-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2020-05-03
Niczego sobie wizja alternatywnej historii, w której pierwsza wojna światowa przerodziła się w globalny i długotrwały konflikt. W „Arale” mamy rok 1934 – kolejny rocznik młodocianych Rosjan ma zostać wysłany na front. Jako mięso armatnie? Gorzej, o wiele gorzej...
Zaliczam ten komiks do science fantasy, czyli hybrydy science fiction i fantasy. Przede wszystkim ze względu na postać Rasputina, który stanął na czele czarnoksiężników, chroniących „wiecznego” cara. Myślę, że praca duetu Roulot & Rodier byłaby świetnym materiałem na film, w którym spora doza alternatywnej historii miesza się z fantasy i odrobiną steampunku.
Coś dla fanów Adama Przechrzty z jego cyklem o Olafie Rudnickim.
Niczego sobie wizja alternatywnej historii, w której pierwsza wojna światowa przerodziła się w globalny i długotrwały konflikt. W „Arale” mamy rok 1934 – kolejny rocznik młodocianych Rosjan ma zostać wysłany na front. Jako mięso armatnie? Gorzej, o wiele gorzej...
Zaliczam ten komiks do science fantasy, czyli hybrydy science fiction i fantasy. Przede wszystkim ze względu...
2022-12-11
Ciekawa książka, skonstruowana jako opowiedziana w fikcyjnej przyszłości historia ludzkości (future history). Uderza niezwykła mieszanka absolutnie poprawnie przewidzianych wydarzeń (wybuch drugiej wojny światowej jako napaść Niemiec na Polskę, proliferacja konfliktu na cały świat, zastosowanie broni masowej zagłady) oraz wynalazków (łodzie podwodne i samoloty jako nosiciele broni rakietowych, znaczenie lotnictwa w konfliktach zbrojnych) z nieco mętnymi opisami utopicznie szczęśliwego społeczeństwa, które powstało dziesiątki lat po destrukcji starego, opartego na kapitaliźmie i imperialiźmie świata.
Wells podchodzi do tematu całościowo; jego fikcyjna książka historyczna komentuje różne aspekty rozwoju społeczeństwa od lat 40-tych ubiegłego wieku do roku 2106. Nie czyta się tego łatwo. Czytelnik zbyt często jest konfrontowany z pomysłami i zapatrywaniami, które powodują, że futurologia w wykonaniu Wellsa wywołuje podziw – lub zdecydowany sprzeciw (w zależności od poruszanego tematu).
Ze względu na znaczenie dla rozwoju SF Złotego Wieku jest to pozycja obowiązkowa dla zainteresowanego historią gatunku. Dla wszystkich innych czytelników będzie to chyba nużąca lektura.
Ciekawa książka, skonstruowana jako opowiedziana w fikcyjnej przyszłości historia ludzkości (future history). Uderza niezwykła mieszanka absolutnie poprawnie przewidzianych wydarzeń (wybuch drugiej wojny światowej jako napaść Niemiec na Polskę, proliferacja konfliktu na cały świat, zastosowanie broni masowej zagłady) oraz wynalazków (łodzie podwodne i samoloty jako...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-07-01
Antologia umożliwia zaznajomienie się z tekstami, które powstały w dużym przedziale czasowym: najstarsze w roku 1976, najnowsze zaledwie dwa lata temu. Opowiadania napisane zostały przez wschodnioniemiecką parę autorów science fiction – ale nie wszystkie z nich to dzieła wspólne; cztery z nich napisał Karlheinz, dwa Angela.
Nie miałem dotychczas przyjemności poznania twórczości Steinmüllerów, a zatem „Marslandschaften” (Marsjańskie krajobrazy) są dla mnie pierwszym spojrzeniem na prace tego wielokrotnie nagradzanego duetu. Spojrzeniem z oczywistych względów wycinkowym, bo przy pomocy kilkunastu zaledwie opowiadań nie da się ocenić dogłębnie ponad czterdziestu lat pracy twórczej.
Antologia broni się całkiem dobrze, aczkolwiek znalazłem w niej zaledwie kilka tekstów, które pozytywnie odstają od raczej przeciętnej większości. Na pierwsze miejsce w moim rankingu dostało się opowiadanie „Churchill im Fernsehen” (Churchill w telewizji), będące jak gdyby powiązaniem recenzji fikcyjnej książki o tytułowym Brytyjczyku („Próżnia doskonała” Lema się kłania) z typowym dla historii alternatywnej tekstem o Europie, w której nie doszło do wybuchu pierwszej wojny światowej. Nie ukrywam, że nęci mnie tego typu SF.
Wbrew tytułowi antologii znalazłem w niej tylko ten jeden tytułowy i nagrodzony Laßwitzem (odpowiednik polskiego Zajdla) tekst o Czerwonej Planecie, w którym medium spirytystyczne nawiązało kontakt z... Marsjaninem. Steinmüllerowie to nie Andy Weir, ani tym bardziej Ray Bradbury – ich bardziej „kręci“ tematyka podróży w czasie. W „Bücher müssen brennen!” (Książki muszą spłonąć!) odwiedzamy zatem słynną bibliotekę aleksandryjską, w „Mit Einstein auf dem Gurten” (Z Einsteinem na górze Gurten) poznajemy problemy nowoczesnej turystyki temporalnej, podczas gdy „Zeit-Kur” (Kuracja czasowa) zabiera czytelnika w odległe już czasy byłej NRD z jej wczasami i kuracjami pracowniczymi.
Jeśli uporządkować poszczególne opowiadania chronologicznie, to wydaje się, że przede wszystkim Karlheinz zaczynał jako autor piszący satyryczne opowiastki o anarchistycznych gnomach w lodówce lub kucharzu stacji badawczej na Ganimedzie, który odkrył obce formy życia i... spożytkował je jako składnik menu. Angela jawi się natomiast jako ta bardziej stonowana, liryczna część duetu, stosująca umiejętnie elementy socjalistycznej powojennej rzeczywistość jako pretekst do stworzenia tekstu fantastyczno-naukowego. Obecnie melanż obu podejść do literatury SF oraz zafascynowanie futurologią owocuje u Steinmüllerów ciekawymi obrazami fantastyki bliskiego zasięgu.
