-
Artykuły
Plenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2 -
Artykuły
W świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać1 -
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant6
Biblioteczka
2018-06-10
2014-12-28
2014-08-23
Hej, Wielki Bracie! Widzisz mnie? Słyszysz mnie? Szpiegujesz mnie? Chcę się przed tobą ukryć, ale nawet mój umysł jest więzieniem. Mam cię dość, ale jednocześnie kocham cię najbardziej na świecie. I wiesz co, nigdy mnie nie złamiesz. Dziwne, szalone? A jednak tak kształtowały się moje myśli po przeczytaniu jednej z najbardziej znanych powieści Georga Orwella „Rok 1984”. Jest to historia, która namieszała mi w głowie i kazała mi zadawać pytania: co by było gdyby Zimna Wojna skończyła się inaczej? Może demokracja i liberalizacja gospodarki zostałaby zdeptana przez bolszewizm i socjalizm? Kto wie? Z drugiej strony wizja Orwella jest straszna, ale wcale nie tak bardzo abstrakcyjna. Jedno jest pewne, władza jest siłą, a wolność nawet pozorna, może stać się niewolą.
O czym tak naprawdę jest ta książka? W głównej mierze opowiada historię antyutopijnego świata, składającego się z trzech państw – supermocarstw. Każde państwo jest jednym organizmem, który oddzielony jest od pozostałych żelazną kurtyną (skojarzenia z stalinizmem i bolszewizmem są jak najbardziej na miejscu!). Orwell buduje świat na zgliszczach II wojny światowej i Zimnej Wojny, władzom więc przyświecają idee socjalistyczne, trwa wyścig zbrojeń i prace nad bombami atomowymi. Jednak autor idzie o krok dalej i tworzy świat władzy totalitarnej. Nie ma w nim miejsca na wolność jednostki, ani tym bardziej na wolność myśli, panuje głód i nędza, gdyż państwo ma monopol na wszystkie dobra, w tym na informacje.
Kto w takim razie rządzi takim państwem? Wydaje się, że Wielki Brat, którego oczy patrzą na obywateli z każdego plakatu. Jednak … nic bardziej mylnego. Wielki Brat jest tylko ideą podsycaną przez jego wyznawców, a więc Partię. Partia ma siłę i władzę, a co najważniejsze zarządza wszystkimi informacjami. U mnie na studiach ekonomicznych uczy się, że informacja jest najważniejsza. Orwellowska Partia coś o tym wie. Trzymając w garści wszelkie informacje sterują opinią publiczną. Wniosek jest jeden, słowa Partii zawsze są świętością!
Akcja książki dzieje się w Wielkiej Brytanii i opowiada historię 39-letniego pracownika Zewnętrznej Partii, Winstona Smitha. Pracuje w Ministerstwie Prawdy (w rzeczywistości nazwa powinna brzmieć Ministerstwo Kłamstwa), gdzie zajmuje się sterowaniem informacją. Zmienia przeszłość, wymazuje ludzi z gazet – praca jak praca. Winston jednak jest jednym z niewielu ludzi, którzy nie dają się omamić wszędobylskiej propagandzie. Widzi bród i ubóstwo (mimo że Ministerstwo Obfitości, czytaj Głodu twierdzi, że ludzie żyją w dostatku), dostrzega kłamstwo Partii, wątpi w istnienie Wielkiego Brata, słowem popełnia myślozbrodnię! W świecie Orwella myśli należą do Partii i nikt nie jest w stanie ich ukryć. Ludzie 24/7 są inwigilowani, i to nawet podczas snu! Trzeba być, albo bardzo głupim, albo bardzo zdolnym aktorem, by zachować własne myśli dla siebie, czyli być po prostu mistrzem dwójmyślenia! Orwell tłumaczy to tak: trzeba umieć kłamać z premedytacją i równocześnie wierzyć, że twoje kłamstwo jest prawdą.
Największą zaletą tej historii jest jej język. Autor dosyć dokładnie konstruuje nowy twój językowy zwany nowomową. Stąd mamy takie zbitki wyrazowe jak myślozbrodnia i dwójmyślenie. Jednak w książce znajduje się ich o wiele więcej, nawet zasady gramatyki, które zostały opisane w aneksie! Prostota tego języka zadziwia i pokazuje jak za pomocą mowy ogranicza się zdolność do formułowania własnych opinii, a więc ucina się możliwość buntu. Jest to jedyny język, który zamiast się rozrastać, traci codziennie kolejne słowa. I to wszystko pod patronatem angsocu – angielskiego socjalizmu, ustroju Partii!
