rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Cormoran Strike i Fabuła ze "Scooby Doo", Czyli Jak Zmarnować Miesiąc z Książką, Która Tylko Cię Zirytuje.

Po lekturze tej książki można dojść do dwóch wniosków - a właściwie to jednego wniosku i jednego pytania bez odpowiedzi. Wniosek - dobry redaktor jest na wagę złota, a tutaj go zabrakło. Pytanie - po co Rowling nadal to robi?

"Wartka śmierć" pokazuje, że autorka jest absolutnie odporna na krytykę. Powielają się tutaj problemy z poprzednich części cyklu. Miałka, rozwleczona, napompowana zbędnymi wątkami fabuła, mozolna narracja i bohaterowie, którzy stają się coraz bardziej infantylni i coraz trudniej ich lubić i się z nimi utożsamiać. Ale po kolei.

Zacznijmy od fabuły. Tutaj pojawia się problem, którego akurat we wcześniejszych częściach jeszcze nie było - nie ma punktu centralnego. Brakuje zagadki, która byłaby osią i środkiem ciężkości dla wydarzeń. Domniemane morderstwo znajduje się gdzieś w połowie książki, a cel śledztwa robi się coraz bardziej mętny. Można mieć wątpliwości, co właściwie Strike i Robin próbują osiągnąć. Wyciągają człowieka z niebezpiecznej organizacji? Szukają na tę organizację brudów? Podważają kult religijny? Próbują rozwikłać zagadkową śmierć? Właściwie wszystko po trochu. Ostateczne rozwiązanie tego chaosu jest nie tyle zaskakujące, co po prostu śmieszne i niedorzeczne.

Nie pomaga przy tym sposób, w jaki prowadzona jest narracja. Pomimo olbrzymich rozmiarów właściwie nie ma w tej książce akcji. Wydarzenia się nie dzieją, tylko z reguły są przez bohaterów opowiadane, przywoływane w rozmowach, listach, wiadomościach i emailach, streszczane po fakcie. To sprawia, że właściwie nie mają ciężaru i nie wywołują żadnego napięcia.

Jeżeli mowa o braku ciężaru - bohaterowie również go nie mają. Rowling znowu mnoży postaci epizodyczne, które pojawiają się tylko po to, żeby wyjaśnić pojedynczy detal śledztwa, a potem znikają. Wydaje się, że autorka do jakiegoś stopnia zdaje sobie sprawę, że jest tych pobocznych bohaterów za dużo, żeby czytelnik je odróżniał i pamiętał, bo kiedy są wspominane, to zawsze z odniesieniem do swojej roli w śledztwie albo ważnej cechy. "Jadę zobaczyć się z Joem, no wiesz, tym, który porwał borsuka." "Znalazłam na Facebooku Rhondę, tę od połamanych okularów". To w sumie śmieszne i frustrujące jednocześnie.

Ale postaci epizodyczne to jeden problem. Te, które są dla fabuły bardziej istotne, też nie mają żadnego wyrazu. Nowy partner Robin, Ryan, właściwie nie ma charakteru. Dowiadujemy się o nim tylko tyle, że to były alkoholik i że jest przystojny (tego drugiego zresztą wielokrotnie). Nowa siostra Strike'a jest miła i bogata. Nie da się tych postaci lubić ani ich nie lubić, bo to nic więcej jak pacynki, którymi autorka macha, kiedy akurat są potrzebne.

Z antagonistami jest niewiele lepiej. Uderzało mnie to zwłaszcza w przypadku Mazu, która miała w zamierzeniu autorki taką grozę. Za każdym razem, kiedy się pojawiała, dowiadywałam się, że ma krzywe oczy i wygląda jak pająk, a poza tym się nie myje. Wiem, że Jonathan Wace jest charyzmatyczny, tylko dlatego że narrator przekonuje mnie, że tak jest. Zupełnie bez wyrazu są te postaci, sztampowe i papierowe. Trudno uwierzyć, że wykreował je ktoś, kto stworzył lorda Voldemorta czy Gilderoya Lockharta.

Strike i Robin też powoli robią się tak samo kartonowi jak pozostałe postaci. Robin to już właściwie idealna Mary Sue. Rzuca się brawurowo w niebezpieczne sytuacje, jest lekkomyślna i nierozsądna, nie przyznaje się do błędów i nie przyjmuje rad, ponieważ dają je mężczyźni, więc jej ego na tym cierpi (nawet jeśli rzeczeni mężczyźni mają doświadczenie i przygotowanie, którego ona nie ma). Mimo to z każdej opresji wychodzi bez szwanku. Tak przez autorkę, jak i przez Strike'a jest kreowana na błyskotliwą detektyw, chwalona za przełomowe odkrycia, chociaż tak naprawdę częściej naraża śledztwo, niż w nim realnie pomaga. Strike to już wyłącznie karykaturalny macho, pomiatający kobietami, pozbawiony empatii, gburowaty, małostkowy, infantylnie zazdrosny. Ich wzajemna dynamika straciła iskrę dawno temu.

W ogólnym rozrachunku męcząca jest ta książka. Wygląda na to, że to moje ostatnie spotkanie z Cormoranem Strikiem. Są inne agencje i inni detektywi.

Cormoran Strike i Fabuła ze "Scooby Doo", Czyli Jak Zmarnować Miesiąc z Książką, Która Tylko Cię Zirytuje.

Po lekturze tej książki można dojść do dwóch wniosków - a właściwie to jednego wniosku i jednego pytania bez odpowiedzi. Wniosek - dobry redaktor jest na wagę złota, a tutaj go zabrakło. Pytanie - po co Rowling nadal to robi?

"Wartka śmierć" pokazuje, że autorka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cóż mogę powiedzieć - King jak zawsze gra na swojej trąbce. Melodię znamy i lubimy, ale trochę jednak brakuje nowych akordów.

"Outsidera" wybrałam jako lekturę urlopową, po kilkuletniej przerwie od trylogii o Panu Mercedesie. Jako kontynuacja serii - dobra. Jako samodzielna historia broni się nieco mniej.