Antologia umożliwia zaznajomienie się z tekstami, które powstały w dużym przedziale czasowym: najstarsze w roku 1976, najnowsze zaledwie dwa lata temu. Opowiadania napisane zostały przez wschodnioniemiecką parę autorów science fiction – ale nie wszystkie z nich to dzieła wspólne; cztery z nich napisał Karlheinz, dwa Angela.
Nie miałem dotychczas przyjemności poznania...
2021-06-29
Bardzo dobra książka na prezent. Może lekko i niepotrzebnie „cegłowata”, bo i czcionka i odstępy pomiędzy liniami tekstu oraz brzegiem stron są stosunkowo duże. Ale sam pomysł bardzo dobry. Lubię prace Różalskiego – ten kontrast pomiędzy mechami a sielskością, ten lekki niepokój. A Wydawnictwo SQN zaprosiło do współpracy ciekawą grupę autorów: od wielokrotnie nagradzanych do tych mniej znanych. Ponieważ twórczości niektórych z nich jeszcze nie znam (Chutnik, Jadowska, Mróz, Zielińska i Żulczyk), to czytałem tym bardziej z zainteresowaniem. Trzy tematycznie dosyć różne grupy obrazów (cykle „1920+” „Wolfpack” i „Stories From Other Worlds”) dają literatom sporo miejsca do popisu. Czy udało im się spełnić moje wymagania?
Myślę, że autorki i autorzy wywiązali się z postawionego przed nimi zadania. Oczywiście jest tak, że niektóre opowiadania przypadają bardziej do gustu. Jednak obrazy Różalskiego to dla fantastów po prostu gratka: historie same zaczynają napływać do głowy.
Nie będę oceniał każdego tekstu z osobna. Powiem tylko tyle, że tematyka jest dosyć urozmaicona: od rojeń pooperacyjnych, poprzez wojnę z perspektywy cywilów, aż po podróże w czasie i genialne wynalazki. Dla amatorów twórczości Bolesława Prusa ciekawym nawiązaniem do „Lalki” powinna być mini-powieść Jacka Dukaja. Są teksty pełne zadumy (Małecki, Kańtoch, Jadowska), są ciekawe rozwiązania alternatywnej historii świata (Kańtoch, Szmidt, Zielińska, Mróz). Nie zabraknie oniryzmu (Chutnik) i humoreski (Żulczyk). Ponieważ uwielbiam Orbitowskiego, to jego właśnie opowiadanie o wilkołakach króluje w moim rankingu. Ale i Małecki poruszył pewne dziwnie brzmiące struny mojej jaźni.
Facyt: Antologia dobrze transformuje tematy zadane przez obrazy na język literatury. Amatorów fantastyki chyba nie trzeba przekonywać do lektury. Tych, którzy w tym podgatunku nie gustują, ale chcieliby trochę „pomyszkować”, nie powinno spotkać jakieś wielkie rozczarowanie.
Bardzo dobra książka na prezent. Może lekko i niepotrzebnie „cegłowata”, bo i czcionka i odstępy pomiędzy liniami tekstu oraz brzegiem stron są stosunkowo duże. Ale sam pomysł bardzo dobry. Lubię prace Różalskiego – ten kontrast pomiędzy mechami a sielskością, ten lekki niepokój. A Wydawnictwo SQN zaprosiło do współpracy ciekawą grupę autorów: od wielokrotnie nagradzanych...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-22
Będę szczery: to nie tekst jest w tej książce ważny – można spokojnie obejść się bez niego. To obrazy Stålenhaga opowiadają drugą część historii »The Loop«. Tym razem chodzi już o lata 90-te w alternatywnej historii Szwecji, czyli czasy, gdy niegdyś państwowy ośrodek badawczy został sprywatyzowany i popadł w ruinę. Naukowcy wyjechali, ludzie potracili pracę a ich dzieci, jak to dzieci, mają swoje własne problemy. Dla nich cały ten elektroniczny złom należy tak samo do krajobrazu jak bezlistne drzewa i krzaki surowej szwedzkiej zimy.
Simon Stålenhag kontynuuje i rozwija swój styl z „Tales from the Loop”. Ponownie łączy on nostalgiczne krajobrazy znad brzegów jeziora Melar (leży na południe od Sztokholmu) z niesamowitymi pomysłami na architekturę i technikę ze świata, który bardzo przypomina nasz własny – ale jest równocześnie wizją alternatywnej historii przyszłości. Roboty, radioteleskopy, opustoszałe mrówkowce załogi »The Loop«: autor ponownie wykazuje się niezwykłą pomysłowością i konsekwentnie wzbogaca ten pełen melancholii świat. Maluje digitalnie, ale jego obrazy przypominają do złudzenia prace w oleju lub akrylu.
Najfajniejsze w tym albumie jest to, że całkiem sporo ilustracji jest tylko luźno powiązanych z opisaną w tekście historią. Pozwala to na śmiałe generowanie własnych rozwiązań narracyjnych, powoduje, że można stworzyć we własnej głowie całą masę spekulacji na temat: „Jak JA napisałbym tę historię?” Zabawa jest świetna i było mi żal, gdy obejrzałem już ostatnią pracę Stålenhaga i przeczytałem ostatnie zdania tej noweli. Jedynie kilkuzdaniowy epilog pozostawia jeszcze pewną małą „furtkę” dla możliwości, że niesamowita wyobraźnia szwedzkiego malarza być może będzie mogła oprowadzić nas jeszcze raz po »The Loop«.
Będę szczery: to nie tekst jest w tej książce ważny – można spokojnie obejść się bez niego. To obrazy Stålenhaga opowiadają drugą część historii »The Loop«. Tym razem chodzi już o lata 90-te w alternatywnej historii Szwecji, czyli czasy, gdy niegdyś państwowy ośrodek badawczy został sprywatyzowany i popadł w ruinę. Naukowcy wyjechali, ludzie potracili pracę a ich dzieci,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-06
Opowiadania Grundkowskiego z cyklu „Annopolis” to, jak na lata 80-te, fantastyka specyficzna. Nie można jej opisać poprzez proste porównania do twórczości innych autorów – chyba tylko Teodor Parnicki podejmował w jego powieściach historyczno-fantastycznych podobne tematy.
