-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2022-04-30
2022
2023-10-01
2023-12-17
2024-03-24
2023-01-31
2021-04-09
2015-05-20
2019-08-21
2017
Dużo interesujących faktów, ale nie czyta się z wypiekami na twarzy.
Dużo interesujących faktów, ale nie czyta się z wypiekami na twarzy.
Pokaż mimo to2016-05-31
W nieistniejącym kraju
Dryland przeleżał ma mojej półce sporo czasu i trochę żałuję, ze aż tyle kazałam tej książce czekać. Pewnie po trosze przez jej temat, co prawda Somalia pojawia się w mediach coraz rzadziej, najwyraźniej znudziła się już opinii publicznej, swego czasu mówiono jednak o niej sporo. Naiwnie myślałam więc, że trochę już o tym kraju wiem. Jak się okazuje, nie widziałam prawie nic. Czytałam też już jedną książkę Konrada Piskały, która co prawda była całkiem przyzwoita, ale nie wywołała efektu "muszę przeczytać wszystkie jego książki". Podśmiewałam się wtedy nawet z kilku niezbyt udanych górnolotnych porównań autora. Dryland jest jednak znacznie lepszy niż Sudan. Czas bezdechu. Konrad Piskała wyraźnie rozwinął reporterski warsztat, ale i trochę tym razem oszukał. Ta książka nie mogłaby powstać gdyby nie Abdulkadir Gebeire Farah*, informator i przyjaciel autora.
Historia życia Abdulkadira to materiał na film. Tutaj wystarczyła na jakąś jedną trzecią objętości książki. Osierocony przez ojca chłopiec, który z głodu sam zgłasza się do sierocińca. Ma jednak wielkie plany, kiedyś chciałby zostać ministrem albo nawet prezydentem. Usłyszał gdzieś, że w Kenii można studiować. Wyrusza więc do Nairobi z grupą przyjaciół. Na piechotę, bez żadnych dokumentów. Gdy okazuje się, że w Kenii jest już mnóstwo somalijskich emigrantów, próbuje szczęścia w Sudanie. I udaje mu się. Zostaje wykładowcą uniwersyteckim i działaczem politycznym. Trafia do Jemenu, a potem do Polski. Tu ima się różnych zajęć, od handlarza na Stadionie Dziesięciolecia do kierowcy w Miejskich Zakładach Autobusowych, żeby w końcu zostać prezesem Fundacji dla Somalii i pomagać podobnym sobie. A przy tym wszystkim Abdulkadir ma jeszcze dar opowiadania, całą tę historię czyta się więc jak jakąś awanturniczą powieść. Nie o anegdotki tu jednak chodzi, ani nawet o kontakty, bez których Piskała pewnie nigdy by tej książki nie napisał. Opowieść Abdulkadira pozwala zrozumieć świat Somalijczyków, ich mentalność i zwyczaje. Bez takiego przewodnika trudno by było Europejczykowi połapać się w skomplikowanej sieci zależności klanowych i związanych z nimi tabu. Na motto książki autor wybrał somalijskie przysłowie barasho horteed ha I nicin, czyli poznaj mnie, zanim mnie odrzucisz. Dryland naprawdę pozwala poznać Somalijczyków, a nawet dostrzec pewne podobieństwa pomiędzy nimi a nami. Im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym mniej dziwiłam się, dlaczego Abdulkadir zdecydował się zostać w Polsce.
