania, z dbałością o każde słowo i zdanie. Lotte Bøk, nauczycielka akademicka z Oslo, ekspertka od twórczości Bertolta Brechta, żyje w swoim poukładanym świecie wśród wypracowanych codziennych rytuałów, które dają jej poczucie szczęścia i bezpieczeństwa.
Zdawałoby się, że norweska pisarka z dumą przedstawia typową przedstawicielkę bogatego, rozwiniętego społeczeństwa, dalekiego od światowych trosk i obaw. Tak oto szczęśliwa Lotte ciesząc się satysfakcjonującym życiem osobistym i zawodowym, pozostaje wrażliwa na związki z naturą i korzystania z jej dobrodziejstw, a do tego spełnia się społecznie, hojnie wspierając międzynarodowe organizacje humanitarne. Pozostaje także otwarta na wszelkie przejawy zaangażowania ze strony studentów, więc gdy pojawia się propozycja uczestnictwa w pewnym eksperymencie, bez wahania przyjmuje ją. Lotte zgadza się, aby Tage Bast, w ramach studenckiego projektu, nakręcił o niej film. Kamera zaczyna jej towarzyszyć podczas wykładów, a po pewnym czasie nawet w domu.
I tu pojawia się wreszcie problem. Do komfortowego świata Lotte dostaje się jakaś niepewność. Kobieta zaczyna przyznawać przed samą sobą, że kamera ją onieśmiela i odbiera pewność siebie. Bojąc się kompromitacji, zaczyna coraz intensywniej analizować różne aspekty swojego życia, zastanawiać się jak mogłyby lepiej wypaść. Stara się na wszystko spojrzeć z innej (nie swojej?) perspektywy, ocenić niejako "z zewnątrz". Doszukuje się elementów wstydliwych, próbuje wprowadzić drobne zmiany.

Myślę sobie, że Hjorth, w swoim lekko ironizującym stylu, zadaje czytelnikowi pytanie, jak bardzo dla siebie żyjemy. Stawia prowokującą tezę, że — celem zadowolenia z siebie — potrafimy żyć w symbiozie ze światem zewnętrznym i, co więcej, nieść dobro — ale na własnych zasadach. Że dobrze poprawić sobie humor datkiem dla żebraka, a jeszcze lepiej przelewem na rzecz Lekarzy bez Granic. No bo co więcej możemy? Co może Lotte Bok, ekspertka od literatury Brechta, w kontekście zła wojennego i wspomagania ofiar, jak nie przytaczać parabole literackie i prosić studentów o zaangażowanie?

I tu, na poparcie swojej tezy, postanowiła Hjorth te sprzyjające warunki odmienić. Mocnym uderzeniem burzy bohaterce komfort samozadowolenia, koryguje perspektywę postrzegania własnej wrażliwości i zaangażowania. Sytuacja Lotte staje się argumentem na to, że postawa człowieka jest zależna od okoliczności, że łatwo o chwilę nieuwagi, a do swojego uporządkowanego świata wpuszczamy coś z zewnątrz — nieoczekiwanego i zaskakującego — co zmieni naszą świadomość. Ale czy wystarczy wtedy zmienić maskę? Autorka do końca powieści mnoży wątpliwości, a sam finał pozostawia niejednoznaczny.

Jakiś czas temu czytałam inną książkę Vigdis Hjorth, "Spadek". Poruszyła mnie ona treścią i stylem, wrażliwością autorki i precyzją przekazu. Kontrowersyjna powieść poruszyła także szeregi norweskich czytelników, burząc im obrazek wzorowego społeczeństwa w idealnym państwie. Bo utalentowana i bezkompromisowa Hjorth, opowiedziała "złą" historię rodzinną w szerokim...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakiś czas temu zachwyciła mnie inna powieść Roberta Małeckiego - "Żałobnica". Z dużym zainteresowaniem sięgnęłam po "Najsłabsze ogniwo", aby przekonać się, czy kolejna czytelnicza uczta ustawi autora na wysokiej pozycji w moich rankingach. Nowa książka okazała się zupełnie inna, łatwa w odbiorze, ale płytsza — zarówno fabularnie, jak i emocjonalnie. Siłą rzeczy nie uniknęłam porównań.

W "Żałobnicy" Małecki po mistrzowsku buduje klimat niepokoju. Poczucie niepewności i zagrożenia, które rośnie od początku, paraliżuje i główną bohaterkę, i czytelnika, a przygnębiające poczucie osamotnienia nie odpuszcza i przytłacza — budując i utrzymując moje napięcie.
W "Najsłabszym ogniwie" autor jakby nie sprostał zadaniu. Dostajemy obyczajowy początek, a w nim obrazek szczęśliwej rodziny, z idealnymi dziećmi, piątkowym grillem, dobrymi relacjami z krewnymi i sąsiadami. Co prawda po pewnym czasie pojawia się pierwiastek niepewności — brat znika bez pożegnania i nie odpowiada na telefony — ale jest podany spokojnie i bez dramatyzowania. I taki względny spokój pozostaje z czytelnikiem długi czas, żeby nie powiedzieć do końca.

Po lekturze "Żałobnicy" podziwiałam Małeckiego za dbałość o każdy szczegół w odkrywaniu tajemnic i sekretów, za opisy wewnętrznych rozterek, za narrację bogatą w niedopowiedzenia. W "Najsłabszym ogniwie" autor w bezpośredni sposób relacjonuje przykre zdarzenia, a emocje i uczucia bohaterów ogranicza do "Nie martw się, będzie dobrze". To wpływa na mój odbiór i moje emocje, a ściślej ich brak.
Do tego wykreowana postać głównego bohatera jest dość papierowa — nie dość, że jakoś nie potrafię go polubić, to co gorsza, nie potrafię poczuć jego tragedii. Bo tragedii długo nie ma; zaginęli brat i bratowa, ale może wyjechali do spa; ich telefony nie odpowiadają, ale przecież marzyli o chwili odosobnienia... I tak przez większą część powieści nic się nie zmienia, napięcie nie wzrasta, aż tak, że w chwili pojawienia się nowego wątku (zaginiony syn sąsiadów) zastanawiam się, co tu jest naprawdę osią fabularną...
Tutaj jakby najważniejsza jest dynamika. Czyta się szybko, bo sceny zmieniają się szybko, dialogi podkręcają tempo, jednak ja mam wrażenie, że to ciągle wprowadzenie, że nic się takiego jeszcze nie wydarzyło, bo nie czuję ani napięcia, ani pożądanej atmosfery zagrożenia.

W "Żałobnicy" Małecki był mistrzem dezorientacji. Powoli odkrywał karty, a każda niosła nowe możliwości. Intryga do końca pozostawiała mnie w sferze domysłów. W nowej powieści mam wszystko wprost relacjonowane, a także po kolei przedstawiane przemyślenia bohatera. Płycizny fabularne są delikatnie ozdobione krótkimi scenami retrospekcyjnymi, lecz te zabiegi narracyjne bynajmniej nie wprowadzają kolejnej zagadki i nie budują klimatu intrygującej
niepewności, jakiej się spodziewałam.

"Zło czai się w każdym z nas. Dlatego wszyscy jesteśmy podejrzani." — przeczytałam na okładce. I tego zła mi brakło w lekturze. Nie czułam strachu ani niepokoju, nie zauważałam podejrzanych. Małecki sportretował bohatera, którego dotknęły wydarzenia dramatyczne, jednak nie oddał jego emocji dostatecznie sugestywnie, nie potrafił wyzwolić poczucia napięcia.
Biorąc pod uwagę powieściowy klimat, myślę, że bezpieczniej nazywać "Najsłabsze ogniwo" dobrym kryminałem, niż niedopracowanym thrillerem.