Rafał A. Ziemkiewicz pisał o obu książkach o Annopolis: „Grundkowski w swojej «fantastyce historycznej» znalazł drogę własną, odmienną. Prochu może nie wymyślił, zaimportował go tylko na naszą prowincję. Ale potrafił nabić nim działo i dobrze je wycelować. Mnie to wystarczy.”
Owszem, zgadzam się. Jedynym zarzutem z mojej strony jest brak spójności powiędzy poszczególnymi opowiadaniami tego zbioru. Niby można prześledzić rozwój Annopolis od czasów antycznych po fikcyjny ekwiwalent Wiosny Ludów – jednak tak naprawdę łączy te teksty jedynie kilka wspólnych miejsc i osób. Tematyka poszczególnych opowiadań jest bardzo różnorodna i zmusza czytelnika za każdym razem do męczącego i żmudnego zaakceptowania innych zagadnień, które w danym tekście autor postanowił rozpatrywać. Ziemkiewicz trafnie pisze: „Że Grundkowski nie stara się przyciągnąć czytelnika, to prawda. Nie wysila się na dobrze brzmiące tytuły, używa polszczyzny bardzo literackiej, lecz monotonnej, wszyscy jego bohaterowie posługują się dokładnie takim samym językiem. Ale ma dar konstruowania pełnokrwistych bohaterów i ciekawych fabuł.”
Wszystko to się zgadza. Czasami aż żal było czytać tę książkę, bo z perspektywy naszych czasów wiem, że „Annopolis” nie zdołało przebić się (mimo kilku nagród fandomu) do świadomości szerszego grona czytelników. Grundkowski pozostał autorem hermetycznym, jego opowiadania z alternatywnej historii Europy (?), chociaż w moim mniemaniu najlepsze teksty fantastyczne autora, nigdy nie zdobyły takiej poczytności, na jaką by zasługiwały.
Szkoda to. Tym bardziej, że dołączona do zbioru „Bitwa nad rzeką Icinus” dobitnie pokazuje, jak ciekawie potrafił Grundkowski łączyć wiedzę historyczną z fantastycznymi konfabulacjami – tym tekstem stał się on dla mnie prekursorem Feliksa W. Kresa.
Zbiór „Annopolis” to późna próba przybliżenia tego aspektu twórczości Grundkowskiego. Podejrzewam, że ze względu na specyficzność tekstów będzie to zamiar szczytny, ale mało skuteczny.
Opowiadania Grundkowskiego z cyklu „Annopolis” to, jak na lata 80-te, fantastyka specyficzna. Nie można jej opisać poprzez proste porównania do twórczości innych autorów – chyba tylko Teodor Parnicki podejmował w jego powieściach historyczno-fantastycznych podobne tematy.
Rafał A. Ziemkiewicz pisał o obu książkach o Annopolis: „Grundkowski w swojej «fantastyce...
2021-04-27
Recenzując tę książkę na łamach „Fantastyki”, Joanna Salamończyk nie obawiała się porównań do prozy Borgesa i D'Ormessona, atestując Grundkowskiemu erudycję, inteligencję i dobrą literacką robotę. Oczywiście przy zachowaniu wszelkich potrzebnych proporcji, bo „Annopolis, miasto moich snów” to jednak tylko skromny objętościowo debiut.
Wbrew tytułowi nie chodzi tu o prozę oniryczną. W ramach stworzonej przez Grundkowskiego historii fikcyjnego miasta-państwa jego mieszkańcy działają i interagują jak najbardziej trzeźwo i na jawie. Całość broni się, bo autor umiejętnie konstruuje świat, który bardzo przypomina starożytny Rzym oraz średniowieczną i nowożytną Europę, w których o mały włos moglibyśmy dzisiaj żyć, gdyby historia potoczyła się w kluczowym momencie nieco inaczej. Mamy zatem do czynienia z tworem podgatunku tak zwanych „future history”. Z tą różnicą jednak, że Grundkowski nie wychodzi ze znanej nam rzeczywistości, aby ekstrapolować rozwój przyszły, lecz śledzi pewien alternatywny wariant historii od momentu jego „odgałęzienia” się od znanej nam historii antycznej Europy.
Kto jednak oczekiwałby pełnej dramatyzmu kroniki wydarzeń, ten dozna sporego rozczarowania. W tych kilkunastu opowiadaniach panuje bardzo kameralny nastrój i tylko kilka razy można mieć przy lekturze wrażenie, że obserwuje się Annopolis z typowej dla historyka perspektywy z lotu ptaka. Ten zbiór to raczej mocno niekompletna mozaika lub puzzle, której poszczególne elementy niekoniecznie muszą się zazębiać. A czytelnik, niczym skrupulatny i ostrożny archeolog, musi nieco się napocić, zanim całość zacznie nabierać sensu.
Recenzując tę książkę na łamach „Fantastyki”, Joanna Salamończyk nie obawiała się porównań do prozy Borgesa i D'Ormessona, atestując Grundkowskiemu erudycję, inteligencję i dobrą literacką robotę. Oczywiście przy zachowaniu wszelkich potrzebnych proporcji, bo „Annopolis, miasto moich snów” to jednak tylko skromny objętościowo debiut.
Wbrew tytułowi nie chodzi tu o prozę...
2021-03-02
Ponownie jest to numer, którego publicystyka jest ciekawsza od beletrystyki. W tej pierwszej znalazło się kilka interesujących tekstów. A zatem zacznę od pochwał.
W sieci zostały udostępnione instrukcje do chałupniczej produkcji broni palnej przy pomocy drukarek 3D, twierdzi Marek Starosta. Czyż nie byłby to wspaniały początek dla terrorystycznego thrillera? A jednak to „tylko” prawda, z którą będą musiały zmierzyć się przyszłe pokolenia. Natomiast nieco słabiej, bo bardzo powierzchownie, piszą tym razem Przemysław Pawełek o Batmanie i Witold Vargas o słowiańskiej demonologii. Obu tekstom brakuje miejsca, aby tak na serio rozwinąć temat.
