Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Nie miałam w życiu zbyt wiele do czynienia z Mrożkiem. W szkole przerabialiśmy fragmenty "Tanga", ale niewiele z tego pamiętam. Sięgnęłam więc po tę niewielkich rozmiarów książkę z ciekawości. Poza tytułowym "Weselem w Atomicach" zbiór zawiera jeszcze kilka innych, równie krótkich opowiadań. Większość ma zaledwie po kilka stron. Wszystkie są napisane w tym samym, charakterystycznym dla autora stylu: przez chwilę wydaje się, że jesteśmy w świecie realnym, ale szybko zdajemy sobie sprawę, że otaczają nas opary absurdu. Trzeba przyznać, że Mrożek ma talent do obrazowania, więc łatwo sobie te scenki wyobrazić. Nie sądzę jednak, żeby te teksty zostały ze mną na dłużej. O większości raczej szybko zapomnę, może poza opowiadaniem "Muchy do ludzi". Nigdy nie myślałam o przemijaniu z punktu widzenia muchy. To była zaskakująca, ale i odkrywcza perspektywa.

Nie miałam w życiu zbyt wiele do czynienia z Mrożkiem. W szkole przerabialiśmy fragmenty "Tanga", ale niewiele z tego pamiętam. Sięgnęłam więc po tę niewielkich rozmiarów książkę z ciekawości. Poza tytułowym "Weselem w Atomicach" zbiór zawiera jeszcze kilka innych, równie krótkich opowiadań. Większość ma zaledwie po kilka stron. Wszystkie są napisane w tym samym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jest to na pewno książka aspirująca do akademickiej, a celem autora nie jest naukowe wyjaśnienie zjawiska prawdy i kłamstwa. To raczej zbiór anegdot z bliższej i dalszej historii dotyczących różnych blagierów, oszustw i zbiorowych halucynacji. Autorowi nie można odmówić daru opowiadania, czyta się to bardzo przyjemnie. Kilka razy szczerze mnie rozbawił, a cała książka w pewien sposób podniosła mnie na duchu. Wygląda bowiem na to, że plotki, jakoby człowiek w dzisiejszych czasach był bardziej niż kiedyś narażony na fałszywe informacje, są znacznie przesadzone.

Nie jest to na pewno książka aspirująca do akademickiej, a celem autora nie jest naukowe wyjaśnienie zjawiska prawdy i kłamstwa. To raczej zbiór anegdot z bliższej i dalszej historii dotyczących różnych blagierów, oszustw i zbiorowych halucynacji. Autorowi nie można odmówić daru opowiadania, czyta się to bardzo przyjemnie. Kilka razy szczerze mnie rozbawił, a cała książka w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To żadne fantasy ani science fiction. To po prostu baśń, która opowiadając nam o bestiach, tak naprawdę opowiada o ludziach. Do tego jest napisana w ten specyficzny dalekowschodni sposób, w którym niczego nie mówi się wprost. Jest w tej opowieści jakieś nieuchwytne piękno, którego nie potrafię nazwać, ale przez które nie mogłam się oderwać.

To żadne fantasy ani science fiction. To po prostu baśń, która opowiadając nam o bestiach, tak naprawdę opowiada o ludziach. Do tego jest napisana w ten specyficzny dalekowschodni sposób, w którym niczego nie mówi się wprost. Jest w tej opowieści jakieś nieuchwytne piękno, którego nie potrafię nazwać, ale przez które nie mogłam się oderwać.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Stroma ścieżka na szczyt

„Nawet jeśli moja opowieść do niczego więcej się nie przyda, to może chociaż posłuży jako zachęta dla innych, którzy zmagają się z trudnościami na tej samej drodze do sukcesu, którą i ja kiedyś podążałam” – tak Lucy Maud Montgomery rozpoczyna swoją autobiografię, która – jak wiele innych jej tekstów – ukazywała się w odcinkach na łamach kanadyjskiego czasopisma w 1917 roku. Pisarka miała wtedy 43 lata. Zdążyła już napisać trzy powieści z cyklu o Ani, „Dziewczę z sadu”, „Historynkę” i „Złocistą drogę”. Jej książki już wówczas były na listach bestsellerów. Sama jednak nie uważała się za wielką gwiazdę, raczej za wyrobnika pióra, którego wysiłku wreszcie zaczęły przynosić owoce.

„Alpejska ścieżka” nie jest publikacją pokaźnych rozmiarów, ma zaledwie sto stron. Niewiele w porównaniu z biografiami i opasłymi dziennikami tej poczytnej autorki. Nie jest to też historia całego życia Maud Montgomery, a jedynie opowieść o tym, jak po latach prób i porażek udało jej się zostać pisarką. Autorka opowiada, co ją inspirowało podczas pisania i jakie lektury ukształtowały ją literacko. Zaczyna od historii jej przodków, którzy przybyli na Wyspę Księcia Edwarda, ale nie przywołuje ich w nudny, kronikarski sposób. Z właściwymi sobie lekkością i humorem opowiada historie z przeszłości, które potem wykorzystywała w swoich książkach. Dużo miejsca poświęca dzieciństwu, które spędziła na farmie dziadków w Cavendish – miejscu, które było pierwowzorem Avonlea. Dla kogoś, kto tak jak ja wychował się na książkach Montgomery, wyłapywania wydarzeń, które zna już z książek, to prawdziwa frajda. Pewnym zaskoczeniem może być fakt, że sama autorka najwięcej miejsce poświęca „Historynce” i że to właśnie ta powieść była jej najbliższa. Wiele wątków z życia Maud wyda się też znajomych wszystkim, którzy czytali cykl o Emilce, choć pierwsza książka z tej serii miała powstać dopiero pięć lat później.