Nie jest niczym nowym stwierdzenie, że King świetnie wyczuwa lęki, które trzymamy w zbiorowej świadomości. Potwory spod łóżek, potwory w szafach, w ciemnych kątach, za oknami i w lustrach. Wszystkie tu są. Przez tydzień po skończeniu lektury chodziłam w nocy do łazienki szybszym krokiem niż zwykle i zapalałam po drodze światło, choć normalnie tego nie robię. Pod względem straszenia czytelników ich własną wyobraźnią King jest więc w doskonałej formie.

Sama historia jest wartka, sprawnie poprowadzona, nie ma dłużyzn i fabularnych fikołków. Dobrze się to czyta, płynnie, z zaintrygowaniem, choć sam koncept ostatecznie nie okazuje się specjalnie błyskotliwy.

Jeśli chodzi o wady - choć mamy tu teoretycznie zupełnie nowych bohaterów, to w praktyce okazuje się, że choć talia niby nowa, to karty w sumie te same. King rozstawia nowe postaci w tych samych rolach i czytając, ma się wrażenie, że to już właściwie było, już tych ludzi poznaliśmy. Detektyw Ralph Anderson to nowy Bill Hodges, twardy, dociekliwy glina, który musi doprowadzić śledztwo do końca. Porucznik Yune Sablo to nowa odsłona Jerome'a - bohater z mniejszości etnicznej, sidekick z poczuciem humoru, rozładowujący napięcie śmiesznymi uwagami. Jack Hoskins to pod wieloma względami nowy Brady Hartsfield - zgorzkniały, niezadowolony z miernego życia, szukający zemsty. No ale jest jeszcze Holly i to ona ten spektakl ratuje. Świetnie się sprawdza jako samodzielna detektyw. Szalenie lubię tę bohaterkę za to, że autor nie robi z niej feministki i pogromczyni patriarchatu na siłę. Holly walczy o swoje, owszem. Wchodzi pomiędzy mężczyzn i zmaga się, by otrzymać posłuch, ale kompletnie nie zależy jej na tym, by dominować lub cokolwiek udowadniać. Nie jest atrakcyjna, nikt jej nie podrywa, nie ma miłosnych rozterek. Jest neurotyczna i dziwaczna, a jednocześnie uparta i skuteczna. Chce się jej kibicować. Jedna z moich ulubionych kryminałowych protagonistek, daleko choćby przed Robin z serii Rowling o Cormoranie Strike'u.

Podsumowując - dobra lektura, przy której się nie nudziłam, ale też nie zerwała mi kapci. Jeśli lubicie Kinga ogólnie, to tę książkę też polubicie.

Cóż mogę powiedzieć - King jak zawsze gra na swojej trąbce. Melodię znamy i lubimy, ale trochę jednak brakuje nowych akordów.

"Outsidera" wybrałam jako lekturę urlopową, po kilkuletniej przerwie od trylogii o Panu Mercedesie. Jako kontynuacja serii - dobra. Jako samodzielna historia broni się nieco mniej.

Nie jest niczym nowym stwierdzenie, że King świetnie wyczuwa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Napisać książkę o seksie, która będzie jednocześnie perwersyjna, naiwna i niewinna, to spory wyczyn. Taki jest "Szmuc". Ordynarna jest ta książka, wyuzdana, bluźniercza. A jednak nie o seks tu przecież chodzi. Główna bohaterka ogląda porno inaczej niż większość ludzi - w pierwszej kolejności szuka w nim odpowiedzi na pytania, dopiero potem przyjemności. Seks to dla Rajzli relacje uległości i władzy. Niewiedza to - jak się jej wpaja - niewinność, oznaka skromności, ale jednocześnie to dla niej źródło strachu przed nieznanym. Wiedza, którą zdobywa z porno, to droga do emancypacji i źródło wstydu jednocześnie. Tło kulturowe wyjaskrawia te rozterki, ale można by napisać taką książkę o dziewczynie, która nie jest ortodoksyjną żydówką. Wiele kobiet staje przed podobnymi dylematami.

Doceniłam tę książkę za to, że nie daje prostych odpowiedzi, nie prowadzi bohaterki po sznurku od tradycji do cudownego wyzwolenia z konwenansów. To nie jest serial Netfliksa, Rajzla nie topi peruki i nie ucieka od swojej społeczności na inny kontynent. Berliner poprzestaje na wyrażeniu wątpliwości i rozterek. Rajzla dokądś ostatecznie dociera, ale niekoniecznie tam, gdzie czytelnik chciałby ją zobaczyć. I to uważam za o wiele bardziej autentyczne niż wulgarne opisy porno.

Napisać książkę o seksie, która będzie jednocześnie perwersyjna, naiwna i niewinna, to spory wyczyn. Taki jest "Szmuc". Ordynarna jest ta książka, wyuzdana, bluźniercza. A jednak nie o seks tu przecież chodzi. Główna bohaterka ogląda porno inaczej niż większość ludzi - w pierwszej kolejności szuka w nim odpowiedzi na pytania, dopiero potem przyjemności. Seks to dla Rajzli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Monotonna jest ta powieść, ale to jeden z niewielu przypadków, kiedy można użyć tego określenia w dobrym sensie. Tytułowy bohater to taki kamień na dnie strumienia. Opływają go nieustannie nurty zdarzeń, a on pozostaje w miejscu, taki sam, niezauważalnie szlifowany upływem czasu.

"Stoner" ma w sobie spokój i prostotę. Nie oszałamia, nie wzrusza do głębi, nie prowokuje i nie przewraca niczego do góry nogami. Idzie się za tą historią w cichym, równym rytmie, a kiedy się kończy, idzie się dalej. Niekoniecznie zabiera się ją ze sobą w pamięci. Ale może tego właśnie chciał dla niej autor.

Monotonna jest ta powieść, ale to jeden z niewielu przypadków, kiedy można użyć tego określenia w dobrym sensie. Tytułowy bohater to taki kamień na dnie strumienia. Opływają go nieustannie nurty zdarzeń, a on pozostaje w miejscu, taki sam, niezauważalnie szlifowany upływem czasu.

