-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel5
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant8
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2019-06-12
2019-05-23
Agnieszka Teterycz-Puzio wykonała kawał solidnej roboty, przygotowując biografię zapomnianego nieco księcia piastowskiego, Henryka Sandomierskiego. Wykorzystała źródła, które być może zawierają mniej słów na temat księcia, niż napiszę w tej opinii. Bo też materiał wyjściowy jest, niestety, ubogi. Lepiej wygląda zestaw opracowań, w których choćby pośrednio nawiązano do osoby lub czasów Henryka. I tu nie można autorce nic zarzucić, czego dowodem nie tylko obfita bibliografia, ale także liczne odsyłacze w tekście. A jednak po przeczytaniu mam duże poczucie niedosytu. Rozumiem, ze z wątłych wzmianek trudno skleić jasny, jednoznaczny i pełny życiorys księcia, ale w pracy o Henryku jest niezmiernie mało. Oczywiście rozważania o narodzinach, pielgrzymce do Ziemi Świętej i śmierci księcia zostały zawarte w książce, lecz dominują opisy epoki i domniemania na temat sytuacji politycznej, prawnej, kulturowej czy religijnej, gdzie próżno szukać bohatera rozprawy. Zdaję sobie sprawę, że historyk, nie dysponując odpowiednim materiałem źródłowym, nie tworzy faktów a jedynie rekonstruuje to, co możliwe, ale tu brak tej rekonstrukcji. Bo np. cała działalność na rzecz Kościoła Henryka zostaje sprowadzona do fundacji w Zagości. Nie ma nawet hipotez, czy była to jedyna, czy może jedno z kilku działań na tym polu. W rezultacie czytelnik otrzymuje niewiele więcej informacji, niż zawarte w kronikach i dokumentach. Wiemy więc tyle o Henryku Sandomierskim, ile zawarto w kilkustronicowym podsumowaniu. Jeśli porównać to choćby do próby zrekonstruowania życia i działalności innego Piasta, żyjącego około 100 lat wcześniej Bezpryma (opracowanie B. Śliwińskiego), to niedosyt wzrasta. Nie chcę przez to powiedzieć, że praca Teterycz-Puzio jest słaba. To wciąż solidne pisarstwo historyczne. Tylko że czytelnikowi niewiele nowego przynosi jeśli chodzi o osobę tytułowego księcia. A i epoka w której żył, i ziemia sandomierska, którą zarządzał, także jawią się mgliście i w sposób niepełny. naprawdę mogło być lepiej (i ciekawiej). Dość przeciętna praca naukowa.
Agnieszka Teterycz-Puzio wykonała kawał solidnej roboty, przygotowując biografię zapomnianego nieco księcia piastowskiego, Henryka Sandomierskiego. Wykorzystała źródła, które być może zawierają mniej słów na temat księcia, niż napiszę w tej opinii. Bo też materiał wyjściowy jest, niestety, ubogi. Lepiej wygląda zestaw opracowań, w których choćby pośrednio nawiązano do osoby...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-17
Wydana w 1971 r. w ramach serii "Wielkie cywilizacje" praca Pierre'a Chaunu, trafiła do polskiego czytelnika w 1989 r. To druga, po "Cywilizacji odrodzenia" książka tej serii. Także, jak poprzednia, została przetłumaczona przez Eligię Bąkowską. Opisuję poniżej wydanie pierwsze tej książki.
Bez wątpienia jest to praca ważna i wartościowa. Zawiera wiele cennych spostrzeżeń, ocen, wniosków. Przedstawia epokę z różnych punktów widzenia, a więc sytuacji społecznej, gospodarczej, politycznej, kulturowej, religijnej, obyczajowej, demograficzne i jeszcze można mnożyć inne przymiotniki. Nie zamierzam przedstawiać rozdział po rozdziale treści, bo równie dobrze mógłbym przytoczyć spis treści książki. Skoncentruję się na jej odbiorze przez przeciętnego czytelnika, bowiem poziom merytoryczny powinni ocenić historycy specjalizujący się w epoce nowożytnej.
Przede wszystkim pracy brakuje redaktora, który przygotował do druku, i korektora, który poprawiał tekst. I wydaje mi się, że tak stało się nieprzypadkowo. Tak solidne wydawnictwo, jak PIW, nie wydaje książek bez pracy redakcyjnej, chyba że... No właśnie. Trudno mi znaleźć niepodważalny argument, co się stało, ale możliwe, że edytorzy wycofali swe nazwiska. Mogę przypuszczać, że praca była wydawana w pośpiechu i zabrakło czasu na jej opracowanie. I to, niestety, daje się mocno odczuć. O ile za "Cywilizację Odrodzenia" chwaliłem tłumaczkę, o tyle teraz na pewno tego nie zrobię. Znaczne partie dzieła są bowiem zawikłane, niekomunikatywne, zdania są źle zbudowane, czasami trudno uchwycić sens wywodów autora. Do tego praca jest przenaukowiona - na ile to wpływ tekstu oryginalnego, a na ile tłumaczenia - nie wiem, ale przystępność książki jest daleka od oczekiwań. Rozumiem, że to praca o walorach naukowych, ale jednak dla szerszego odbiorcy i oczekuję od niej jasnego wywodu i prostoty językowej. To wszystko nie sprzyja łatwemu przyswajaniu treści.
Kolejna uwaga dotyczy już nie wydania, a samej treści książki. Zdaję sobie sprawę, że została ona przygotowana dla czytelnika francuskiego, lecz często w ogóle brak odniesień do innych krajów europejskich, niż Francja. Tam zaś, gdzie takie odwołania zostały poczynione, dominuje Anglia, czasem pojawiają się kraje niemieckie (z dominującą pozycją Prus), czasem Włochy i Hiszpania, jeszcze rzadziej Niderlandy i zaskakująco często Rosja. Polska doczekała się minimalnych wzmianek, Czechy i Węgry jeszcze mniejszych, Skandynawia pojawia się okazjonalnie, czyli rzadko. O tym trzeba pamiętać, sięgając po tę książkę - nie daje całościowego, obiektywnego obrazu oświecenia w Europie. Przy tej okazji warto zaznaczyć, że autor nadmiernie gloryfikuje działania władców Prus (choć w większości przypadków mogę uznać argumenty Chaunu), a przede wszystkim Rosji. Nie zauważa na przykład ogromnego zacofania tej ostatniej i pozornego oświecenia Katarzyny II. Chyba zawierzył za bardzo Wolterowi, który dał się Katarzynie manipulować. A gdyby ktoś chciał mi zarzucić stronniczość, niech sięgnie po "Podróż z Petersburga do Moskwy" Radiszczewa.
Nie chcę, aby na powyższej podstawie pojawił się wniosek, że dzieło jest słabe i bez wartości. Tak oczywiście nie jest. Zwracam raczej uwagę na braki i niedoskonałości pracy. Aby więc pokazać jej wagę odwołam się do bodaj najciekawszej partii książki, jaką jest rozdział "Wymiary człowieka". Autor podaje tu bardzo wiele informacji o epoce, życiu codziennym, demografii. Rewelacyjne są fragmenty poświęcone wiekowi zawierania małżeństw i posiadania dzieci - całkowicie odmienne od potocznych sądów. Choćby ten rozdział warto przeczytać.
Na plus trzeba zapisać solidne indeksy, bogate ilustracje (choć w tym wydaniu ich jakość rewelacyjna nie jest), słownik (specyficzny, bo odnoszący się do tekstu, raczej go uzupełniający niż zastępujący).
I jeszcze kilka uwag szczegółowych. Nieodmienne używanie słowa "promil", np. 102 promil (nieodmiennie) utrudnia percepcję tekstu. Podobnie jak użycie pojęcia whigowie zamiast wigowie czy dziwnie zapisywane daty. W zachwycie nad Fryderykiem II zdecydowanie autor przesadził. Stwierdzenie autora o Francji i Wyspach Brytyjskich jako centrum Europy (geograficzne) wskazuje wręcz na butę (s. 136 i nn.). Teza o "oswojonej i taniej wojnie w XVIII w." budzi zaskoczenie wobec wielosettysiecznych armii i hekatomb na polach całej Europy (s. 142). W haśle "Jezuici " (s. 428) autor przypisuje Fryderykowi II politykę realistyczną, nie zwracając uwagi na rzeczywiste pobudki utrzymania zakonu w Prusach. Zestawienie chronologiczne kończy się na 1783 r. i nie widzę uzasadnienia dla tej daty. Oczekiwałem np. 1789 r.
Zapewne gdyby redakcyjnie książka została wydana lepiej, moja ocena byłaby wyższa, gdyż merytorycznie praca jest wybitna. Jednakże edytorsko daleka jest od oczekiwań. Do tego zbyt naukowy wykład nie sprzyja odbiorowi. Dlatego nie mogę zbyt wysoko ocenić pracy, chociaż doceniam jej znaczenie.
Wydana w 1971 r. w ramach serii "Wielkie cywilizacje" praca Pierre'a Chaunu, trafiła do polskiego czytelnika w 1989 r. To druga, po "Cywilizacji odrodzenia" książka tej serii. Także, jak poprzednia, została przetłumaczona przez Eligię Bąkowską. Opisuję poniżej wydanie pierwsze tej książki.
Bez wątpienia jest to praca ważna i wartościowa. Zawiera wiele cennych spostrzeżeń,...
2019-04-18
Sięgnąłem po kolejny tom Historycznych bitew z dużymi nadziejami na dobra pracę. Oczekiwałem solidnej, przejrzystej syntezy, opracowania poświęconego zrywowi Wielkopolan, dzięki któremu ich dzielnica została przyłączono do tworzącego się państwa polskiego. Lektura nie zawiodła moich oczekiwań. Zanim jednak przejdę do przybliżenia treści książki i mojej opinii o niej, muszę podzielić się dwiema refleksjami. Po pierwsze, praca Wyszczelskiego to opracowanie popularnonaukowe. Nie jest to więc książka wyczerpująca temat, praca źródłowa czy wielka monografia, a jedynie opracowanie, pozwalające na ogólne poznanie tematyki powstania wielkopolskiego i wstęp do dalszej lektury dla zainteresowanych tematem. Chyba, że czytelnik (jak ja) pragnie jedynie poznać zasadnicze zarysy tematyki – wtedy książka ta idealnie spełnia oczekiwania. Po drugie, z radością sięgnąłem po opracowanie poświęcone powstaniu, które zakończyło się sukcesem – i to zarówno militarnym, jak i politycznym – a nie, jak to jest najczęściej w polskiej literaturze historycznej, opisywaniu bohaterskiej klęski. Nie chodzi przy tym o dyskredytowanie ludzi, walczących w kolejnych zrywach narodowych, ale o docenienie tego wystąpienia, które zakończyło się zwycięstwem i o którym tak mało można przeczytać.
Praca Wyszczelskiego zawiera, mimo niewielkiej objętości, całkiem spory materiał historyczny. Oprócz wprowadzenia ogólnego (sytuacja w zaborze pod koniec wojny, działania władz niemieckich, przygotowania polityczne) i genezy wystąpienia zbrojnego (w tym roli przejazdu Paderewskiego przez Poznań), zostały także przedstawione działania na forum międzynarodowym oraz stosunek powstającego państwa polskiego i jego przywódców do zrywu Wielkopolan. Same działania zbrojne stanowią zasadniczą część książki, autor jednak nie zapomniał pokazać też zagadnień politycznych, w tym roli konferencji wersalskiej. Otrzymaliśmy też obraz obu stron konfliktu, w miarę wywarzony, jeśli chodzi o proporcje. Wreszcie na zakończenie mamy pokazaną rozgrywkę o Wielkopolskę na forum obrad Wielkiej Trójki. Dopełnieniem stało się pokazanie dróg integracji Wielkopolski z państwem polskim oraz jej miejsce w tym państwie wraz z sytuacja polityczną i wojskową II Rzeczpospolitej.
Muszę dodać, że powyższy skrót nie wyczerpuje wszystkich wątków pracy Wyszczelskiego. A jednak zabrakło mi jednego ważnego elementu, a Mianowice roli Komitetu Narodowego Polskiego w zabiegach o przyznanie Polsce Wielkopolski i Pomorza. Jakoś autor przeszedł do porządku dziennego, pokazując rozgrywkę polityczną między wielkimi mocarstwami, jakby w ogóle polskiej delegacji nie było. To spory brak. Moim zdaniem za mało też uwagi poświęcono bohaterom zmagań powstańczych, skupiając się głównie na suchym przedstawieniu kadry dowódczej i niektórych epizodów. Poza wzmiankami niewiele też jest o roli ludności cywilnej.