Na koniec mogę napisać tylko jedno – POLECAM! Myślę, że nie czytałam jeszcze takiej książki, której wizja świata tak bardzo, by mną poruszyła. I co najważniejsze, autor wcale nie tworzy futurystycznej antyutopii – bazuje przecież na antyutopijnych ideach i filozofiach, który wykształciły się dzięki kapitalizmowi, faszyzmowi, czy kolektywizacji rolnictwa. Państwo Orwella to ludzie nie mający własnych marzeń i myśli, ale realizujący zadania i nadzieje Partii. Tworzą jeden mózg, gdzie wszystko jest wspólne i wszyscy są równi (co oczywiście prawdą nie jest). Stanowią takie owieczki, które idą na rzeź, gdyż tak im się każe. I co najgorsze, bydło/lud jest z tego zadowolony. Można wysnuć z tego jeden i bardzo trafny wniosek:
"Wojna to pokój,
Wolność to niewola,
Ignorancja to siła"!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/08/wielki-brat-patrzy-rok-1984-george.html
Hej, Wielki Bracie! Widzisz mnie? Słyszysz mnie? Szpiegujesz mnie? Chcę się przed tobą ukryć, ale nawet mój umysł jest więzieniem. Mam cię dość, ale jednocześnie kocham cię najbardziej na świecie. I wiesz co, nigdy mnie nie złamiesz. Dziwne, szalone? A jednak tak kształtowały się moje myśli po przeczytaniu jednej z najbardziej znanych powieści Georga Orwella „Rok 1984”....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-24
Rosja. Kraj tysiąca kontrastów. Piękny a zarazem pełen stereotypów. Ciężki do zrozumiana. Niemożliwy do objęcia rozumem … i zarazem tak bliski. Wiele można o nim powiedzieć i wiele można pomyśleć. Nie ma dnia, by ktoś o nim nie wspomniał – przeważnie w negatywnym kontekście. Może jestem wyjątkiem, ale Rosja zawsze mnie fascynowała, jeśli chodzi o skomplikowaną historię, sylwetki carów i tajemniczego Rasputina, po okres komunizmu, socjalistycznych idei i kapitalistycznych zapędów.
Świetnie w ten cały galimatias wpisuje się nowe dzieło rosyjskiego pisarza. Z ręką na sercu muszę przyznać, że trochę się obawiałam jak będzie prezentować się ta książka. Glukhovsky specjalizuje się raczej w mrocznych apokalipsach a nie w prostych opowiadaniach. Jednak w „Witajcie w Rosji” nic proste nie jest. Na każdym kroku groteska miesza się z fantastyką, pokazując, że Rosji nie da się łatwo zaszufladkować.
Glukhowsky napisał bardzo zgrabny zbiór opowiadań dotykających najbardziej popularnych stereotypów. Jest to Rosja w krzywym zwierciadle i nie oszukując się, właśnie w taki sposób cały świat postrzega ten kraj. Nawet sam autor nie szczędzi ironii przedstawiając współczesną Rosję jako kraj ciemny, zacofany i skorumpowany. Jednak robi to z wdziękiem i z dystansem pokazując spojrzenie współczesnego obywatela na politykę, integrację europejską czy tradycyjne używki.
W 16 opowiadaniach obrywa się każdemu, nikt nie jest bez skazy – czy to minister finansów, który stracił radość z życia, czy to rosyjska wieś, która jest tak odcięta od świata, że przez 2 tygodnie nie wie, że większość miast na świecie zostało zbombardowanych. Bez winy nie są także politycy, dla których chleb powszedni to różne partyjne machinacje – dla nich końcem świata było zainstalowanie komputera, który licząc głosy uniemożliwił im podrobienie wyników.