W „Alpejskiej ścieżce” urzeka też dystans do siebie, z którym Montgomery wspomina swoje pierwsze, niezbyt imponujące próby literackie. Opowiadając o dorosłości, często przywołuje fragmenty swoich pamiętników. Uważny czytelnik (albo taki, który ma akurat po ręką „Uwięzioną duszę”) zauważy jednak subtelne różnice pomiędzy tymi samymi wpisami przytaczanymi w „Alpejskiej ścieżce” a dziennikami, które zostały opublikowane już po śmierci autorki. A to zmienia się imię kota, a to okoliczności jakiegoś zdarzenia. Wiadomo, że Montgomery przeredagowywała swoje dzienniki, a my pewnie nigdy się nie dowiemy, która wersja jest bliższa prawdy. Ostatnie dwa rozdziały mogą być najmniej interesujące dla polskiego czytelnika. Autorka opisuje w nich swoją podróż do Szkocji i Anglii śladami poetów i pisarzy, na których tekstach się wychowała. Angielscy twórcy doby romantyzmy nie są w Polsce aż tak powszechnie znani, dlatego przywoływane przez nią utwory raczej nie zrobią takiego wrażenia na polskim czytelnik, jak robiły na samej Maud.

Tym, co jednak najbardziej zaskakuje w tej opowieści, jest fakt, jak wiele porażek musiała przełknąć ta autorka, zanim stała się jedną z najpoczytniejszych pisarek w historii, jak wiele jej tekstów odrzucono i jak wiele czasu musiała spędzić na żmudnym doskonaleniu warsztatu, zanim zaczęła odnosić pierwsze sukcesy. Myślę, że „Alpejska ścieżka” to ważna lektura zwłaszcza dla tych, którzy sami próbują stawiać pierwsze kroki na drodze do literackiej sławy. Ta książka o zachęta. Zachęta, żeby się nie poddawać.

Stroma ścieżka na szczyt

„Nawet jeśli moja opowieść do niczego więcej się nie przyda, to może chociaż posłuży jako zachęta dla innych, którzy zmagają się z trudnościami na tej samej drodze do sukcesu, którą i ja kiedyś podążałam” – tak Lucy Maud Montgomery rozpoczyna swoją autobiografię, która – jak wiele innych jej tekstów – ukazywała się w odcinkach na łamach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka jest dostępna w formie darmowego e-booka na stronie https://ridero.eu/pl/books/pamietnik_arabskiej_ksiezniczki/

Książka jest dostępna w formie darmowego e-booka na stronie https://ridero.eu/pl/books/pamietnik_arabskiej_ksiezniczki/

Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka przeczytana służbowo (robiłam korektę), ale naprawdę mi się podobała. Autorka ma ambicje, żeby tworzyć opowieści z przesłaniem, a bohaterowie na długo zapadają w pamięć. Zakończenie mnie wzruszyło, a zwykle jestem na takie rzeczy odporna. Do tego nie miałam trudnego zadania, bo autorka posługuje się piękną polszczyzną.

Książka przeczytana służbowo (robiłam korektę), ale naprawdę mi się podobała. Autorka ma ambicje, żeby tworzyć opowieści z przesłaniem, a bohaterowie na długo zapadają w pamięć. Zakończenie mnie wzruszyło, a zwykle jestem na takie rzeczy odporna. Do tego nie miałam trudnego zadania, bo autorka posługuje się piękną polszczyzną.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam mieszane uczucia względem tej książki. Z jednej strony czyta się ją bardzo dobrze i można wiele wynieść z lektury, z drugiej autor nie spełnia początkowej obietnicy i tak naprawdę nie opowiada nam o tych dwudziestu wybranych językach, o których miał opowiedzieć. Raczej wykorzystuje je jako pretekst do snucia rozważań na temat języków w ogóle, na przykład rozdział o suahili jest tak naprawdę rozdziałem o afrykańskiej wielojęzyczności.

Mam mieszane uczucia względem tej książki. Z jednej strony czyta się ją bardzo dobrze i można wiele wynieść z lektury, z drugiej autor nie spełnia początkowej obietnicy i tak naprawdę nie opowiada nam o tych dwudziestu wybranych językach, o których miał opowiedzieć. Raczej wykorzystuje je jako pretekst do snucia rozważań na temat języków w ogóle, na przykład rozdział o...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dziennik z podróży do Rosji Robert Capa, John Steinbeck
Ocena 6,7
Dziennik z pod... Robert Capa, John S...

Na półkach:

Uwielbiam powieści Steinbecka, ale jego próba reportażowa okazała się dramatem (i to nie w literackim znaczeniu). Z książki nie dowiadujemy się nic ponadto, że autor ma bardzo naiwną wizję własnego kraju. Same opisy ZSRR bardzo pobieżne. Autor relacjonuje, co widzi, ale nie wgłębia się w żadne osobiste historie czy motywy ludzkich działań. Bardziej jak turysta, niż jak reportażysta. Jedyne ciekawe i zabawne momenty to tak naprawdę opisy funkcjonowania sowieckich hoteli.

Uwielbiam powieści Steinbecka, ale jego próba reportażowa okazała się dramatem (i to nie w literackim znaczeniu). Z książki nie dowiadujemy się nic ponadto, że autor ma bardzo naiwną wizję własnego kraju. Same opisy ZSRR bardzo pobieżne. Autor relacjonuje, co widzi, ale nie wgłębia się w żadne osobiste historie czy motywy ludzkich działań. Bardziej jak turysta, niż jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam mieszane uczucia wobec tej książki. To nie jest tak, że jest źle napisana albo źle się ją czyta, ale to jednak reportaż z tezą. Teza ta brzmi, że kapitalizm ma wielkie ostre zęby, a w Polsce pracuje się źle. Potwierdzanie powyższego to chyba jedyne kryterium doboru opisanych w książce historii, które poza tym wydają się dobrane dość przypadkowo. Wszystko jest przeplatane historiami o losie robotników w żyrardowskiej fabryce i związanej z nią rodzinie autorki, co ma zapewne na celu stworzenie wrażenia pewnej paralelności: współczesna korporacja vs. XIX-wieczna fabryka i tego rodzaju utarte schematy. Ogólnie nie jest źle, ale mogłoby być znacznie bardziej obiektywnie.