Do niedoskonałości książki można też dorzucić pojawiające się powtórzenia, np. wielokrotne przypominanie, że Naczelna Rada Ludowa hamowała działania dążące do powstania, a po jego wybuchu – do rozszerzenia jego zasięgu. Są także literówki (to można niekiedy wybaczyć) i błędy (tego już nie). I tak na s. 14 pojawia się, miast Tomasza, Tadeusz Zan. Niewiele dalej (s. 19) autor opisując upadek Niemiec w listopadzie 1918 r. stwierdza, że „W ten oto sposób upadły wszystkie trzy monarchie będące sprawcami rozbiorów Polski”, choć wcześniej jakoś o pozostałych dwóch nie pisał… Na s. 26 (ale także w kilku innych miejscach pracy, np. s. 137, 141) Wyszczelski jednym tchem wymienia Pomorze, Wielkopolskę, Mazury i Warmię jako zabrane Polsce przez Prusy ziemie. Tylko kiedyż to mazury należały do Polski? Na s. 70 chochlik zamienił Wielkie Garbary na Wielkie Grabary – czyżby korektor nie znał topografii Poznania? Mapy są zbyt schematyczne i nieczytelne, Wykaz nie wyczerpuje pomyłek i przeinaczeń – tym bowiem powinni się zająć specjaliści tematu i na pewno zrobią to lepiej i wnikliwiej ode mnie. Tu chciałem tylko zasygnalizować problemy, z którymi czytelnik może się zetknąć.
Żeby jednak nie narzekać, należy oddać sprawiedliwość autorowi, że bardzo wyraźnie i wielokrotnie podkreślał determinację Wielkopolan, ich wolę walki, dążenie do przywrócenia Wielkopolski do Rzeczpospolitej i spontaniczność zrywu powstańczego. Wyszczelski kończy pracę słowami: „Autor ma nadzieję, że czyn powstańczy ludności Wielkopolski wreszcie doczeka się należytego uznania i szacunku ze strony całego polskiego społeczeństwa”. Autor powyższego tekstu, znający wciąż żywą pamięć Wielkopolan wobec wysiłku ich przodków, podpisuje się pod tym stwierdzeniem w całej rozciągłości.
A jeśli chodzi o książkę – to jako praca popularna wydaje się bardzo dobrym wstępem do bliższego poznania powstania wielkopolskiego. Warto po nią sięgnąć.
Sięgnąłem po kolejny tom Historycznych bitew z dużymi nadziejami na dobra pracę. Oczekiwałem solidnej, przejrzystej syntezy, opracowania poświęconego zrywowi Wielkopolan, dzięki któremu ich dzielnica została przyłączono do tworzącego się państwa polskiego. Lektura nie zawiodła moich oczekiwań. Zanim jednak przejdę do przybliżenia treści książki i mojej opinii o niej, muszę...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-10
W zamierzchłych czasach, które jednak wciąż pamiętam, jedynie słuszna telewizja prezentowała wiele słusznych filmów. Wśród nich były też całkiem niezłe dzieła, choć nader często kinematografia radziecka to był zwykły chłam. I z tej masy zapadła mi w pamięć epopeja Sergieja Eisensteina "Aleksander Newski". Film powstał w celach propagandowych i miał pokazać niezłomną (i zwycięską) walkę ruskiego kniazia z agresją katolicyzmu, a w przenośni - dążenia niemieckie do parcia na wschód.
Ten wstęp jest oczywiście potrzebny do dalszych rozważań o prezentowanej książce. Oto bowiem Jerzy Pluta stworzył opracowanie bitwy, która nie odegrała znaczącej roli w dziejach Rusi czy Europy Wschodniej, nie została nawet umiejscowiona, a zarazem dał czytelnikowi ciekawą wizję historiozofii rosyjskiej i roli czynnika ideologicznego.
Książka opiera się na bardzo wątłych źródłach i autor starał się wykorzystać je maksymalnie, rekonstruując przebieg, miejsce i okoliczności bitwy, a także dając możliwość poznania alternatywnych rozwiązań każdej powyższej kwestii. Zanim przeszedł do samego starcia, przybliżył okoliczności polityczne, stan wojsk i ich uzbrojenie, odwołał się też do ogólnej sytuacji na Rusi. Sama bitwa, choć dość dokładnie, jak na znane źródła i charakter pracy, przedstawiona, stanowi tylko część dzieła. Dużo miejsca poświęcił bowiem Pluta roli bitwy w ideologii państwowej Rusi, Rosji i Związku Radzieckiego. Wskazał na rolę bitwy w tworzeniu dwubiegunowej historii zmagań (dla średniowiecza rzekomych) prawosławia z katolicyzmem. Jednocześnie zwrócił uwagę na rozgrywki między Aleksandrem Newskim a jego bratem Andrejem o władzę, a także na przemilczaną w rosyjskiej historiografii rolę Mongołów i zależność od nich Aleksandra, tak skutecznie zacieraną w pracach naukowych i odbiorze kulturowym. Bo że Newski całkowicie był podporządkowany władzy chanów jakoś wyciszono, ukazując tylko zmagania z Krzyżakami. I to dopiero od czasów Iwana Groźnego.
Żeby nie rozwlekać wypowiedzi powiedzmy, że właśnie ta część książki jest najciekawsza i pokazuje zadziwiającą karierę i bitwy, i wodza. Oraz zapotrzebowanie polityczne na mity. Musiałbym zbyt wiele cytować, aby oddać myśl i koncepcje autora, dlatego wolę odesłać czytelnika do tekstu. Także dlatego, ze jeszcze chwila i streszczę cała pracę, a przecież w opinii nie o to chodzi.
teraz kilka szczegółów. Na s. 44 zakradł się błąd, którego nie potrafię zweryfikować, wynikający z podania procentowego składu armii krzyżowców - suma wynosi 109%. Książkę wydawano chyba w pośpiechu, bo jest za dużo literówek - na szczęście nie przeszkadzają w odbiorze pracy. Schematy bitwy - z konieczności - uproszczone, ale to jest w pełni uzasadnione. Natomiast ogólne mapy są dziwne, zawierają bowiem nader niekonsekwentny dobór miejscowości i żadnych granic państwowych. Za to indeksy - znakomite. Dobrze, że ostatnio właśnie o nie wzbogacono kolejne tomy HB. Szkoda, że bibliografia jest dość skromna, ale to mogę zrozumieć.
Moim zdaniem bardzo dobre opracowanie. Jeśli czytelnik nastawi się na kolejne opisy zmagań średniowiecznych rycerzy, to może się nieco zawieźć. Ale jeśli chce poznać coś więcej (i nie mówimy tu o polityce XIII w.), to na pewno będzie zadowolony.
W zamierzchłych czasach, które jednak wciąż pamiętam, jedynie słuszna telewizja prezentowała wiele słusznych filmów. Wśród nich były też całkiem niezłe dzieła, choć nader często kinematografia radziecka to był zwykły chłam. I z tej masy zapadła mi w pamięć epopeja Sergieja Eisensteina "Aleksander Newski". Film powstał w celach propagandowych i miał pokazać niezłomną (i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-28
Kampania Juliusza Cezara przeciw mieszkańcom Brytania w postaci dwóch inwazji na wyspę stanowi treść tego HB-ka. I choć obie wyprawy dzieli kilka miesięcy, to jednak można je potraktować łącznie. Autor przedstawił ogólną sytuację imperium, umiejscowił w dziejach republiki osobę Juliusza Cezara, krótko zapoznał z dziejami wojen w Galii, podał genezę wypraw na Tajemniczą Wyspę, wreszcie przedstawił obie strony konfliktu nie tylko z perspektywy politycznej, ale także militarnej, podając informacje o uzbrojeniu i taktyce wojennej. Zaprezentowane zostały obie wyprawy, także ich konsekwencje, choć tylko te bezpośrednie. Na to trzeba jeszcze nałożyć warstwę naukową w postaci przypisów i mamy całkiem niezły tom serii. Ze nie idealny - o tym świadczą literówki i momentami zbyt literacki sposób pisania. Wydaje się jednak, że to mankamenty niezbyt poważne, dlatego można je darować. Wątpliwości budzi oparcie się na głównym źródle, czyli dziele Cezara "O wojnie galijskiej" w sposób chyba za mało krytyczny. Za to indeksy wpływają na poprawę oceny. Wreszcie mapy - te są zaskakująco dobre, biorąc pod uwagę mało precyzyjne zapisy w źródłach. W rezultacie mogę ocenić książkę Romanowskiego jako bardzo dobre opracowanie popularnonaukowe.
Kampania Juliusza Cezara przeciw mieszkańcom Brytania w postaci dwóch inwazji na wyspę stanowi treść tego HB-ka. I choć obie wyprawy dzieli kilka miesięcy, to jednak można je potraktować łącznie. Autor przedstawił ogólną sytuację imperium, umiejscowił w dziejach republiki osobę Juliusza Cezara, krótko zapoznał z dziejami wojen w Galii, podał genezę wypraw na Tajemniczą...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-30
To już ostatni tom z trzydziestu "Historii National Geographic". Można nawet pokusić się o podsumowanie całości, ale wydaje mi się, że nie w tym miejscu. Dlatego skupię się na tomie "Wojny światowe".
Tekst zaczyna się od początku XX stulecia, co jest konsekwencją zakończenia tomu poprzedniego. Tak jak to pisałem w opinii 29 tomu - pomysł jest chybiony. Oczywiście zwykle wprowadza się w temat genezą zjawisk i procesów, więc przyczyny Wielkiej Wojny powinny zostać uwzględnione, lecz w przypadku tej części po prostu zamknięto rozważania na około 1900 roku, co z metodologicznego punktu widzenia jest błędem.
A skoro zacząłem od cezur, to warto nadmienić, że II wojna światowa nie kończy dziejów i szkoda, że nie pokuszono się o okres drugiej połowy XX wieku. Trudno.
Koncepcja tomu została zbudowana na osi, jaką stanowiły obie wojny światowe. Jest w tym dużo racji. Już jednak sprowadzenie całej epoki do rozgrywek między mocarstwami zaprzecza idei historii jako nauki. Pomijanie państw neutralnych, dostrzeganie tylko najsilniejszych, to nie jest historia, to zaledwie jej dotknięcie. Szczególnie, że poza dziejami politycznymi - zarówno w aspekcie międzynarodowym, jak i wewnętrznym - niewiele w tomie się zmieściło. Są więc także wielkie migracje (dość powierzchownie potraktowane),nieco zagadnień związanych z koloniami, początki społeczeństwa masowego, nieco o sztuce nowoczesnej (wybiórczo, bardzo wybiórczo), pojawia się informacja o wielkim kryzysie (zbyt pobieżna), a reszta to wojna, traktaty pokojowe, pojawienie się totalitaryzmów i ich charakter, wreszcie nieco o wybranych państwach świata (czyli Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja i nieco egzotyki - Chiny, Japonia, Meksyk). Jak na historię świata, to dość powierzchowny obraz. Można powiedzieć - przecież wielkość tomów decyduje o wyborze tematyki. Prawda. ale w takim razie może trzeba było cykl nazwać inaczej? Może przygotować go jako polityczną historię świata? Przeciętny podręcznik do historii ucznia szkoły średniej jest chyba jednak bardziej miarodajny i pokazujący ogół zjawisk tego okresu. Podsumowując - tragedii nie ma, za to wciąż pozostaje ogromny niedosyt. Nawet fotografie nie ratują tomu.
A teraz kilka uwag szczegółowych.
s. 26 - "Rosyjska ekspansja w Azji zderzyła się z ambicjami Japonii i Chin, co doprowadziło do wojny w latach 1904-1905 (...)". Chiny były od kilku lat uzależnione od wielkich mocarstw, a wzmiankowana wojna toczyła się tylko między Rosją a Japonią.
s. 33 - wg autorów tomu w 1906 Bułgaria ogłosiła niepodległość. Bułgaria jako księstwo było autonomiczne od 1878 r. (traktat z San Stefano), a jako w pełni niepodległe Carstwo Bułgarii zaczęło funkcjonować od 1908 r. Błąd.
s. 39 - miło się dowiedzieć, że drugie igrzyska olimpijskie (nie olimpiada - to słowo oznacza czterolecie między igrzyskami) odbyły się w Paryżu. Za autorów dodam, bo zabrakło tej informacji, że pierwsze w 1896 r. odbyły się w Atenach.
s. 41 - w tomie pojawia się stwierdzenie, że Serbia "bez ogródek" odrzuciła ultimatum Austro-Węgier, co stało się pretekstem do wypowiedzenia jej wojny i rozpoczęcia konfliktu europejskiego. Tymczasem Serbia przyjęła (prócz jednego) wszystkie postulaty ultimatum, zresztą za namową Rosji, jeszcze nie gotowej do działań wojennych. Tak jest w każdym opracowaniu naukowym. Błąd.
s. 46-47 - zaledwie mimochodem rzucona uwaga o ofensywie rosyjskiej w 1914 r. i porażkach armii carskiej. Autorów interesował front zachodni, więc nie uznali za ważne przyglądanie się wschodowi. A szkoda, bo ofensywa rosyjska zmusiła Niemcy do przerzucenia znacznych sił z zachodu, co bez wątpienia wpłynęło na ich zatrzymanie nad Marną. Dodam, że ofensywa rosyjska nastąpiła na skutek próśb aliantów zachodnich.
s. 46 - rzeczywiście, autorzy mają rację, że na morzu stoczono tylko jedną wielką bitwę w 1916 r. - bitwę jutlandzką (nazwa od półwyspu, stosunkowo najbliższego lądu od terenu walk) - lecz nie była to bitwa o Jutlandię. Zresztą Dania była w tej wojnie neutralna.