Autor w komiczny sposób przedstawia także przywary zwykłych obywateli, ale także wielkich osobistości. W opowiadaniu „Na dnie” skażona nanorobotami zostaje najtańsza wódka – napój nr 1 w rosyjskich sklepach. Celem akcji była zamiana obywateli z „ludzi wiary” w „ludzi rozumu”, a jak wiadomo wierzyć można we wszystko, jednak jeśli do gry wejdzie rozum, wówczas lud zacznie się buntować i negować decyzje góry. Z kolei w opowiadaniu „Objawienie” prezydent zaprezentowany jest niczym bóg, który realizując program demograficzny cudownie zapładnia rosyjskie obywatelki, które poświęcają noce na modlitwy do niego.
Nie bez skazy jest także telewizja, która działa tak jak chce władza i widzowie. Kiedy w Rosji ląduje statek kosmiczny i Marsjanin chce przekazać orędzie do narodu, nie może doprosić się o czas antenowy, ponieważ nieustannie należy pokazywać Premiera i Prezydenta. Telewizja u Glukhovskiego ogłupia ludzi – tematem programu nie mogą być ładne i przyjemne rzeczy, ważna jest krew i „Mordobicie” – show nr 1 w rosyjskiej telewizji, w którym politycy pięściami załatwiają wszystkie problemy ku uciesze tłumu.
W humorystyczny sposób została także pokazana rosyjska polityka. W opowiadaniu „From hell” wychodzi na jaw, że rząd handluje z … Piekłem. Gaz staje się żyłką złota i zobowiązaniem o „międzynarodowym” charakterze. Z kolei głównym źródłem PKB nie jest nawet wymiana zagraniczna, ale inny rosyjski wynalazek – balony. To właśnie one dają miejsca pracy i są maszynką do tworzenia pieniędzy. I to dosłownie. Cudownie w nich tworzą się paczki banknotów, które z nieba spadają do Banku Centralnego i budżetu. Zaś według autora łapówki przeznaczane są na szczytne cele – służą finansowaniu powrotu kosmitów na swoją planetę.
Jak widać, opowiadania napisane są w żartobliwej i groteskowej konwencji. Można się pośmiać, ale można się też zastanowić co sprawiło, że Rosjanie mają czasami tak niskie mniemanie o swoim kraju. Glukhovsky piętnuje wszystkie absurdy oraz wskazuje nowe, coraz bardziej pogrążając kraj. Tym sposobem zamienia lud w mało rozgarniętych obywateli, którzy ślepo podążają za władzą i telewizją. Z drugiej strony, lud ten stara się walczyć z niektórymi problemami – jednak stanowią one tylko jeden i to mały aspekt ich żywota. Czasami lepiej być życzliwym z butelką wódki niż oligarchą z bandą nieżyczliwych zabijaków. Tworzy się w ten sposób obraz kraju niecywilizowanego, odciętego od całego świata – taka swoista utopia.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/06/made-in-russia-witajcie-w-rosji-dmitry.html
Rosja. Kraj tysiąca kontrastów. Piękny a zarazem pełen stereotypów. Ciężki do zrozumiana. Niemożliwy do objęcia rozumem … i zarazem tak bliski. Wiele można o nim powiedzieć i wiele można pomyśleć. Nie ma dnia, by ktoś o nim nie wspomniał – przeważnie w negatywnym kontekście. Może jestem wyjątkiem, ale Rosja zawsze mnie fascynowała, jeśli chodzi o skomplikowaną historię,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-02
Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne czytadło. Takie w sam raz na dwa wieczory. Nie zamęczy, nie przemęczy, nie zmusi do głębszego myślenia, chociaż może doprowadzić do roztrząsania problemów egzystencjonalnych i szukania swojego własnego miejsca we wszechświecie. Podchodząc do tej książki nie miałam żadnych wygórowanych oczekiwań, chciałam tylko na chwilę wsiąknąć w świat jakieś lekkiej opowiastki. Historia może i ma sporo minusów, ale warto ją też pochwalić, zwłaszcza za iście nietuzinkowy pomysł.