Mam mieszane uczucia wobec tej książki. To nie jest tak, że jest źle napisana albo źle się ją czyta, ale to jednak reportaż z tezą. Teza ta brzmi, że kapitalizm ma wielkie ostre zęby, a w Polsce pracuje się źle. Potwierdzanie powyższego to chyba jedyne kryterium doboru opisanych w książce historii, które poza tym wydają się dobrane dość przypadkowo. Wszystko jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Receptą na szczęście ludzi przyszłości u Huxleya jest danie im wszystkiego, czego pragną, i oduczenie ich pragnąć tego, czego mieć nie mogą. A to oznacza także oduczenie ich odczuwania gwałtownych emocji jak strach przed śmiercią czy miłość do drugiego człowieka, bo uczucia prowadzą do gwałtownych i nieobliczanych czynów, a kluczem do społecznego szczęścia jest przecież stabilność. Stabilność i jednakowość. W takim społeczeństwie jednostka stapia się z tłumem, a człowiek powoli przestaje być człowiekiem, nawet nie zauważając, jak staje się wydmuszką.

Ciekawe, że tłumacz w posłowiu do polskiego wydania z 1988 roku uznał wizję Huxleya za nieco anachroniczną. Mnie w 2019 roku już się tak nie wydaje, a coraz bardziej przypomina podobno najszczęśliwsze społeczeństwa świata, w których jednak mnóstwo jest samobójstw, a ludzie często umierają w samotności.

Receptą na szczęście ludzi przyszłości u Huxleya jest danie im wszystkiego, czego pragną, i oduczenie ich pragnąć tego, czego mieć nie mogą. A to oznacza także oduczenie ich odczuwania gwałtownych emocji jak strach przed śmiercią czy miłość do drugiego człowieka, bo uczucia prowadzą do gwałtownych i nieobliczanych czynów, a kluczem do społecznego szczęścia jest przecież...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Podchodziłam do tej książki kilka razy i jakoś nie mogłam się wciągnąć, ale kiedy już wreszcie zaskoczyło, trudno mi było się oderwać. Książka jest perełką już z samego kulturoznawczego punktu widzenia, pokazuje bowiem życie codzienne i dorastanie w egzotycznym dla nas zakątku świata. Nie to jednak czyni ją wyjątkową. Wainaina ma ogromne wyczucie językowe, bawi się językami, miesza ja, tworzy nową jakość. A jeśli kogoś interesują języki wschodniej Afryki, to tym bardziej powinien przeczytać.

PS Wyrazy uznania dla tłumacza, bo chociaż nie zawsze podobały mi się jego wybory, to jednak ta książka musiała być piekielnie trudna do przetłumaczenia.

Podchodziłam do tej książki kilka razy i jakoś nie mogłam się wciągnąć, ale kiedy już wreszcie zaskoczyło, trudno mi było się oderwać. Książka jest perełką już z samego kulturoznawczego punktu widzenia, pokazuje bowiem życie codzienne i dorastanie w egzotycznym dla nas zakątku świata. Nie to jednak czyni ją wyjątkową. Wainaina ma ogromne wyczucie językowe, bawi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niedoceniona książka. Trochę szalona, to fakt, ale wciągająca. Czytając, miałam wrażenie, że fabuła to efekt fascynacji autora brzydotą, tym razem umysłową. Dzięki "Cmentarzowi w Pradze" odkryłam na nowo XIX wiek. To były iście szalone czasy. Fakt, że Eco wrzuca czytelnika do tego kotła, dający mu za jedynego przewodnika antybohatera z amnezją i rozdwojeniem jaźni, z drugiej strony pozwala jednak na świeżo spojrzeć na pewne idee, wierzenia i nurty umysłowe, które z perspektywy XXI wieku już bardzo skostniały albo i obmierzły. Na tyle, żeby coraz trudniej było zrozumieć, skąd się wzięły.

Niedoceniona książka. Trochę szalona, to fakt, ale wciągająca. Czytając, miałam wrażenie, że fabuła to efekt fascynacji autora brzydotą, tym razem umysłową. Dzięki "Cmentarzowi w Pradze" odkryłam na nowo XIX wiek. To były iście szalone czasy. Fakt, że Eco wrzuca czytelnika do tego kotła, dający mu za jedynego przewodnika antybohatera z amnezją i rozdwojeniem jaźni, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam mieszane uczucia do tej książki. Z jednej strony to dobrze napisany i przemyślany reportaż o ważnych dla zwykłych ludzi problemach. Autor zgrabnie podzielił go na tematyczne rozdziały, dotyczące na przykład outsourcingu albo pracy Ukraińców, i poprał historie bohaterów danymi statystycznymi.

Problem jest tylko taki, że ta książka jest bardzo czarno-biała. Pracownik zawsze jest w niej styrany i uciśniony, a pracodawca to zły kapitalista z wielkim brzuchem i ostrymi zębami rodem z XIX-wiecznych karykatur. Autor chętnie wspomina na przykład o karach, jakie czekają nieuczciwych pracodawców w wielu europejskich krajach (w tym na przykład skandynawskich), ale jakoś zapomina wspomnieć o ułatwieniach, jakie mają tam przedsiębiorcy, o tym na przykład że w wielu miejscach państwo pomaga odzyskać należności za niezapłacone faktury od nieuczciwego kontrahenta i nie wymaga zapłaty podatku i składek do czasu, aż przedsiębiorca tych pieniędzy nie otrzyma.