Jakiś czas temu zachwyciła mnie inna powieść Roberta Małeckiego - "Żałobnica". Z dużym zainteresowaniem sięgnęłam po "Najsłabsze ogniwo", aby przekonać się, czy kolejna czytelnicza uczta ustawi autora na wysokiej pozycji w moich rankingach. Nowa książka okazała się zupełnie inna, łatwa w odbiorze, ale płytsza — zarówno fabularnie, jak i emocjonalnie. Siłą rzeczy nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy dwa lata temu sięgnęłam po "Roztopy", Jędrzej Pasierski był mało znanym (wcześniej debiutancki "Dom bez klamek") autorem, który bardzo powoli zyskiwał sympatię czytelników. Do głównych zarzutów należały rozbudowana strona obyczajowa i nieśpieszność akcji, bo poczytna konkurencja na rynku powieści kryminalnych narzucała pewne trendy zupełnie Pasierskiemu obce. Autor nie sięgał po takie sprawdzone sposoby na zaangażowanie czytelnika jak drastyczne opisy zbrodni i brutalnej rzeczywistości, nie wykorzystywał też cech thrillera psychologicznego.
Sądząc po dzisiejszych ocenach i opiniach, Pasierskiemu jeszcze nie udało się znaleźć prostej drogi do czytelniczych serc, jednak jest autorem rozpoznawalnym i mam nadzieję coraz bardziej wyczekiwanym. Ja niezmiennie doceniam jego warsztat i estetykę stylu.

W "Kłamczuchu" Pasierski znów ostrożnie dawkuje emocje na początku, koncentrując się na budowaniu powieściowego klimatu. Powoli rysuje sielsko-wakacyjną scenerię, przedstawia spokojną małomiasteczkową społeczność, żeby stopniowo odsłaniać ludzkie frustracje i skrywane tajemnice. Kiedy wreszcie skupia się na mordercy i motywacji, okazuje się, że najważniejsza jest refleksja nad złem i diagnoza moralnej kondycji człowieka. Aczkolwiek psychologiczne aspekty postępowania nie stanowią rdzenia powieści, bo "Kłamczuch" jest pełnokrwistym kryminałem, gdzie najważniejsze jest znalezienie odpowiedzi na pytanie kto zabił.
Otrzymujemy więc realistyczną historię, z nieprzekombinowaną intrygą i wiarygodnymi bohaterami, wśród których ważnym elementem jest zamknięta społeczność sielskiej wioski w Beskidzie Niskim.
Interesującą pozostaje również postać Niny Warwiłow, policjantki inteligentnej i nietuzinkowej, a przy tym wiarygodnej psychologicznie kobiety i matki, w której stworzył autor punkt równowagi dla typu licznych męskich bohaterów, którzy w chwale i glorii przywracają porządek w świecie. Może portret policjantki wydaje się nie wychodzić poza ramy znanego schematu, jednak przez to pozostaje bardzo prawdziwy — z jednej strony niezależnej, twardej i bezkompromisowej, z drugiej z nieoczywistą przeszłością, skomplikowanym życiem prywatnym, tajemnicą.

Pasierski wprowadza swoją bohaterkę do zamkniętej społeczności, powoli przedstawia wzajemne powiązania bohaterów, animozje, wstydliwe sekrety i kłamstwa. Każe je zrozumieć i rozwiązać kryminalną zagadkę. Wszyscy przecież tego pragną, wszyscy oczekują, że zło zostanie ukarane...
Tylko czy kiedy już dostaną odpowiedzi na wszystkie pytania, kiedy poznają sprawcę i jego motywację, czy przyjdzie satysfakcja i spokój?

Kiedy dwa lata temu sięgnęłam po "Roztopy", Jędrzej Pasierski był mało znanym (wcześniej debiutancki "Dom bez klamek") autorem, który bardzo powoli zyskiwał sympatię czytelników. Do głównych zarzutów należały rozbudowana strona obyczajowa i nieśpieszność akcji, bo poczytna konkurencja na rynku powieści kryminalnych narzucała pewne trendy zupełnie Pasierskiemu obce. Autor...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fabuła powieści może nie jest tak dynamiczna, jak w pierwszej części serii, ale z całą pewnością równie intrygująca.
Zaczyna się od odkrycia bestialskiego mordu na kilkuosobowej rodzinie, a śledztwo, które nadzoruje — znana już czytelnikowi z "Wiosny zaginionych" —
komisarz Krystyna Lesińska, szybko prowadzi do dramatycznego wydarzenia sprzed lat.
Przesłuchania i rozmowy mające znaleźć odpowiedź na pytanie kto zabił, rysują portrety kolejnych postaci i, niczym u Agathy Christie, mnożą podejrzanych,
odsłaniając ich sekrety i powiązania z przeszłością. Lesińska niczym Herkules Poirot analizuje zachowania bohaterów, szuka motywu, i powoli odkrywa ludzkie intrygi, a powieściowy nastrój mrocznej tajemnicy potęguje się tym, że nie ma nic pewnego; postać, wydawałoby się najbardziej wskazywana na podejrzaną, już po chwili ustępuje miejsca kolejnej, bo pojawiają się nowe tropy do rozważenia. Czyta się przez to znakomicie.

Kańtoch tym razem subtelnie prowadzi temat życia osobistego głównej bohaterki. Autorka stopniuje wiedzę i o gorzkich wydarzeniach najnowszych, i o niezabliźnionych starych ranach, aczkolwiek te wątki nie wysuwają sie na pierwszy plan, nie usiłują zdominować śledztwa i poszukiwań mordercy. Jednak wrażliwy czytelnik — zarówno nowy, jak i ten, który z "Wiosny zaginionych" zna historię zaginionego trzydzieści lat temu brata Lesińskiej, poczuje się zaintrygowany traumą z przeszłości.
Ten wątek poboczny to już drugi głos w powieści dotykający kwestii zaginięć i tragedii bliskich, którzy ich doświadczyli. I choć czujemy, że "Lato utraconych" to przede wszystkim historia o tym, jak dzieciństwo i wychowanie warunkują całe nasze życie, to te dwa problemy łączą się i scalają obie części powieściowej serii.

Fabuła powieści może nie jest tak dynamiczna, jak w pierwszej części serii, ale z całą pewnością równie intrygująca.
Zaczyna się od odkrycia bestialskiego mordu na kilkuosobowej rodzinie, a śledztwo, które nadzoruje — znana już czytelnikowi z "Wiosny zaginionych" —
komisarz Krystyna Lesińska, szybko prowadzi do dramatycznego wydarzenia sprzed lat.
Przesłuchania i rozmowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Świetnie napisana powieść rozrywkowa. Taki autor jak King może sobie pozwolić na stereotypowe portrety i przewidywalną akcję, a "efekt końcowy" i tak będzie wysoko satysfakcjonujący.
Tym razem mistrz horroru porzucając wątki nadprzyrodzone, rysuje obraz zła, którego uosobieniem jest zwykły człowiek. Wyraźną kreską tworzy obraz psychopaty, straszy czytelnika szaleństwem, wolą zadawania cierpienia. Złamana moralność Kingowego szaleńca potwierdza tezę, że dziecięce traumy i frustracje zdeterminują dorosłe życie, a wpojone okrucieństwo i brak empatii okaże się kluczową motywacją.
Zapewne trudno znaleźć niesztampowy sposób na sportretowanie zabójcy-psychopaty, uniknąć szablonowego rysu w opisach — szokujących patologią — relacji i poczynań. King zrobił to na swój sposób, aczkolwiek chętnie adaptując gatunkowe wzorce. Na samym początku przedstawił czytelnikowi Bradego Hartsfielda, pozwolił poznać jego chorą psychikę, surrealistyczne motywacje i pragnienia, wsłuchać się w urojone, subiektywne poczucie sprawiedliwości społecznej. Do walki z nim oddelegował emerytowanego policjanta Billa Hodgesa, któremu postawił karkołomne zadanie: zrozumieć szaleńca i przeciwdziałać planowanej rzezi.