W tym miejscu dodam, że opisy walk są mało zrozumiałe, być może to wynik nieudolnego tłumaczenia albo niewielkiej wiedzy autorów, dotyczącej historii wojskowości
s. 50 - karykatura przedstawia moździerz zwany potocznie Grubą (nie Wielką) Bertą.
s. 63 - cytuję całe zdanie: "By było to możliwe, należało cesarza, wcielenie agresywnego niemieckiego militaryzmu". co jest dalej? "Dziewiątego listopada ogłoszono, że suweren abdykował, a socjaldemokraci proklamowali w Berlinie republikę". Bez komentarza!
s. 65 - liczba zabitych w Wielkiej Wojnie nie uwzględnia narodów, znajdujących się w granicach państwa walczących - Polaków, Czechów i innych. Bardzo istotne niedopatrzenie.
s. 68 - na mapie mamy Sarrę zamiast Saary.
s. 72 - niestety, wbrew tekstowi, granice wschodnie Niemiec mocą traktatu w Locarno nie miały gwarancji nienaruszalności.
s. 74 - walki z kontrrewolucją w Rosji nie skończyły się w 1920 r. Owszem, w części europejskiej tak, ale na innych obszarach jeszcze do 1924 r. Na tej samej stronie nieścisłości w życiorysach Lenina i Stalina, ale to i tak drobiazgi.
s. 78 - nowe kraje Europy Wschodniej zostały przedstawione wyłącznie w kontekście rolnym, w tym reform. Może lepiej było w ogóle o nich nie pisać?
s. 80 - byłem pewien, ze we Włoszech walutą był lir, a tu zaskoczenie: "Wartość liry spadła". Gdzie była korekta?!
s.118 - na mapie przestawiono zbyt małe nabytki węgierskie na Rusi Zakarpackiej. Co prawda data wyznacza prawidłowy przebieg terytoriów dla 1938 r., ale w perspektywie wojny i wspólnej granicy węgiersko-polskiej to niedomówienie.
s.125 - trochę szkoda, że wojna z Polska i Finlandią zostały potraktowane zdawkowo. Trudno. Natomiast określenie "los polskiego ruchu oporu" w znaczeniu - walki obronne we wrześniu 1939 r. - to błąd merytoryczny. Ruch oporu podczas II wojny światowej ma zupełnie inną definicję.
s. 127 - błędne następstwo faktów - najpierw ZSRR zajmuje Finlandię, potem Ukrainę i Białoruś. To zresztą brednie, bo zajęte zostały tereny Polski.
s. 132 - na mapie zaprezentowano bitwę na "Mar del Coral". Gdyby jeszcze wszystkie nazwy nie zostały przetłumaczone, mógłbym darować, a tak poprawiam - Morze Koralowe!
s. 141 - w efekcie nieudanego zamachu na Hitlera rzeczywiście rozstrzelano głównych organizatorów spisku. Jednakże kolejne procesy zakończyły się wyrokami śmierci, a skazanych powieszono. Niektórzy z nich uniknęli tego losu, popełniając samobójstwo. Tak było np. Z Erwinem Rommlem, którego udział w spisku nie został potwierdzony, ale na pewno był brany pod uwagę jako ewentualny przywódca po śmierci Hitlera.
Przy okazji wydarzeń na frontach II wojny światowej należy dodać, że front wschodni został nadmiernie okrojony i przedstawiony zbyt powierzchownie. Ale ta wybiórczość daje się zauważyć na każdym kroku, bo np. autorzy piszą o zniszczeniach Drezna, a pomijają Hamburg.
s. 153 - Lenin był przewodniczącym Rady Komisarzy Ludowych RFSRR do swej śmierci w 1924 r. mimo powołania do życia nadrzędnej Rady Komisarzy Ludowych ZSRR, na której czele też stał od 1923 r.
Żeby jednak nie było tak smutno - na koniec przytoczę fragment ze s. 121 (dotyczy cech dyktatur totalitarnych pierwszej połowy XX w.):
"(...) które można streścić w trzech głównych elementach: centralna rola charyzmatycznego przywódcy - przedmiotu kultu, który stoi na czele jedynej partii (zbawcy i jego Kościoła); istnienie wszechwiedzącej ideologii, która tłumaczy przeszłość, usprawiedliwia teraźniejszość i pokazuje idealną przyszłość oraz wyznacza drogę do niej; bezwzględne podporządkowanie jednostki państwu, rządzonemu przez jedną partię i kierującemu się wskazaną przez nią ideologią". Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych definicji totalitaryzmów.
Reasumując - znów tom na kolana nie powala, fragmentami nawet niezły, ale całość daleka od ideału. Na szczęście powstało nieco dobrych opracowań tego okresu, więc jako wstęp do dalszej lektury - może być.
To już ostatni tom z trzydziestu "Historii National Geographic". Można nawet pokusić się o podsumowanie całości, ale wydaje mi się, że nie w tym miejscu. Dlatego skupię się na tomie "Wojny światowe".
Tekst zaczyna się od początku XX stulecia, co jest konsekwencją zakończenia tomu poprzedniego. Tak jak to pisałem w opinii 29 tomu - pomysł jest chybiony. Oczywiście zwykle...
2019-01-09
Za późno! I to o wiele lat za późno! Tę książkę powinienem przeczytać co najmniej 30 lat temu!
Jean Delumeau wydał swoją „Cywilizację Odrodzenia” w 1967 r., w Polsce wydano ją równo 20 lat później. Ale ze względu na zainteresowania, a i studia także, wiedziałem o pracy wcześniej. Jakoś jednak, już po polskiej edycji, nie mogłem się zabrać za czytanie, bo to w końcu podręcznik, synteza epoki, część wielkiej syntezy dziejów, autorstwa badaczy francuskich. No i cierpliwie książka czekała na półce na swój czas. A kiedy już przeczytałem całość (bo fragmenty znałem wcześniej, były mi potrzebne do pracy), okazało się, że spóźniłem się bardzo. Bo od wydania (ponad pół wieku temu) część sądów autora uległo dezaktualizacji, pojawiły się nowsze, równie wnikliwe, ale pełniejsze opracowania i dziś dzieło Delumeau to znakomity przykład dawnych, solidnych prac naukowych. Ale jako podręcznik epoki odrodzenia już tylko dzieło historyczne. Ponieważ interesuję się historią historiografii, czytania takiej pracy nie jest dla mnie stratą czasu, lecz to już nie to. Sięgałem bowiem po „Cywilizację Odrodzenia” (autor i edytor używają wielkiej litery, choć dziś jest to błąd) jako dzieło syntetycznie opisujące czasy renesansu, a dostałem nieco przestarzałą wersję, którą trzeba korygować z nowszymi pracami.
Przejdźmy jednak do treści, bo przecież to stanowi główny temat moich rozważań. Książka jest napisana językiem żywym i choć to dzieło naukowe – przystępnym. Zapewne to także zasługa tłumaczki, Eligii Bąkowskiej. Praca został podzielona na części trzy, a właściwie co najmniej cztery. Pierwszą stanowią Linie kierunkowe, czyli przybliżenie chronologiczne, terytorialne i ideologiczne epoki. Są tu więc odwołania do Europy chrześcijańskiej, odkryć geograficznych, odkrywania dorobku starożytności i reformy Kościoła. W części drugiej, Życie materialne, autor przestawia dokonania w dziedzinie techniki, zajmuje się stanem gospodarki, charakteryzuje handel, rzemiosło, rolnictwo (choć jakoś roli granicy gospodarczej na Łabie nie dostrzega), zajmuje się przemianami społecznym. Część trzecia, Nowy człowiek, to ideologia odrodzenia, a więc poglądy, filozofia, rola wychowania, miejsce kobiety, problemy religii w życiu jednostki, wiara w czary itd. Pozornie brak tu miejsca na kulturę renesansu, ale jest ona obecna w każdej z części i opisana bardzo dokładnie.
Odrębny rozdział stanowi słownik osób, nazw, terminów i pojęć. Jest to bardzo obszerny zbiór haseł. Bo jeśli tekst książki to około 370 stron, to słownik stanowi dodatkowe 130, a więc można go uznać za część odrębną. Dodam, że bardzo dobrą, bo hasła mają charakter bliższy esejom niż encyklopedii. Całość uzupełniają tablice chronologiczne (ponad 40 stron) i ogromna bibliografia (równo 40 stron). Są także indeksy. Dzieło skończone. Czy jednak wybitne?
Moja ocena nie dotyczy warstwy merytorycznej, bowiem ta wymaga poważnych weryfikacji ze względu na aktualny stan badań. Książka jest, niestety, już przestarzała. Ma oczywiście ogromne zalety, jak syntetyczne spojrzenie na epokę, wyodrębnienie ważnej problematyki i wnikliwe jej omówienie, całkiem pokaźną szatę graficzną (sporo ilustracji, choć nie zawsze najlepszej jakości). Głównym jednak problemem jest to, dla jakiego odbiorcy została przygotowana i kiedy to się stało. Otóż książka Delumeau powstała dla odbiorcy francuskiego i widać to niemal na każdej stronie. Trzeba autorowi oddać sprawiedliwość, że kolebce renesansu, Italii, poświęcił nie mniej miejsca, niż Francji, ale jednak widać, że główny nacisk, w tym także dobór prac, został położony na francuskie odrodzenie. Dowiemy się oczywiście nieco o Anglii, trochę o krajach niemieckich (ale poza reformacją i handlem – nie za wiele), nieco o państwach iberyjskich (raczej mało), a reszta – pojawia się incydentalnie. I to niezależnie, czy chodzi o Skandynawię czy kraje słowiańskie. Ciekawe, że Węgry, które bodaj wcześniej niż Europa Zachodnia, przyjęły prący renesansowe z Włoch, prawie się nie pojawia. Jeśli przyjmiemy na początku czytania, że autor przedstawi nam renesans w Europie Zachodniej – nie będziemy zawiedzeni. Lecz jeśli spodziewamy się wizji ogólnoeuropejskiej – już tak.
Poważnym problemem dla czytelnika będzie też czas powstania pracy. Widać to najlepiej, zapoznając się z bibliografią. Co prawda wiele prac, przynajmniej w części, nie straciło swoich walorów, ale odwołania autora do dzieł z XIX w. dziś wydają się anachroniczne. Rzecz jasna większość prac to książki z lat czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, ale to także już starocie. Do tego dobór wyznacza znajomość języków dawniej (i zapewne obecnie) – czyli dominują jeżyki zachodnie, przede wszystkim prace w języku francuskim, włoskim, angielskim. Są też książki hiszpańskie, portugalskie i niekiedy zdarza się coś z innego kręgu językowego. Polskich prac jest tam niewiele, Choć dramatu nie ma (brakuje najbardziej tych z dziedziny gospodarki, wtedy już znanych na Zachodzie). Na szczęście niektóre polskie dzieła wydano już w językach zachodnich i znalazły się w bibliografii. Trzeba też pamiętać, że to okres komunistyczny i obieg naukowy dla badaczy z państw komunistycznych był ograniczony. Dlatego bardziej zaskakuje mała liczba opracowań duńskich czy szwedzkich, a i po holendersku też za wiele się nie znajdzie.
Wracają do treści, to jest podobnie. Dla autora Europa Środkowa to Niemcy, Skandynawia niemal nie istnieje, Czechy (głównie za sprawą Husa) są obecne trochę, Polska i Węgry – bardzo rzadko.