Wszystko tu jest takie jednoznaczne. Na przykład umowy cywilnoprawne zawsze są śmieciowe. Nie neguję, że często wykorzystuje się je w nieuczciwy sposób i daje osobom, które de facto pracują na etat. Ale przecież jest mnóstwo sytuacji i branż, w których takie umowy to najlepsze rozwiązanie dla obu stron. Autor też zapewne, żeby wydać książkę, nie został nagle pracownikiem Wydawnictwa Czarne, tylko podpisał stosowną umowę cywilnoprawną. Nie podoba mi się ta tendencja do upraszczania rzeczywistości i wylewania dziecka z kąpielą.

Mam mieszane uczucia do tej książki. Z jednej strony to dobrze napisany i przemyślany reportaż o ważnych dla zwykłych ludzi problemach. Autor zgrabnie podzielił go na tematyczne rozdziały, dotyczące na przykład outsourcingu albo pracy Ukraińców, i poprał historie bohaterów danymi statystycznymi.

Problem jest tylko taki, że ta książka jest bardzo czarno-biała. Pracownik...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę dobrze się czyta, a autorka ma talent do pisania, więc z technicznego punktu widzenia niczego nie można temu reportażowi zarzucić. Problemem jest jednak tendencyjny dobór bohaterów pod gotową tezę. Z jednej strony autor ma prawo dobrać sobie rozmówców według uznania, z drugiej z książki bije przez to taki stereotypowy i uproszczony obraz rzeczywistości. Jak ktoś jest z prowincji, to z miejsca musi być też z biednej rodziny, w której wszyscy pracują fizycznie i nie czyta się książek. A jak jest z Warszawy, to musi być intelektualistą albo chociaż pracownikiem korporacji. Nie dziwię się, że książka zebrała trochę negatywnych opinii, bo nie wszyscy się na taki czarno-biały obraz rzeczywistości zgodzą.

Sama podeszłam do książki dość osobiście, bo w końcu powinna być o mnie i o moich znajomych, też jesteśmy trzydziestolatkami z małych miejscowości w Warszawie. I niektóre problemy bohaterów rzeczywiście były realne (np. kto zaopiekuje się rodzicami na starość, skoro my jesteśmy tutaj, a oni tam), ale tak naprawdę większość rozterek wydała mi się dość egzotyczna. Nie rozumiem całego tego wyobcowania i kompleksów. Nie rozumiem, czemu miałabym tęsknić za miejscem, z którym łączą mnie tylko coraz bardziej niewyraźne wspomnienia z czasów szkolnych, albo czuć się obco w miejscu, w którym spędziłam całe dorosłe życie, studia i dotychczasowe życie zawodowe, w którym mam wszystkich przyjaciół i w którym założyłam rodzinę? Albo czego miałabym się wstydzić? Że moja mama robi błędy językowe? Akurat zawodowo zajmuję się poprawianiem błędów i wiem, że robią je niemal wszyscy, także wykształceni i z dużych ośrodków. Nie mówię, że bohaterowie nie mają prawa czuć się tak, jak się czują, ale na pewno nie jest to uniwersalne doświadczenie pokoleniowe.

Książkę dobrze się czyta, a autorka ma talent do pisania, więc z technicznego punktu widzenia niczego nie można temu reportażowi zarzucić. Problemem jest jednak tendencyjny dobór bohaterów pod gotową tezę. Z jednej strony autor ma prawo dobrać sobie rozmówców według uznania, z drugiej z książki bije przez to taki stereotypowy i uproszczony obraz rzeczywistości. Jak ktoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W pewien sposób odkrywcza i dająca do myślenia, ale jednak wiele rzeczy się powtarza.

Dodatkowy minus za błędy językowe: dużo kalek z angielskiego plus takie kwiatki, jak ciężki orzech do zgryzienia czy pełnienie roli. W małym i ubogim wydawnictwie do wybaczenia, ale PWN powinien postarać się bardziej.

W pewien sposób odkrywcza i dająca do myślenia, ale jednak wiele rzeczy się powtarza.

Dodatkowy minus za błędy językowe: dużo kalek z angielskiego plus takie kwiatki, jak ciężki orzech do zgryzienia czy pełnienie roli. W małym i ubogim wydawnictwie do wybaczenia, ale PWN powinien postarać się bardziej.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dużo interesujących faktów, ale nie czyta się z wypiekami na twarzy.

Dużo interesujących faktów, ale nie czyta się z wypiekami na twarzy.

Pokaż mimo to

Okładka książki Jak nie umrzeć przedwcześnie. Cała prawda o zdrowym żywieniu Michael H. Greger, Gene Stone
Ocena 8,3
Jak nie umrzeć... Michael H. Greger, ...

Na półkach:

Jakiś czas temu z powodów służbowych musiałam sprawdzić statystyki umieralności w Polsce. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Niby wszyscy słyszeliśmy o epidemii chorób cywilizacyjnych, ale jakoś do tej pory nie zdawałam sobie sprawy ze skali problemu. Obecnie większość Polaków umiera na choroby, które sami u siebie wywołali, bo choroby cywilizacyjne to właśnie te, które rozwijają się na sutek nieodpowiedniej diety i niezdrowego stylu życia. Skoro więc o tym wiemy, czemu wciąż popełniamy zbiorowe samobójstwo? Winny jest brak edukacji, lenistwo czy może jakieś czynniki kulturowe, które każą nam trzymać się niezdrowych zwyczajów tylko dlatego, że to zwyczaje? Jeśli tylko to pierwsze, bardzo pomocna może okazać się książka doktora Michaela Gregera Jak nie umrzeć przedwcześnie.