Ogólny pomysł i lekkie jak zwykle pióro to te lepsze strony powieści. Całość przegrywa jednak ze sztampowymi postaciami i przewidywalnością. Historia okazała się dość wciągająca, aczkolwiek przejrzysta, spokojnie opowiedziana (końcówka brawurowa), z jasnym podziałem na dobrych i złych. Poza tym King-moralista irytuje naiwnością — formułuje pozytywne tezy: o przyjaźni
międzypokoleniowej, o późnej miłości, o dobrej woli i poświęceniu, o odmianie życiowej czterdziestokilkuletniej kobiety z problemami psychicznymi — wszystkie te truizmy "ku pokrzepieniu serc" wydają się zbyt lukrowane i ckliwe. Niemniej jednak "Pana Mercedesa" czyta się przyjemnie. Jest spójną, zamkniętą całością, opowiedzianą od początku do końca (z "epilogiem"!), może bez spektakularnych plot twistów, ale z satysfakcjonującą fabułą mieszczącą się w ramach gatunkowych.

Świetnie napisana powieść rozrywkowa. Taki autor jak King może sobie pozwolić na stereotypowe portrety i przewidywalną akcję, a "efekt końcowy" i tak będzie wysoko satysfakcjonujący.
Tym razem mistrz horroru porzucając wątki nadprzyrodzone, rysuje obraz zła, którego uosobieniem jest zwykły człowiek. Wyraźną kreską tworzy obraz psychopaty, straszy czytelnika szaleństwem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wspaniała książka obyczajowa. Stephen King jest mistrzem detalu. Buduje świat przedstawiony misternie, z dbałością o każdą myśl i każdy grymas.
Chociaż od początku wiemy, że głównym wątkiem jest podróż w czasie — i misja! — dajemy się ponieść przepięknej opowieści o życiu, miłości, małych pragnieniach i wielkich dramatach.
King spokojnie wprowadza w przeszłość (zaczyna od 1958 roku) i opieszale zanurza w klimat małomiasteczkowej sielskości. Powoli przedstawia postaci i opowiada o relacjach między nimi, a dzięki szczegółom z życia małej społeczności (również tym niesielankowym: nienawiści, uprzedzeniom rasowym i dyskryminacjom społecznym) kreśli nam obraz ówczesnej Ameryki.
Buduje też swoje wizje postaci historycznych (nie tylko JFK i Lee Harvey Oswald) ubierając je w twarze i charaktery; przypomina fakty historyczne, malując stosunki społeczne i obyczajowe. Przy tym nic nie ocenia jednoznacznie, posiłkując się różnym teoriami spiskowymi, pozostawia bohaterów wśród dylematów i historycznych, i moralnych.

Sięgając po "Dallas '63" bałam się kingowskiego "gawędziarstwa", przedłużanych opisów, refleksyjnych dygresji. Dostałam prawdziwie dynamiczną powieść, w której od początku rysuje się nastrój niepokoju i niepewności, a gwałtownie narastający suspens coraz więcej obiecuje.
King wychodzi od pytania, co by było, gdyby... Kennedy utrzymał prezydenturę. Zakładając pozytywne skutki działań zmieniających bieg historii, przedstawia głównego bohatera powieści jako tego, który nie tylko uniemożliwi zamach i uratuje prezydenta, ale w konsekwencji wybawi od złego losu setki tysięcy ludzi. Jake Epping przenosi się w czasie i rozpoczyna życie w innych realiach — otwartego rasizmu, antysemityzmu, przemocy wobec kobiet i innych form dyskryminacji. Z drugiej strony nasz bohater ma to szczęście spotykać na swojej drodze osoby wrażliwe i empatyczne, świadome potrzeby zmian społecznych. Dzięki nim Jake poznaje urok tamtych lat: szkolne zabawy, poczucie wspólnoty w świętowaniu meczów szkolnej drużyny, zawiązywanie przyjaźni, wzajemna pomoc w potrzebie. Klimat tych stron przy równoczesnym wiernym oddaniu realiów epoki doceniają wydawcy "Dallas '63", reklamując powieść jako "hołd złożony prostszym czasom".

King buduje swoją intrygę w taki sposób, że cały czas czekamy w napięciu na rozwój wydarzeń; chociaż Jake chwilowo zajmuje się lokalnymi problemami lub odkrywa swoją wielką miłość, wiemy, że zbliża się finał, zbliża się rok 63. A napięcie budowane jest po mistrzowsku, coraz dziwniejsze drobiazgi składają się na wizję groźnej, broniącej się przed zmianami przeszłości. Oczekiwane wydarzenia okazują się względne, skutki działań są nieprzewidywalne — realizuje się "efekt motyla".
Co próbuje powiedzieć nam zakończenie? Że nie warto tworzyć wizji i teorii z cyklu co by było, gdyby... Że historyczne korekty mogą okazać się niebezpieczne... Że nikt nie ma moralnego prawa...
Książka klimatyczna, intrygująca, wzruszająca, zachwycająca!

Wspaniała książka obyczajowa. Stephen King jest mistrzem detalu. Buduje świat przedstawiony misternie, z dbałością o każdą myśl i każdy grymas.
Chociaż od początku wiemy, że głównym wątkiem jest podróż w czasie — i misja! — dajemy się ponieść przepięknej opowieści o życiu, miłości, małych pragnieniach i wielkich dramatach.
King spokojnie wprowadza w przeszłość (zaczyna od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie jestem znawcą biografii Stalina ani epoki stalinizmu. Po książkę Olega Khlevniuka "Stalin. Nowa biografia" sięgnęłam dzięki zachęcającym recenzjom, tym bardziej że wciąż pamiętam pasjonującą lekturę "Stalin. Dwór czerwonego cara" Simona Montefiorego.
Książki Khlevniuka nie czyta się tak łatwo, chociaż nie jest też męczącą publikacją naukową. Jako zwykły czytelnik z umiarkowaną wiedzą historyczną nie chcę się wypowiadać o stronie merytorycznej, czy jest nowatorska, czy faktycznie obala mity, czy jest przełomowo odkrywcza. Dla mnie lektura była satysfakcjonującą chronologicznie poukładaną historią Związku Radzieckiego, która uzupełniła moje luki wiedzowe i przedstawiła fakty na podstawie nowych (niedawno odtajnionych) moskiewskich źródeł archiwalnych.

Khlevniuk ukazuje postać Stalina (od dzieciństwa, nauki, okresu więzienia i zesłania) w szerokim kontekście historycznym, dzięki czemu dostajemy analizę i ocenę kolejnych procesów historycznych: począwszy od dojścia Lenina do władzy i dramatycznej rosyjskiej wojny domowej, potem podbój, a właściwie uśmiercanie, rosyjskiej wsi poprzez krwawą rewolucyjną kolektywizację i nieskuteczną industrializację, a w rezultacie Wielki Głód na Ukrainie nazywany przez autora "Głodem Stalina" (szczyt 1932-1933 r.) oraz cały stalinowski reżim polegający na mordach, torturach, zsyłkach (szczyt: Wielki Terror 1937-1938), wreszcie błędy II wojny światowej (słabe kierownictwo gospodarcze i wojskowe), bezlitosne poświęcanie żołnierzy i ludności cywilnej — aż po śmierć Stalina w 1953 roku.

Khlevniuk konsekwentnie przedstawia silną osobowość Stalina, który najpierw lawirując i elastycznie dopasowując się do okoliczności, zyskuje akceptację Lenina, a po jego śmierci umiejętnie i bezwzględnie eliminuje rywali (kampania antytrockistowska, zniszczenie Kamieniewa i Zinowjewa), potem tym samym sposobem ucina okres kolektywnego kierownictwa na rzecz indywidualnej dyktatury. Stalin od początku prowadził politykę zastraszania i opozycji (działania przeciw "elementom kapitalistycznym"), i podwładnych (każda decyzja była sprawdzana, nie tylko pod względem sensowności, ale przede wszystkim dla wykrycia braków ideologicznych). Nigdy nie miał zahamowań, gdy mógł sięgnąć po przemoc. Był okrutny w stosowaniu bezwzględnych represji i czystek w ZSRR. Wprowadził totalitarne rządy oparte na terrorze.