Warto wspomnieć, że w opisie chronologicznym Polska lub Rzeczpospolita pojawia się także rzadko, że częściej przeczytamy o Rosji (taki typowy punkt widzenia – skoro dziś to potęga, to trzeba o niej pisać – tymczasem trudno będzie znaleźć ślady epoki odrodzenia w dziejach i mentalności rosyjskiej), że na s. 552 Kopernika uśmiercono o rok za wcześnie (jest 1542, powinno być: 1543). Trudno. Bardziej brakuje informacji o tolerancji religijnej w Polsce i Rzeczpospolitej, bo Delumeau nie zająknął się o tym opisując prześladowania religijne w Europie. Także rozdział o biednych w epoce odrodzenia jest nadmiernie schematyczny i stereotypowy. Zapewne, w świetle nowych badań, jest już całkowicie nieaktualny, bowiem przestawia np. żebraków jako najbiedniejszych, co ani wtedy, a nie dziś się nie potwierdza (w XVI w. w Polsce żebracy nie płacili podatku pogłównego na poziomie najniższym, bo wiedziano, że ich zarobki są całkiem pokaźne). Przedstawienia przyczyn biedy na wsi nie pokazuje zróżnicowania majątkowego wśród chłopów. Przyczyny emigracji zostały mocno spłaszczone i zawierają tylko część odpowiedzi na pytanie, co skłaniało do zmiany miejsca zamieszkania. Spożycie żywności wśród chłopów, wbrew zdaniu autora, nie zawsze i nie wszędzie było na poziomie głodu. I tak dalej. Zbyt wiele treści wymaga weryfikacji, tu przytoczyłem jedynie przykładowe zastrzeżenia do tekstu.
Warto jednak zauważyć, że np. interpretacja dzieł utopijnych z epoki to znakomita analiza treści i okoliczności powstania prac myślicieli renesansu i nie traci na wartości (s. 282). Bardzo ciekawe jest przytoczenie ideału damy, a pośrednio – kobiety, w czasach odrodzenia. Przytoczone cechy, których oczekiwano od damy, pokazują, że pewne wartości są nieprzemijające i dziś także walory te są w cenie (s. 339-340).
Trudno podsumować książkę Jeana Delumeau. Jako praca naukowa to już dzieło przestarzało, w dodatku nastawione na czytelnika francuskiego, a więc zajmujące się renesansem włoskim i francuskim, a od czasu do czasu trochę innymi regionami Europy. Z punktu widzenia treści – wnikliwe i syntetyczne, stanowi znakomity przykład solidnej pracy badacza, ale i wykładowcy, który potrafi wyciągać wnioski całościowe i globalne. Jednakże dziś jest to raczej klasyka historiografii niż praca aktualna. Nadal jednak wiele przemyśleń godnych jest uwagi, a przynajmniej zastanowienia się. Dlatego za późno sięgnąłem po tę pracę, ale jednocześnie nie był to czas stracony, bo miałem przyjemność poznać ważne dzieło historyczne. Nawet jeśli mam często zastrzeżenia, począwszy zresztą od cezur chronologicznych. Oceniam jednak wysoko i uważam, że to nadal książka wartościowa. Ocena w gwiazdach to również docenienie erudycji i wysiłku autora. Pomimo przedstawionych zastrzeżeń – polecam.
PS. Jestem w posiadaniu wydania pierwszego w cyklu Rodowody cywilizacji Państwowego Instytutu Wydawniczego. Zapewne nie różni się niczym od wydań następnych, choć na LC to właśnie inne wydania, nowsze są obecne.
Za późno! I to o wiele lat za późno! Tę książkę powinienem przeczytać co najmniej 30 lat temu!
Jean Delumeau wydał swoją „Cywilizację Odrodzenia” w 1967 r., w Polsce wydano ją równo 20 lat później. Ale ze względu na zainteresowania, a i studia także, wiedziałem o pracy wcześniej. Jakoś jednak, już po polskiej edycji, nie mogłem się zabrać za czytanie, bo to w końcu...
2018-12-26
Nie pamiętam, czy już kiedyś nie czytałem tej niewielkiej objętościowo książki. Na pewno czytałem inne z serii czy cyklu Wydawnictwa Poznańskiego o walkach morskich II wojny światowej i wtedy (czyli w czasach szkolnych) bardzo mnie one fascynowały. Po latach i wielu innych lekturach blask tych opracowań nieco przygasł, ale nie zamarł zupełnie.
Nadal podobają mi się okładki Adama Werki, nawet jeśli niekiedy zbyt stylizowane. Nadal podoba mi się niewielki, wygodny format. Nadal podoba mi się wplatanie relacji, wspomnień, dokumentów w narrację pracy. Dodaje to kolorytu; nawet wtedy, gdy źródło odbiega od tematu głównego. Nadal (z niewielkim jednak zastrzeżeniem, podobają mi się schematyczne mapki zmagań morskich, trasy rejsów i inne związane z bitwami informacje. Brakuje jedynie róży wiatrów, bo nie zawsze można być pewnym stron świata na mapie.
Nie podoba mi się zbyt literackie podejście do tematu, zbyt wiele przymiotników i zwrotów dobrych w powieści, a nie opracowaniu popularnonaukowym. Nie podoba mi się zbyt jednoznaczne ocenianie przez autora ludzi i działań - bo nie zawsze znamy wszystkie motywy nimi kierujące. Nie podoba mi się jednostronne podejście do tematu - niemal cała książka została napisana z perspektywy sił alianckich. Oczywiście wielu autorów tak postępuje, choćby ze względu na wygodę pokazania perspektywy historycznej. Tu jednak niewiele dowiemy się o strategii i taktyce Japonii, o ich różnorodnych planach (nie tylko zasadniczych, lecz również doraźnych. Poza tym Japończycy zostali pokazani nadmiernie stereotypowo z kuriozalnym niemal stwierdzeniem, że po zatopieniu okrętu wroga wznosili okrzyk: Banzai!
Na pewno epizody wojny na Pacyfiku nie są znane ogółowi odbiorców w Polsce i dlatego jako wprowadzenie książka Flisowskiego to dobra pozycja. Daleko jej co prawda do ideału, ale przeczytać warto, nawet dla tekstów źródłowych. Potem jednak trzeba sięgnąć po nowsze i bardziej naukowe pozycje.
Nie pamiętam, czy już kiedyś nie czytałem tej niewielkiej objętościowo książki. Na pewno czytałem inne z serii czy cyklu Wydawnictwa Poznańskiego o walkach morskich II wojny światowej i wtedy (czyli w czasach szkolnych) bardzo mnie one fascynowały. Po latach i wielu innych lekturach blask tych opracowań nieco przygasł, ale nie zamarł zupełnie.
Nadal podobają mi się okładki...
2018-12-18
Szkoda, że nie mogłem przeczytać tej książki za jednym posiedzeniem. Przerwy w przypadku takiej lektury nie są wskazane. Zapomina się niektóre ważne informacje, pojęcia, daty. Tak było i w tym przypadku. Na szczęście nie wpłynęło to negatywnie na odbiór tej pozycji. I to już trzeba zaliczyć do zalet pracy Roberta Rabki. Kolejnym jest sensowny dobór treści - dość szczegółowy, lecz nie przeładowany faktografią. Ciekawym dodatkiem są cytaty ze źródeł polskich (np. prasa, pamiętniki), co pozwala spojrzeć na tę część wojen bałkańskich z innej perspektywy.
Wojny bałkańskie, choć podręcznikowe (wymieniane jako ważny czynnik przybliżający wielką Wojnę), są stosunkowo słabo znane i dlatego prace autora na ten temat są niezmiernie cenne. Przytoczona bibliografia wskazuje na wnikliwe przyswojenie i przeanalizowanie materiału faktograficznego i z treści książki to widać. Praca została napisana w sposób przystępny, zarazem jednak zachowuje walory naukowe. Ze względu na charakter serii nie ma co prawda nadmiernego aparatu naukowego, choćby przypisów, ale i tak dostrzega się nie tylko ogromną wiedzę autora, lecz także metodyczne podejście do tematu. Wartościowym dodatkiem jest wskazanie roli flot, a zwłaszcza lotnictwa w tej wojnie. Bardzo dobre są aneksy - i źródłowe, i statystyczne (np. stany flot). O wartości merytorycznej trudno mi jest się wypowiadać, bo nie mam do tego dostatecznej wiedzy. Ale np. bardzo podobają mi się fotografie, ich dobór i sposób rozmieszczenia. Nie podobają mi się za to mapy, ale to stały mankament serii.
Uważam pracę za bardzo dobrą, ciekawie napisaną i aż się prosi o kontynuację w postaci monografii o II wojnie bałkańskiej. Szkoda takiego autora nie wykorzystać...
Jedno mi się tylko nie podobało - skracanie nazw jednostek wojskowych do formy: 1 DP, 1PP itd. Uczono mnie (edytorstwo), że jednostki wojskowe do pułku włącznie zapisuje się z użyciem małych liter, a powyżej - wielkich. Czyli: 1 DP, ale 1 pp. To można sprawdzić w słownikach. Czyżby korekta nie zadziałała?
Pomijając jednak ten mankament oceniam książkę bardzo wysoko.
Szkoda, że nie mogłem przeczytać tej książki za jednym posiedzeniem. Przerwy w przypadku takiej lektury nie są wskazane. Zapomina się niektóre ważne informacje, pojęcia, daty. Tak było i w tym przypadku. Na szczęście nie wpłynęło to negatywnie na odbiór tej pozycji. I to już trzeba zaliczyć do zalet pracy Roberta Rabki. Kolejnym jest sensowny dobór treści - dość...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-19
To nie jest książka, jakich wiele. To nie opowieść o zapomnianym (choć nie przez historyków) księciu piastowskim. To solidne opracowanie naukowe, z ogromnym zasobem przypisów, bogatą bibliografią i niebywałą erudycją autora. Praca ma charakter wyraźnie naukowy, nawet nie popularny, stanowi znakomitą monografię, poświęconą losom syna Bolesława Chrobrego.
Nie potrafię ocenić wartości merytorycznej tej rozprawy. Posiadam zbyt małą wiedzę w zakresie omawianych kwestii, by wypowiadać się o stronie faktograficznej i analitycznej pracy. Jednakże mogę ocenić pracę autora i jej efekty. Przede wszystkim jest tu widoczny ogromny wysiłek skierowany na poznanie i wykorzystanie jak największej liczby źródeł. Śliwiński dociera do często pozornie nie związanych z tematem dokumentów lub kronik, by z nich wyłuskać potrzebne mu informacje. I to niewątpliwa zaleta książki. Inna, to zrekonstruowanie życia i działalności Bezpryma na podstawie niezmiernie wątłych informacji źródłowych. Przyznam, że tok myślenia autora podobał mi się, choć kilkakrotnie jego spostrzeżenia, a przede wszystkim hipotezy badawcze, wydały mi się zbyt daleko idące. Ale tu powinni się wypowiedzieć raczej specjaliści od początków państwa polskiego. Następna zaleta, to przejrzystość obrazu. Śliwiński konsekwentnie stosował jednolity model przedstawiania poszczególnych etapów życia i działalności Bezpryma, zaczynając od źródeł, odwołując się do prac innych autorów (krytycznie) i wreszcie przedstawiając i uzasadniając swoją wersję wydarzeń. W rezultacie powstało coś więcej, niż tylko biografia Bezpryma.
Dla mnie czytanie pracy Błażeja Śliwińskiego było niezwykłą przygodą intelektualną. Mogłem prześledzić kolejne etapy pracy badawczej i tok myślenia autora. Po przeczytaniu wielu prac popularnych biografia Bezpryma sprawiła mi niebywałą przyjemność, bo stanowi przykład znakomitej pracy, ale i wspaniałego warsztatu historyka.
A piszę to jako w pewnym stopniu zawodowiec, bo choć na co dzień zajmuję się historią, to nie ma to wiele wspólnego z pracą naukową i potrzeba mi było takiej odskoczni od pospolitych (nawet często świetnych) książek historycznych w kierunku pracy naukowej.
Nawet nie próbowałem znaleźć błędów, braków czy niedoróbek autora - niech to zrobią fachowcy. Ponieważ jednak oceniam książkę jako całość - muszę na koniec dodać trochę dziegciu do tej beczki miodu - redakcyjnie książka ma sporo braków. To zarzut nie do autora, ale jednak i na jego konto te uwagi się wpisuje. Miałem wrażenie, że pracę wydano pospiesznie, że za mało czasu poświęcono redakcji tomu, a korekta została zrobiona byle jak - bo pomyłek językowych było zbyt wiele. Trudno. Obniża to nieco walory książki Śliwińskiego, ale całość warta przeczytania. I to nie tylko przez specjalistów, ale także miłośników historii. Polecam!