Chyba każdy pamięta Disney’owską bajkę o Kopciuszku - biednej sierotce, która egzystuje w domu wrednej macochy i jej nie lepszych córeczek, wykonując dla nich coraz to brudniejszą robotę. Jak to bywa w bajkach pojawia się przystojny książę, który zamierza się szybko żenić. Zostaje więc wyprawiony wielki bal, na którym przyszły pan młody może dokonać przeglądu wszystkich idealnych kandydatek, by wybrać tą jedną, jedyną. Jednakże parę zrządzeń losu, kilka czarów i zgubiony pantofelek całkowicie zmienia bieg tej historii, pokazując, że jednak biedne istotki mają szanse na znalezienie dobrej partii. I na tej historii, poniekąd bardzo przeze mnie lubianej, wzorowała się Marissa Meyer. Jednakże jej wizja znacząco się różni od filmowej wersji Walta Disney’a.
Wyobraźmy sobie, że zamiast bajkowego średniowiecza, cała historia została umieszczona w futurystycznym Nowym Pekinie – świecie, który został zbudowany na gruzach wcześniejszej chińskiej metropolii, zaraz po zakończeniu IV wojny światowej. Muszę przyznać, że cała otoczka świata jest bardzo ciekawa – Pekin przyszłości wraz z chodzącymi po ulicach cyborgami, jako dziećmi walki o innowacje i postępy w robotyce, niestety coraz bardziej obserwowanej w dzisiejszych czasach. Jednakże autorka nie upiększa tego świata – powstaje imperium ludzi - mrówek, zaś problem przeludnienia nie spędza nikomu snu z powiek. Każdy człowiek zostaje oznaczony komputerowymi chipami, tracąc swoje własne ja i dając niemą zgodę na rosnącą inwigilację społeczeństwa. W przyszłości nikt nie może się ukryć przed okiem wielkiego brata. Dzieci zamiast bawić się na dworze są przyklejone do ekranów mini-tabletów i żyją w swoim wirtualnym świecie. Pojawia się także kolejne widmo zagłady – dziwna choroba, która dziesiątkuje miliony istnień i nikt i nic nie jest w stanie jej cofnąć. Jednakże, autorka idzie o krok dalej. Wyobraźcie sobie, że ten piękny księżyc, który świeci nam co noc do okna, tak naprawdę jest zamieszkany przez tajemniczą rasę Lunarów. Mieszkańcy Luny nie są miłymi ufoludkami, za to bawią się w bio – magów i całkiem skutecznie podporządkowują sobie społeczeństwa i przy okazji wprowadzając zalążek terroru.
W tym dziwnym świecie przystaje żyć młodziutkiej Cinder – kopciuszkowi przyszłości. Zamiast sprzątać dom, pracuje jako mechanik w przydrożnym straganie, cierpi na brak jednej stopy (tak, nasza Cinderella jest cyborgiem!) i przy okazji znosi nie miłe zaczepki macochy i jej przyrodniej siostry. Pojawia się także młody książę i oczekiwany przez wszystkich bal. Jednakże tylko tyle podobieństw można zaobserwować w stosunku pierwowzoru. I dobrze, bo historia bardzo ewoluowała, by sprostać potrzebom czytelników XXI wieku. Cinder nie jest biedną sierotką, ale stara się być silną osobą. Nie daje się przeciwnościom losu i sama szuka drogi ucieczki. Ta jej inicjatywa bardzo podnosi na duchu i sprawia, że coraz bardziej kibicuje się jej w odnalezieniu nowego, lepszego domu. Przy okazji jest uroczo miła i delikatna, ale także trochę naiwna. Jednakże jej naiwność wynika z dobrego serca, więc można przymknąć na to oko ;) Z kolei książę Kai, jest niestety dosyć niewyraźną postacią. Jest go zdecydowanie za mało, a jeśli się pojawia, to właściwie stanowi tylko tło dla Cinder. Rozumiem, że jest młody i spadło na niego wiele problemów, których inni ludzie nie byliby w stanie znieść, ale czasami wymagałabym od niego trochę większej pewności siebie i wiary we własne możliwości. Miło że chce się poświęcić za swoich poddanych i zawrzeć sojusz ze znienawidzonymi Lunarami, ale do wielkiego władcy ciągle mu daleko. Mam tylko nadzieję, że bohater ewoluuje w kolejnych częściach i pokaże na co go jeszcze stać.