To jednak nie tak, że Konrad Piskała po prostu wysłuchał całej historii, siedząc wygodnie w fotelu. Sam też wybrał się do Somalii, czy może raczej jej pozzostałości. Po drodze zatrzymał się na chwilę w Addis Abebie, co dla mnie jako czytelnika okazało się całkiem pouczające. Ze studiów wyniosłam dość romantyczny obraz Etiopii z kościołami wykutymi w skale, tysiącletnim cesarstwem i Arką Przymierza. Tutaj natomiast zostałam skonfrontowana z obrazem stolicy zatłoczonej przez ludzi uciekających z biednej wsi do miasta, którzy muszą spać na ulicy, bo nie stać ich na najtańszy hotel, a także z obrazem rządu, któremu wiele uchodzi na sucho, bo pozwala amerykańskim dronom startować z trenu Etiopii. Kolejnym przystankiem na trasie jest Somaliland, jak się okazuje całkiem przyjazny i demokratyczny kraj w północnej części nieistniejącej już Somalii. Niestety nieuznawany na arenie międzynarodowej. To dość optymistyczna część tej opowieści, bo choć Somaliland z oczywistych przyczyn jest dość biedny, to jednak usilnie próbuje się rozwijać. Dzięki stabilnej sytuacji reporter może zająć się co barwniejszymi aspektami życia społecznego, jak choćby popularnym w tym rejonie zwyczajem żucia czatu, przez który podobno Somalijczycy są jednym z narodów najbardziej narażonych na choroby psychiczne. Cały ten nastrój pryska jak bańka mydlana, kiedy Piskała wyrusza do Mogadiszu. Można niemal wyczuć napięcie, w jakim żyje to miasto. Zaledwie kilka kilometrów dalej znajduje się linia frontu islamistycznej organizacji terrorystycznej Asz-Szabab. Władze próbują przywrócić w Mogadiszu normalność, otwierają kina i teatry, ale nikt nie ma odwagi do nich chodzić. Szababowie zasiali w ludziach wręcz niewyobrażalny strach. Niemal każdy stracił tu kogoś w zamach samobójczym. Wyroki śmierci wydawane są nawet na osoby niemające nic wspólnego z polityką. Komu zawinił dziennikarz prowadzący poranną audycję o korkach i innych przyziemnych sprawach? Albo kobieta, która tylko statystowała w bollywoodzkich filmach? Można zginąć nawet przez słuchanie muzyki albo granie w piłkę. Asz-Szabab zakazało prawie wszystkiego. Nawet po wyparciu ich oddziałów z miasta ludzie cały czas oglądają się za siebie. Aż trudno uwierzyć, że ktoś jest jeszcze w stanie tu żyć i czasem nawet się śmiać.
Piskała to dobry reporter, potrafi obserwować i słuchać. Nie boi się ludzi i wie, że biedny to nie to samo co głupi. Jeśli komuś wydało się dziwne, że o tym wspominam, niech szybko przywoła ostatnio napotkany w prasie bądź internecie tekst o Afryce. "Tacy biedni, a tacy uśmiechnięci". Wielu samozwańczych reporterów nawet nie wysila się na rozmowę, z góry zakłada, że ludzie z Trzeciego Świata nie mają nic do powiedzenia. Lepiej poklepać ich po głowie i opisać niemal jak zjawisko przyrody. Dlatego te teksty są takie nudne, a czasem nawet uwłaczające inteligencji. Piskała po prostu rozmawia. I dzięki temu w Dryland pojawia się tyle interesujących osób, które nie tylko świetnie orientują się w sytuacji politycznej swojego kraju, lecz także świadomie narażają życie dla jego dobra. Chyba własnie to zestawienie słabości i odwagi, strachu i nadziei czyni Dryland książką tak prawdziwą, ludzką i zapadającą w pamięć.
*Abdulkadir Gebeire Farah zginął we wrześniu 2015 roku w wybuchu samochodu pułapki w Mogadiszu. Sondaże wskazywały, że miał spore szanse zostać prezydentem.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2016/06/w-nieistniejacym-kraju.html
W nieistniejącym kraju
Dryland przeleżał ma mojej półce sporo czasu i trochę żałuję, ze aż tyle kazałam tej książce czekać. Pewnie po trosze przez jej temat, co prawda Somalia pojawia się w mediach coraz rzadziej, najwyraźniej znudziła się już opinii publicznej, swego czasu mówiono jednak o niej sporo. Naiwnie myślałam więc, że trochę już o tym kraju wiem. Jak się okazuje,...