To nie jest książka, jakich wiele. To nie opowieść o zapomnianym (choć nie przez historyków) księciu piastowskim. To solidne opracowanie naukowe, z ogromnym zasobem przypisów, bogatą bibliografią i niebywałą erudycją autora. Praca ma charakter wyraźnie naukowy, nawet nie popularny, stanowi znakomitą monografię, poświęconą losom syna Bolesława Chrobrego.
Nie potrafię ocenić...
2018-10-19
Kolejny dobry tom serii "Historia National Geographic". Oceniam układ treści, przystępność, szczegółowość, nie ruszam treści merytorycznych, bo mam po temu za małe kompetencje. Choć pewne znaki zapytania się pojawiły. Ale ogólnie praca jest dobra, logicznie skomponowana, łatwa w odbiorze, a jednocześnie zawierająca bogaty materiał faktograficzny. Po tomie poświęconym XVIII stuleciu to dobra kontynuacja dziejów powszechnych. I byłoby idealnie, gdyby nie pewna wątpliwość. Otóż w pełni rozumiem rolę dziejową Wielkiej Rewolucji Francuskiej i jej wpływ na losy świata, rozumiem (choć nie podzielam) fascynację sobą Napoleona Bonapartego, a jednak dziwi mnie poświęcenie całego tomu sytuacji Europy (niemal wyłącznie Europy) w dość krótkim czasie. Gdyby to była monografia okresu rewolucji i Napoleona - takich wątpliwości bym nie miał. Ale to przecież część trzydziestotomowego cyklu i skoro w jednym tomie pomieszczono np. całe stulecia niektórych cywilizacji, a w tomie 29. znalazł się cały wiek XIX z jego dokonaniami w dziedzinie gospodarki, przemianami społecznymi, osiągnięciami technicznymi, wynalazkami, podbojami kolonialnymi, kolejnymi nurtami w kulturze, rewolucjami, partiami politycznymi - to dlaczego względnie monotematycznemu okresowi 1789-1815 poświęcono tak dużo miejsca? Uważam, że proporcje zostały naruszone. Zastrzegam - tom jest dobry, a zastrzeżenia dotyczą jego treści w ramach serii.
Co do wątpliwości, to kilka takich mi się nasunęło.
W kilku miejscach tomu autorzy odnoszą się do osoby królowej Anny Austriaczki, przedstawiając ją w dosyć korzystnym świetle. Wydaje mi się, że nazbyt korzystnym. Sądząc z innych prac historycznych nie była to osoba aż tak mądra, szlachetna i godna pamięci, jak przedstawili ją autorzy.
Na s. 34 mowa jest o ucieczce rodziny królewskiej z Paryża - kareta wyruszyła w stronę granicy niemieckiej. To zapewne skrót myślowy, bo takiej granicy nie było - nie było przecież Niemiec.
Na s. 37 jako symbole wolności podaje się m.in trójkolorową kokardę "godło Paryża". Nie! Każde opracowanie historyczne zwraca uwagę, że do barw Paryża - niebieskiej i czerwonej - Ludwik XVI dodał barwę królewską, czyli białą i tak powstała przyszła flaga Francji. W pracy tkwi więc ewidentny błąd.
Na s. 42 marginalnie wymieniono powstanie kościuszkowskie (trudno, mogę zrozumieć) w dość dziwacznym kontekście - "(...) w Polsce idee rewolucyjne splotły się z postulatami narodowymi, co doprowadziło do wystąpień o charakterze "jakobińskim". Na ziemiach polskich wybuchło powstanie pod wodzą Kościuszki, który ogłosił dekret o wyzwoleniu chłopów pańszczyźnianych". Pomijając wątek jakobiński - czy naprawdę dekret Kościuszki (właściwie - uniwersał) był tu najważniejszy. Dodam, że o żadnym wyzwoleniu nie było mowy - ograniczano pańszczyznę i poddaństwo, nadano chłopom wolność osobistą, ale do pełnej swobody to jeszcze daleko. A poza tym uniwersał w praktyce nie wszedł w życie.
Mapa na stronie 43 - wyjątkowo niechlujna (w końcu do National Geographic mam prawo oczekiwać perfekcji). Np. powstanie kościuszkowskie zaznaczono gdzieś w okolicach Zielonej Góry. Szkoda, że nie Drezna.
Na s. 48 zamiast "cesarz Austrii II Leopold" powinno być "cesarz Austrii Leopold II".
Kilkakrotnie, m.in. na mapie na ss.56-57, pojawia się Plac Zwycięstwa w Paryżu. Z tekstu i umiejscowienia na mapie wynika, że jest to Place de la Concorde, czyli Zgody. Powstał w II połowie XVIII w. jako plac Ludwika XVI, by w okresie rewolucji zmienić nazwę na plac Rewolucji. W 1795 r. nadano dzisiejszą nazwę, choć poprzednie jeszcze wracały trzykrotnie. Jednakże nigdy nie pojawiła się nazwa plac Zwycięstwa. A może ktoś nie potrafił przetłumaczyć z francuskiego słowa concorde?
Na s. 57 jest notka o Bastylii jako więzieniu: "Zostało zdobyte i zburzone 14 lipca". Zdobyte - tak, zburzone - niezupełnie. Rzeczywiście, początek rozbiórki (tak!) rozpoczął się 15, ale była to inicjatywa prywatna przedsiębiorcy budowlanego Palloya, który traktował to jako dobry interes i nie przerwał prac mimo zakazów władz miejskich. Oficjalnie następnego dnia władze Paryża wydały taką zgodę. Paryżanie uznali ten czyn za patriotyczny i pomagali Palloyowi w burzeniu obiektu. Rozbiórka trwała do 6 lutego 1790 r., a Palloy kupił cegły za bardzo małe pieniądze. A potem zbudował z nich kilka kamienic, a inne przeznaczył na "pamiątki narodowe", także sprzedawane za spore pieniądze. No i legendę diabli wzięli. Bardziej szczegółowy opis znajduje się w pracy Roberta Bieleckiego "Bastylia 1789".
Kilkakrotnie w tekście (np. na s. 74) wymieniona została mało zdecydowana część Konwentu Narodowego jako Równina. Jednakże znacznie częściej w opracowaniach historycznych wymienia się tę liczną grupę jako Bagno.
Na s. 97 w tekście wymieniono miejscowość Leoben (prawidłowo), która jest też na mapie, tyle, ze pod nazwą Loeben (nieprawidłową).
S. 122 i Francuzi docierający do Madrytu "przełamawszy słaby opór Hiszpanów po Somosierrą". Chyba jednak nie aż tak słaby, skoro kilka szturmów się nie powiodło.
Na ss. 135 i 136 wymieniono kongres wiedeński. I napisano, że ukształtował Europę na 100 lat. Dlaczego w takim razie nawet podręczniki szkolne opisują to wydarzenie o wiele dokładniej, niż jest to w tym tomie? Po szczegółach okresu rewolucji nagle taki lakoniczny tekst - doprawdy nie uchodzi tak potraktować "tańczący kongres"! Żeby nie byc gołosłownym - nie wymieniono Królestwa Polskiego, połączenia Belgii i Holandii, Szwecji i Norwegii, nie wspomniano o uporządkowaniu dyplomacji ani o Świętym Przymierzu. Takie podejście do tego wydarzenia uważam za niedopuszczalne w syntezie dziejów świata.
W kalendarium na s. 150 Babeuf planuje komunistyczny przewrót. Zanim jeszcze wykrystalizowała się ideologia komunistyczna! Prekursor!
Ogólnie zastrzeżeń nie jest wiele w warstwie reakcyjnej i merytorycznej (choć może specjaliści od tego okresu historii coś jeszcze znajdą). Natomiast uważam za zbyt drobiazgowe ujecie samej rewolucji, niemal dzień po dniu, które byłoby znakomite w pracy poza serią. Również wybielanie Marii Antoniny, a także Ludwika XVI (osamotniona ofiara wydarzeń) to subiektywny i zarazem kontrowersyjny sąd autorów. Sądzę, że zawodowi specjaliści od tej epoki nie mieliby problemów z obaleniem tego obrazu, nadmiernie gloryfikującego parę królewską.
A jednak, mimo wszystko, polecam tę pracę jako bardzo szczegółowy opis czasów rewolucji i (nieco skromniej) Napoleona.
Kolejny dobry tom serii "Historia National Geographic". Oceniam układ treści, przystępność, szczegółowość, nie ruszam treści merytorycznych, bo mam po temu za małe kompetencje. Choć pewne znaki zapytania się pojawiły. Ale ogólnie praca jest dobra, logicznie skomponowana, łatwa w odbiorze, a jednocześnie zawierająca bogaty materiał faktograficzny. Po tomie poświęconym XVIII...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-01
Może gdyby ten tom był typowy dla serii, czyli przeciętny lub słaby, opinia powstałaby znacznie wcześniej. Bo trzeba odreagować błędy autorów, mankamenty wydawcy lub inne niedociągnięcia. A tu zaskoczenie - tom jest dobry.
Autorzy pokusili się o stworzenie pełnego obrazu XVIII stulecia, zachowując proporcje między polityką, kulturą, życiem społecznym, gospodarką i innymi dziedzinami. To nieczęsto pojawiająca się formuła Historii National Geographic. Książka zawiera dość szczegółową, choć nie rozbudowaną nadmiernie historię polityczną Europy, co ważne - całej, od Portugalii do Rosji.Jest tu miejsce dla przedstawienia wojen i konfliktów, paktów i sojuszy państw europejskich. Następnie autorzy koncentrują się na tematyce ustrojowej, prezentując absolutyzm oświecony w różnych państwach, zaznaczając przy tym inne rozwiązania ustrojowe. jako dodatek znalazła miejsce Wielka Encyklopedia Francuska, także z komentarzem o jej wpływie na epokę i kolejne wydarzenia z Wielką Rewolucją Francuską na czele. Innym dodatkiem stała się geneza prasy i jej wzrastająca rola w tej epoce. Bardzo ważnym rozdziałem jest trzeci z kolei, przedstawiający oświecenie jako epokę w kulturze - w filozofii, sztuce, literaturze, umysłowości. Następna część zajmuje się społeczeństwem epoki oświecenia, choć rozważa też zjawiska ekonomiczne. Na koniec autorzy przedstawili proces ekspansji europejskiej w XVIII wieku. W poszczególnych rozdziałach znalazło się też miejsce dla tematów innych, choć nie mniej ważnych, jak np. kwestii religijnych czy genezy i działalności masonerii. Tak pełnego zakresu tematycznego nie znalazłem z żadnym z poprzednich tomów, bowiem zwykle zawierały one głównie wątki polityczne, a inne stanowiły tło, często zresztą pobieżnie i zdawkowo potraktowane. Dlatego tom 27 Historii wreszcie mogę uznać za spełniający w pełni wymogi syntezy naukowej i mający charakter podręcznikowy, a nie tylko przyczynkarski. Ten tom, choć wciąż nie idealny, może służyć jako solidne wprowadzenie do znajomości dziejów oświecenia i stanowi solidną podstawę faktograficzną dla czytelnika.