Książka niestety ma sporo wad, na które nie sposób przymknąć oko. Największą z nich jest bardzo skąpe opisanie świata przyszłości. Autorka początkowo rozbudziła zainteresowanie czytelnika, by po chwili uciąć całkowicie te wątki. Jestem może bardzo dociekliwa, ale chciałabym więcej wiedzieć o przyszłym społeczeństwie – jak żyją ludzie, co doprowadziło do wybuchu wojny, jak rozwinęły się technologie, skąd biorą energię – skoro rzekomo wyczerpały się wszystkie zasoby naturalne. No i najważniejsze, czyli skąd wzięli się Lunarzy i jakim cudem ludzie stali się cyborgami. Tyle nurtujących pytań … Mam tylko nadzieję, że zaspokoję swoją ciekawość przy okazji czytania kolejnej części. Następny minus – akcja. Czasami wydaje się zbyt płaska i tak naprawdę nie wiadomo, co autorka miała na myśli. Przez większość książki Cinder, albo walczy z macochą, albo robi sobie wycieczki do pałacu. Nie ma zarysowanego takiego głębszego wątku – pojawia się on dopiero w połowie historii, by zostać drastycznie urwany przez zakończenie. Dodatkowo – czarny charakter, czyli królowa Lunarów. Mam wrażenie jakby autorka nie wykorzystała całkowicie potencjału tej postaci. Osobiście liczyłam na więcej wątków, w których królowa sieje swoje intrygi. Mam słabość do czarnych charakterów, niestety przy tej części trochę się przeliczyłam. Mam jednak nadzieję, że jej postać zostanie bardziej rozbudowana i będzie jeszcze bardziej zła i przebiegła.
Mimo tych minusów książkę czyta się miło i szybko, czyli tak jak być powinno. Może nie jest to literatura najwyższych lotów, ale ja się przy niej całkiem nieźle bawiłam. I co najważniejsze – czytania nie żałuję.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/05/cinder-marissa-meyer.html
Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne czytadło. Takie w sam raz na dwa wieczory. Nie zamęczy, nie przemęczy, nie zmusi do głębszego myślenia, chociaż może doprowadzić do roztrząsania problemów egzystencjonalnych i szukania swojego własnego miejsca we wszechświecie. Podchodząc do tej książki nie miałam żadnych wygórowanych oczekiwań, chciałam tylko na chwilę wsiąknąć w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-10-04
Gdyby tylko koniec świata był prosty i dał się łatwo uporządkować.
Gdyby tylko ludzie byli przewidywalni i uczciwi.
Gdyby tylko broń nie była zabójcza i radioaktywna.
Gdyby tylko atmosfera była ciągle czysta i bezpieczna.
Gdyby tylko biologia była prostą nauką, a nie nieprzewidywalną matką wynaturzeń, mutacji i wirusów.
Gdyby tylko…
Takie pytania często mogą sobie zadawać ludzie zamknięci w klatce brudnego, ciemnego i pełnego strachów moskiewskiego metra w 2033 roku. Świat ten, mimo że wygląda surrealistycznie, wcale nie jest niemożliwym scenariuszem przyszłości. Kto wie, może za równe 20 lat ludzkość również zejdzie do podziemia zamiast wznieść się w przestrzeń kosmiczną? Może zamiast wycieczek na Księżyc, podróży do dalekich planet, zasiedlenia Marsa, odkrycia innych cywilizacji, ludzie będą toczyć wojny; nie gwiezdne, ale ludzkie, między narodami i kontynentami. Może zamiast broni mechanicznych w ruch pójdą ciągle testowane i budzące grozę bronie biologiczne? I wtedy, kto wie, może świat zostanie na wieki skażony, powietrze stanie się zabójcze, ludzkość wyginie, nie będzie prądu ani elektryczności, telefonów ani Internetu, bieżącej wody i gazu. Słońce stanie się legendą, a w sercach zacznie królować noc. Ludzie niczym szczury będą zamieszkiwać kanały, broniąc swojego życia z całych sił.