Bardzo zaciekawiły mnie dwa szkice o tematyce filmowej: historia powstania filmu „Szczęki” i artykuł o Rayu Harryhausenie, genialnym twórcy efektów specjalnych. Maciej Bachorski opisuje w pierwszym z tekstów trudne początki bardzo wpływowego obrazu, który będzie w przyszłości być może bardzo surowo oceniany jako film, który przyczynił się to naruszenia równowagi ekologicznej mórz. Natomiast Andrzej Kaczmarczyk przybliża nam bardzo wpływową dla kina fantastycznego postać, której dorobek zasługuje na najwyższe uznanie.
W „Lamusie” Haski i Stachowicza krótko o już dosyć długiej historii pojazdów elektrycznych. Felietony traktują tym razem o cieńkiej powłoczce cywilizacyjnej, pod którą nadal siedzi jaskiniowiec (Kosik), postępach w symulowaniu procesu twórczego przez AI (Watts), fenomenie paradoksu pętli czasowej (Kołodziejczak) oraz o nieodżałowanym Rutgerze Hauerze (Orbitowski). Jest więc różnorodnie i każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie.
Jeśli chodzi o beletrystykę, to muszę przejść, niestety, do negatywnych stron tego numeru. Największym rozczarowaniem był dla mnie „Plan »Basior«” Pawła Wolskiego. Tekst ten sprawia wrażenie konspektu do powieści o alternatywnej historii świata, w którym Polska przegrała wprawdzie kampanię wrześniową, ale dzięki zapobiegliwości odpowiednich organów państwowych wyszła z reszty konfliktu jako mocarstwo. Te opowiadanie jest tak nie na czasie, tak antykwaryczne, jak byliby „Astronauci” Lema w latach 80-tych. Michał Cetnarowski pisze o „Planie...” jako „przykładzie fantastyki kompensacyjnej, mocarstwowej” - i jednak puszcza go na łamach „NF”. Niby w celu uczczenia niedawno zmarłego Ojca Redaktora i jego „Burzy”. Nie kupuję tego.
Ale i autorzy zagraniczni potrafią rozczarować. Andriej Kokoulin, którego „Tomydzieci”, bardzo przypadły mi do gustu, „odkrywa” w „Stacji Raj” motyw pociągu jako środka transportu dla umierających w ich drodze ku zbawieniu. Ponownie mam wrażenie, że otrzymałem tekst anachronistyczny, wnoszący mało nowego do tematu. Końcowy twist mógłby być zawarty w kilkuzdaniowej miniaturce – zamiast tego otrzymujemy scenki rodzajowe z podróży koleją przez Rosję.
Numer ratują teksty krótsze. Ursula K. Le Guin i jej melancholijne opowiadanie o przemijaniu ze świata Ziemiomorza („Blask ognia”). Tomasz Kaczmarek z odjazdowym „Endup'em roku” wyśmiewa kulturę lajkowania w socialmediach oraz kurczową filozofię zaistnienia w nich na chociażby pięć minut. Paulina Łoś natomiast roztacza obraz świata, w którym dziecko na życzenie to już stary i sprawdzony koncept prokreacyny. Takich tekstów nam trzeba!
Ponownie jest to numer, którego publicystyka jest ciekawsza od beletrystyki. W tej pierwszej znalazło się kilka interesujących tekstów. A zatem zacznę od pochwał.
W sieci zostały udostępnione instrukcje do chałupniczej produkcji broni palnej przy pomocy drukarek 3D, twierdzi Marek Starosta. Czyż nie byłby to wspaniały początek dla terrorystycznego thrillera? A jednak to...
2021-02-02
„Zanim noc”: 7/10
Na pewno niezły tekst ze świetnym pomysłem na osadzenie okultystyczno-horrorowej akcji w okupowanej Warszawie. W roku wydania była to zapewne bardzo ciekawa mikropowieść. Czytana dzisiaj nadal funkcjonuje, ale skłamałbym, gdybym twierdził, że jest to tekst perfekcyjny.
Słabuje moim zdaniem część środkowa. Po intrygującym wstępie i przedstawieniu „problemu” Dukaj rozpoczyna traktat filozoficzny, który redukuje szybkość akcji i próbuje znaleźć wytłumaczenie dla dylematu głównego bohatera. Trochę mi tu zgrzyta fakt, że pan Trudny (przedsiębiorczy twardziel zadzierający z oficerami Wehrmachtu i śniadający z SS-manem z organizacji „Ahnenerbe”) zaczyna naraz działać irracjonalnie i popada (prawdopodobnie, bo do końca nie jestem pewien) koniec końców w obłęd. Nie chodzi mi o to, że taka rzecz nie mogłaby się komuś przytrafić. To tylko tutaj, w tym konkretnym przypadku, nie funkcjonuje dla mnie na 100 procent.
Dukaj „rehabilituje” się jednak w ostatniej części tej powieści. Łącząc elementy grozy i magii z nowoczesną fizyką, kombinując horror i obłęd z tesseraktami z czwartego wymiaru rodem, udowadnia dobitnie, że jest autorem wyjątkowym wśród polskich fantastów. „Zanim noc” powinno już dawno zostać sfilmowane!
„Xavras Wyżryn”: 8/10
Jeszcze ciekawszy tekst, bo pozornie jest to historyjka z alternatywnej historii, w której nie ma państwa polskiego – ale i nigdy nie było drugiej wojny światowej. W zamian za to mamy zrusyfikowany i zniszczony przez dziesięciolecia walk z okupantem Kraj Nadwiślański.
Dukaj, pisząc tu nieco jak rok wcześniej Rafał A. Ziemkiewicz w „Śpiącej królewnie”, „zajeżdża” szkapę walki o niepodległość polskich romantyków. Bóg wojny Xavras to typek mało podobny do ideału bojownika-wyzwoliciela, o jakim marzyli Mickiewicz, Słowacki et consortes. A jednak będzie mu dane zostać tym z utęsknieniem wyczekiwanym Konradem.