"Stoner" ma w sobie spokój i prostotę. Nie oszałamia, nie wzrusza do głębi, nie prowokuje i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawda to, co wszyscy mówią o tej książce - to list miłosny do Warszawy, pisany brawurowo, z werwą, wrażliwością i poczuciem humoru.

Świetnie się przy tej książce bawiłam, tak jak, mam wrażenie, równie dobrze autor bawił się przy pisaniu. Postaci są charyzmatyczne, niemal wszystkie bez wyjątku, dziwaczne i prawdziwe jednocześnie, opisywane przez Tyrmanda z czułością i z przymrużeniem oka. Uwielbiałam nie tylko złego, ale też walecznego sklepikarza i kierowcę autobusu-rajdowca, byłego boksera i oszusta-eleganta, mechanika psychopatę i drapieżnego szefa gangu. Karkołomny jest ten korowód, szalony i kolorowy, tak jak zresztą cała Warszawa Tyrmanda. Nie jest to miasto, które znam, ale i tak wydaje się bliskie.

Jeden mam tylko do Tyrmanda zarzut o zakończenie, po którym oczekiwałam więcej, ale może też Hollywood niepotrzebnie nadmuchało mi oczekiwania swoimi gangsterskimi historiami z krwawymi finałami. Może skończyło się to tak, jak się powinno było skończyć. Zabawa, tak czy inaczej, była przednia, więc nie mam autorowi za złe.

Prawda to, co wszyscy mówią o tej książce - to list miłosny do Warszawy, pisany brawurowo, z werwą, wrażliwością i poczuciem humoru.

Świetnie się przy tej książce bawiłam, tak jak, mam wrażenie, równie dobrze autor bawił się przy pisaniu. Postaci są charyzmatyczne, niemal wszystkie bez wyjątku, dziwaczne i prawdziwe jednocześnie, opisywane przez Tyrmanda z czułością i z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie dowierzam trochę, że Atwood napisała to z intencją "na serio". No nie dowierzam, po prostu.

Spodziewałam się solidnego thrillera, może z motywem psychozy, z morderstwem albo inną zbrodnią, z solidną grą psychologiczną, tak pomiędzy bohaterami, jak z czytelnikiem. Tymczasem "Czarci pomiot" to infantylna historyjka, naciągnięta topornie pod analogię do Szekspira. Jest coś kreskówkowego w tym, jak nieprawdopodobnie i bez żadnych przeszkód toczy się cała intryga. Głównemu bohaterowi nikt nie przeszkadza, nikt go nie nadzoruje, procedury zbywa się machnięciem ręki, wszyscy są uśmiechnięci i skorzy do pomocy. A tych, którzy nie są, spotyka zasłużona kara wymierzona w formie śmiesznej w gruncie rzeczy intrygi, po której przychodzi katharsis i morał. Jak w bajce o Scooby Doo.

Do ostatniej strony liczyłam na jakiś przewrót w fabule, który doda tej historii jakąś nową warstwę, ale ostatecznie nie ratuje tej książki niestety ani fabuła, ani nic innego. Narracja jest miałka i pompatyczna. Bohaterowie są kartonowi, zwłaszcza Felix, którego nie da się nawet z pasją nie lubić, bo jest po prostu nijaki. Karykaturalny i stereotypowy. I płytki.

Atwood zrobiła z więzienia przedszkole, a z czytelników durniów. I nikt na tym nie wyszedł dobrze.

Nie dowierzam trochę, że Atwood napisała to z intencją "na serio". No nie dowierzam, po prostu.

Spodziewałam się solidnego thrillera, może z motywem psychozy, z morderstwem albo inną zbrodnią, z solidną grą psychologiczną, tak pomiędzy bohaterami, jak z czytelnikiem. Tymczasem "Czarci pomiot" to infantylna historyjka, naciągnięta topornie pod analogię do Szekspira. Jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trudna jest ta książka. I w lekturze, i w recenzji.

Świetna jest jako traktat filozoficzny. Z prawie każdej strony można wybrać zdanie albo cały akapit, które warto byłoby zapisać sobie na później, żeby jeszcze raz je przemyśleć. O myśleniu nad różnymi rzeczami jest chyba zresztą ta książka przede wszystkim. Łatwo się wchodzi w nurt tych rozmyślań, to jest ogromna zaleta. Jest w tej narracji rytm, nurt, który niesie czytelnika nieprzerwanie do ostatniej strony. Jest w tym gęstym egzystencjalistycznym mroku cyniczne poczucie humoru i inteligencja. Jest stoicki spokój, odporny na zdarzenia i przemijanie. W tej warstwie książka jest doskonała.

Jako thriller - no cóż, jest żadna. Fabuła jest kafkowska. To przyczynek do rozważań i nic więcej. Jeśli więc oczekuje się od tej książki kulminacji i rozwiązania, to można skończyć z pretensją do autora.

Mimo to to wciąż świetna lektura, która zostaje. Sięgnę na pewno po "Stella Maris". Szybko, dopóki mrok jeszcze nie opadł.

Trudna jest ta książka. I w lekturze, i w recenzji.

Świetna jest jako traktat filozoficzny. Z prawie każdej strony można wybrać zdanie albo cały akapit, które warto byłoby zapisać sobie na później, żeby jeszcze raz je przemyśleć. O myśleniu nad różnymi rzeczami jest chyba zresztą ta książka przede wszystkim. Łatwo się wchodzi w nurt tych rozmyślań, to jest ogromna zaleta....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo nie lubię, kiedy książka pierwszym rozdziałem czy pierwszym opowiadaniem z cyklu rozbudza mi apetyt, a potem w dalszej lekturze go nie zaspokaja. Zostaję głodna, a czytelnik głodny to czytelnik sfrustrowany. Tak było niestety z "Talitą".