2013-02-08
"Zwolennicy praw zwierząt często mówią, że stosunek ludzi do zwierząt odzwierciedla poziom naszej cywilizacji. Jean Rolin w swojej fascynującej książce daje dowody na coś więcej: stosunek do zwierząt, a zwłaszcza psów, odzwierciedla stopień spójności wspólnoty, jej harmonię, wewnętrzny spokój lub przeciwnie - rozpad struktur i więzi. Życie psów "feralnych", czyli zdziczałych, które obserwuje autor we wszystkich zakątkach świata, mówi nam wiele o ludzkich społecznościach, a nawet ludzkiej naturze. Pokaż mi psy w swojej wspólnocie - zdaje się mówić autor - a powiem ci, jaka ona jest. Przyjrzyj się psom, które już nikomu nie towarzyszą, a zobaczysz, jaka może być przyszłość naszej cywilizacji."
Ten tekst autorstwa prof. Magdaleny Środy możemy przeczytać na okładce "I ktoś rzucił za nim zdechłego psa". Chciałabym to wszystko znaleźć w książce! Autor, Jean Rolin, rzeczywiście wydaje się zainteresowany psami. Zabiera czytelnika w podróż po różnych zakątkach świata (przewija się tu Rumunia, Tanzania, Liban czy Australia) pod pretekstem obserwacji bezdomnych, czy jak sam je nazywa, "feralnych" psów. Sam pomysł ma sens i mógłby być przekrojowym i spójnych spojrzeniem na sprawę. Niestety dostajemy tekst bardzo epizodyczny i dygresyjny, w którym ciężko odnaleźć jakąś spójną myśl czy porządek w kolejności prezentowanych czytelnikowi fragmentów. Książka Jeana Rolina to mozaika opisów różnych miejsc, ku mojemu rozczarowaniu dość powierzchowna.
W tym zbiorze notatek z podróży autor poświęca bardzo mało uwagi samym psom, które co prawda cały czas gdzieś się przewijają, ale tylko w tle. Autor nie zgłębia specjalnie ich sytuacji, a jedynie odnotowuje, że w mieście X widział mało lub dużo owych "feralnych" psów. Jedynym, co może czytelnikowi rekompensować te braki, są kulturoznawcze i naukowe zapędy autora. Zwraca on uwagę na rolę psów w danej tradycji czy w sztuce. Cytuje też wiele źródeł na temat m.in. historii udomowienia tych zwierząt. Mimo tego odniosłam wrażenie, że autor skupia się przede wszystkim na sobie. Nie skąpi bowiem czytelnikowi informacji na temat swoich wrażeń, myśli czy nawet snów. Zdecydowanie nie jest to też książka dla zbyt wrażliwych miłośników zwierząt, opisywane psy są "feralne" nie tylko ze względu na swoją bezdomność, często po prostu niezbyt szczęśliwie kończą swój żywot. Kolejnym problemem jest język, tekst po prostu źle się czyta, mnóstwo w nim nienaturalnych dla polszczyzny sformułowań. Choć to akurat zarzut wobec tłumacza, przypuszczam, że to po prostu kalki z języka oryginału. Tak naprawdę jedynym, co doceniłam u Rolina, jest obrazowość i sugestywność jego opisów. Autor nakreśla sceny z taką precyzją, że rzeczywiście jesteśmy w stanie je sobie bez trudu wyobrazić.
Książka "I ktoś rzucił za nim zdechłego psa" jest jednym z gorszych reportaży, jakie czytałam. Jest też dowodem na to, że nie wystarczy gdzieś pojechać, żeby napisać dobry reportaż. Nawet w najbardziej egzotycznym miejscu świata, podczas najbardziej emocjonującego przewrotu, jeśli będziemy zwracać uwagę tylko na siebie, a nie na innych, dziennikarska praca pójdzie na marne.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.no/2013/02/i-ktos-rzuci-za-nim-zdechego-psa.html
"Zwolennicy praw zwierząt często mówią, że stosunek ludzi do zwierząt odzwierciedla poziom naszej cywilizacji. Jean Rolin w swojej fascynującej książce daje dowody na coś więcej: stosunek do zwierząt, a zwłaszcza psów, odzwierciedla stopień spójności wspólnoty, jej harmonię, wewnętrzny spokój lub przeciwnie - rozpad struktur i więzi. Życie psów "feralnych", czyli...