Historia, którą snuje Dmitry Glukhovsky jest osadzona w postapokaliptycznej przyszłości. Przyszłości strasznej, ale pozwalającej ludziom żyć. Żyć może nie pełnią życia, ale żeby przetrwać. Przetrwać poprzez tworzenie nowych społeczności, nowych struktur społecznych wykorzystujących stare ideologie. Ideologie, które w przeszłości przyniosły więcej szkody niż pożytku, jak faszystowski kult rasy białej, komunistyczna propaganda wyższości robotników, rewolucyjne ruchy bojówkarzy, często korzystające z krwawych wystąpień. W tym morzu krwi, gdzie rolę pieniędzy pełnią naboje, a rolę słodyczy przejęły pieczone szczury, znajduje się niepozorna stacja WOGN, z równie niepozornym dwudziestoletnim chłopcem – Artemem. Sielankowa stacja zajmująca się produkcją grzybowej herbaty nagle staje się ostatnim bastionem. Bastionem broniącym dostępu do metra dziwnym, wynaturzonym ludziom. Te czarne strowy są niczym zombie, żadna kula nie robi im krzywdy, mogą spokojnie żyć na powierzchni siejąc postrach w sercach mieszkańców metra. Wszystkie się jednak zmienia gdy na scenę wchodzi Artem, który w celu ratowania domu, przyjaciół i ojczyma rusza w drogę przez całe metro w kierunku stacji Polis, stanowiącej swoiste mityczne El Dorado. Podczas swojej wędrówki pozna różne stacje rządzące się różnymi prawami, spotka ciekawych ludzi, będzie świadkiem nieprawdopodobnych i nie dających się łatwo pojąć zjawisk, w dodatku wyjdzie na powierzchnię stając się stalkerem. Stalkerem wykonującym najcięższą, najbardziej niebezpieczną i w większości przypadków zabójczą pracę. Stalkerem, którego celem jest przeżyć na powierzchni i nie dać się zabić radioaktywnym wynaturzeniom i zmutowanym ludziom, zwierzętom oraz prehistorycznym stworom.
W metrze, gdzie silniejszy zawsze zwycięża i obowiązuje prawo dżungli, Artem jest wyjątkowo naiwny - wierzy każdemu kogo spotka na swej drodze. Tym sposobem upodabnia się do małego dziecka, które dopiero poznaje świat i jest wszystkiego ciekawe. Artem błądzi we mgle gubiąc po drodze swoją niezależność. Mimo swoich dwudziestu lat jest wyjątkowo niedojrzały, wierzy w różne cuda i dziwy przy okazji szukając stworów zamieszkujące najgłębsze pokłady metra i wypatrując tajemniczych stacji znanych z legend. Jednak po drodze stara się wszystko zrozumieć i poukładać, zadając trudne pytania. Szuka sensu istnienia i miejsca Boga we wszechświecie. Czyj bóg lub idol stworzył potwory, doprowadził do zniszczenia świata? Czyżby to był chrześcijański Bóg, Allah, albo Szatan? A może odpowiedzi trzeba szukać po stronie Hitlera, Stalina i Che Guevary? Któż może znać odpowiedź? Może winni są sami ludzie, ale ci są zaprogramowani tak, by zawsze zrzucić winę na kogoś innego, nie dostrzec belki we własnym oku, ale w oku sąsiada. W ten sposób ludzie się odczłowieczają, stając się zwierzętami – szakalami, pragnącymi świeżej krwi i polującymi na słabszych od siebie. Stają się stadem, któremu przyświeca jeden cel – przeżyć za wszelką cenę, nawet jeśli tą ceną jest życie niewinnego człowieka. To stado łączy w sobie siłę i autorytet, nie dając miejsca na egzystencję dla odludków i samotników. Jest to twarde prawo, które określa hierarchię i władzę, a logiczne myślenie staje się niepotrzebnym balastem. Życie staje się sceną, na której występują ludzie – marionetki, nie mające własnej woli, mogące być łatwo kontrolowane poprzez najprostsze instynkty – przeżycie, przetrwanie i głód. Marionetki, których losem rządzi splot przypadków. I tak oto wygląda prawdziwy koniec świata, gdzie umysł staje się wypierany przez siłę i spryt, biblijny Goliat zwycięża w końcu nad niepozornym Dawidem. Drodzy Państwo – oto zaczyna się nowa, krwawa ewolucja!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/metro-2033-dmitry-glukhovsky.html
Gdyby tylko koniec świata był prosty i dał się łatwo uporządkować.
Gdyby tylko ludzie byli przewidywalni i uczciwi.
Gdyby tylko broń nie była zabójcza i radioaktywna.