A teraz nieco szczegółów i tu nie zawsze będzie tak miło i chwalebnie.
s. 16 - "Od czasu dojścia do władzy Ludwika XIV w 1661 r. (...)" - informacja jest nieprecyzyjna, gdyż Ludwik formalnie został królem po śmierci ojca w 1643 r., gdy miał zaledwie niespełna 5 lat. Dlatego do osiągnięcia 13. roku życia we Francji trwała regencja (matka Anna Austriaczka i kardynał Mazarin). Koronację przeprowadzono dopiero w 1654 r. (Ludwik miał 16 lat), natomiast wymieniona data, to przejęcie samodzielnych rządów po śmieci Mazarina. Ale to można było sprecyzować od razu, bowiem data może wprowadzać w błąd.
s. 17 - Filip V, król Hiszpanii, był wnukiem Ludwika XIV, a nie jego prawnukiem, jak czytamy w tekście. Ewidentna pomyłka.
s. 22 - w podpisie pod portretem Jerzego I został wymieniony premier Robert Walopole. Prawidłowo nazwisko brzmi: Walpole.
s. 24 - w wyniku wojny o sukcesję austriacką "Austria (...) uzyskała jedynie zachowanie praw dynastycznych przez Marię Teresę i jej męża cesarza Franciszka I Lotaryńskiego". Niezupełnie. Wojna była efektem zakwestionowania praw do tronu Marii Teresy, które uzyskała w wyniku tzw. sankcji pragmatycznej. Rzeczywiście, efektem wojny stało się uznanie jej praw do tronu. Już wcześniej jako koregenta, ustanowiła swego męża, Franciszka, który został koronowany na cesarza w 1745 r., 5 lat po rozpoczęciu współrządów. Miał znikomy wpływ na władzę w państwie... Istotą zgody na sankcję pragmatyczną i rolę Franciszka było zachowanie praw do tronu jego i Marii Teresy dzieci. Zbyt powierzchowny skrót myślowy w książce.
s. 26 - wg autorów machina biurokratyczna Prus w XVIII w. funkcjonowała znakomicie dzięki urzędnikom "hołdującym kalwińskim wartościom". Rzeczywiście, ściągnięto do Prus wielu (kilkanaście tysięcy) wyznawców kalwinizmu, ale w państwie dominował luteranizm.
s. 28-29 - no cóż, Rzeczpospolita, choć ogromna, przestała istnieć w XVIII w., więc została potraktowana zdawkowo. Ale i tak w porównaniu z innymi tomami - całkiem sporo informacji podano. Gorzej z jakością tychże. I tak w Rzeczpospolitej nie było monarchii absolutnej "(...) dzięki carycy Katarzynie II (sic!) oraz za sprawą presji wywieranej przez przedstawicieli polskiej szlachty". Carycy! Bałamuctwo. Rosja w I rozbiorze zajęła Białoruś, Austria Galicję - toż to nazwy późniejsze, czyli nieistniejące w tamtym okresie. Mapa Rzeczpospolitej doby rozbiorów nie zawiera linii rzek, co utrudnia dokładne ukazanie granic. Dlaczego z tego okresu wybrano bitwy pod Dubienką, Pragą i Maciejowicami, a pominięto Zieleńce czy Racławice - nie potrafię zrozumieć. Na rozkładówce umieszczono rycinę (właściwie jej fragment) wg rysunku Jeana-Michela Moreau (brak o nim informacji) zatytułowaną "Kołacz królewski" (brak tego tytułu), będącą satyrą (z alegorią) I rozbioru (o charakterze ryciny też nie napisano. Co dziwniejsze, nie wiem skąd edytorzy tomu wzięli wersję kolorowaną, gdyż w Łazienkach Królewskich znajduje się wersja czarno-biała, a i w opracowaniach tylko taka występuje. Kolory są paskudne... W dodatku pozwolono sobie usunąć część nazw geograficznych z mapy, stanowiącej centrum grafiki.
s. 37 - pomijając kontrowersje wokół pojęcia absolutyzm oświecony, jest to ustrój, który kształtował się ewolucyjnie i dlatego stwierdzenie, że się rozpoczął wraz z wstąpieniem na tron tego czy innego władcy nie jest precyzyjne. należy raczej zauważyć, że przybrał skończoną postać za Fryderyka II czy Marii Teresy. I to jest niedomówienie. natomiast kreowanie się rządzących na władców oświeconych to najczęściej poza i nie można pisać, że "(...) władcy rządzący zgodnie z zasadami absolutyzmu oświeconego pragnęli wprowadzić w życie ideały oświecenia". Co prawda nawet Wolter uwierzył w te ideały Katarzyny II, ale bez przesady! Wybierano wygodne treści, pomijając inne. Szczególnie interesował władców rozwój biurokracji. Poza tym - któryż to panujący wprowadzał liberalizm gospodarczy albo trójpodział władzy - zasadnicze elementy myśli oświeceniowej? Bez komentarza.
s. 38 - informacja, że w Rzeczpospolitej wprowadzono nowy system rządów, zmierzający do ukrócenia przywilejów szlachty i kleru to jakieś nieporozumienie. Próby były, ale raczej za Poniatowskiego, nie, jak w tekście, za Wettinów.
s. 52 - Józef II z tekstu urasta na genialnego władcę. I jeszcze jaki dobry. To jakoś kłóci się z zarzutami o jego biurokratyzm i nieliczenie się z poddanymi, a czasem zdrowym rozsądkiem (ustalił, ile świec może się palić na ołtarzu w kościele w zależności od jego rangi i charakteru uroczystości).
s. 55 - Fryderyk Wilhelm I miał doskonale wyszkoloną armię - niemal wzór dla Europy. Rzeczywiście, dzięki reformom powstała znakomita machina organizacyjna, wyszkolono armię, ale spektakularne sukcesy zaczęła ona odnosić dopiero za następcy, Fryderyka II.
s. 58-59 - radosna twórczość trwa. Po Józefie II i Fryderyku II pora na carycę bez wad, czyli Katarzynę II. Przecież nie była bestialska, bo autorzy tego nie zauważyli (patrz - powstanie Pugaczowa). A jej tryb życia to przecież nic szczególnego. Rozpustna nie była (tak sądzą autorzy). I jeszcze - "(...) chętnie wcielała w życie (...) poglądy [Woltera i Diderota - J.] na temat tolerancji religijnej czy edukacji. Autorzy mogliby przeczytać choćby "Podróż z Petersburga do Moskwy Radiszczewa.
s. 60 i następne - dla odmiany rewelacyjny tekst o muzyce.
s. 79 - Autorzy sugerują, że w epoce oświecenia po raz pierwszy w historii książki zgromadzone za życia były uwzględniane z testamencie. Interesujące, lecz nieprawdziwe. Na zajęciach poświęconych czasom nowożytnym analizowaliśmy testament Zygmunta Augusta. Było i o książkach, a zgromadził ich około 4 tysięcy. Dwa wieki przed oświeceniem zapisał różnym instytucjom część zbiorów. Ale już w starożytności pojawiały się podobne zapisy, choć może nie o księgi, a o zwoje chodziło. W każdym razie zapis jest błędny.
s. 81 - rozumiem konieczność unowocześniania języka, ale modne dziś projekty w XVIII w. to jakiś anachronizm! A wystarczyło napisać "przedsięwzięcie". Zresztą to słowo do działań encyklopedystów idealnie pasuje.
s. 90 i następne - dla równowagi tekst o Encyklopedii - znakomity.
s. 130 - jak zwykle liczby, w tym przypadku niewolników, są spekulacją autorów, bowiem nikt nie prowadził statystyk. Skąd więc wiadomo, że akurat jedna czwarta niewolników traciła życie podczas transportu przez ocean? Skąd owe miliony wywiezionych z Afryki? Należałoby zwrócić uwagę czytelnikowi, że margines błędu jest ogromny, że liczby mogą być równie dobrze o połowę mniejsze, jak i kilkakrotnie większe. Nie lubię dokładnych danych tam, gdzie nie można ich podać, nie można ich zbadać, nie można ich udokumentować.
Wykaz monarchów i mężów stanu. Na pewno błędnie podano datę pierwszego gabinetu Thomasa Pelham-Holles'a - zamiast lat 1757-1762 powinno być 1754-1756. Brytyjska wersja Wikipedii (polska zresztą też) jako pierwszego premiera wymienia Roberta Walpole'a. Dlaczego w wykazie są Montagu i Howard jako pierwsi - nie wiem. Może i słusznie, ale potrzebuję wyjaśnienia. Póki co - stawiam na Walpole'a. Dalej w wykazie pojawia się Rzesza Niemiecka i chyba chodzi o cesarzy, bo tak wynika z listy. Ale określenia nie ma, a przecież już określenie Rzesza wskazuje na liczne państwa. Panowanie w Rosji Piotra I nie było samodzielne - początkowo rządził razem z Iwanem IV, a trzeba też wymienić Zofię Aleksiejewnę jako regentkę. W wykazie ich zabrakło. Jako władca Neapolu i Sycylii pojawia się Karol z różnorodną numeracją. Chodzi o króla Hiszpanii Karola III, który panował w Neapolu jako Karol VII (tu w spisie jest prawidłowo), a jako Karol IV w Królestwie Sycylii (tu występuje jako Karol V, IV w Neapolu). Daty panowania prawidłowe.
Bibliografia - korekta zawiodła. Już na początku wymieniono imponującą syntezę pt. "Historia Stanów Zjednoczonych", wydaną w 1995 r. przez Wydawnictwo Naukowe PWN. Rzecz w tym, że jest to praca zbiorowa w 5 tomach, której redaktorami naukowymi byli Andrzej Bartnicki i Donald T. Critchlow. Ale w tekście figurują jako autorzy! Owszem ,też napisali artykuły do tej syntezy, ale mylenie autora i redaktora naukowego to błąd. Czepiam się? Nie. Konsultantem polskiej edycji tomu jest pracujący w Wydawnictwie Naukowym PWN w czasie wydania syntezy historyk.
A jednak, chociaż mam zastrzeżenia, konstrukcja i treść tomu wreszcie zgadza się z moimi oczekiwaniami i wreszcie mogę pochwalić, a nawet polecić go czytelnikowi.
Może gdyby ten tom był typowy dla serii, czyli przeciętny lub słaby, opinia powstałaby znacznie wcześniej. Bo trzeba odreagować błędy autorów, mankamenty wydawcy lub inne niedociągnięcia. A tu zaskoczenie - tom jest dobry.
Autorzy pokusili się o stworzenie pełnego obrazu XVIII stulecia, zachowując proporcje między polityką, kulturą, życiem społecznym, gospodarką i innymi...
2018-09-06
Próbowałem dodać pracę Konopczyńskiego do LC, ale bez skutku, dopiero po kontakcie z administratorem udało się to zrobić. I ku memu zaskoczeniu w opisie umieszczono fragment tekstu ze wstępu. Jest to niezmiernie mylące, bop o książce niczego się z niego nie dowiemy. A chodzi o to, że wybitny znawca epoki nowożytnej, po wielu latach badań, zdecydował się napisać pracę z metodologii historii. Jest to więc dzieło wyjątkowe, na napisanie którego zdecydowali się tylko nieliczni. wymaga bowiem nie tylko erudycji i doświadczenia badawczego, ale także podstaw historiozofii, filozofii dziejów, umiejętności syntetycznego przedstawienia procesu badawczego historyka, teorii poznania historycznego itp. Powstała praca może nie nazbyt obszerna, ale treściwa i logiczna w swoim przesłaniu. Okrywa - dla naukowców, studentów, nauczycieli, pasjonatów historii - metody badawcze, krytykę zewnętrzna i wewnętrzną źródła historycznego, tworzenie monografii i syntez, przedstawia zagadnienia praktyczne, jak tworzenie wykładu, życiorysu itp. Nie będę przytaczał całego spisu treści, bo specjaliści wiedzą, czego po takim dziele należy się spodziewać, a laikom wystarczy powyższa informacja.
Konopczyński oddał książkę do druku w 1949 r., ale jako przeciwnik ustroju spotkał się z krytyką i tekst zakwestionowała cenzura, dlatego pierwsze wydanie ukazało się dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku. W tym czasie tezy autora nieco przybladły, niektóre wywody są już nieaktualne, inne wymagają uwspółcześnienia, kolejne jednak nadal są do dziś wytycznymi dla historyków. Można więc spojrzeć na dzieło autora jako na klasykę historiografii, ale można też docenić wielkość umysłu, który potrafił tak sprecyzować wiele treści, że oparły się czasowi. Zresztą, wiele konstatacji Konopczyńskiego nie tylko można, ale i należy stosować, jak np. rady dotyczące pisania biografii.
Odniesienie się do stanowiska autora w poszczególnych kwestiach to rola zawodowców, choć specjalistów od metodologii historii współcześnie aż tak wielu nie ma. na pewno sam nie mogę rościć sobie pretensji do bycia fachowcem w tej materii. Musze jednak, jako historyk, docenić lekki języka autora (jak na tak ciężką materię do przedstawienia), rozległość wiedzy i sposób prezentacji tematu. i odwagę, bo jeden z rozdziałów, zresztą w dwóch odmiennych wersjach, dotyczył materializmu historycznego. W tej sytuacji chciałbym jeszcze odnieść się do tekstu i wydania książki.
Dodanie do tomu fotografii autora, także z życia osobistego, to ciekawe rozwiązanie i wydaje mi się korzystne, choć mogło być więcej zdjęć Konopczyńskiego jako badacza. Książka jest wydana solidnie, ładnie się prezentuje i niestety, zawiera literówki. Zbyt wiele literówek. Skoro zdecydowano się uczcić autora tym wydawnictwem, można było chyba lepiej popracować nad tekstem...