A zatem świeże spojrzenie na tematy w polskiej literaturze odwieczne? Marek Oramus nie dał się swego czasu oszukać i grzmiał na obiecującego 23-latka, że tekst jest niedopracowany. Niemniej jednego osiągnięcia Dukajowi odmówić nie można: stworzył tekst intrygujący, na równi fantastyczny i rozrachunkowy. Jestem na tak.
„Zanim noc”: 7/10
Na pewno niezły tekst ze świetnym pomysłem na osadzenie okultystyczno-horrorowej akcji w okupowanej Warszawie. W roku wydania była to zapewne bardzo ciekawa mikropowieść. Czytana dzisiaj nadal funkcjonuje, ale skłamałbym, gdybym twierdził, że jest to tekst perfekcyjny.
Słabuje moim zdaniem część środkowa. Po intrygującym wstępie i przedstawieniu...
2021-01-09
Maciej Parowski był zapewne dumny z sukcesu polskich fantastów, do którego przyczynił się w niemałym przecież stopniu jako redaktor działu prozy polskiej w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce”. Powyższa antologia zbiera najlepsze jego zdaniem teksty z kilku burzliwych lat tego miesięcznika. Obok muszek-jednodniówek znajdą się i dzisiejsi giganci polskiej literatury fantastycznej (Dukaj, Białołęcka) oraz sporo innych, dobrze znanych i częściowo nadal aktywnych autorów.
Wybór tekstów jest oczywiście subiektywny, ale tematycznie i stylistycznie na tyle zróżnicowany, aby zadowolić wszelakie upodobania czytelników. Brakuje jedynie horroru, który być może nie miał jeszcze dobrej bazy autorskiej w Polsce lat 90-tych. Natomiast dla fanów fantastyki religijnej znajdzie się tutaj sporo tekstów – od antyklerykalizmu Dukaja („Złota Galera”), poprzez gigantomanię Grzegorza Janusza („Panzerfaust”), emocjonalne podejście do Boga u obcych (?) ras Lechocińskiego („Łzy Boga”) do wiary traktowanej bardzo na serio u Soboty („Głos Boga”).
Humor bywa tu często rubaszny, ale jego „wykwity” mają czasami dosyć dobry poziom: Starzejący się punkowiec w genialnej „Strefie Kaszlu” Stępniewskiego, księgowy jako ten największy magik naszych czasów u Skutnika („Księgowy i prestidigatorzy”), archaniołowie-korposzczurki u Dukaja czy nawet sprzątaczka pokładowa na statku kosmicznym u Zimniaka (tytułowe „ Miłosne dotknięcie Nowego Wieku”) - to tylko kilka przykładów.
Fanowie klasycznej fantasy nie będą pewnikiem ukontentowani, bo „Tkacz iluzji” (aczkolwiek świetny) to jedyny tekst tego rodzaju w tym zbiorze.
Ta antologia to solidne podsumowanie ciągłych poszukiwań Parowskiego. Należy jednak pamiętać, że w latach 90-tych istniała już bardzo aktywna konkurencja („Fenix” et consortes).
Maciej Parowski był zapewne dumny z sukcesu polskich fantastów, do którego przyczynił się w niemałym przecież stopniu jako redaktor działu prozy polskiej w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce”. Powyższa antologia zbiera najlepsze jego zdaniem teksty z kilku burzliwych lat tego miesięcznika. Obok muszek-jednodniówek znajdą się i dzisiejsi giganci polskiej literatury...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-20
Numer został poświęcony przede wszystkim fenomenowi gier. Tylko częściowo jestem zatem „targetem”, ale nawet ja mogłem coś dla siebie w tym wydaniu znaleźć. Co prawda, nie było tego wiele, ale przynajmniej w sektorze gier znalazło się kilka recenzji lub krótkich artykułów o interesujących mnie produktach. Na plus zaliczam również wywiad z Gwendoline Christie (czyli Brienne z Tarthu w „Grze o tron”).
Sporo racji ma użytkownik Kru, który pisze z okazji tego numeru: „Publicystyka jest w znakomitej większości bardzo pobieżna (żeby nie powiedzieć - wikipedystyczna), brakuje pogłębionej analizy, wniosków, przemyśleń, czegoś więcej niż tylko zbioru faktów, dat, tytułów czy zjawisk.” Niestety, takie wrażenie nasila się i u mnie. Co raz częściej pojawiają się artykuły, które mógłbym napisać sam (zakładając, że interesowałbym się tematem) – a nie uważam siebie za talent literacki. Gdzie gorące dyskusje z „Krajobrazów po bitwie”? Gdzie polemika z tezami „Siedmiu grzechów głównych”?
Wśród wybranych tym razem opowiadań dział zagraniczny wygrywa z literaturą polską 2:0. Podczas gdy ”Pies patriarchy” Karbowskiego sprawia wrażenie wyrwanego z jakiejś powieści rozdziału (a tym samym jest dosyć hermetyczny i pozbawiony prawdziwego początku i końca), to miniatura „Pewnego razu w D.” Zembatego sili się na humor, mając w tle ponury obraz podzielonej politycznie i światopoglądowo Polski. Rozumiem tą próbę – ale nie wyszło.
Na ratunek przybył tym razem tekst z Rosji – i nie wiem, czy powinienem się tym cieszyć. Nic przeciwko Rosjanom i ich literaturze. Ale „Tomydzieci” Kokoulina to tekst tak w stylu Strugackich, że mógłby ukazać się w połowie lat 80-tych bez wzbudzenia zdziwienia. Opowiadanie to ma bardzo dobry pomysł i nie usiłuje podać cukierkowego happy endu. Ale jest tak klasyczne, że strach. Natomiast „W słusznej sprawie” Lawrence'a nie działa do końca. Tekst ma koloryt, nie zaprzeczam, ale autorowi zabrakło dobrego pomysłu na fabułę. Pozostał zlepek ciekawych postaci w ciekawym świecie fantasy.