Gdyby tylko atmosfera była ciągle czysta i bezpieczna.
Gdyby tylko biologia była prostą nauką, a nie nieprzewidywalną matką wynaturzeń, mutacji i wirusów.
Gdyby tylko…
Takie pytania często mogą sobie zadawać...
2013-07-29
Witajcie w post – apokaliptycznym świecie, w którym od pięciu lat panoszy się wirus zwany Behemotem. Życie jakie znaliście, już nie istnieje. Ludzie zostali zredukowani do nic nieznaczących jednostek, które przestały wierzyć w nadejście lepszego jutra. Populacja całego świata została zdziesiątkowana, miasta zniknęły z powierzchni ziemi, a ziemia została spalona. Taki właśnie obraz przyszłości przedstawia Peter Watts w zwieńczeniu swojej trylogii.
Akcja „Behemota” dzieje się dokładnie pięć lat od niepokojącego finału „Wiru”. Lenie Clarke, wraz z pozostałymi ryfterami, stara się koegzystować na dnie morza z ocalałymi korpami, w bezpiecznej przystani zwanej Atlantydą. Jednakże, współpraca między nimi nie układa się tak kolorowo, jakby się mogło wydawać. Ryfterzy i korpy stoją dokładnie po dwóch stronach barykady i ich działania napędzane są przez przeszłe zdarzenia, żywione urazy i doznane cierpienia. Ryfterzy mają za złe to czym się stali, a więc maszynami, które zostały obdarte z człowieczeństwa. Z kolei korpy obwiniają ryfterów o całe zło na świecie, zwłaszcza o rozpowszechnienie śmiercionośnego wirusa. Watts mistrzowsko podpala lont bomby, która po chwili wybucha doprowadzając do zmiany priorytetów, którymi kierują się bohaterowie. Stworzona przez niego, na dnie morza, duszna i pełna napięcia atmosfera, z powrotem wciąga czytelnika w mglisty i brutalny świat, walkę nie o życie, ale o wolność sumienia, zrzucenia odpowiedzialności za upadek świata.
To wzajemne przerzucanie winy i oskarżeń, pozwala bliżej przyjrzeć się psychice bohaterów, zobaczyć jakie emocje nimi kierują i jakie środki są w stanie wykorzystać, byle tylko dowieść swoich racji. W tym morzu oskarżeń najjaśniej świeci postać Lenie Clarke – ryfterki, Mrocznej Madonny, która zamiast odkupienia za ludzkie winy, przyniosła na świat tylko śmierć. Jej przemiana została najbardziej zaakcentowana, ponieważ z pełnej pogardy i tłumionej w sobie złości, stała się niemal antyczną Wiktorią – walczącą o poprawę świata i starającą się naprawić własne winy. Stała się moderatorką, która dostrzega racje wszystkich stron, osobą, która stara się wszystko zrozumieć. Lenie odkryła w sobie pokłady empatii, co nie przeszkadza jej w próbie powrotu do znieczulicy, zdystansowania się do wszystkiego, zwłaszcza do całego świata. Bohaterce z powrotem przyświeca ten sam cel, jednakże jej krucjata skierowana jest tym razem w stronę bliżej niezidentyfikowanej jednostki, która zrzuciła do oceanu wirusa, już nie Behemota, ale jego ulepszoną wersją zwaną B-MAX. Razem z najbliższą sobie osobą, z którą łączy ją dziwny i skomplikowany związek emocjonalny – Kenem Lubinem rusza na powierzchnię, do futurystycznego świata N’AM.