Książka jest wyczerpującym i napisanym prostym językiem podsumowaniem stanu badań nad chorobami zabijającymi dziś większość mieszkańców krajów zachodnich. Publikacja powstała w warunkach amerykańskich, ale naprawdę niewiele nam do tych standardów brakuje. Obecnie ponad 46% Polaków umiera na choroby układu krążenia. Prawie połowa! Dziś wiemy już, że takie choroby jak choroba wieńcowa są niemal całkowicie odwracalne, ale jeszcze pół wieku temu uważano je za wyrok. We wstępie do książki autor przytacza historię swojej babki, która usłyszała taki wyrok śmierci w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Jej choroba wieńcowa była już tak zaawansowana, że poruszała się na wózku. Rodzina dowiedziała się jednak o eksperymentalnym programie leczenia doktora Pritikina i wysłała babcię na leczenie do jego kliniki. Po kilku miesiącach kobieta wyszła stamtąd na własnych nogach i dożyła dziewięćdziesięciu sześciu lat. Na czym polegała ta cudowna metoda? Na diecie złożonej z warzyw i owoców oraz codziennym ruchu. Obecnie naukowcy wiedzą już, że choroba wieńcowa jest odwracalna w większości przypadków. Wcale nie musimy z jej powodu dostawać zawałów i udarów. A mimo to wciąż prawie połowa Polaków umiera na serce. Doktor Greger nie wchodzi w rozważania, dlaczego tak się dzieje, po prostu przytacza fakty. Gdybym jednak miała zgadywać, pewnie postawiłabym na połączenie szumu informacyjnego z uwarunkowaniami kulturowymi (na naszym podwórku w postaci świętości schabowego). Niby wszyscy wiemy, że wysoki cholesterol prowadzi do chorób serca i że jedynym źródłem cholesterolu w diecie są pokarmy pochodzenia zwierzęcego. Najprościej byłoby je po prostu odstawić. Ludzka wątroba produkuje co prawda trochę potrzebnego nam cholesterolu, ale nie w takich ilościach, żeby nas zabić. Nadmiar pochodzi z wątrób innych zwierząt i trafia do naszych organizmów na talerzu. Ale spróbujcie przekonać do tego moją mamę! „Ale przecież wszyscy tak jedzą". „To co ja mam niby jeść?" Na to nakłada się jeszcze szum informacyjny. Nasze wykształcenie w większości nie pozwala nam na odróżnienie wiarygodnych naukowych informacji od plotek i pogłosek, a w internecie nie brakuje różnych znachorów, którzy na problemy z cholesterolem zalecają jedzenie... większych ilości cholesterolu. Nie wspominam już nawet o rożnych krążących gusłach, które nigdy nawet nie leżały w okolicach nauki, jak na przykład dość powszechne wśród niektórych mężczyzn przekonanie, jakoby mężczyzna musiał jeść mięso, bo inaczej zapewne zanikną mu genitalia (co jest w sumie zabawne, bo akurat problemy z krążeniem najszybciej odbijają się właśnie na tej części ciała). W efekcie lwia część pacjentów, zamiast przejść na dietę, wybiera przyjmowanie statyn, które są mało skuteczne, a do tego mają cały szereg nieprzyjemnych działań ubocznych.

Zabójcą numer dwa Polaków są nowotwory i to wcale nie jakieś tam rzadkie, a te najbardziej powszechne: rak płuc, piersi, prostaty i jelita grubego. Razem z innymi nowotworami odpowiadają za jedną czwartą zgonów w Polsce. Razem z chorobami serca to już ponad 70% wszystkich zgonów. Te powszechne nowotwory są już dość dobrze przebadane, a ich związek z dietą i stylem życia znany nauce. Wszak w Trzecim Świecie prawie nikt na nie nie umiera. Wyobrażacie sobie, jakby nagle w Polsce zaczęło umierać o 70% mniej osób? Zakłady pogrzebowe masowo by plajtowały. Na ich szczęście statystyczny Polak wciąż robi wszystko, żeby nie zostawić grabarzy bez zajęcia. Tym czterem najpowszechniejszym typom nowotworów doktor Greger również poświęcił osobne rozdziały książki. Nie od dziś wiadomo, że palenie powoduje raka płuc (a tak naprawdę raka wszystkiego, bo dym papierosowy jest tak silnym oksydantem, że wpływa na nowotworowienie komórek w zasadzie w całym ciele, a nie tylko w płucach). Kiedy jednak kilka lat temu Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła, że czerwone i przetworzone mięso jest potencjalnie rakotwórcze, większość polskich mediów zareagowała na to milczeniem zapewne w obawie przed miłośnikami schabowego. A trzeba zaznaczyć, że Światowa Organizacja Zdrowia jest jednak dość kostyczną instytucją i wciąga do swoich zaleceń jedynie dobrze ugruntowane w nauce odkrycia. Ja słyszałam już o tym dawno temu, ale doktorowi Gregerowi i tak udało się mnie zaskoczyć. Myślałam bowiem, że zagrożenie występuje tylko, gdy jemy mięso. Okazuje się jednak, że substancje powstające na skutek ścinania się białka podczas smażenia i grillowania są na tyle toksyczne, że mogą nam zaszkodzić, nawet kiedy tylko je wdychamy. Badania wykazały, że ludzie mieszkający nad restauracjami dużo częściej zapadają w związku z tym na raka płuc. Już nigdy nie będę miała oporów, żeby zwrócić uwagę grillującemu przed oknem sąsiadowi. Rok jelita grubego jest już w książkach o odżywianiu niemal symbolem Ameryki. W tej konkurencji wcale nie jesteśmy już tak bardzo w tyle, nowotwór ten jest trzecim najczęściej występującym nowotworem u mężczyzn i drugim u kobiet w Polsce. Bezpośrednią przyczyną tej choroby jest dieta obfitująca w tłuste, ciężkostrawne i przetworzone pokarmy, których trawienie zbyt obciąża właśnie jelito grube. Z najpowszechniejszych nowotworów pozostają jeszcze rak piersi i prostaty. Wokół tego pierwszego zrobiło się głośno kilka lat temu, kiedy to Angelina Jolie usunęła sobie profilaktycznie obie piersi, ponieważ jest nosicielką genu sprzyjającego tej chorobie. Dziś test na obecność genu BRCA można sobie zrobić za kilkaset złotych. W całej tej dyskusji o genetyce pominięto jednak ważną informację, że taki gen wcale nie musi zostać aktywowany. Do tego potrzeba odpowiednich warunków i odpowiednio grubego portfela, bo znów w krajach Trzeciego Świata ta choroba niemal nie występuje. Za najsilniejszą broń przeciwko rakowi piersi uważa się dziś umiarkowanie w jedzeniu i picu (naprawdę, alkohol zwiększa ryzyko tej choroby), duży udział zieleniny i błonnika w diecie oraz ruch. Podobnie rzecz ma się z rakiem prostaty. Coraz więcej mówi się też związkach tej choroby z wysokim spożyciem mleka krowiego, a konkretnie z zawartym w nim insulinopodobnym czynnikiem wzrostu.