Tytułowe opowiadanie jest doskonałe. Połączenie ludowości i mistycyzmu z lubieżną seksualnością jest niepokojące i nadaje opowiadaniu świetny, mroczny klimat. Nad wszystkim wisi ciężko niedopowiedziane. Ten sam gęsty, tajemniczy klimat powtarza się dopiero w opowiadaniu "Krawiec". Pozostałe opowiadania są niezłe, ale w porównaniu z tymi dwoma zupełnie niecharakterystyczne, niezapadające w pamięć. Może poza "Cadykiem", choć w tym przypadku to nie pochwała - to opowiadanie jest po prostu trywialne i trochę prostackie, mogłoby zagrać w innym cyklu, u innego pisarza, ale nie tutaj. Do mnie ten kontrast stylu i tematyki nie trafia, ale komuś innemu może się spodoba.

Mimo wszystko, choćby tylko dla "Tality" i "Krawca", warto po ten zbiór sięgnąć.

Bardzo nie lubię, kiedy książka pierwszym rozdziałem czy pierwszym opowiadaniem z cyklu rozbudza mi apetyt, a potem w dalszej lekturze go nie zaspokaja. Zostaję głodna, a czytelnik głodny to czytelnik sfrustrowany. Tak było niestety z "Talitą".

Tytułowe opowiadanie jest doskonałe. Połączenie ludowości i mistycyzmu z lubieżną seksualnością jest niepokojące i nadaje...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię Christie, ale akurat w przypadku "ABC" mnie nie przekonała. W porównaniu z innymi jej książkami - choćby "Rendez-vous ze śmiercią", które czytałam chwilę wcześniej - zarówno sama historia, jak i sposób jej prowadzenia wydają się niezgrabne. Brakuje w nich sprytu, poczucia humoru i finezji, które sprawiają, że książki Christie po prostu dobrze się czyta.

Zacznijmy od tego, że pierwszoosobowa narracja wspomnieniowa zupełnie nie zdaje w tym przypadku egzaminu. W połowie wydarzeń narrator nie uczestniczy i rekonstruuje je według własnej wyobraźni, co sprawia, że lawirujemy między różnymi perspektywami - to z opowiadania kapitana, a to nie. Narracja nie jest przez to płynna i sprawna, rwie się, kołuje, utyka. Podobnie utyka sam Poirot, który przez większość czasu po prostu nic nie robi, czekając - podobnie jak my - na dalszy rozwój wydarzeń.

Nie podoba mi się też, że Agatha ucieka się tu do tanich sztuczek - złowróżbnych cliffhangerów na końcach rozdziałów, korzystnych zbiegów okoliczności, wskazówek mylnych w tym sensie, że nie zwodzą czytelnika, tylko po prostu celowo wprowadzają go w błąd. Jeżeli autorka potrzebuje, by strzelać w czytelnika takimi fajerwerkami, to znaczy, że historia nie broni się sama. A powinna.

W ogólnym rozrachunku nie jest to zła książka, ale nie jest to też szczyt możliwości ani Christie, ani Poirota.

Lubię Christie, ale akurat w przypadku "ABC" mnie nie przekonała. W porównaniu z innymi jej książkami - choćby "Rendez-vous ze śmiercią", które czytałam chwilę wcześniej - zarówno sama historia, jak i sposób jej prowadzenia wydają się niezgrabne. Brakuje w nich sprytu, poczucia humoru i finezji, które sprawiają, że książki Christie po prostu dobrze się czyta.

Zacznijmy od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeżeli chodzi o klasykę kryminału, Agatha przemawia do mnie zdecydowanie bardziej niż sir Arthur. Podoba mi się, że jest w jej pisaniu inteligencja i poczucie humoru, a postaci mają w sobie przynajmniej odrobinę osobowości.

Co do samej fabuły tego konkretnego kryminału - zgrabna, klasyczna narracja z odwróconą chronologią pod hasłem "Kto, gdzie, kiedy". Zakończenie, powiedziałabym, nieoczywiste w stopniu przyzwoitym. Tak żeby nie trzeba było ani zbierać szczęki z podłogi, ani wzruszać ramionami.

Jeżeli chodzi o klasykę kryminału, Agatha przemawia do mnie zdecydowanie bardziej niż sir Arthur. Podoba mi się, że jest w jej pisaniu inteligencja i poczucie humoru, a postaci mają w sobie przynajmniej odrobinę osobowości.

Co do samej fabuły tego konkretnego kryminału - zgrabna, klasyczna narracja z odwróconą chronologią pod hasłem "Kto, gdzie, kiedy". Zakończenie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trafiłam na "Amerykaanę" pokrętną ścieżką - przez hiszpański serial Netfliksa, w którym jedna z postaci, młoda nauczycielka w liceum, traktuje tę powieść jako płaszczyznę porozumienia z jedną z uczennic. Zaciekawiło mnie. Przeczytałam. I choć lektura była dobra, mam z nią kilka problemów.

"Amerykaana" to opowieść bardzo obszerna i ta obszerność sprawia, że momentami narracja gubi tempo. Wydaje się, że momentami autorka wprowadza zbyt wiele pobocznych postaci, zbyt wiele epizodycznych wątków i pojedynczych zdarzeń, tak że główny tor narracji zaczyna się rozjeżdżać i ucieka w różnych kierunkach. Zmęczyło mnie to zwłaszcza pod koniec historii, gdy czekałam już na podsumowanie i domknięcie, a narracja wciąż stawiała przede mną kolejne postaci na bankietach, kolejne postaci na ulicach i na targach, które nic już nie wnosiły i nijak mnie nie interesowały.

Rozczarował mnie też w tej narracji brak domknięcia. Podobały mi się spostrzeżenia autorki - choć niespecjalnie były błyskotliwe i oryginalne, przemawiała do mnie ich plastyczność i wymowa - inteligentna i cyniczna, momentami poważna, ale nie zgorzkniała, za to zdystansowana i z poczuciem humoru. Zabrakło mi jednak na koniec refleksji, która by te spostrzeżenia podsumowała. Czy to dobrze, czy nie, że Ifemelu doświadczyła życia w Ameryce? Jakie są perspektywy dla niej, jakie są perspektywy dla Nigerii w zmieniającym się świecie? W jakich barwach bohaterka widzi przyszłość, gdzie właściwie widzi swoje miejsce? Co zyskała, a co straciła? Czego oczekuje od życia i od świata po tym, czego doświadczyła? Jej historia domyka się na poziomie osobistym, ale na tym wyższym, socjologicznym i kulturowym, autorka właściwie nie stawia ostatniego słowa. Pojawia się taka refleksja przez moment we fragmencie o prezydenturze Obamy, ale narracja od razu zaczyna tam zgrzytać, staje się topornie patetyczna, a potem się urywa i wracamy do prześmiewczo-ironicznych spostrzeżeń. Szkoda, że autorka nie rozwija swojej perspektywy szerzej, bo takie podsumowanie wydaje się tutaj bardzo potrzebne, znacznie bardziej niż domknięcie historii miłosnej Ifemelu i Obinze.