Numer został poświęcony przede wszystkim fenomenowi gier. Tylko częściowo jestem zatem „targetem”, ale nawet ja mogłem coś dla siebie w tym wydaniu znaleźć. Co prawda, nie było tego wiele, ale przynajmniej w sektorze gier znalazło się kilka recenzji lub krótkich artykułów o interesujących mnie produktach. Na plus zaliczam również wywiad z Gwendoline Christie (czyli Brienne...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-15
Numer jest definitywnie lepszy niż jego poprzednik. Wybór opowiadań całkiem udany. Nie są to z pewnością jakieś prawdy objawione, ale wszystkie trzy teksty mają coś ciekawego do zaoferowania. Można je pokazać komuś spoza getta fantastyki bez obawy, że taka osoba zacznie z politowaniem kręcić głową.
Publicystyka bez większych zaskoczeń. Brakuje mi ostatnio tekstów analizujących, zwłaszcza jeśli chodzi o nowe kierunki w rozwoju literatury, filmu i komiksu. Artykuły tego numeru (może poza Vargasem i jego słowiańskim bestiariuszem) działają na zasadzie: „Hej, patrzcie, tu jest coś fajnego, czego jeszcze nie znacie!” lub „Drzewiej, panie dzieju, to inaczej bywało – człek bawił się tym a tym”. To po prostu listy produktów do „zaliczenia”. Mam nadzieję, że NF przestanie iść na taką łatwiznę, bo czytać artykuły, które można przy odrobinie wysiłku sklecić samemu, to żadna frajda.
Felietony takie sobie, nawet Peter Watts nie spowodował, że spadłem ze stołka. Potrzeba świeżej krwi jest wyraźnie odczuwalna. Jeden Orbitowski (jego tekst, jak zawsze, ma w sobie coś z poezji) wiosny nie czyni!
Numer jest definitywnie lepszy niż jego poprzednik. Wybór opowiadań całkiem udany. Nie są to z pewnością jakieś prawdy objawione, ale wszystkie trzy teksty mają coś ciekawego do zaoferowania. Można je pokazać komuś spoza getta fantastyki bez obawy, że taka osoba zacznie z politowaniem kręcić głową.
Publicystyka bez większych zaskoczeń. Brakuje mi ostatnio tekstów...
2019-12-02
Kolejny solidny numer z opowiadaniami na dobrym poziomie. Chociaż i publicystyka ma kilka ciekawych tematów do zaoferowania.
Już od kilku numerów zwracam uwagę na krótkie, jednostronnicowe felietony z cyklu „Zastrzyk przyszłości”. Były one już od początku stosunkowo ciekawe, ale mam wrażenie, że od momentu gdy Marek Starosta przejął w 2017 roku pałeczkę od Mateusza Wielgosza stały się jeszcze lepsze. Andrzej Kaczmarczyk pisze o franczyzie „Star Wars”. Czytając jego artykuł dzisiaj nie sposób kręcić głową nad naiwnością fandomu w tych, przecież wcale nie aż tak odległych, czasach, gdy Disney wydawał się lekarstwem na wszystkie bolączki tej space opery. Jakżeż się wtedy myliliśmy! W drugim artykule tegoż autora śledzimy losy wszelakich interpretacji motywu dickensowskiej „Opowieści wigilijnej” - ciekawe to! Natomiast w ogóle nie „ruszył” mnię wywiad z Jonathanem Maberrym. Bo i trudno fascynować się autorem, którego się nie zna. Marcinowi Waincetlowi zawdzięczamy przypomnienie twórczości polskiego reżysera Janusza Majewskiego. Wśród felietonów kolejna odsłona gawędy Macieja Parowskiego o ewolucji wymowy ideologicznej polskiej SF. Początkujący pisarze mogą przeczytać porady Wojciech Chmielarza o tworzeniu literackich światów. Rafał Kosik rzuca tym razem parę trafnych spostrzeżeń o wspólnotach internetowych i ich memach a Tomasz Kołodziejczak spogląda z nostalgią na światek gier planszowych. Niezawodny Łukasz Orbitowski przypomina świetnych węgierskich „Kontrolerów”.
Wśród opowiadań polskich znajdzie się trochę SF (kosmonauci alternatywnego, bardziej ludzkiego PRL-u w „Locie pułkownika” autorstwa Bartka Biedrzyckiego), trochę cyberpunkowej urban fantasy („Zanim złożysz ofiarę, ustaw nowy status” Justyny Lech) oraz prześmiewczo-zastanawiający szort Romualda Pawlaka o literacko pracującej AI. W tym zestawieniu wygrywa Lech, której udało się stworzyć tekst bardzo zajmujący, trafnie podejmujący pewne charakterystyczne dla naszych czasów uwikłanie człowieka we wnyki technologii internetowej. Moim zdaniem to najlepszy tekst tego numeru.
Wśród autorów zagranicznych Django Wexler uderza w podobne tony. Jego „Real” już w tytule zwraca uwagę na typowy dla współczesności dwutorowy charakter życia. Natomiast opowiadanie fantasy Anthony'ego Ryana raczej rozczarowuje i sprawia wrażenie tekstu wyrwanego z szerszego kontekstu. Powrót na łamy „NF” świętuje Ted Kosmatka, którego „Kamienna wojna” to bardzo zastanawiający tekst historyzującej fantasy.
Kolejny solidny numer z opowiadaniami na dobrym poziomie. Chociaż i publicystyka ma kilka ciekawych tematów do zaoferowania.
Już od kilku numerów zwracam uwagę na krótkie, jednostronnicowe felietony z cyklu „Zastrzyk przyszłości”. Były one już od początku stosunkowo ciekawe, ale mam wrażenie, że od momentu gdy Marek Starosta przejął w 2017 roku pałeczkę od Mateusza...
2019-05-19
Jak można się domyślać, „Alterland” to political fiction oparte na alternatywnych realiach historii Polski od drugiej wojny światowej po początek XXI-go wieku.
Po przeczytaniu pierwszego rozdziału byłem nieco skonfundowany. Na okładce „Alterlandu” znajduje się cytat Rafała Ziemkiewicza, chwalący satyryczne pióro Wolskiego (zresztą zupełnie słusznie). Oczekiwałem więc jakiegoś prześmiewczego spojrzenia na PRL w cienkiej otoczce fantastyki naukowej. Tymczasem autor rozpoczyna z grubej rury – i bynajmniej nie jest czytelnikowi do śmiechu.