Omawiając życie prywatne Stalina, autor koncentruje się na zainteresowaniach "wożda". Lubił czytać (podobno 400-500 stron dziennie), ale czytał książki "społecznie istotne". Oprócz Marksa i Lenina sięgał po literaturę okresu sowieckiego, natomiast nie znał literatury pięknej. Lubił książki historyczne, bo fakty z przeszłości (np. brutalny Iwan IV Groźny był okrzyknięty dzielnym obrońcą Rosji) pozwalały mu uprawomocniać własną politykę. Do swojej narracji dostosowywał współczesnych sowieckich autorów, literatura i sztuka interesowały go jako narzędzia ideologiczne, stanowiły część aparatu propagandowego. Podobnie według użyteczności ideologicznej oceniał nowo powstałe filmy, które "sprawdzał" na seansach w kremlowskim kinie.
Świat Stalina oparty na walce klasowej był prosty. Dla niego zbrodnie reżimu były umotywowane i usprawiedliwione. W ramach ideologii nie było miejsca na złożoną rzeczywistość. Jednowymiarowy światopogląd upraszczał życie dyktatora.
Bagatelizował ekonomię polityczną, nie przejmował się kryzysem gospodarczym (najlepszą pożywką dla komunistycznego reżimu) i śmiercią milionów ludzi z głodu. Najważniejsze było doprowadzenie społeczeństwa do stanu całkowitej uległości. Taki model świata pozwalał mu utrzymywać władzę i manipulować wszystkimi.

Nie jestem znawcą biografii Stalina ani epoki stalinizmu. Po książkę Olega Khlevniuka "Stalin. Nowa biografia" sięgnęłam dzięki zachęcającym recenzjom, tym bardziej że wciąż pamiętam pasjonującą lekturę "Stalin. Dwór czerwonego cara" Simona Montefiorego.
Książki Khlevniuka nie czyta się tak łatwo, chociaż nie jest też męczącą publikacją naukową. Jako zwykły czytelnik z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakub Małecki przyzwyczaił mnie do swojego emocjonalnego stylu i niebanalnych historii. Jego powieści hipnotyzują treścią — łączeniem ciekawych postaci, czasów, zdarzeń — i intrygują formą. Jako autor o nadzwyczajnej wrażliwości i dobrym warsztacie balansuje Małecki między realizmem magicznym i powieścią egzystencjalną, buduje swój świat, wykorzystując różne motywy i metafory.

W "Nikt nie idzie" odszedł od konwencji czarowania niedomówieniem, postawił na jednoznaczność.
Rozumiem rozczarowanie części czytelników, a nawet opinie o dominującym smutku i znudzeniu (@betsy — z wyrazami sympatii), bo choć książka nie jest zła, wciąż intryguje i treścią i formą, jednak ciąży dosłownością. Dostajemy historię ciekawą, ale dająca wrażenie opowiadanej na bieżąco, ozdobioną delikatnymi ruchami w czasie i perspektywie. Stąd wyrasta wrażenie fabularnego marazmu, powtarzania tego samego. Zawężony jest do tego margines własnych
domysłów i interpretacji (do jakich przyzwyczaiły nas inne pozycje autora), na rzecz oczywistej fabuły i bezpośrednich opisów.

A co do smutku? No nieszczęśliwa ta miłość Olgi i Igora, rozgoryczona jest Marzena wychowująca syna z niepełnosprawnością intelektualną, cierpiący są wszyscy bohaterowie z bagażem traum i bolączek, wreszcie niepokojący jest Klemens — zamknięty w sobie tylko znanym świecie dziwny mężczyzna-chłopiec. Małecki rysując ich historie, niebezpiecznie zbliżył się do literatury obyczajowej — może i zachęca do głębszej refleksji, może formułuje pytania, jednak sam podaje gotowe odpowiedzi. Przy tym włącza elementy ckliwego sentymentalizmu, stawia na proste emocje, na wzruszenie. Łzy leja się chętniej, niż w poprzednich powieściach, chociaż wymiar problemów ogranicza do smutnych przypadków życia codziennego. "Takie rzeczy po prostu czasami się zdarzają" powtarzają bohaterowie powieści, a Małecki po prostu o tym opowiada, oczywiście z charakterystyczną sobie wrażliwością i dbałością o język.

Jakub Małecki przyzwyczaił mnie do swojego emocjonalnego stylu i niebanalnych historii. Jego powieści hipnotyzują treścią — łączeniem ciekawych postaci, czasów, zdarzeń — i intrygują formą. Jako autor o nadzwyczajnej wrażliwości i dobrym warsztacie balansuje Małecki między realizmem magicznym i powieścią egzystencjalną, buduje swój świat, wykorzystując różne motywy i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Okrucieństwo w rodzinie.
Świadectwo ofiary, której nikt nie chce wysłuchać.

No nie jest to literatura rozrywkowa. Vigdis Hjorth przedstawia gorzki i pełen bólu obraz trudnych rodzinnych relacji. Rysuje go z perspektywy głównej bohaterki, która od dzieciństwa dźwiga bagaż negatywnych doświadczeń, latami tłumi w sobie gniew i poczucie krzywdy ze strony bliskich.

Lektura nie należy do łatwych. Do podania dramatycznych treści norweska autorka użyła niełatwej w odbiorze formy — natłok myśli, chaotyczne skojarzenia, dygresje zapisuje w formie wielokrotnych powtórzeń, pytań, rwanych zdań. Dostajemy swoisty strumień świadomości, plastyczny i coraz bardziej dramatyczny.
Zaczyna się spokojnie, może się nawet wydawać, że tytułowy spadek jest jedynie pretekstem do zadumy nad przemijaniem i bodźcem do życiowych rozliczeń, jednak kiedy zaczynamy rozpoznawać stan duchowy bohaterki, rozumieć, że ciężar emocjonalny, który niesie pięćdziesięciokilkuletnia Bergljot, jest zakorzeniony w dzieciństwie — powieść traci aspekt filozoficzno-psychologicznej refleksji na rzecz tonu mocno oskarżycielskiego. Studium moralnych dylematów, któremu wydawała się poddawać bohaterka, zmienia się teraz w opowieść o konkretnej traumie i realnym, destrukcyjnym wpływie na całe życie. I nie chodzi o to, że wydarzenia z dzieciństwa kładą się jakimś cieniem na późniejsze lata — ta trauma wcale nie jest zaleczona, wciąż wypełnia obezwładniającym i paranoidalnym strachem, czasem wybucha krzykiem ofiary, której nikt nie wierzy.
Bergljot w poczuciu bezsilności odcina się od rodziny, a jednocześnie przez całe życie doszukuje się oznak jakiegoś zrozumienia ze strony bliskich, czy też wytłumaczenia pobudek ich bezwzględności. A przede wszystkim Bergljot oczekuje wysłuchania jej jako ofiary oraz uznania jej za ofiarę. Tylko taka droga jest dla niej nadzieją sprawiedliwego rozliczenia, może pojednania.

W powieści nie mierzymy się tylko ze sferą odczuć siostry. Tytułowy spadek, przedmiot starań starszego brata, jawi się jako symbol jego dobrych relacji z rodzicami, relacji utraconych. Jakby mężczyzna ostatnimi siłami i przy ostatniej okazji podejmował próbę zrozumienia i wybaczenia, życiowego katharsis, z którym chce zdążyć przed śmiercią rodziców. W próbach odzyskania jego części spadku kryje się nadzieja, że w decyzji ojca odnajdzie ostateczny gest pojednania, akceptacji, o jaką zabiegał całe życie i bezwarunkowej miłości rodzica, której nigdy nie doświadczył.