Mimo to "Amerykaana" to bardzo dobra powieść - inteligentna, bezpośrednia, bogata w ciekawe, żywe, zniuansowane postaci, uważna i otwarta. Cenię autorkę właśnie za tę plastyczność i za styl (ulubiona fraza z książki, w opisie młodych białych Amerykanów: "Bogaci, złociści ludzie, ślizgający się po błyszczącej powierzchni wszystkiego"). Jeśli nie dla tła kulturowego, warto tę książkę przeczytać choćby dla takich fragmentów, jako dobrą prozę obyczajową. I w jednej, i w drugiej roli ostatecznie zdaje egzamin, powiedzmy, na mocną czwórkę.

Trafiłam na "Amerykaanę" pokrętną ścieżką - przez hiszpański serial Netfliksa, w którym jedna z postaci, młoda nauczycielka w liceum, traktuje tę powieść jako płaszczyznę porozumienia z jedną z uczennic. Zaciekawiło mnie. Przeczytałam. I choć lektura była dobra, mam z nią kilka problemów.

"Amerykaana" to opowieść bardzo obszerna i ta obszerność sprawia, że momentami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W artykule na temat fenomenu Sally Rooney przeczytałam wypowiedź pewnego krytyka literackiego, że oryginalność tej prozy polega na tym, że jest taka zwykła i neutralna, nie da się rozpoznać jej klimatu po jednym, losowym zdaniu. Zgadzam się z jednym w tej opinii: w tej książce nie da się wyczuć żadnego klimatu. Z tym że nie nazwałabym tego fenomenem.

Wiele się mówi o tym, że książki Rooney tak dobrze się przyjmują, bo to doskonały portret pokolenia millenialsów. Coś w tym jest (nie obrażając millenialsów) - jej postaci są niezdecydowane, nie wiedzą właściwie, czego chcą od życia, a przy tym są jednocześnie pretensjonalnie elokwentne i płytkie. Przy kolacjach rozmawiają o Žižku, komunizmie i nierównościach płciowych, na wakacje jeżdżą do dworku we Francji, a zawodowo zajmują się recytowaniem poezji. Jest to z pewnością jakiś portret pokolenia, tylko nie wiem, dlaczego budzi tyle entuzjazmu.

Jeśli już przy postaciach jesteśmy, to warto zwrócić uwagę, że poza cechami ogólnymi, jak te wyżej, właściwie niewiele o nich wiadomo. Każdego bohaterka można opatrzyć na czole nalepką, która będzie informowała, jaka jest jego główna cecha i rola jednocześnie. Frances - poetka, Bobbi - buntowniczka, Melissa - żona fotografka, Nick - mąż aktor. Tyle mniej więcej się o nich dowiadujemy na przestrzeni powieści. Nawet Frances, narratorka całej historii, nie zarysowuje się właściwie jako bohaterka. Wszyscy pozostają takimi kartonowymi makietami, tak że trudno właściwie ich lubić bądź nie, żałować, potępiać czy kibicować.

Podobnie jest z fabułą, która właściwie donikąd nie zmierza. Wydarzenia, które się dzieją, nie mają żadnego ciężaru emocjonalnego. Po prostu się dzieją i nic z tego nie wynika.

Lubię lekkie obyczajówki, ale w prozie Rooney nie ma niczego, co powinno być, żeby dobrze się ją czytało. Są niewyraźne, toporne postaci, miałka fabuła i bezbarwna narracja. Nie ma za to emocji, poczucia humoru ani ciekawej historii. Rooney pozostanie dla mnie fenomenem, którego nie rozumiem.

W artykule na temat fenomenu Sally Rooney przeczytałam wypowiedź pewnego krytyka literackiego, że oryginalność tej prozy polega na tym, że jest taka zwykła i neutralna, nie da się rozpoznać jej klimatu po jednym, losowym zdaniu. Zgadzam się z jednym w tej opinii: w tej książce nie da się wyczuć żadnego klimatu. Z tym że nie nazwałabym tego fenomenem.

Wiele się mówi o tym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeżeli ktoś uważa, że opisy przyrody w "Nad Niemnem" są karkołomne, bardzo proszę w drugim narożniku postawić Zolę - opisami wystaw sklepowych nokautuje w pierwszej rundzie, tak że Eliza nawet nie zdąży odklepać.

Na poważnie - trochę mnie Zola rozczarował, bo obok kontekstu historyczno-gospodarczego liczyłam na to, co w XIX-wiecznej prozie lubię najbardziej, czyli pogmatwane i dramatyczne losy głównych bohaterów. Tymczasem magazyn "Wszystko dla pań" dosłownie ich pochłonął, przysłonił ich historię, tak że ostateczna kulminacja zostawiła mi rozczarowanie i niedosyt. Żadnych tak naprawdę zawirowań, żadnego budowania relacji, a potem zakończenie, które wydaje się naiwne i patetyczne.

Jeżeli chodzi o to, co jest głównym tematem powieści - z perspektywy dwóch wieków później, kiedy kapitalizm dosłownie wali nam się na głowy, trudno przejąć się tym, o czym Zola pisze. To samo, co robił Mouret, robimy dziś na tysiąckrotnie większą skalę, ale raczej nie przyjdzie nikt, kto się w naszym imieniu zemści na Nestle czy Amazonie. A szkoda.

Jeżeli ktoś uważa, że opisy przyrody w "Nad Niemnem" są karkołomne, bardzo proszę w drugim narożniku postawić Zolę - opisami wystaw sklepowych nokautuje w pierwszej rundzie, tak że Eliza nawet nie zdąży odklepać.