więcej mniej Pokaż mimo to2011
2015
Pewnie nie powinnam pisać opinii, bo nie przeczytałam książki w całości. Stwierdziłam po prostu, że szkoda na nią czasu. "Chiny od A do Z" napisało dwóch couchsurferów i jest to w zasadzie zapis ich perypetii w trakcie podróży okraszony kilkoma ciekawostkami. O ile ktoś nie zamierza korzystać z couchsurfingu w Chinach, zapewne niespecjalnie mu się ta publikacja przyda. Autorzy przeżywają przygody, jakie przydarzają się większości osób, które spędzają wakacje w dość odległym kulturowo miejscu, na co oczywiście nakłada się nieznajomość języka. I tak nie mogą się dogadać albo zamawiają jedzenie na chybił trafił. Do tego jest jeszcze trochę ciekawostek rodem z Wikipedii, praktycznych porad i obserwacji na temat różnic kulturowych, niestety dość spłyconych. Pada też kilka zaskakujących stwierdzeń, jak na przykład to, że nie sposób odróżnić tofu od mięsa (może i nie jadłam mięsa od piętnastu lat, ale jednak jakby ktoś podmienił na nie moje tofu, toby zauważyła, a poza tym w dzisiejszych czasach ludzie w Polsce już wiedzą, co to tofu). Wszystkie te informacje ułożono na kształt alfabetu, z tym że niektóre literki mają znaczniej więcej haseł niż inne. Podsumowując, naprawdę mogłam kupić lepszą książkę o Chinach.
Pewnie nie powinnam pisać opinii, bo nie przeczytałam książki w całości. Stwierdziłam po prostu, że szkoda na nią czasu. "Chiny od A do Z" napisało dwóch couchsurferów i jest to w zasadzie zapis ich perypetii w trakcie podróży okraszony kilkoma ciekawostkami. O ile ktoś nie zamierza korzystać z couchsurfingu w Chinach, zapewne niespecjalnie mu się ta publikacja przyda....
więcej mniej Pokaż mimo to2015-06-23
Życie i śmierć w Roppongi
Gatunek true crime zawsze wydawał mi się podejrzany, już sama nazwa przywodzi na myśl krzykliwe nagłówki tabloidów. Takie historie przyciągają uwagę, ale z drugiej strony bazują na dość niskich instynktach i niezdrowej ciekawości. A co chyba najgorsze, sprowadzają ludzie cierpienie do dobrze znanego schematu. Dlatego pewnie w ogóle nie wzięłabym się do lektury książki Richarda Lloyda Parry'ego, gdyby opisywane wydarzenia nie miały miejsca w Japonii, do której mam słabość. Autor udowodnił mi, że na kanwie prawdziwej zbrodni można zbudować fascynujący reportaż, który nie ma nic wspólnego z tanią sensacją.
Ludzie, który jedzą ciemność to opowieść o zaginięciu Lucie Blackman, dziewczyny z angielskiego miasteczka, która najpierw szukała szczęścia w londyńskim City, potem jako stewardessa British Airways, a w końcu w tokijskiej dzielnicy biznesu i nocnych rozrywek Roppongi. To też historia jej mordercy, seryjnego gwałciciela Jojiego Obary. Richard Lloyd Parry przyglądał się sprawie od samego początku jako korespondent dziennika The Times w Japonii i jak sam twierdził, nie dawała mu ona spokoju. Nie z tego powodu jednak nie sposób oderwać się od książki. Parry wykorzystał historię Lucie, żeby pokazać czytelnikom Japonię, jaką udało mu się poznać przez lata pracy. Autor zmierzył się też z całą masą stereotypów, które sprawa Obary tylko umocniła. Po pierwsze musiał wyjaśnić, czym właściwie zajmowała się Lucie w Japonii. Czytelnikom z Zachodu jakoś nie mieściło się w głowie, że ktoś może płacić Europejkom jedynie za rozmowę i przytakiwanie japońskim biznesmenom. Bo to właśnie robiły zagraniczne hostessy. Nocne życie w Tokio okazało się znacznie bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Wycieczka po ulicach Roppongi była chyba najbardziej fascynującą częścią tej opowieści. Sporo miejsca poświęcił też Parry japońskiej policji, starając się dociec przyczyn jej nieudolności i opieszałości. Czy to możliwe, żeby ci pracowicie funkcjonariusze nie mogli poradzić sobie z jednym kryminalistą tylko dlatego, że ten zachowywał się w niestandardowy sposób?