Symbolika spadku rozszerzona jest też do kontekstu całej duchowej i emocjonalnej schedy wywierającej wpływ na teraźniejszość. Desperackie próby rozliczenia się z matką pokazują, że to ona jest postacią najbardziej oskarżaną, to jej postawa była w odczuciu Bergljot najbardziej destrukcyjną siłą w rodzinnych relacjach. Bo matka była ofiarą, doświadczyła zła i przekazała to zło swoim dzieciom. Determinacja, z jaką córka doszukuje się u niej pozytywnych motywacji, matczynej ochrony i opieki, przegrywa z faktami.
Matka okazuje się głównym budowniczym rodzinnej tajemnicy i muru pomiędzy dziećmi. To ona wychowywała przez wzbudzanie poczucia winy, obarczanie własnym lękami, mentalne zadręczanie. To wreszcie ona wymyślała różne sposoby "zadośćuczynienia" i przekupstwa — jak prezenty, czy zapis w testamencie — żeby dalej tuszować dramatyczne fakty, milczeć "dla dobra" rodziny.

Przerażające jest, ile okrucieństwa można zatuszować i ile przy tym zła wywołać. A wszystko w imię ochrony rodziny.

Okrucieństwo w rodzinie.
Świadectwo ofiary, której nikt nie chce wysłuchać.

No nie jest to literatura rozrywkowa. Vigdis Hjorth przedstawia gorzki i pełen bólu obraz trudnych rodzinnych relacji. Rysuje go z perspektywy głównej bohaterki, która od dzieciństwa dźwiga bagaż negatywnych doświadczeń, latami tłumi w sobie gniew i poczucie krzywdy ze strony bliskich.

Lektura nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po przeczytaniu opisu powieści i dobrych opinii pomyślałam, że biorę do ręki coś na miarę filmowego dramatu "Sierpień w hrabstwie Osage" albo chociaż intrygującego "To tylko koniec świata". W obydwu filmach zjazd rodzinny obnaża wzajemne animozje, a pod słowną agresją skrywa się bezsilność, poczucie krzywdy, inne słabości. Obydwa filmy generują emocje, pokazują kruche ludzkie relacje, dają teatr słowa zamknięty na rodzinnej scenie i trzymają w napięciu.
Tak mi się skojarzyło i zasiadłam do lektury z przekonaniem, że będzie podobnie. Podobny był temat. Wakacyjny weekend, który ma zacieśnić więzi rodzinne — zjawia się Ida, starsza siostra, singielka. Miła w założeniu wizyta okazuje się łańcuszkiem nieprzyjemnych emocji i — z perspektywy głównej bohaterki — krzywdzących ją zachowań i decyzji.

Powieść Marie Aubert "Dorośli" okazała się łatwą w odbiorze krótką książeczką, która pobieżnie traktuje poruszane problemy i daje spłycony rys psychologiczny. Przedstawia historię egocentrycznej Idy, która nie radzi sobie z kompleksami i frustracjami, która nie potrafi odnaleźć swojego miejsca w świecie, ani zaakceptować (docenić?) świata, jaki ją otacza. Świetnie, że Aubert postanowiła ukazać swoją bohaterkę na tle najbliższej rodziny, bo wszystko stało się czytelne i wyraźne, cieszył mnie tez powściągliwy norweski styl autorki.

Dlaczego więc historia wydała mi się mało interesująca?

Po pierwsze całą intrygę — z banalną i spokojną akcją — można określić w dwóch zdaniach, bo sto czterdzieści "szybkich" stron to dla tej historii zbyt mało, żeby bohaterowie zdołali zaserwować nam emocjonalną ucztę. Po drugie wewnętrzne rozterki Idy są przedstawione jednoznacznie i bez niedomówień. Aubert nie zostawia marginesu niepewności, Ida do końca pozostaje bohaterką irytującą, a cała historia nie zaskakuje, a finalnie wręcz rozczarowuje.

Niby widać jakieś animozje, a bohaterka-narratorka przedstawia swoje problemy, ale jest to forma skrótowej relacji wydarzeń, przyozdobionej migotliwymi refleksjami o "niezasłużonej" niesprawiedliwości losu. W opowieść o letnim weekendzie wplatają się projekcje niezadowolenia Idy ze swojego życia i obarczania innych za swoje błędy. Socjopatyczna egocentryczka nie radzi sobie ze swoimi kompleksami w obliczu szczęścia siostry. Zazdrość i poczucie niespełnienia generują usprawiedliwienie dla egoistycznych zachowań i braku poczucia winy. Zamykają w świecie wiecznych pretensji, zarzutów wobec innych i pielęgnowania swojego poczucia krzywdy...

Aubert chciała pokazać dramat niedojrzałej bohaterki, która chce żyć według własnych reguł, ale nie godzi się z konsekwencjami własnych działań; pragnie być niezależna w relacjach, ale prowadzi ją to do zagubienia i samotności. Autorka wybrała prosty i bezpośredni sposób na rozrysowanie tego wyraźnego, choć powierzchownego portretu sfrustrowanej czterdziestolatki. Przy czym nie sprostała własnym zamierzeniom. Bo nie ma thrillera psychologicznego, jest opowiadanie o nieszczęśliwej kobiecie. Dosłowne i pozbawione narracyjnego dystansu. Powieściowe płycizny nie pozwalają zanurzyć się w bólu, nie ukazują dylematów, wreszcie nie pozwalają na pełny obrazu dramatu wewnętrznego Idy.

Po przeczytaniu opisu powieści i dobrych opinii pomyślałam, że biorę do ręki coś na miarę filmowego dramatu "Sierpień w hrabstwie Osage" albo chociaż intrygującego "To tylko koniec świata". W obydwu filmach zjazd rodzinny obnaża wzajemne animozje, a pod słowną agresją skrywa się bezsilność, poczucie krzywdy, inne słabości. Obydwa filmy generują emocje, pokazują kruche...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Żałobnica" to bardzo dobry thriller psychologiczny. Opowiada historię trzydziestokilkuletniej Anny, która po tragicznej śmierci męża musi zmierzyć się z oskarżeniami, bolesnymi wspomnieniami, swoją samotnością. Wokół niej dzieją się rzeczy dziwne. Zagęszcza się atmosfera wrogości i wzajemnych podejrzeń. Aby poczuć się bezpiecznie i żyć dalej, Anna musi uwolnić się z sieci intryg, a przede wszystkim poradzić sobie ze swoimi bolączkami, które mają korzenie w przeszłości.

Robert Małecki okazuje się mistrzem słowa. W świetnym stylu (jaki język!) opowiada nam historię mroczną, pełną tajemnic i sekretów. Pierwszoosobowa narracja idealnie oddaje uczucia i emocje głównej bohaterki, stopniuje nastrój wyobcowania, wciąga w projekcje dzisiejszych lęków "żałobnicy" splątanych z demonami przeszłości. Autor tworzy wiarygodny portret psychologiczny. Umiejętnie buduje zdania i akapity, wyodrębnia krótkie frazy, często pytania, które uplastyczniają wirujące myśli i rozterki. Wystrzega się przy tym pustych i płytkich sformułowań, powtarzania niepotrzebnych frazesów.

Małecki umiejętnie rysuje tajemnicę i buduje nastrój niepewności. To dokłada informacji, to dezorientuje, ciągle pozostawia mnóstwo niedopowiedzeń.
Chociaż portretuje swoją bohaterkę bardzo szczegółowo, robi to tak, że do końca nie wiemy, co się tak naprawdę stało, czy Anna jest ofiarą, czy raczej ma coś na sumieniu. I chyba na tym polega fenomen tej powieści. Wciąż pozostajemy w sferze domysłów. Dobra narracja pozwala nam patrzeć oczami bohaterki — poznajemy jej traumy i oceny innych, wiemy, co ukrywa i czego pragnie — jednak do końca nie potrafimy jej ocenić. Chociaż świat przedstawiony przepełniony jest opisami przeżyć wewnętrznych, nic nie jest oczywiste, tak jak nocne majaki Anny, które wydają się coraz bardziej intrygujące — czy możliwe, że są jedynie grą wyobraźni?