Na poważnie - trochę mnie Zola rozczarował, bo obok kontekstu historyczno-gospodarczego liczyłam na to, co w XIX-wiecznej prozie lubię najbardziej, czyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Serce pełne skorpionów" to nie jest proza wybitna, ale z wielu względów ciekawa.

Po pierwsze, pisarstwo Engelkinga jest inteligentne. Mamy tu dobrze rozegraną grę z konwencjami. Bohaterowie to odbitki kulturowych klisz - mamy charyzmatyczną i tajemniczą femme fatale, mamy groźnego rosyjskiego generała, mamy nawet typowych rodziców głównego bohatera - ambitnego, surowego ojca i elegancką, ale melancholijną i wycofaną matkę. To wszystko już było, ale Engelking dobrze o tym wie i dlatego wciąż balansuje na granicy teatralności i przesady, to ustawia bohaterów w patetyczne sceny, to się z nich naśmiewa ustami innych postaci albo narratora. Granica nie zostaje jednak ani razu przekroczona, proporcje realizmu i konwencji są zachowane.

Po drugie, jest to proza elegancka. Engelking ma skłonność do poetyzowania swojej prozy, do alegoryzowania jej, ale to świetnie do niej pasuje, narracji dodaje finezji, a bohaterom nadaje jeśli nie głębię, to przynajmniej więcej kolorów. Poza tym są w tej książce sceny, które są po prostu pięknie zbudowane jako obrazy, można się nad nimi w trakcie lektury zatrzymać.

Po trzecie wreszcie, Engelking potrafi dozować napięcie. Nie jest to proza, przy której siedzi się na krawędzi krzesła, ale narracja nie pozwala, by zaintrygowanie opuściło czytelnika na zbyt długo, drażni jego uwagę jakąś rzuconą mimochodem uwagą czy aluzją. To sprawia, że chce się do tej książki wracać, nawet jeśli od początku właściwie wiadomo, co czeka nas na końcu, bo fabuła to kolejna wykorzystana przez autora konwencja.

"Serce pełne skorpionów" to niezła książka. Jeśli może to posłużyć za rekomendację, będę polecać ją znajomym, bo jest to powieść, która może trafić do różnych ludzi z bardzo różnych powodów.

"Serce pełne skorpionów" to nie jest proza wybitna, ale z wielu względów ciekawa.

Po pierwsze, pisarstwo Engelkinga jest inteligentne. Mamy tu dobrze rozegraną grę z konwencjami. Bohaterowie to odbitki kulturowych klisz - mamy charyzmatyczną i tajemniczą femme fatale, mamy groźnego rosyjskiego generała, mamy nawet typowych rodziców głównego bohatera - ambitnego, surowego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze spotkanie z Rudniańską miałam w "Piśmie", przy opowiadaniu "Biała pavlova", które urzekło mnie na tyle, że chciałam więcej. Sięgnęłam więc po "RuRu" i teraz nie wiem, co myśleć. Ani mnie autorka tym zbiorem nie rozczarowała, ani nie oczarowała, ale chyba jednak liczyłam na więcej.

Największy problem mam z tym, że wydają mi się te opowiadania bardzo nierówne, tak pod względem tematyki i narracji, jak pod względem stylu. Tytułowe "RuRu" jest świetne - mocna proza, która załazi za skórę, i to wcale nie tematyką, tylko stylem. Są w tym opowiadaniu porównania i całe frazy, nad którymi przystawałam w lekturze, takie były dobre. "Dom w Marrakeszu" też mnie urzekł, ale inaczej - grą narracyjną, onirycznością i poetyckością. Z niezłych jeszcze "Gwiazdka Dawida", bo to opowiadanie, które po prostu dobrze się czyta, jest nastrojowe i nostalgiczne. I to właściwie tyle.

Reszta zbioru przeszła dla mnie bez echa. Nie znalazłam w tych opowiadaniach nic z tego, co lubię - ani oryginalnego stylu, ani plastycznej narracji, ani nietuzinkowej puenty, ani inteligentnego poczucia humoru. Płaskie są dla mnie i nieciekawe. Momentami wręcz mnie Rudniańska drażni nadmierną prostotą i sztampą - niektóre opowiadania nasuwają mi nieodparte skojarzenie z historyjkami pisanymi na konkurs literacki w szkole. "Napisz opowiadanie o tematyce Zagłady". "Napisz opowiadanie o tym, dlaczego Internet źle wpływa na relacje w rodzinie". Tak to momentami widziałam.

Ciężko mi też w sumie określić, jaki jest wspólny pierwiastek tego zbioru - nie wielka historia, która pojawia się i znika, nie wątki obyczajowe, które są w każdym opowiadaniu, ale w żadnym ich autorka nie pogłębia ani nie rozwija, w końcu nie podróże, choć każda historia Rudniańskiej dzieje się w innym miejscu na świecie. Nie ma tu żadnej wspólnej dla wszystkich opowiadań aury, nastroju, motywu, z którym będę tę książkę kojarzyła.

W ostatecznym rozrachunku nie jest to dla mnie zbiór zły, ale też nie na tyle dobry, żeby został mi w pamięci. A szkoda, bo "Biała pavlova" została na długo.

Pierwsze spotkanie z Rudniańską miałam w "Piśmie", przy opowiadaniu "Biała pavlova", które urzekło mnie na tyle, że chciałam więcej. Sięgnęłam więc po "RuRu" i teraz nie wiem, co myśleć. Ani mnie autorka tym zbiorem nie rozczarowała, ani nie oczarowała, ale chyba jednak liczyłam na więcej.