O jakich jeszcze chorobach pisze doktor Greger? Pozostałe rozdziały są poświęcone chorobom mózgu, infekcjom, cukrzycy, nadciśnieniu, chorobom wątroby i nerek, depresji oraz chorobie Parkinsona. Dla mnie szczególnie interesujący był rozdział poświęcony śmierci z powodów jatrogennych, czyli na skutek powikłań po leczeniu albo w efekcie niepożądanych działań leków. Na pewno na długo pozostanie mi w pamięci wiadomość, że zdarzają się przypadki zapalenia się gazów i wybuchu jelita w czasie kolonoskopii. Okazuje się, że nawet do profilaktyki trzeba podchodzić z umiarem. Przeczytałam już w życiu kilka książek o zdrowiu i odżywianiu, ale muszę przyznać, że Jak nie umrzeć przedwcześnie jest chyba najrzetelniej przygotowaną i uporządkowaną z nich. Autor dawkuje informacje w odpowiednich ilościach, a dociekliwym pozostawia –bagatela – dwieście stron przypisów do badań klinicznych. Doktor Greger nie kończy jednak swojej opowieści na chorobach.

No bo czym jest właściwie ta zdrowa dieta, o której ciągle tyle słyszymy? Z mediów i internetu docierają do nas szczątkowe i czasem sprzeczne informacje. W drugiej części książki autor stara się je uporządkować i podać tak, żebyśmy już więcej się w tym nie pogubili. Poszczególne grupy produktów oznacza według modelu sygnalizacji świetlnej. Zielone światło daje wszystkim nieprzetworzonym produktom roślinnym, które możemy jeść w dowolnych ilościach. Po produkty spod żółtego światła możemy sięgać czasem (w tej kategorii znalazły się przetworzone produkty roślinne i nieprzetworzone zwierzęce), bo lepiej zjeść porcję warzyw polanych niezbyt zdrowym sosem niż nie zjeść ich wcale. Natomiast od produktów spod znaku czerwonego światła powinniśmy się trzymać z daleka. W tej grupie znalazły się wysoko przetworzone produkty roślinne i przetworzone produkty zwierzęce. Cenny dla czytelnika może się też okazać codzienny tuzin, czyli lista produktów tak zdrowych, że warto je jeść codziennie. Znalazły się na niej rośliny strączkowe, owoce jagodowe i inne owoce, warzywa kapustowate, zielenina, inne warzywa, siemię lniane, orzechy, przyprawy, produkty pełnoziarniste, napoje (najlepiej woda) i... aktywność fizyczna. Najbardziej w tej części książki spodobało mi się jednak uzmysłowienie czytelnikowi, jak zdrowe są warzywa. Niby wszyscy wiemy, że są, ale jakoś tak sobie tego nie wyobrażamy. Kiedy jednak ktoś mi mówi, że antyoksydanty zawarte w oregano są tak silne, że mogą chronić DNA komórki przed promieniowaniem radioaktywnym (przynajmniej w laboratorium), w głowie zapala mi się lampka. W naszych organizmach toczy się nieustanna walka między oksydantami, które powodują starzenie się komórek i uszkodzenia DNA (a w efekcie także nowotwory) z powstrzymującymi ten proces antyoksydantami. Jeśli zaprzęgniemy do tej walki tak potężne antyoksydanty jak choćby kurkuma, zioła czy jagody jesteśmy na wygranej pozycji.

Autor stara się też prostować dietetyczne mity, nawołując przy tym do zdrowego rozsądku. Wielu ludzi na przykład boi się jeść warzyw, ponieważ te zawierają pestycydy. Szkodliwość pestycydów nie jest jednak aż tak duża jak korzyści płynące z jedzenia warzyw i owoców. Poza tym jedzenie produktów mięsnych naprawdę nie jest najlepszym sposobem na ich uniknięcie. Zwierzęta też przecież jedzą te warzywa, a pestycydy i metale ciężkie mają tę właściwość, że kumulują się w mięśniach. U zwierząt hodowlanych kumulują się tam miesiącami, czasem latami, a do tego dochodzą jeszcze inne szkodliwe substancje dodawane do pasz i później w procesie produkcji. Całkiem sporo pestycydów spływa też do mórz. Badania wykazały, że filet z łososia może ich zawierać nawet ponad dwadzieścia rodzajów. Długo można by jeszcze opowiadać, bo książka nie należy do najcieńszych. Niemniej chyba nie ma osoby, której bym jej nie poleciła. Przeczytanie Jak nie umrzeć przedwcześnie może naprawdę uratować życie, a na pewno pozwoli krytycznie spojrzeć na swoją dietę i zmusi do zadania sobie pytania: czy ja aby nie popełniam cichego samobójstwa?

https://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2017/07/jak-nie-umrzec-za-wczesnie-i-w-gupi.html

Jakiś czas temu z powodów służbowych musiałam sprawdzić statystyki umieralności w Polsce. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Niby wszyscy słyszeliśmy o epidemii chorób cywilizacyjnych, ale jakoś do tej pory nie zdawałam sobie sprawy ze skali problemu. Obecnie większość Polaków umiera na choroby, które sami u siebie wywołali, bo choroby cywilizacyjne to właśnie te, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z pamiętnika XIX-wiecznej guwernantki

Chyba wyrosłam już z XIX-wiecznych powieści dla panien z dobrych domów. Gdybym sięgnęła po "Agnes Grey" kilkanaście lat temu, pewnie byłabym zachwycona. Dziś doczytałam książkę do końca tylko ze względu na piękną angielszczyznę autorki. Anne, najmniej znana z sióstr Brontë, korzystała podczas tworzenia fabuły z własnych przeżyć i wspomnień, przez co z miejsca zaczęłam jej współczuć. Nie żeby los XIX-wiecznej angielskiej guwernantki był tak straszny, uderzyło mnie po prostu, jak mały był ten świat. Jego klaustrofobiczność jest przytłaczająca.