Alternatywna przyszłość (lub raczej całkowity brak takowej) Polski po udanej wszecheuropejskiej rewolucji socjalistycznej, która osadziła czerwone sztandary od Warszawy po Rzym i Madryt, to stosunkowo ponura lektura. Na szczęście Wolski pozostawia nam małe „okienko” w postaci pewnego eksperymentu z podróżami w czasie. Reszta książki to w sumie historia tej próby manipulacji czasem, mającej za zadanie zupełne odwrócenie przebiegu znanej nam historii w kierunku powstania powojennej Polski mocarstwowej.
Nie mnie oceniać wiarygodność czy prawdopodobieństwo trzech przedstawionych w „Alterlandzie” scenariuszy. Mając zbyt mało informacji o kulisach polityki w czasie drugiej wojny światowej, nie mam żadnej szansy na oszacowanie wydarzeń tej powieści. Pewne części alternatywnych historii Europy Środkowej wydają się całkiem prawdopodobne, inne są dosyć fantastyczne, a niektóre wręcz bajkowe. Ale to chyba nie o to chodzi, aby zgadzać się z Marcinem Wolskim w każdym punkcie. Autor zadał sobie sporo trudu, aby wpleść w tok narracji całą plejadę historycznych postaci (ich spis można analizować na końcu książki). Od Konrada Adenauera po Stefana Wyszyńskiego i od Jane Fondy po Schiracha von Baldura – każda z nich odgrywa w „Alterlandzie” jakąś, czasami bardzo zaskakującą, rolę. To całkiem fajna zabawa, móc prześledzić losy Ewy Braun jako Matki-Niemki z Adolfikiem juniorem na ręku. Czy zobaczyć Warszawę, której nie dane było doznać zniszczenia po powstaniu, jako pulsującą życiem metropolię późnych lat czterdziestych (bez „ozdobnika” w postaci Pałacu Kultury). W „Alterlandzie” każdy może znaleźć coś dla siebie, coś, co go emocjonalnie porusza bądź zastanawia.
Marcin Wolski nie stroni również od elementów czysto fantastycznych, bawiąc się przesyłaniem wiadomości w przeszłość, co umożliwia drastyczne zmiany znanej nam historii. Zastosowane przez autora gadżety czy „chwyty” nie należą do zjawiskowych. Sztafaż SF to jedynie wehikuł, umożliwiający swobodną zmianę perspektywy lub szybkie zwroty akcji. W dużym kontraście do czysto pseudo-naukowych pomysłów Wolskiego stoi pewien duchowny, który pojawia się tu i ówdzie, niczym postać z mickiewiczowych „Dziadów”. Ten ksiądz Jerzy czyni z „Alterlandu” nieco więcej, niż tylko swobodną żonglerkę nazwiskami, miejscami i wydarzeniami na mapie Europy. Wyraźnie odczuwalne jest przywiązanie autora do Warszawy i jego polonocentryczne spojrzenie na historię naszego kontynentu.
Najbardziej zastanawiającym wnioskiem, jaki wysnuwam z lektury „Alterlandu”, to ten, że Wolskiemu udało się jakby mimochodem zmusić mnie do mentalnego wygibasa: Czy znana nam wszystkim, uczona w szkołach i zaakceptowana przez autorytety wersja wydarzeń od 1944-go roku jest naprawdę tą najbardziej prawdopodobną do spełnienia? Jak małe (lub jak duże) czynniki miały znaczenie w jej powstawaniu? Innymi słowy, czy żyjemy w rzeczywistości, która MUSIAŁA tak się stać? Autor zaprzecza – i trudno mu się dziwić. Pozostaje skonstatować jedynie prawdę trywialną: zawsze mogło być gorzej. Dużo, dużo gorzej.
Jak można się domyślać, „Alterland” to political fiction oparte na alternatywnych realiach historii Polski od drugiej wojny światowej po początek XXI-go wieku.
Po przeczytaniu pierwszego rozdziału byłem nieco skonfundowany. Na okładce „Alterlandu” znajduje się cytat Rafała Ziemkiewicza, chwalący satyryczne pióro Wolskiego (zresztą zupełnie słusznie). Oczekiwałem więc...
2019-05-12
Po etiudach („Obłęd rotmistrza von Egern”) przyszedł czas na koncert: Z pomysłów, które Twardoch zrealizował w swoim pierwszym tomie opowiadań powstała powieść „Sternberg”, która dosyć dobrze pasuje do pojęcia „speculative fiction”, opisującego literaturę fantastyczną w najogólniej możliwy sposób jako zbiór tekstów, w których podejmuje się próbę odpowiedzi na pytanie „co by było, gdyby...?”
Dyskutowałem przed laty z autorem, dlatego (jeśli dobrze pamiętam) wiem, że Twardochowi raczej nie przyświecał tutaj taki cel. Osadzenie akcji w XVIII-wiecznej Austrii nie miało być spekulacją co do prawdopodobieństwa wybuchu rewolucji w Wiedniu, zamiast w Paryżu. Zresztą, podobieństwa między przebiegiem wydarzeń w czasie rewolucji francuskiej a obaleniem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego w powieści wskazują nawet stosunkowo niedoświadczonemu amatorowi historycznych spekulacji, że miejsce akcji oraz jej bohaterowie to swoisty abstrakcyjny model, za pomocą którego Twardoch podzielił się z czytelnikiem kilkoma zapatrywaniami na mechanizmy uzyskiwania, utrzymywania i tracenia władzy, czyli... politykę.
Nie mnie oceniać poziom prawdy w takim tekście. Po prostu nie znam się. Mogę tylko opisać moje wrażenia z lektury. Sama historyczno-spekulatywna otoczka „Sternbergu” napisana jest zgrabnie, aczkolwiek odnosi się ona nie raz, nie dwa nieco zbyt bezpośrednio do wydarzeń o wiele późniejszych, zwłaszcza do okresu Trzeciej Rzeszy. Historyk będzie się prawdopodobnie krzywił na taką „łopatologię”. Ale dla „normalnego” odbiorcy odszukiwanie tych odnośników i powiązań może być całkiej fajną zabawą.