Największy problem mam z tym, że wydają mi się te opowiadania bardzo nierówne, tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Związek żydowskich policjantów" to moje drugie spotkanie z Chabonem po lekturze "Poświaty". "Poświatą" byłam zafascynowana i "Związkiem..." też na swój sposób jestem, choć to zupełnie inna, dużo cięższa i mroczniejsza perspektywa. Pozostało natomiast to samo przewrotne, wariackie poczucie humoru autora, za które tak go lubię.
Chabon lubi kreować swoje literackie światy na mocno donkiszotowską modłę. W "Związku...", gdzie autor pogrywa sobie z konwencją kryminału noir, widać to szczególnie. Mamy mroczne, pogrążone we mgle miasto, odbite w kałużach neony, podejrzane hotele, mroczne cienie w zaułkach i przestępczy półświatek. Mamy detektywa ze skomplikowaną przeszłością, samotnika z alkoholowym problemem. Klasyka. Raymond Chandler byłby dumny. Tylko że gdyby na tym poprzestać, dla Chabona byłoby za nudno.
Dlatego główny bohater podczas prowadzenia śledztwa od czasu do czasu biega po lesie w samych majtkach. Łysieje i ma brzuszek. Czasami budzi u czytelnika politowanie. W ogóle wszyscy bohaterowie Chabona to panteon kuriozów - weźmy choćby indiańskiego detektywa liliputa, jeżdżącego na motorze w skali 2/3, który podobno był prezentem urodzinowym dla brytyjskiego księcia.

Chabon pogrywa sobie zresztą nie tylko z konwencjami literackimi. Stawia też krzywe zwierciadło przed historią (tą przez największe "H") i przed własną tożsamością jako Żyda. Perspektywa, którą przedstawia nam w książce, jest przewrotna i częstokroć prześmiewcza, ale jednocześnie uważna i pełna namysłu. Chabon lubi ironię, bywa cyniczny i niepoważny, ale to nie oznacza, że ucieka od trudnych tematów w komedię. Jest w "Związku..." dużo refleksji o żydowskiej tożsamości i spuściźnie i o miejscu Żyda we współczesnym świecie.

"Związek żydowskich policjantów" to po prostu dobra książka - sprawny, pełen werwy i fantazji kryminał, do którego autor dorzucił wszystkiego po trochu - są tu i wątki obyczajowe, i polityczne, jest romans, sensacja, metafizyka i historia. Karkołomne połączenie, ale sądzę, że właśnie dlatego tak dobrze się to czyta. Chabon ma fantazję i tupet i dobrze wie, co robi.

"Związek żydowskich policjantów" to moje drugie spotkanie z Chabonem po lekturze "Poświaty". "Poświatą" byłam zafascynowana i "Związkiem..." też na swój sposób jestem, choć to zupełnie inna, dużo cięższa i mroczniejsza perspektywa. Pozostało natomiast to samo przewrotne, wariackie poczucie humoru autora, za które tak go lubię.
Chabon lubi kreować swoje literackie światy na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka Dziewit-Meller jest dobra dlatego, że jest mocna, a mocna jest dlatego, że jest prawdziwa. Pisząc o bolączkach polskości, śląskości, o byciu kobietą, matką, córką, autorka stawia trafne diagnozy. Jest w tych diagnozach poczucie humoru i inteligentna ironia, jest, zdaje się, trochę czułości, dużo jest namysłu nad tym, co i jak kształtuje nas i nasze relacje ze światem. Wszystkie te strzygi i strachy, które autorka przywołuje, by mówić o traumach i problemach, o pamięci i tożsamości, o tradycji i rodzinie, straszą i śmieszą jednocześnie, bo są znajome. Dlatego niektóre zdania i całe akapity stają czytelnikowi ością w gardle. Trudno je przełknąć. To oznaka dobrej lektury.
Najbardziej doceniłam u Dziewit-Meller właśnie te trzeźwe, brutalne, choć niepozbawione humoru refleksje. Dlatego trochę rozczarowało mnie zakończenie, które nijak nie pasuje mi do wykreowanych przez autorkę bohaterek i do zbudowanej wcześniej narracji. Oczekiwałam dla tej historii domknięcia, które nie będzie fatalistyczne, ale dźwignie bagaż zgromadzonych przez bohaterki doświadczeń i otworzy dla nich jakąś perspektywę. Tymczasem kończy się ta historia naiwnie i nieprzekonująco. Zostaje niedosyt. A szkoda.

Książka Dziewit-Meller jest dobra dlatego, że jest mocna, a mocna jest dlatego, że jest prawdziwa. Pisząc o bolączkach polskości, śląskości, o byciu kobietą, matką, córką, autorka stawia trafne diagnozy. Jest w tych diagnozach poczucie humoru i inteligentna ironia, jest, zdaje się, trochę czułości, dużo jest namysłu nad tym, co i jak kształtuje nas i nasze relacje ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Problem tej książki jest taki, że można byłoby wyrzucić z niej połowę wątków i skrócić ją o połowę, a ostatecznie fabuła niewiele by na tym straciła.

O ile pierwsze części serii o Cormoranie Strike'u były zwięzłe, wyraziste i dynamiczne, o tyle w dwóch ostatnich coś przestaje grać i Rowling wpada w coraz gorsze dłużyzny.

Fabuła "Niespokojnej krwi" jest miałka, mętna i niepotrzebnie skomplikowana. Rowling na kartach książki ustami Strike'a myślącego o rozwiązywanej właśnie sprawie mówi wprost, jaki miała zamysł - zagadka skomplikowana jak labirynt, w którym co chwila trafia się na ślepą uliczkę. W teorii - świetny zamysł na dobry kryminał. W praktyce - plątanina nieciekawych, kiepsko ze sobą połączonych wątków. Nie pomaga, że ostatecznie połowa z nich okazuje się zupełnie nieistotna dla rozwiązania sprawy i multum obszernych scen, w które Rowling tak ochoczo wprowadzała czytelnika, było właściwie stratą czasu.