Agnes spędziła większość życia z rodzicami i siostrą. I tylko z nimi. Za edukację dziewczynek odpowiadała matka pochodząca z arystokratycznej rodziny, ale wydziedziczona na skutek mezaliansu. Skromny wikt zapewniał ojciec, wiejski pastor. I choć dom opisywany jest jako oaza miłości i bezpieczeństwa, Agnes wiodła w nim niemal pustelniczy żywot. Kiedy dziewczyna dorosła, postanowiła wspomóc finansowo rodziców i podjęła się jedynego dostępnego dla niej zajęcia, czyli roli guwernantki dzieci z zamożnych domów. O ile jednak jej uczniom płci męskiej przekazywana przez Agnes wiedza mogła się jeszcze do czegoś przydać, starsi chłopcy byli w końcu zwykle wysyłani do szkół z internatem w celu dalszej edukacji, a w przyszłości mieli też zarządzać rodzinnym majątkiem, o tyle pannom była całkowicie zbędna. Dziewczęta uczyły się rachunków, geografii, rysunku, gry na instrumentach i języków obcych, żeby nigdy tych umiejętności nie użyć i nie opuszczać zbyt często rodzinnej posiadłości. Chociaż znajomość języków mogła się jeszcze przydać do czytania książek i zabijania nudy, i tak jedynym naprawdę istotnym wydarzeniem w życiu młodej damy było zamążpójście i urodzenie syna. Oczywiście dobrze sytuowane kobiety były w o niebo lepszej sytuacji od wieśniaczek, mieszkały w wygodnych domach i jadały do syta. Niemniej od ich stylu życia wieje takim marazmem, że umycie toalety wydaje się przy tym ekscytującą przygodą.

Ale wróćmy do Agnes. W pierwszym z domów bohaterka trafia na sztywnych i przekonanych o własnej wyższości rodziców z trójką rozpieszczonych, złośliwych dzieci o psychopatycznych zapędach, które doskonale zdają sobie sprawę, że guwernantka nie ma nad nimi żadnej władzy. Najgorszy jest chyba najstarszy z podopiecznych. Chłopiec lubi w wolnych chwilach wyrywać pisklętom skrzydełka i znęcać się na różnymi innymi małymi zwierzątkami. Rzecz niepokojąca nawet w czasach, w których polowanie uważano za najbardziej nobilitujący ze sportów. W drugim z domów jest tylko trochę lepiej. Tutaj podopiecznymi Agnes są nieco starsze, ale za to dość puste i nastawione materialistycznie do życia dziewczęta. Tym sposobem guwernantka wiedzie jeszcze bardziej pustelnicze życie niż w rodzinnym domu.

Obraz arystokracji jest w Agnes Grey aż nazbyt wyraziście negatywny. Autorka tworzy tu wyraźny, niemal czarno-biały podział. Po jednej stronie są zepsuci i zadufani w sobie bogacze, po drugiej biedni, ale uczciwi ludzie, czyli rodzina Agnes. Za ich pomocą Anne Brontë szkicuje obraz idealnego społeczeństwa złożonego z ciężko pracujących, religijnych i hołdujących jedynie przymiotom ducha ludzi. W pewnym sensie można tę książkę traktować jako wezwanie do odnowy moralnej, bo raczej nie jako opis rzeczywistego stanu rzeczy. Historia uczy raczej, że i biedni miewali swoje za uszami. Pomimo tego dydaktyzmu "Agnes Grey" jest warta przeczytania, choćby tylko po to, żeby docenić daną nam wolność wyboru i nacieszyć się nieco bardziej wyszukanym językiem angielskim.

http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2017/04/z-pamietnika-xix-wiecznej-guwernantki.html

Z pamiętnika XIX-wiecznej guwernantki

Chyba wyrosłam już z XIX-wiecznych powieści dla panien z dobrych domów. Gdybym sięgnęła po "Agnes Grey" kilkanaście lat temu, pewnie byłabym zachwycona. Dziś doczytałam książkę do końca tylko ze względu na piękną angielszczyznę autorki. Anne, najmniej znana z sióstr Brontë, korzystała podczas tworzenia fabuły z własnych przeżyć i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na salonach i w rynsztokach II Rzeczpospolitej

Książki Kamila Janickiego polecało mi już kilka osób, raz były to Kobiety dyktatorów, innym razem Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Co ciekawe, osób polecających nie podejrzewałabym o jakieś szczególne zainteresowanie tematami historycznymi. Seria podobno nieźle się też sprzedała. Wiedziona ciekawością zapisałam się więc w dość długiej bibliotecznej kolejce i kiedy zdążyłam już całkowicie o całej sprawie zapomnieć, dostałam powiadomienie, że czeka na mnie książka Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Historie prawdziwe.