"Żałobnica" to bardzo dobry thriller psychologiczny. Opowiada historię trzydziestokilkuletniej Anny, która po tragicznej śmierci męża musi zmierzyć się z oskarżeniami, bolesnymi wspomnieniami, swoją samotnością. Wokół niej dzieją się rzeczy dziwne. Zagęszcza się atmosfera wrogości i wzajemnych podejrzeń. Aby poczuć się bezpiecznie i żyć dalej, Anna musi uwolnić się z sieci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Nieobecna" jest połączeniem literatury obyczajowej z kryminałem. Przyciąga pomysłem, rozczarowuje wykonaniem. Początkowo imponuje ekspresją i intryguje, ale emocje szybko gasną przez styl i język.
Głównym powodem jest słaba narracja i jej błędy. Bo pierwszoosobowa narracja wcale nie jest taka łatwa. I nawet nie mam na myśli oczywistości, że perspektywa pierwszej osoby MUSI ograniczać ją do tego, co sama czuje i myśli, a tymczasem główna bohaterka przedstawia spostrzeżenia innych postaci na równi ze swoimi, spojrzy na kogoś i nieomylnie rozpoznaje jego emocje i odczucia.

Tutaj największym grzechem jest nagromadzenie czasowników. Narratorka rzetelnie relacjonuje wydarzenia krok po kroku (weszłam, zamknęłam drzwi, rozebrałam się, POMYŚLAŁAM), nie zagłębiając się szczególnie w motywacje i dylematy bohaterów. Zazwyczaj pierwszoosobowa narracja obfituje w opis przeżyć wewnętrznych, tutaj są one raczej wymieniane.
Opowieść zbudowana jest na informacjach, nie na historii. Wszystko jest dynamiczne jak telewizyjne wiadomości i tak samo powierzchowne i na bieżąco tłumaczone: musiałam tak, bo..., potem zrobiłam to, żeby... Fabuła jest jasna i zrozumiała, akcja wydaje się pędzić, czyta się łatwo i szybko.

W sumie książka to jedno wielkie sprawozdanie, w którym z braków formalnych wypunktowałabym tylko brak godzin wydarzeń. Są one za to świetnie zastąpione sprawozdawczymi przysłówkami: wtedy, potem, po chwili, natychmiast. Taka ekspresywna wypowiedź nawet spodobała mi się na początku książki, bo to dobry zabieg mający na celu wprowadzenie do tematu, niestety do końca formuła się nie zmieniła. Przeczytałam całość, bo czytało się lekko i byłam ciekawa, jak autorka wybrnie z błędów logicznych i pozamyka niewiarygodne wątki.

"Nieobecna" jest połączeniem literatury obyczajowej z kryminałem. Przyciąga pomysłem, rozczarowuje wykonaniem. Początkowo imponuje ekspresją i intryguje, ale emocje szybko gasną przez styl i język.
Głównym powodem jest słaba narracja i jej błędy. Bo pierwszoosobowa narracja wcale nie jest taka łatwa. I nawet nie mam na myśli oczywistości, że perspektywa pierwszej osoby MUSI...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Jaskółki z Czarnobyla" Morgana Audica to świetny kryminał o niebanalnej oryginalnej fabule i wciągającej intrydze, która łączy współczesną zbrodnię z wydarzeniami sprzed lat.
W Prypeci, mieście największej nuklearnej katastrofy XX wieku, zostają znalezione okaleczone zwłoki mężczyzny. Tropy współczesnego śledztwa prowadzą do makabrycznej zbrodni, którą odkryto w pamiętnym kwietniu 1986 roku, w dniu wybuchu reaktora. Kryminalną oś powieści oplatają wspomnienia czarnobylskiej tragedii i jej konsekwencji. Przeszłość i teraźniejszość mieszają się, ale wciąż króluje mroczny nastrój niepokoju i poczucia zagrożenia w skażonej strefie.

Już na początku przedstawiony zostaje ten ważny bohater powieści — zona, czyli zamknięta Strefa Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Zona to miejsce złe, tajemnicze i mroczne. Odludne i dzikie, bo zaraz po katastrofie mieszkańcy zostali ewakuowani, a nieliczni, którzy wbrew zakazowi wrócili, mieszkają bez dostępu do elektryczności i cywilizacji. Żyją wśród dzikich i zdziczałych zwierząt, piją skażoną wodę ze studni, żywią się płodami rolnymi uprawianymi w skażonej glebie.
Zona jest ciągle szarą strefą działań przestępców i przemytników poszukujących łatwego zarobku. Kolejne pokolenie szabrowników handluje resztkami porzuconych samochodów, materiałów z rozbiórki domów, sprzętów i wszystkiego tego, co jakikolwiek skup przyjmie. Szokujące jest to, że mafijny półświatek, przy współpracy z policją, wysyła "czarne złoto Czarnobyla" na wschód kraju, a huty Donbasu nie pytają skąd złom pochodzi, przetapiają i wysyłają do Chin czy Indii, a potem wyprodukowane z tych radioaktywnych materiałów karoserie samochodowe, drabiny i hulajnogi wracają na rynki europejskie.
Nie do pomyślenia, że miejsce największej katastrofy XX wieku stało się pożądanym celem wycieczek turystyczno-rozrywkowych. Za 100 euro plus jakieś dziwne ubezpieczenie od napromieniowania można podnieść sobie adrenalinę, spacerując po Prypeci i słuchając od miejscowych przewodników czym grozi pozostanie tam kilka minut za długo lub gwałtowne wzruszenie pyłu zalegającego w pustych budynkach. Tymczasem oddelegowani do pracy w zonie policjanci są w ciągłym obezwładniającym strachu o swoje zdrowie i o zdrowie swoich rodzin, wsłuchują się w dźwięki dozymetrów osobistych i doszukują się u siebie pierwszych oznak choroby popromiennej.

Audic nie ogranicza się do przerażającego obrazu radioaktywnej strefy. W tle szerzej nakreśla aktualną sytuację społeczno-polityczną Europy Wschodniej. Nawiązuje do krwawych wydarzeń w Donbasie, z emocjami mówi o rewolucji na Majdanie, trudnymi wspomnieniami weteranów przypomina wojny w Czeczenii i Afganistanie. Piękną laurkę wystawia młodym Ukraińcom — ochotnikom w walce z separatystami — którzy podejmują walkę wbrew przeciwnościom ekonomicznym (ciężka sytuacja materialna kijowskiej rodziny nie pozwala na zakup kamizelki kuloodpornej) i osobistym (bohater planuje ślub i stara się o dziecko, jednak priorytetem jest walka dla ojczyzny). W podobnym stylu wypowiada się o postawach młodych podczas Euromajdanu.

Tak nakreślone tło, a także doskonałe wiarygodne postaci — ze swoimi upiorami przeszłości i codzienną walką o lepsze jutro — składają się na obraz społeczeństwa z czasów istnienia Związku Radzieckiego, a zarazem dają przenikliwy portret współczesnej Ukrainy. Autor wydaje się świetnie przygotowany do tematu powieści, a poza wartością merytoryczną zachwyca i stylem, i językiem. Fabułę prowadzi przejrzyście i naprawdę intrygująco. W intrygę kryminalną wplata taki ogrom wiedzy historycznej, medycznej, społeczno-ekonomicznej, socjologicznej, że osobno mógłby popełnić powieść reportażową, jednak tu w najmniejszym stopniu nie narusza konwencji kryminału — nie odciąga od śledztwa, nie przyćmiewa zagadki. Są emocje, są fałszywe tropy i element zaskoczenia, ale przede wszystkim zbudowany jest taki nastrój, że do końca nie wiemy, czego się bardziej boimy, niebezpieczeństwa ze strony skażonego środowiska czy grasującego mordercy.