"Niespokojna krew" jest też zdecydowanie najgorsza pod względem narracji. Trudno jest napisać dobry, wciągający kryminał o sprawie, która wydarzyła się dziesięciolecia wcześniej, i Rowling zdecydowanie temu nie podołała. Nie ma w tej książce właściwie ani jednej sceny, która trzymałaby na krawędzi krzesła, bo większość fabuły to wyszukiwanie ludzi w mediach społecznościowych i zapraszanie ich na rozmowy w kawiarniach lub na FaceTimie. Ogromna liczba postaci pobocznych, które z reguły pojawiają się tylko raz, by opowiedzieć swoją historię i zniknąć, sprawia też, że trudno pamiętać wszystkie szczegóły sprawy, łączyć ze sobą liczne wątki czy choćby kojarzyć wszystkie postaci. "

Nie pomaga też wątek relacji Robin i Strike'a, który nie rozwija się w żadnym konkretnym kierunku. Rowling po prostu powtarza ustami obojga bohaterów wciąż te same od kilku książek refleksje i wątpliwości, powtarza te same fakty o ich osobowościach, potrzebach i ambicjach. Na tym etapie trudno to już traktować poważnie.

Mimo tego wszystkiego "Niespokojną krew" czytało mi się szybko i dość chętnie do niej w wolnych chwilach wracałam. Z lekturą tych książek jest jak z oglądaniem serialu na Netfliksie - i tak obejrzysz kolejny odcinek, bo chcesz wiedzieć, co będzie się działo u postaci, do których się przyzwyczaiłeś. Nawet jeżeli całość serialu przestała już porywać.

Problem tej książki jest taki, że można byłoby wyrzucić z niej połowę wątków i skrócić ją o połowę, a ostatecznie fabuła niewiele by na tym straciła.

O ile pierwsze części serii o Cormoranie Strike'u były zwięzłe, wyraziste i dynamiczne, o tyle w dwóch ostatnich coś przestaje grać i Rowling wpada w coraz gorsze dłużyzny.

Fabuła "Niespokojnej krwi" jest miałka, mętna i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Długo się zastanawiałam, co powiedzieć na temat tej książki, i w sumie dalej nie jestem pewna.

Łoziński to z pewnością bardzo dobry narrator - idzie się za Stramerami jak za żywymi ludźmi, ogląda się ich życie tak, jakby było prawdziwe. Miałam podczas lektury karkołomne trochę skojarzenie z Virginią Woolf - styl zupełnie nie ten, scenografia inna, ale oko kamery tak samo przesuwa się niepostrzeżenie z wnętrza jednej głowy do drugiej, przechodzi pomiędzy bohaterami, zmienia punkty widzenia.

Na temat fabuły trudno powiedzieć coś, co nie byłoby banalne. Łoziński świetnie pokazuje, jak subtelnie, niepostrzeżenie rodzi się zło, od jak drobnych rzeczy się zaczyna, jak powoli urasta. To jest pewnie największą siłą tej opowieści - jak niezauważenie przechodzi od anegdot o spiłowanych krzesłach w kawiarni do historii o rozstrzeliwaniu ludzi na ulicy. Z drugiej strony, kiedy zło już eskaluje, staje się potworne i nieludzkie, Łoziński się w tych strasznych obrazach nie pławi. Narracja zachowuje powściągliwość, czasem nawet zdawkowość. Śmierć i wojna przychodzą do bohaterów trochę mimochodem, przypadkiem. Tragedia jest niedopowiedziana, ale nie traci przez to na sile.

Zakończenie książki w pierwszej chwili zostawiło mi niedosyt. Dopiero później dotarło do mnie, że nie mogło być inne. Wojna pisała właśnie takie scenariusze i Łoziński świetnie to pokazał.

Dobra, inteligentna, skłaniająca do myślenia lektura.

Długo się zastanawiałam, co powiedzieć na temat tej książki, i w sumie dalej nie jestem pewna.

Łoziński to z pewnością bardzo dobry narrator - idzie się za Stramerami jak za żywymi ludźmi, ogląda się ich życie tak, jakby było prawdziwe. Miałam podczas lektury karkołomne trochę skojarzenie z Virginią Woolf - styl zupełnie nie ten, scenografia inna, ale oko kamery tak samo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Największy zarzut, jaki mam do Gaimana, jest taki, że ciągle zostawia mi niedosyt.

Narzekałam już na to po lekturze "Gwiezdnego pyłu". Gaiman ma świetną, nietuzinkową wyobraźnię, ale nie wykorzystuje w pełni jej potencjału, bo opisy pisze za skąpe, zbyt lakoniczne, żeby w pełni oddały to, co on ma przed oczami, kiedy pisze.

Odczuwałam to mocno w wielu momentach lektury - ciekawi mnie to, o czym czytam, przemawia do mnie, ale łapię się na tym, że muszę świadomie wytężać wyobraźnię, bo książka nie opowiada mi tego fantastycznego świata wystarczająco. Reykjavik to według Gaimana dziwne miasto - ale dlaczego dziwne? Drzewo świata nie jest według Gaimana ani widmowe, ani całkiem realne - ale co to właściwie znaczy? W jakim sensie? Wizualnym? Ontologicznym? Takich dylematów miałam w książce dużo, za dużo, żebym mogła dać się porwać lekturze.

Nie zawsze oczywiście zwięzłość stylu jest wadą. Gaiman pisze dzięki temu świetne, dosadne dialogi, zdarzają mu się bardzo trafne puenty, celnie żartuje i ironizuje. Dlatego ta książka jest taka trudna w odbiorze - jednocześnie inteligentna, pełna polotu i zbyt płaska.

Jeżeli chodzi o fabułę, można powiedzieć tylko tyle, że jest akurat. Gaiman nie robi trzęsienia ziemi, ale też dobrze sobie radzi z kartami, które rozegrał. Zamykając książkę, miałam poczucie, że historia właśnie tak powinna się skończyć, nic bym nie dodała.

Szkoda tylko, że Gaiman nie dodał czegoś przy kilku opisach - wtedy byłoby idealnie.

Największy zarzut, jaki mam do Gaimana, jest taki, że ciągle zostawia mi niedosyt.

Narzekałam już na to po lekturze "Gwiezdnego pyłu". Gaiman ma świetną, nietuzinkową wyobraźnię, ale nie wykorzystuje w pełni jej potencjału, bo opisy pisze za skąpe, zbyt lakoniczne, żeby w pełni oddały to, co on ma przed oczami, kiedy pisze.

Odczuwałam to mocno w wielu momentach lektury -...

więcej Pokaż mimo to