Na początku warto zaznaczyć, że tytuł kłamie. Nie wszystkie bohaterki wywodzą się z wyższych warstw społecznych, a historie nie są takie do końca prawdziwe, o czym informuje sam autor. Bardziej adekwatnym tytułem byłyby fabularyzowane historie najgłośniejszych procesów kryminalnych z udziałem kobiet w II RP. Na łamach książki znalazły się opowieści o księżniczce Woronicekiej, która zastrzeliła uchylającego się od ślubu narzeczonego, stręczycielce Genzlerowej, pewnej szantażystce z Poznania, tkaczce Zajdlowej, która zabiła własną córkę, a jej ciało utopiła w wychodku, parającej się niezbyt skuteczną płatną protekcją sędzinie Parylewiczowej i jej wspólniczce żydowskiej przekupce Fleischerowej oraz o zagadkowej śmierci pewnego warszawskiego inżyniera, o którą oskarżono jego własną siostrę. Autor pominął chyba najbardziej znaną tego typu historię z dwudziestolecia międzywojennego, czyli proces Rity Gorgonowej, choć wspomina o niej w prologu. Trzeba przyznać, że Janicki nie miał wcale łatwego zadania. Część dokumentacji sądowej przepadła bowiem później w wojennej zawierusze, a gazety z tamtego okresu dość często drukowały niesprawdzone plotki, przez co ciężko na nich polegać. Wybrnął z tego przez dodawanie w niektórych momentach fabularyzowanych elementów lub podawanie kilku możliwych wersji zdarzeń. Można by się oczywiście kłócić, czy historykowi tak przystoi i czy nie powinien się trzymać faktów. Z perspektywy czytelnika efekt jest jednak zadowalający, bo Upadłe damy... naprawdę dobrze się czyta.

Same przedstawione w książce historie nie są aż tak ciekawe i niewiele różnią się od tych opisywanych dziś w tabloidach. Ponadto część bohaterek nie grzeszy inteligencją, a inne wydają się dość nijakie. Gdyby Janicki ograniczył się tylko do ich opisu, raczej nie mógłby liczyć na komercyjny sukces. Autor całkiem sprawnie przemyca jednak do swoich opowieści ducha epoki, a prawdziwym bohaterem książki wydają się przedwojenna prasa i kondycja społeczeństwa II Rzeczpospolitej. Oto jesteśmy w czasach, w których rodzą się mass media, jakie znamy dziś. I nie jest to wcale komplement. Reporterzy gonią za sensacją, opisują najbardziej intymne szczegóły, nie sprawdzają źródeł i robią to rozmyślnie, bo wiedzę, że tylko tak mogą zwiększyć sprzedaż tytułu. Prasę trudno też nazwać niezależną, bo jeśli jakiś tytuł nawet nie jest organem partyjnym, i tak prezentuje określony zestaw poglądów i próbuje naginać do nich rzeczywistość. Nie najlepiej wypadają też międzywojenne elity. Wydaje się, że niemal każdy ma tu jakieś drugie życie i coś do ukrycia. Choć dużo mówi się o moralności, jej praktykowanie zostawia się masom. Masy natomiast szukają taniej podniety w postaci choćby właśnie głośnych procesów sądowych.

Klimat epoki chyba najlepiej oddaje historia szantażystki Marii Lewandowskiej, która - choć pochodziła z bogatego domu - dla żartu lub rozgłosu wysyłała zamożnym i szanowanym obywatelom Poznania anonimy z prośbą o konkretną sumę pieniędzy w zamian za milczenie na temat romansu, który miał łączyć nadawczynię listu z jego odbiorcą. Cóż, nie tak dziwne wiadomości zdarza się ludziom wysyłać, o czym przekonaliśmy się najdobitniej dopiero wtedy, kiedy na świecie pojawił się internet. W tej historii zabawne (a może tragiczne) jest jednak to, że większość owych szanowanych obywateli wolała na wszelki wypadek zapłacić nawet bez dowiadywania się, z kim w ogóle mają przyjemność. Pouczająca jest też historia sędziny Parylewiczowej. Wielu chciałoby dziś wierzyć, że tendencje do korupcji zostały w polskie społeczeństwo wtłoczone przez zgniły aparat państwowy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Nic z tych rzeczy! Szepnięcie słówka w czyimś imieniu przez wysoko postawioną osobę było w II RP rzeczą tak naturalną, że jeden z takich interwencyjnych listów pani Parylewiczowej dołączono nawet do oficjalnych akt w pewnej sprawie kryminalnej. Choć pani sędzina wykazywała się w swoich działaniach gracją na miarę słonia w składzie porcelany, uprawiała swój korupcyjny proceder ładnych parę lat, zanim ktoś w ogóle wpadł na to, że takie działanie może mieć znamiona przestępstwa. Ale nawet po aresztowaniu nie bardzo było wiadomo, z jakiego paragrafu ją sądzić, bo polski kodeks karny w ogóle o płatnej protekcji nie wspominał. Podsumowując, Upadłe damy II Rzeczpospolitej udowadniają, że XX-lecie międzywojenne w Polsce było piekielnie interesującą epoką, ale na pewno nie tak chlubną, jak wielu chciałoby ją dziś widzieć.

http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2017/03/na-salonach-i-w-rynsztokach-ii.html

Na salonach i w rynsztokach II Rzeczpospolitej

Książki Kamila Janickiego polecało mi już kilka osób, raz były to Kobiety dyktatorów, innym razem Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Co ciekawe, osób polecających nie podejrzewałabym o jakieś szczególne zainteresowanie tematami historycznymi. Seria podobno nieźle się też sprzedała. Wiedziona ciekawością zapisałam się więc w dość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świat wykreowany przez autorkę jest momentami wybrakowany, a zwroty akcji dość często nielogiczne, a mimo to książka wciąga. Duży plus za główną bohaterkę z charakterem. Słowem, książka z gatunku guilty pleasure.

Świat wykreowany przez autorkę jest momentami wybrakowany, a zwroty akcji dość często nielogiczne, a mimo to książka wciąga. Duży plus za główną bohaterkę z charakterem. Słowem, książka z gatunku guilty pleasure.

Pokaż mimo to