Dzieło zostało poprzedzone wstępem Macieja Janowskiego i jest to kawał solidnej roboty. Wprowadzenie przybliża bowiem nie tylko postać autora, jego prace badawcze, ale także odnosi się do "Historyki" i treści tam zawartych, ułatwiając czytelnikowi zrozumienie pewnych treści, a także przybliżając tło powstania i odwołań autora, w tym do innych, prezentowanych w tekście, książek z metodologii, polskich, a przede wszystkim obcych autorów. Ze wstępu można też poznać punkt widzenia na historię samego Konopczyńskiego. Tu spośród wielu ważnych sformułowań Janowskiego warto zacytować choćby to: "[Konopczyński] Przestrzega, by nie traktować przebiegu dziejów jako procesu racjonalnego. Podkreśla konieczność badania przyczyn - nie uwarunkowań, ale przyczyn. Pytanie "w jaki sposób" nie wystarczy, trzeba pytać "dlaczego". Zarazem jednak wyraża przekonanie, że odnalezienie przyczyn nie jest jednoznaczne ze stwierdzeniem konieczności w dziejach".
I znów pozostawiam czytelnika z tekstem książki - w tym przypadku wstępu. Teraz zaś chciałbym odnieść się nieco do tez samego Konopczyńskiego. jak już wyżej wspomniałem, wiele sformułowań dziś jest nieaktualne. Jednakże np. wytyczne autora dotyczące gromadzenia pamiątek dziejowych w muzeach nic nie straciły na swej aktualności, więcej nawet - powinny i obecnie stanowić wskazania w tej działalności (s. 44). Natomiast podział na zabytki i tradycję, autorski i ciekawy, wydaje się współcześnie jednak już nieaktualny.
Za to na wartości nie straciły rozważania Konopczyńskiego na temat krytyki zewnętrznej i wewnętrznej źródła i można nadal się do propozycji autora odwoływać.
Na s. 150 i następnych autor znakomicie udowadnia naukowość historii, która choć humanistyczna, nie różni się ścisłością od innych dziedzin. Tu aż prosi się o zacytowanie autora: podaje trzy argumenty na naukowość historii. "Badanie musi mieć swój własny przedmiot; ponieważ statystyka przedmiotu własnego nie ma, a próbuje się interesować wszystkim, więc jest tylko metodą, a nie nauką. Historia ma przedmiot wyraźnie określony, a więc może być nauką. Po wtóre, dąży ona do uchwycenia rzeczywistości i pod tym względem na pewno nie gorzej się przedstawia niż matematyka ze swoim światem bytów urojonych. Po trzecie, dąży do prawdy i posługuje się ścisłymi metodami, a jeżeli jednak czasem wpada w subiektywne rozbieżności, to się tłumaczy najwyższym skomplikowaniem badanego przedmiotu. Kto by na tym sprawdzeniu chciał poprzestać i zastosował sita dalszych wymagań, ten po kolei wyeliminowałby z naukowego panteonu i geologię, i botanikę, i ekonomię - aż ostałaby się przed jego cenzurą sama tylko logika, matematyka czy logistyka".
Jako typowy historyk, Konopczyński oczywiście stawia tezę o metodach i zasadach, a więc w historii się nie gdyba. Jednakże z tekstu (s. 196-198) wynika, że w pewnych sytuacjach taka postawa jest i uzasadniona, i wskazana, pozwala bowiem na rozpatrywanie dziejów także z innych punktów widzenia, pozwala wiele wyjaśnić, a przynajmniej zrozumieć dzieje i działania ludzkie.
Przy sporej części już przestarzałych wypowiedzi, cały rozdział wykład powinien być nieustannie powielany i traktowany jako wytyczna tworzenia tej formy przedstawiania historii. To tekst wzorcowy. Podobnie w następnym rozdziale znakomicie Konopczyński streścił sposób pisania recenzji - to także tekst do powielania. Nie będę go streszczał, gdyż autor jest przeciwny opisywaniu treści - w końcu czytelnik ma sam ją poznać, a nie dostawać gotowe informacje - bo po co po nich czytać całość. Zgadzam się, dlatego w moich tekstach rzadko streszczam treść książki, zwykle co najwyżej punkt wyjścia. Czytelnik ma mieć przyjemność z poznawania nowych treści, a nie dostawać je od razu.
Konopczyński zwrócił uwagę na korzyści płynące z badań obcokrajowców - głównie ze względu na bardziej obiektywne spojrzenie i mniej emocjonalny stosunek do materii historycznej, a poza tym łatwiejsze przedstawianie minusów, wad, błędów, wytykanie tego, co rodacy nie zauważają. Zgadzając się ze zdaniem autora muszę dodać, że w tym fragmencie (s. 243) był właściwie proroczy, bo obecnie taka wymiana myśli jest normą, ale wtedy była raczej sytuacją zdarzającą się wyjątkowo. Dobrze, że dziś jest inaczej.
Trzecia część pracy jest wyjątkowa, bo najmniej się zestarzała i są to fragmenty znakomite, a chyba najlepsze zostały poświęcone badaniu i opisywaniu historii najnowszej - którą Konopczyński uważa za ważną i obowiązkowo obecną w pracach naukowych. Według autora nie wolno zwlekać i z jej badaniem, i publikowaniem prac na jej temat.
Na s. 275-277 autor neguje istnienie szkół historycznych w Polsce i tu nie mogę zgodzić się z jego stanowiskiem. Zwłaszcza, że współczesna historiografia wyraźnie nawiązuje do ich istnienia i zostały one potwierdzone przez wielu badaczy.
Ostatni rozdział, to "Sąd historii" i ta część wymaga kilkakrotnego przeczytania. Tezy Konopczyńskiego są ciekawe i nadal aktualne.
Podsumowując - dobrze się stało, że mimo upływu czasu i częściowej dezaktualizacji tekstu otrzymaliśmy dzieło wybitnego historyka, bo w części pozostało wartościowe, a przy tym jest świadectwem epoki w której powstało i nie mogło zostać wtedy wydane. Nie przecząc więc zestarzeniu się pewnych treści, praca jest co najmniej wybitna i nawet słabości edytorskie tego nie zmienią. Trzeba jednak jasno podkreślić - to nie jest lektura dla laika, osoby nieprzygotowanej do obioru treści metodologicznych, historiozoficznych, teoretycznych. Więc nie dla każdego.
PS. Mój nieżyjący już promotor (wspaniały człowiek i naukowiec) należał do uczniów profesora Konopczyńskiego i opowiadał o nim nie tylko jako wybitnym historyku, ale także człowieku. Anegdoty na temat Konopczyńskiego przyczyniły się do sięgnięcia przeze mnie do tej, teoretycznej przecież pracy. Ale było warto. A anegdotki są przecudne. Spośród wielu zacytuję tylko dwie. Profesor na początku okupacji niemieckiej, jak wielu innych naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, został uwięziony przez Niemców w obozie koncentracyjnym. Jako że nigdy zbytnio nie dbał o rzeczy doczesne, nie przeszkodziły mu warunki życia czy zbyt mało żywności. Za to miał sporo czasu. Co robił? Uczył się węgierskiego. Po opuszczeniu obozu przydało się. Podczas okupacji prowadził tajne komplety. Jedna z jego studentek ustalała zasady egzaminu - to kiedy? Tu padła data dzienna i godzina - 5 rano. Profesor na piechotę szedł do swojej posiadłości pod Krakowem i w tych warunkach dla niepoznaki przeprowadził egzamin. Studentka zdawała go 7 kilometrów, które potem samotnie musiała ponownie przemierzyć.
Polecam raz jeszcze prace tego znakomitego historyka, nawet jeśli niekiedy są nowsze na dany temat.
Próbowałem dodać pracę Konopczyńskiego do LC, ale bez skutku, dopiero po kontakcie z administratorem udało się to zrobić. I ku memu zaskoczeniu w opisie umieszczono fragment tekstu ze wstępu. Jest to niezmiernie mylące, bop o książce niczego się z niego nie dowiemy. A chodzi o to, że wybitny znawca epoki nowożytnej, po wielu latach badań, zdecydował się napisać pracę z...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-13
Całkiem często w opiniach można znaleźć stwierdzenie w rodzaju "mam mieszane uczucia", "nie potrafię ocenić", "nie wiem, co sądzić o tej książce". W tym przypadku mam jednak inny problem - jak książkę zaklasyfikować. Bo jest to niewątpliwie album zdjęć z okresu 1945-1979, czyli czasów władzy komunistycznej w Polsce. Zdjęć czarno-białych, autorstwa tak uznanych twórców, jak Wdowiński czy Siemaszko. Fotografii znakomitych, intrygujących, a przede wszystkim pokazujących stolicę po wojnie. Miasto i ludzi. Życie codzienne. Tętno miasta. Nie ma tam przywódców komunistycznych ani oficjeli (z drobnymi wyjątkami - m.in. są zdjęcia z pielgrzymki Jana Pawła II), nie ma też zdjęć wielokrotnie prezentowanych, co sprawia, że tym ciekawiej ogląda się fotografie. Dodajmy - podpisane, często z komentarzem. Właśnie ten komentarz nie pozwala jednoznacznie określić wydawnictwa jako albumowe.
Ale nie tylko to. Równolegle ze zdjęciami w układzie chronologicznym pojawia się też innym komentarz, nietypowy, bo będący wyborem tekstów prasowych z tamtych lat o życiu mieszkańców Warszawy, o wielkich budowach i drobnych mankamentach codzienności. Gdzieś w tle pobrzmiewa wielka polityka, bo nie da się od niej uciec, ale teksty niewątpliwie są nastawione na człowieka.
Książka jest ciekawa, zarówno w warstwie tekstu, jak i grafiki. Wydana staranie, choć literówek też jest sporo, co trzeba wydawcom wypomnieć. Również zastrzeżenia budzi wybór prasy - bardzo dużo tekstów z "Głosu Pracy", zaskakująco mało z "Życia Warszawy". A przecież ten tytuł - obok w miarę często cytowanego "Ekspresu Wieczornego", kojarzy się ze stolicą. Zabrakło mi też regionalnej mutacji gazety PZPR, czyli "Trybuny Mazowieckiej". Jednakże w tym miejscu mogę narazić się na określenie, że się czepiam...
Podsumowując - książka do oglądania i czytania. Książka do niespiesznego wspominania losów powojennych stolicy. Bardzo dobra pozycja. Gdyby nie ww. niedoróbki, byłaby jedna gwiazdka więcej.
Całkiem często w opiniach można znaleźć stwierdzenie w rodzaju "mam mieszane uczucia", "nie potrafię ocenić", "nie wiem, co sądzić o tej książce". W tym przypadku mam jednak inny problem - jak książkę zaklasyfikować. Bo jest to niewątpliwie album zdjęć z okresu 1945-1979, czyli czasów władzy komunistycznej w Polsce. Zdjęć czarno-białych, autorstwa tak uznanych twórców, jak...
więcej mniej Pokaż mimo to1982
1982
2018-07-05
Kostiuchnówka na Wołynia należy do legend Polski międzywojennej – toczyły się tu bowiem krwawe boje wielkiej Wojny, w których pierwszoplanową i bohaterską rolę odegrały Legiony Polskie. Przez lata PRL-u zacierano wiedzę na temat bitwy – wszak toczyła się przeciw Rosji i na terenach przez spadkobiercę Rosji, ZSRR, zajętych. Na szczęście zachowały się dokumenty, relacje, wspomnienia i można dziś wydarzenia wojenne przybliżyć.
Uczynił to Tomasz Dudek w monografii bitwy, wydanej w serii Historyczne bitwy Bellony. Trzeba przyznać, że autor zebrał duży materiał źródłowy, że uporządkował wydarzenia i przedstawił je bardzo umiejętnie, że odwołał się do sytuacji ogólnej na froncie i na tym tle pokazał działania w rejonie Kostiuchnówki. Co więcej, odniósł się nie tylko do walk w lipcu 1916 r., ale także zrekonstruował wydarzenia wcześniejsze, od momentu rozpoczęcia walk w tym rejonie Legionów. Merytorycznie praca jest zapewne (nie jestem specjalistą, nie mogę wypowiadać się jak zawodowy badacz tych wydarzeń) dobra, choć umieszczenie upadku caratu w lutym 1918 r. (zamiast 1917, s. 229) jest niedopuszczalne. Przyjmuję jednak, że to błąd redaktorski, zresztą drobnych uchybień trochę w tekście było. A użycie słowa „niestety” zaczęło mnie nawet drażnić nadmiarem. Za to pojawienie się dwóch indeksów (osób i geograficzny), dość pokaźna bibliografia (ale nie w pełni satysfakcjonująca) i mapy, a w pewnym stopniu sporo fotografii – uważam za zalety książki.