"Jaskółki z Czarnobyla" Morgana Audica to świetny kryminał o niebanalnej oryginalnej fabule i wciągającej intrydze, która łączy współczesną zbrodnię z wydarzeniami sprzed lat.
W Prypeci, mieście największej nuklearnej katastrofy XX wieku, zostają znalezione okaleczone zwłoki mężczyzny. Tropy współczesnego śledztwa prowadzą do makabrycznej zbrodni, którą odkryto w pamiętnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytelnicy boją się Witkacego. Że nie zrozumieją, że nie odkryją ironii, że źle zinterpretują groteskę. Że autorskie zamierzenie wywołania przeżycia metafizycznego jest dla nich nieosiągalne, zbyt trudne, niepotrzebne...
Wszystkim tym, którzy stronią od filozoficznych dyskusji, czy surrealistycznych deformacji, a jednak chcieliby poznać styl mistrza Czystej Formy, polecam dramat "W małym dworku".
Utwór jest dla Witkacego nietypowy, łatwy w odbiorze i interpretacji, bo niewymagający abstrakcyjnego myślenia i w sumie daleki od Witkacowskiego założenia, że dramat powinien być jak "mózg wariata na scenie".
Jest bardziej realistyczny, chociaż powstał jako krytyka realizmu w sztuce,
a jako parodia dramatu obyczajowo-psychologicznego (bezpośrednio "W małym domku" Rittnera) plącze konwencje (realistyczne wątki łączy z surrealistycznymi postaciami, ludzkie motywacje ozdabia pozazmysłowymi, a relacje zwykłych bohaterów z "pozaziemskimi" okazują się skomplikowane) i tworzy groteskowy obraz świata przedstawionego. Groteska zniekształca schematy literackie i bohaterów, deformuje rzeczywistość. Drobiazgi zyskują wielki format, a takie wartości, jak śmierć, przemijanie zostają zbagatelizowane. Zdarzenia kierują się własną logiką, matka-widmo powraca z "zaświatów" z pewną misją...

Czytelnicy boją się Witkacego. Że nie zrozumieją, że nie odkryją ironii, że źle zinterpretują groteskę. Że autorskie zamierzenie wywołania przeżycia metafizycznego jest dla nich nieosiągalne, zbyt trudne, niepotrzebne...
Wszystkim tym, którzy stronią od filozoficznych dyskusji, czy surrealistycznych deformacji, a jednak chcieliby poznać styl mistrza Czystej Formy, polecam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ryszard Ćwirlej zasłynął serią "kryminałów neomilicyjnych", których akcję osadził w czasach PRL-u, a bohaterami uczynił poznańskich milicjantów. Autor zyskał dużą sympatię czytelników głównie przez to, że obok interesującej intrygi kryminalnej doskonale oddawał tło społeczno-obyczajowe. W "Jedynym wyjściu" dostajemy nową bohaterkę, policjantkę Anetę Nowak, a w tle znajome postaci z poprzednich książek.

Widzę, że autorowi ciężko się rozstać z jego neomilicyjnym cyklem. Co prawda powieść jest osadzona w czasach najnowszych (rok 2012), jednak we wspomnieniach cofamy się do okresu transformacji systemowej, a nawet wcześniejszych. Przedstawianie każdej postaci (czy to wysoki stopniem policjant, czy bogaty przedsiębiorca) rozpoczyna się od przypominania czasów
słusznie minionych: najpierw nieciekawe dzieciństwo, potem sprytna kariera na nowo powstałym kapitalistycznym rynku. Zazwyczaj jest to przeszłość niechlubna, a obecna pozycja wywalczona cwaniactwem lub pięścią. Niestety prawo pięści przenosi autor do bieżącej akcji, pozwalając jednemu z głównych (pozytywnych!) bohaterów na brutalne zachowania w ramach zemsty. Pojawiają się sceny niczym z filmu gangsterskiego, a czytelnik zauważa, że powinien sympatyzować z agresorem, wszak to jeden z czołowych bohaterów i policyjny wspomożyciel.

Najwyraźniej celem autora było płynne przejście od czasów przaśnego PRL-u do czasów współczesnych. Porównując do serii o poznańskich milicjantach, czasy się zmieniły, przyzwyczajenia nie. Wódka dalej leje się strumieniami (choć podkreślane jest, że to już nie to co kiedyś), króluje kombinatorstwo, układy i "znajomości", a dawne sposoby do "wyznaczania" poziomu męskości i poczucia panowania nad kobietami wciąż spotykają się z akceptacją różnych środowisk.
Ćwirlej usilnie udowadnia, że pomimo ponad dwudziestoletnich zmian w zakresie norm społecznych i kulturowych, męska mentalność w pewnych kwestiach pozostaje
niezmienna. Pozwala swoim bohaterom na niczym nieskrępowaną rozwiązłość seksualną, a do tego dodaje seksistowski i homofobiczny język.

I tu jestem zdziwiona, bo z jednej strony Ćwirlej czyni kobietę główną bohaterką powieści, tymczasem bohaterom wokół niej (często starszym wiekiem i stopniem), wciąż pozwala na seksistowskie zachowania, sprowadzania roli kobiety do podrzędnych pozycji i protekcjonalne traktowanie.
Narracja prowadzona jest w taki sposób, jakby autor aprobował taki stan rzeczy, a wszelkie społeczne zmiany w stosunkach damsko-męskich traktował z przymrużeniem oka, co prawda ze świadomością "poprawności politycznej", ale z pełną akceptacją dawnych przyzwyczajeń. Niby nakreślona zostaje sympatyczna postać młodej policjantki, jednak Aneta (choć obdarzona tak zwaną intuicją) ani nie jest specjalnie inteligentna, ani zbytnio błyskotliwa (niewykształcona, nieoczytana, z dość niewysoką samooceną, wciąż gugluje jakieś braki wiedzowe), a jej sukcesy są efektem brawury lub powstają z przypadku. Za to zawsze przy niej pojawia się doskonały mężczyzna — a to autorytet podinspektor Blaszkowski, a to oczytany i cytujący łacińskie sekwencje komisarz Biernat, a to nieomylny i nieustępliwy Mirosław Brodziak, jednym słowem mężczyźni, dzięki których dobrej woli lub protekcji(!) Aneta robi karierę. Podobnie jest z drugą bohaterką — o Martynie mówi się oficjalnie, że jest bez kwalifikacji, ale... ładna. Resztę kobiet występujących w książce podzielił autor według starego szablonu: na żony ("stara", "głupia pipa") w domu i sekretarki... na swoim miejscu.
A Ćwirleja kolega po piórze, Marcin Wroński, poleca powieść, nazywając ją kryminałem feministycznym...

Książka jest lekka i przystępna, to chyba jej najważniejsze cechy. Czyta się łatwo i szybko, głównie dzięki prostej formie narracji (nieskomplikowane opisy i dialogi, powierzchowne oddanie wewnętrznych dylematów, tłumaczenie motywacji) i rozrywkowej treści. Proste zdania i frazy układają się w zrozumiały tekst, o przejrzystej fabule z przerysowanymi postaciami i chronologiczną akcją. Powinna spodobać się tym wszystkim kobietom, którym obiecano "feministyczną" powieść.

Ryszard Ćwirlej zasłynął serią "kryminałów neomilicyjnych", których akcję osadził w czasach PRL-u, a bohaterami uczynił poznańskich milicjantów. Autor zyskał dużą sympatię czytelników głównie przez to, że obok interesującej intrygi kryminalnej doskonale oddawał tło społeczno-obyczajowe. W "Jedynym wyjściu" dostajemy nową bohaterkę, policjantkę Anetę Nowak, a w tle znajome...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Cios kończący" to ostatnia część serii "Polski psychopata" Mariusza Czubaja. Świetny kryminał, w którym po raz szósty spotykamy Rudolfa Heinza i uczestniczymy w jego profilerskim śledztwie. Tym razem jest trudno — syndrom wypalenia, samotność, depresja. Hipis dawno postanowił zejść z policyjnej sceny, a nowo formowana policja (rok 2015 - pierwsze priorytety dla "dobrej zmiany") w tym postanowieniu go utwierdza. Instynkt łowcy zostaje jednak pobudzony, genialny profiler podejmuje śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa młodej dziewczyny.