Natomiast sam sposób, w jaki Twardoch opisuje losy bohaterów, bardzo przypomina prozę... Sapkowskiego. I to zarówno tą z cyklu wiedźmińskiego, jak i tą, „Sternbergowi” geograficznie o wiele bliższą, z cyklu husyckiego. Nad protagonistami wisi, jak miecz Damoklesa, wszechobecne fatum. Nie ma decyzji bez konsekwencji – a konsekwencje są w rewolucyjnym Wiedniu poważne, zazwyczaj tragiczne. Najdobitniej demonstruje to los braci-bliźniaków Carla i Alexandra Sternbergów. Podczas gdy ten pierwszy pnie się po szczeblach politycznej kariery aż do najwyższych urzędów (zostaje nawet czymś w rodzaju Pierwszego Konsula), to ten drugi - człowiek zasadniczy, bezkompromisowy i tradycjonalista – kończy marnie.
Nie bardzo przypadła mi taka tematyka do gustu. Przede wszystkim nie udało się Twardochowi dodać czegoś nowego, czego nie czytałbym już wcześniej u wspomnianego Sapkowskiego. Mimo to, lektura „Sternbergu” nie będzie straconym czasem dla czytelników, którzy od fantasy stronią i nie mieli jeszcze styczności z książkami tematyzującymi mechanizmy władzy.
Jeśli chodzi o mnie, to odbieram „Sternberg” jako krok dla Twardocha swego czasu konieczny w celu wyrabiania sobie stylu i trenowania pracy nad dłuższymi formami. Tym nie mniej, jestem ukontentowany, że intuicja autora nie zawiodła i następne jego powieści prowadzą już w zupełnie innym, ciekawszym kierunku.
P.S.: Dziwi nieco parę niezręcznych błędów gramatycznych we frazach z języka niemieckiego. Czyżby na Śląsku nie było naprawdę nikogo, kto mógłby przeprowadzić odpowiedni lektorat?
Po etiudach („Obłęd rotmistrza von Egern”) przyszedł czas na koncert: Z pomysłów, które Twardoch zrealizował w swoim pierwszym tomie opowiadań powstała powieść „Sternberg”, która dosyć dobrze pasuje do pojęcia „speculative fiction”, opisującego literaturę fantastyczną w najogólniej możliwy sposób jako zbiór tekstów, w których podejmuje się próbę odpowiedzi na pytanie „co...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Okładka tego albumu spowodowała, że zrobiłem coś po raz pierwszy: zamówiłem tę książkę na grubo przed oficjalnym wejściem do sprzedaży. Czekałem na dostawę z niecierpliwością i obawą, czy aby ten chronologicznie pierwszy album Stålenhaga będzie równie dobry jak „The Electric State”. Już pierwsze pobieżne przeglądniecie książki rozwiało moje obawy.
Autor „Tales from the Loop” musiał chyba wychować się w pobliżu złomowiska lub jakiejś opuszczonej ruiny fabrycznej. Obrazy Szweda tchną nostalgią postindustrialnych krajobrazów. Wiele z nich, ale bynajmniej nie wszystkie, to ilustracje do historii chłopca, którego rodzice pracują w „The Loop”, największym przyśpieszaczu cząstek elementarnych świata. Prawie niepostrzeżenie, małymi krokami, Stålenhag wciąga czytelnika w swój alternatywny świat, w którym w latach 40-tych XX-go wieku doszło do kolejnej rewolucji przemysłowej: odkrycie efektu magnetrinowego umożliwiło konstrukcję nowej generacji pojazdów – wielkich, nieco podobnych do starych sterowców statków, utrzymujących się bez pomocy skrzydeł lub zbiorników z gazem w powietrzu. Dla bohatera książki widok takiego pojazdu należy do zwykłych wydarzeń dnia. Jednak te bardzo realistyczne obrazy albumu niepokoją. Czasami zdają się być ilustracjami z nieprzyjemnego snu, w którym śniący dobrze zdaje sobie sprawę z istnienia jakiegoś zagrożenia – ale w żaden sposób nie potrafi określić jego źródła.
Ten podprogowy niepokój, sprawnie potęgowany przez obrazy, w których surowa szwedzka natura kontrastuje z najnowocześniejszymi wytworami inżynierii, towarzyszy lekturze nieustannie. Impresje Stålenhaga, pozornie luźno ze sobą powiązane historie, połączone jedynie osobą głównego bohatera, są technicznie doskonałe, bardzo sprawnie kombinując luźno prowadzony pędzel z hiperrealistycznie oddanymi maszynami, robotami i instalacjami przemysłowymi. Kreska nie jest aż tak doskonała jak w „The Electric State”, gdzie ma się czasami wrażenie oglądania fotografii – ale to nie zarzut, lecz jedynie stwiedzenie faktu.
Stålenhag potęguje nierzeczywisty nastrój poprzez wplecenie wątku o... dinozaurach. Tak, te prastare gady mają swoje uzasadnienie w tak dziwnym miejscu jak Loop. Ale jak łączą się one ze szwedzką prowincją? Cóż, będziecie musieli przeczytać sami. Ode mnie otrzymacie jedynie małą zajawkę stylu, w jakim utrzymany jest ten album:
„Piątego listopada 1994 roku Loop zakończył pracę. Następnego dnia dostaliśmy trądzik. Krajobraz się zmienił, to było widać. Żółte wozy ministerstwa energii zniknęły z ulic. Przedsiębiorstwa państwowe zostały sprywatyzowane i przemianowane. Ale nas to zbytnio nie obchodziło – w końcu mieliśmy dosyć własnych problemów z tłustą cerą i mutacją głosu.”
Okładka tego albumu spowodowała, że zrobiłem coś po raz pierwszy: zamówiłem tę książkę na grubo przed oficjalnym wejściem do sprzedaży. Czekałem na dostawę z niecierpliwością i obawą, czy aby ten chronologicznie pierwszy album Stålenhaga będzie równie dobry jak „The Electric State”. Już pierwsze pobieżne przeglądniecie książki rozwiało moje obawy.
więcej Pokaż mimo toAutor „Tales from the...