Jeślibym jednak miał szukać wad, to najważniejsza rzuca się w oczy bardzo szybko – autor wykorzystał jedynie źródła polskie, brak obcych, co bardzo zubaża pracę, a w przypadku ocen wydarzeń i ludzi – nawet powodować może błędy. Jeśli więc potraktujemy książkę jako wyłącznie pracę popularyzującą wysiłek zbrojny Polaków podczas I wojny światowej – to można uznać, że to zadanie książka spełnia (z zastrzeżeniem – po stronie rosyjskiej w tej bitwie też walczyli Polacy, wcieleni do armii carskiej). Przeczy temu jednak cała oprawa naukowa, z przypisami na czele. A w takim razie – jako opracowanie popularnonaukowe – monografia bitwy nie może być zbyt wysoko oceniona.
Już po przeczytaniu książki i zastanowieniu się, jak ją ocenić, odnalazłem recenzję sprzed roku zawodowca, Jarosława Centka. Autor recenzji zwraca uwagę na zalety (w tym wykorzystanie wielu źródeł, dobry styl, przejrzystość treści), ale stawia podobne, jak wyżej, zarzuty autorowi: „Największą wadą pracy jest niewykorzystanie publikacji rosyjskich, niemieckich czy austriackich, nie wspominając już o węgierskich. Z tego względu czytelnik dostaje tylko „legionowy” punkt widzenia, którego niestety Tomasz Dudek nie stara się weryfikować. Dodatkowo w książce pojawiają się miejscami cytaty prasowe z epoki, niestety bez żadnego komentarza. Przecież one przed publikacją były cenzurowane i musiały przedstawiać bohaterstwo żołnierzy monarchii austro-węgierskiej, a w przypadku Rosjan opierać się na stereotypach”. Mam nadzieję, że dr Centek nie obrazi się, że zacytowałem jego słowa, z którymi zresztą całkowicie się zgadzam.
Reasumując – dobrze, że książka powstała, jest ciekawa i potrzebna, ale brakuje jej sporo do pełnego obiektywizmu. Na tle popularnej serii mogę jednak dać 6 gwiazdek.
Kostiuchnówka na Wołynia należy do legend Polski międzywojennej – toczyły się tu bowiem krwawe boje wielkiej Wojny, w których pierwszoplanową i bohaterską rolę odegrały Legiony Polskie. Przez lata PRL-u zacierano wiedzę na temat bitwy – wszak toczyła się przeciw Rosji i na terenach przez spadkobiercę Rosji, ZSRR, zajętych. Na szczęście zachowały się dokumenty, relacje,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-02
I po co górnolotne tony, po co wielkie słowa, skoro rzeczywistość skrzeczy? Taka refleksja nasunęła mi się już w trakcie czytania kolejnego tomiku serii Dwudziestolecie międzywojenne. Nosi on tytuł "Literatura" i mogłem liczyć na ciekawe informacje o literaturze tego okresu. I się bardzo, bardzo, bardzo zawiodłem.
A przy wszystkich wadach tej publikacji jest jednak i zaleta - lekkie pióro autora, potoczystość przekazu, ciekawe ujęcie tematu. Tylko którego? Bo nie literatury, która stanowi tu co najwyżej pretekst do przedstawienia zupełnie innej tematyki.
Zainteresowani literaturą dwudziestolecia znajdą w prezentowanej książce 3 strony poświęcone Żeromskiemu, 2 - Reymontowi,1- Witkacemu, Schulzowi i Gombrowiczowi, 9 - wydawnictwom i problematyce z tym związanej (honoraria, podatki itp.), 5 - Skamandrytom, 4 - Dołędze-Mostowiczowi, 23 - Nałkowskiej, 5 - Dąbrowskiej, 8 - Leśmianowi. Część tych stron zajmują zdjęcia, natomiast pominąłem strony bez tekstu. Jeśli do tej wyliczanki dodamy, że większość tekstu ma charakter anegdotyczny, że literatura jest na drugim, albo i trzecim planie, że w przypadku Nałkowskiej, Dąbrowskiej i Leśmiana to właściwie opis ich życia erotycznego, to mamy absurdalnie ujętą literaturę, bo bez literatury. Na przykład wśród romansów Nałkowskiej pojawia się wzmianka (bez refleksji, analizy, oceny) o wydaniu "Granicy". A wszak na ostatniej stronie okładki napisano: "Zapraszamy czytelników do sentymentalnej podróży, w której postaramy się przedstawić najważniejsze aspekty życia w tamtych czasach". Czyli np. skłonności homoseksualne Dąbrowskiej są tymi ważnymi aspektami, a geneza i charakter "Nocy i dni" już nie.
Całości klęski dopełniają fotografie, z których znaczna część to oficjalne spotkania członków Polskiej Akademii Literatury, w dodatku w tym samym gronie.
I żeby nie było, że tylko krytykuję to, co jest, dopowiem czego, a raczej kogo nie ma. Nie ma w tekście Staffa, Kasprowicza, Szaniawskiego, Gałczyńskiego Iłłakowiczówny, Peipera, Jasieńskiego, Broniewskiego, Irzykowskiego, Gojawiczyńskiej, Uniłowskiego, Czechowicza, Kadena-Bandrowskiego, Kossak-Szczuckiej, Zegadłowicza, Parandowskiego, Parnickiego, Wańkowicza, Grabińskiego, Marczyńskiego, Ossendowskiego, Makuszyńskiego,Korczaka, Przybosia, Czyżewskiego, Boya-Żeleńskiego. Gdyby nie przywołanie cytatu, zabrakło by nazwiska Miłosza, gdyby nie związki rodzinne z Leśmianem - Brzechwy. Wystarczy? Celowo wymieniałem znanych i mniej znanych, poetów, prozaików i dramaturgów, twórców różnych pokoleń, kierunków, a nawet poglądów politycznych. A - jest jeszcze kilka stron o Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, ale jest to biogram, stanowiący część serii, niezależnie od tematyki tomu (tu jest także Ignacy Jan Paderewski).
Nie, ten tom nie jest przybliżeniem literatury i jej twórców w okresie międzywojennym. To skandalizujące informacje o kilku pisarzach bez przybliżenia wszakoż ich twórczości. Książka nie zasługuje na ten tytuł, książka powinna być wydana jako "Anegdoty o ludziach pióra" i wtedy oceniłbym zapewne na jakieś 5-6 gwiazdek. Ale takie potraktowanie wyjątkowo zróżnicowanej i znakomitej twórczości pisarskiej okresu dwudziestolecia na pozytywne potraktowanie nie zasługuje.
I po co górnolotne tony, po co wielkie słowa, skoro rzeczywistość skrzeczy? Taka refleksja nasunęła mi się już w trakcie czytania kolejnego tomiku serii Dwudziestolecie międzywojenne. Nosi on tytuł "Literatura" i mogłem liczyć na ciekawe informacje o literaturze tego okresu. I się bardzo, bardzo, bardzo zawiodłem.
A przy wszystkich wadach tej publikacji jest jednak i zaleta...
Kiedy wydawano to opracowanie (1973 r.) już można było chwalić polskich lotników, walczących pod niebem Anglii podczas Ii wojny światowej. Można było w ogóle pokazać polski czyn zbrojny inny niż wraz z Armią Czerwoną i w partyzantce komunistycznej. Ale nadal nie można było dobrze oceniać polityków i naczelne dowództwo na Zachodzie. I taka jest ta książka.
Autor zajął się przede wszystkim pokazaniem udziału polskich lotników w Bitwie o Anglię. Postarał się jednak o nakreślenie pełnego obrazu. I choć jest on skrótowy, co wynika z serii wydawniczej Książki i Wiedzy, to jednak dość szeroko pokazujący zagadnienie. Może najbardziej mylący jest tytuł, bo praca odnosi się głównie do polskiego udziału w Bitwie o Wielką Brytanię. Na szczęście w książce mamy też przestawioną sytuację militarną i polityczną w 1940 r., jest o przygotowaniach niemieckich do inwazji na Wyspy, jest o przygotowaniach politycznych, militarnych, gospodarczych i technologicznych Brytyjczyków do obrony. Autor przedstawia też losy polskich lotników od walk we wrześniu 1939 r. aż do udziału w bitwie. Oczywiście samej Bitwie o Anglię poświęca najwięcej miejsca, co wydaje się zrozumiałe.
Opowieść jest barwna, opatrzona licznymi cytatami, nie tylko zresztą Polaków. Pojawiają się wypowiedzi Brytyjczyków, Niemców, Francuzów. Tu warto odnotować, że Eugeniusz Banaszczyk nie odwołuje się zbyt często (właściwie wyłącznie tylko w sytuacjach koniecznych) do roli ZSRR i do przygotowań niemieckiego ataku na Związek Radziecki. To także znak czasów, w których książka powstała. Ale żeby nie było tak pięknie, mam też sporo zastrzeżeń. Bo raz jeszcze – czyta się dobrze, ogromna zasługa autora, że wykorzystał liczne źródła, że cytuje wielu autorów, że nie preferuje wypowiedzi Arcta czy Króla – autorów wtedy często wydawanych i nie zawsze obiektywnych. Jednakże ciągłe wychwalanie Polaków, choć na to faktycznie zasłużyli, zakrawa na leczenie kompleksów. Naprawdę wystarczyło podać suche liczby lub wypowiedź dowódców brytyjskich bez ciągłego komentowania i podkreślania ogromnego wkładu (a także umiejętności, dodatnich cech charakteru itp. składowych polskiego udziału w Bitwie o Anglię).
Praca ma charakter popularny, nie ma elementów naukowych (np. przypisów), lecz odwołuje się do faktów. Od jej powstania zweryfikowano niektóre informacje, co oznacza, że niekiedy mamy do czynienia z nieaktualnymi już danymi. To akurat nie jest problem, możemy przecież skonfrontować informacje i je uściślić. Gorzej przedstawia się obraz całości. A tu autor często stawiał wyżej opisy walk powietrznych, wrażeń pilotów przed i po walce, ale również spostrzeżeń dotyczących wojny i życia na Wyspach, niż ścisłe przestawianie faktów. Dlatego mamy informacje o sukcesach i stratach, ale z licznymi lukami. Mamy wyposażenie dywizjonów, ale brak danych taktyczno-technicznych. Mamy kolejne fazy walk, ale ze słabym podsumowaniem. I nie mamy choćby skrótowego przedstawienia ciągu dalszego, czyli kolejnych losów pilotów podczas II wojny światowej. Gdyby nie drobne wtręty, np. wizyta Sikorskiego, nie wiedzielibyśmy o rządzie londyńskim i jego roli podczas wojny (tego akurat w ogóle nie uwzględniono). Cóż, takie czasy, taka książka. I tak lepsza niż wiele w tym samym okresie wydawanych dzieł propagandowych.
Jako dodatki – słaba mapa, nieco ciekawych zdjęć (duży niedosyt w przypadku dywizjonu 303 i zdjęć pilotów walczących w II wojnie światowej – bo jest ich za mało). Sporo niesprawdzonych informacji. W 1939 r. Luftwaffe miała ponad 4000 maszyn bojowych (s. 16) – teza autora dyskusyjna. Royal Air Force to wg Banaszczyka Królewskie Siły Zbrojne (s. 17) – nie trzeba znać angielskiego, żeby przetłumaczyć jako „Powietrzne”. Na s. 19 autor przedstawia różne liczby użytych przez III Rzeszę samolotów w Bitwie o Anglię, nie starając się ocenić rzeczywistej ich siły. Podobnie zresztą sytuację militarną na Wyspach potraktował autor dość zdawkowo i niejednoznacznie (s. 31 i nn.). Dane samolotów niemieckich i brytyjskich – zbyt skromne i nieprecyzyjne (ss. 36-37). Data rozpoczęcia bitwy (s. 70 i 179) i zakończenia do dziś są dyskusyjne. Interpretacja przybycia do Wielkiej Brytanii Rudolfa Hessa (s. 180) mocno naciągana. I tak dalej, i tak dalej.
Podsumowując – jako praca zachęcająca do zajęcia się tą tematyką – całkiem przyzwoita. Jako opracowanie historyczne – przeciętna. Ze względu na liczne źródła cytowane – przydatna. Dla wprowadzenia w temat – można przeczytać. Znającym tematykę Bitwy o Anglię – nie polecam.
Kiedy wydawano to opracowanie (1973 r.) już można było chwalić polskich lotników, walczących pod niebem Anglii podczas Ii wojny światowej. Można było w ogóle pokazać polski czyn zbrojny inny niż wraz z Armią Czerwoną i w partyzantce komunistycznej. Ale nadal nie można było dobrze oceniać polityków i naczelne dowództwo na Zachodzie. I taka jest ta książka.
więcej Pokaż mimo toAutor zajął się...