Wielka szkoda, że przyszedł czas na finał bardzo dobrej serii. Mistrzowsko napisanej, z dbałością o szczegóły, czystość języka, poczucie humoru.
A przede wszystkim z poszanowaniem cech powieści kryminalnej.

Chociaż w posłowiu Czubaj pisze, że bliższy mu jest model literatury, gdzie ważniejszy jest bohater (serce powieści) niż szkielet fabularny (kręgosłup), to ja jednak widzę — w każdej z części cyklu — oba te czynniki w świetnie wyważonych proporcjach, które składają je na rasową powieść kryminalną — z wciągającą zagadką, frapującą intrygą i wyrazistym bohaterem. I pomimo tego, że autor w sumie stroni od wszelkiego rodzaju retrospekcji, suspensu, czy dwutorowości wątków, raczej chronologicznie i przejrzyście rozwija akcję, jednak doskonale stopniuje napięcie i utrzymuje je w mrocznym klimacie.

"Cios kończący" to ostatnia część serii "Polski psychopata" Mariusza Czubaja. Świetny kryminał, w którym po raz szósty spotykamy Rudolfa Heinza i uczestniczymy w jego profilerskim śledztwie. Tym razem jest trudno — syndrom wypalenia, samotność, depresja. Hipis dawno postanowił zejść z policyjnej sceny, a nowo formowana policja (rok 2015 - pierwsze priorytety dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Piękna książka i bardzo smutna.
Trudna miłość w trudnych historycznie i społecznie czasach.
Doktor Ravic, uciekając przed niemieckim nazizmem, trafia do przedwojennego Paryża, miejsca pełnego europejskich uchodźców. Nie poszukuje ani domu, ani wolności, poszukuje schronienia. Wydaje się w pełni pogodzony ze swoją samotnością, poczuciem tymczasowości i zawieszenia w czasie, gdy nagle spotyka miłość swojego życia.

Remarque pięknie pisze o miłości tragicznej, takiej, która — za sprawą okoliczności — nie daje ani radości, ani spełnienia. Oto Ravic, schowany za maską wyrachowania i cynizmu, oszukuje sam siebie, boi się kochać i boi się bycia kochanym, a jeszcze bardziej boi się odrzucenia. Powieść o miłości mrocznej, rozdartej, prowadzącej ku katastrofie. Poruszający obraz, klimatyczny, z jednej strony spokojny, a zarazem pełen fabularnej dynamiki, nakreślony w zwartym stylu, z dbałością o każde słowo.

Remarque mistrzowsko przedstawia obraz Paryża w przededniu wojny. Atmosfera narastającego strachu i osaczającej beznadziei, a także poszukiwanie sposobu przetrwania, razem z — podszytym determinacją — absurdem ludzkich zachowań, przeplatają się z surrealistycznym poczuciem bezpieczeństwa. Przecież to Paryż — serce Europy, centrum życia! Oprócz przerażonych Żydów i innych bezdomnych uchodźców skrywanych w tanich hotelikach, nędzarzy z paryskich slumsów (tragarzy, pomywaczy, prostytutek), zobaczymy wmawianą sobie beztroskę: zabawy wyższych sfer, arystokratyczne bale i przyjęcia, a także nocne życie turystów — bogatych Europejczyków, "nietykalnych" Niemców, znienawidzonych Amerykanów. Oprócz polityczno-społecznych problemów dotkniemy tych egzystencjalnych: sensu życia, bezsensowności śmierci, wiary, ludzkiej moralności i szeroko rozumianej tolerancji.

Ponadczasowa książka, wyważona i spójna, w której każdy wątek jest równie ważny, każda postać artystycznie i fabularnie wartościowa, a zawarte dylematy wciąż aktualne.

Piękna książka i bardzo smutna.
Trudna miłość w trudnych historycznie i społecznie czasach.
Doktor Ravic, uciekając przed niemieckim nazizmem, trafia do przedwojennego Paryża, miejsca pełnego europejskich uchodźców. Nie poszukuje ani domu, ani wolności, poszukuje schronienia. Wydaje się w pełni pogodzony ze swoją samotnością, poczuciem tymczasowości i zawieszenia w czasie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Takich książek powinno być więcej.
Niby się mówi o potrzebie akceptacji i tolerancji, o prawach mniejszości seksualnych, jednak z różnych powodów ogranicza się to do krótkich frazesów, haseł niesionych na paradach równości, czy migotliwych felietonów telewizyjnych przy okazji zauważenia aktów agresji.
Homofobia, połączona z agresją fizyczną i psychiczną, wciąż króluje w polskich szkołach i na ulicach, a podsycana jest uprzedzeniami i niewiedzą. Tolerancyjna i otwarta młodzież chętnie zakłada tęczowe ubrania, wywiesza flagi, maszeruje w paradach, gdy tymczasem w przeciętnej (konserwatywnej, katolickiej, słabo wyedukowanej) rodzinie wciąż najłatwiej przy obiedzie opowiedzieć dowcip o gejach, a na scenie kabaretowej sparodiowanie geja z przejaskrawieniem "zniewieściałych" gestów zawsze gwarantuje salwę śmiechu.
Brakuje za to jasnych komunikatów, że napiętnowanie mniejszości (jakichkolwiek) jest złe, brakuje dobrej edukacji seksualnej i budowania społeczeństwa wrażliwego i otwartego na człowieka.

Bohaterowie książki Marii Mamczur opowiadają swoje historie. Po pierwsze dostajemy świadectwa kobiet, które nagle dowiedziały się/zorientowały, że mąż jest homoseksualistą. Przeżyły szok, a potem piekło podejmowania dalszych życiowych decyzji, z których żadna nie gwarantuje szczęścia.
Po drugie poznajemy powody, dla których homoseksualni mężczyźni zdecydowali się na małżeństwo. Zazwyczaj decydował strach przed społecznym ostracyzmem, ale także potrzeba ciepła i rodziny, dzieci — wszystkiego, czego (stawia tezę autorka)nie gwarantuje związek inny niż heteroseksualny. Mężowie-geje opowiadają o wieloletniej walce ze swoim homoseksualizmem i o swoim cierpieniu.
W książce wypowiadają się psychologowie i terapeuci. Profesor Zbigniew Izdebski mówi, że nie istnieje prosty podział na osoby heteroseksualne i LGBT. Odcieni pośrednich jest bardzo dużo. Wielu mężczyzn i wiele kobiet ma problem z własną tożsamością seksualną albo nie akceptują swojej orientacji. Profesor Zbigniew Lew-Starowcz przytacza przypadek zabójstwa na tle homofobicznym i stawia pesymistyczną tezę, że przed społeczeństwem polskim jeszcze długa droga do obalenia tradycyjnego społecznego podziału i otwarcia się na drugiego człowieka.

Brak zrozumienia dla osób LGBT płynie z niewiedzy. Edukacja jest słaba, a zakorzenione stereotypy związane z seksualnością prowadzą do wykluczenia i napiętnowania. Ludzie często reagują agresja na coś nieznanego i niezrozumiałego. Może książka Marii Mamczur będzie cegiełką w budowie nowej świadomości społecznej. Może do jednych przemówią barwne historie, które składają się na ten reportaż, a do innych statystyki i liczby podawane przez ekspertów. Wszystko jest dobre, żeby ludzie zaczęli myśleć inaczej, niż przez pryzmat uprzedzeń, i zaczęli zmieniać homofobiczną mentalność. Miejmy nadzieję, że książka trafi również do rąk tych mniej świadomych i empatycznych, bo oni najbardziej potrzebują edukacji.

Takich książek powinno być więcej.
Niby się mówi o potrzebie akceptacji i tolerancji, o prawach mniejszości seksualnych, jednak z różnych powodów ogranicza się to do krótkich frazesów, haseł niesionych na paradach równości, czy migotliwych felietonów telewizyjnych przy okazji zauważenia aktów agresji.
Homofobia, połączona z agresją fizyczną i psychiczną, wciąż króluje w...

więcej Pokaż mimo to