Autor nakreślił naprawdę bogate tło kulturowe, które choć trochę pozwala zagłębić się w mentalność Japończyków. Na szczęście na tyle dobry z niego reporter, że ani na chwilę nie postawił się na miejscu wszystkowiedzącego eksperta od Kraju Kwitnącej Wiśni. A wszyscy, którzy choć trochę więcej czytali o Japonii, wiedzą, że jest to przypadłość, która dopada wielu podróżników już po dwóch tygodniach pobytu. Parry stroni też od osądzania, często podaje dwa możliwe scenariusze wydarzeń i pozostawia wybór czytelnikowi. Z podobną delikatnością opisuje rodzinę Lucie, a zwłaszcza trudne relacje jej skłóconych rodziców. Pokora to ponoć jedna z podstawowych cech dobrego reportera, a Richard Lloyd Parry niewątpliwe ją ma. Książka nie jest jednak całkowicie pozbawiona wad, tempo znacznie spada gdzieś tak po połowie, kiedy zaczynamy uczestniczyć w dość żmudnej pracy oskarżycieli i obrońców i ciągnących się latami procesach. Tutaj autor pozwala też sobie na więcej komentarzy i własnych przemyśleń. Z jednym, szczególnie interesującym, Was zostawię:
"Przycinając etykietkę skrajnym zachowaniom - potwornym, psychopatycznym, "złym" - i umieszczając sprawców owych zachowań w kategorii zupełnie innej, a przez to bezpiecznej, niż ta, do której należą "dobrzy" ludzie, możemy trochę mniej przejmować się złożoności ludzkiej natury i zastanawiać się, na ile każdy z nas w tym czy innym momencie postępuje bezwzględnie i bez skrupułów."
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2015/06/zycie-i-smierc-w-roppongi.html
Życie i śmierć w Roppongi
Gatunek true crime zawsze wydawał mi się podejrzany, już sama nazwa przywodzi na myśl krzykliwe nagłówki tabloidów. Takie historie przyciągają uwagę, ale z drugiej strony bazują na dość niskich instynktach i niezdrowej ciekawości. A co chyba najgorsze, sprowadzają ludzie cierpienie do dobrze znanego schematu. Dlatego pewnie w ogóle nie wzięłabym...
Kupiłam książkę zachęcona po prostu tym, że jest o Włoszech. Niestety przebrnęłam tylko przez kilka początkowych rozdziałów. Mam do niej dwa podstawowe zarzuty:
- Nie jest w żaden sposób odkrywcza, w większości przypadków autor przytacza wiedzę rodem z Wikipedii, no dobrze z wykładu na italianistyce. A co gorsza tak oczywiste fakty jak podział i zjednoczenie Włoch okrasza swoimi zachwytami i uwagami, jakie to niezwykłe. Ja tam nie widzę niczego niezwykłego w rozpadzie państwa na małe księstwa, taki epizod ma w swojej historii większość europejskich państw. Liczyłam, że autor powie mi coś, czego nie wiem, i się przeliczyłam.
- autor ma po prostu fatalny styl, nieudolnie miesza rejestry, robi błędy. A najbardziej irytujące jest to, że próbuję na siłę być fajny. Używa więc młodzieżowych - jego zdaniem - zwrotów, które nijak nie pasują do całości. Pisanie językiem zbliżonym do mówionego jest dziś modne, ale kiedy pomiesza się to ze specjalistycznym słownictwem nabytym na wykładach, efekty są w najlepszym wypadku zabawne, a w najgorszym trudno przez to przebrnąć.
Nie polecam.
Kupiłam książkę zachęcona po prostu tym, że jest o Włoszech. Niestety przebrnęłam tylko przez kilka początkowych rozdziałów. Mam do niej dwa podstawowe zarzuty:
więcej Pokaż mimo to- Nie jest w żaden sposób odkrywcza, w większości przypadków autor przytacza wiedzę rodem z Wikipedii, no dobrze z wykładu na italianistyce. A co gorsza tak oczywiste fakty jak podział i zjednoczenie Włoch okrasza...