Świat, po jakim przyjdzie im się poruszać nie jest piękny ani bezpieczny. Ludzie ukrywają się w ruinach miast, bojąc się płomieni pochodzących z nieba. Porządek świata został zachwiany: nie ma już korpów, prawołamacze zostali w większości wybici, pozostałe narody i kontynenty walczą ze sobą i boją się biologicznej zagłady, Wir przeszedł dewolucję, stając się niebezpiecznym miejscem pełnym złowieszczych, elektronicznych madonn, a na świecie swoje żniwo zaczął zbierać nowy wirusowy twór, symbolicznie nazwany Seppuku. Jednakże Peter Watts po macoszemu potraktował zdarzenia, jakie dotknęły Ziemię, nie poświęcając im zbyt wiele uwagi. Jest to bolesne, ponieważ czytelnikowi ciężko jest w takim wypadku wczuć się w sytuację świata dotkniętego bio – apokalipsą. Autor rzuca po prostu ochłapy, urywki, które pozwalają w pobieżny sposób przyjrzeć się Ziemi w 2056 roku. Co najsmutniejsze, wizja którą przedstawia Peter Watts wcale nie wydaje się być nierealistyczna, jest wręcz bardzo prawdopodobna. Już dzisiaj ludzie mogą byś świadomi ciągłej inwigilacji władz, rządów międzynarodowych korporacji, rozwoju Internetu, robotyki i biotechnologii, rządów przemysłów farmaceutycznych, które napędzają popyt na chemiczne leki oraz nieustannego i nieuniknionego wyczerpywania się surowców i źródeł energii. Kto wie, może świat wykreowany przez Watts’a wcale nie będzie bajką czytaną do poduszki, ale stanie się kiedyś naszą rzeczywistością?
Cieszę się, że ta książka wywołała we mnie tyle emocji i pozwoliła zastanowić się nad sensem życia, sensem rozwoju technologii i informatyzacji społeczeństwa oraz doprowadziła mnie wręcz do roztrząsania etycznych wyborów bohaterów. Właśnie etyka i moralność jest bardzo akcentowana w „Behemocie”. Jest to zwłaszcza widoczne w postawach pozostałych dwóch bohaterach – Kenie Lubinie i Achillesie Desjardinsie. Obaj zostali uwolnieni od Moralniaka, chemicznego tworu, który rozgrzeszał ich działania, obaj zostali potraktowani Spartakusem i dzięki niemu mogli w końcu podejmować własne decyzje. Ale czy te decyzje były słuszne? Jak może zachowywać się były morderca, który cieszy się z samej chęci zabijania? Jak zmienia się osobowość sadysty seksualnego, którego już nic nie ogranicza? Peter Watts stawia tym samym trudne pytania, na które ciężko jest znaleźć odpowiedź. Z drugiej strony ich portret psychologiczny jest fascynujący i może stanowić niezłe źródło informacji dla ludzi, którzy lubią analizować zachowania nie dających się łatwo zakwalifikować jednostek. Co najważniejsze, w ostatecznym rozrachunku nikt nie otrzymuje boskiego rozgrzeszenia. Lenie nie ratuje świata, a Achilles nie staje się Zbawcą. Jedynie Ken Lubin zdaje się dostrzegać, czym jest większe dobro i tej doktrynie jest wierny od początku do końca.
„Behemot” nie jest lekturą łatwą ani przyjemną. Należy do tych rodzaju książek, którym trzeba poświęcić więcej czasu – czasu nie tylko na czytanie, ale także na kontemplację, rozważanie problemów zawartych w tej historii. Jest to bardzo ciekawe przeżycie zwłaszcza patrząc w kontekście euforii i paranoi spowodowanej przewidywaniem końca świata, tego co go w istocie może spowodować. Jako zwieńczenie Trylogii Ryfterów „Behemot” trzyma poziom poprzednich części – także tu mamy ogrom fachowego słownictwa ze świata chemii, biologii, fizyki czy informatyki, które mogą wywołać zamęt w osobach, które nie specjalizują się w tych dziedzinach. Jednakże i tym razem Peter Watts wyciąga do czytelnika pomocną dłoń poprzez zrozumiałe wyjaśnienie najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych kwestii. Czy mogę polecić tę książkę? Na pewno tak, mimo że wywołała u mnie wiele ambiwalentnych uczuć. Muszę przyznać, że rzadko spotyka się taką książkę, która z jednej strony doprowadza do tego, że nie chce się poznać zakończenia, ale z drugiej strony jest jak narkotyk, który jak najszybciej trzeba zażyć. Ta dwoistość najlepiej podsumowuje całą historię. Pamiętajcie, to nie będzie piękny koniec świata, to będzie początek życia jakiego nie znamy!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/behemot-peter-watts.html
Witajcie w post – apokaliptycznym świecie, w którym od pięciu lat panoszy się wirus zwany Behemotem. Życie jakie znaliście, już nie istnieje. Ludzie zostali zredukowani do nic nieznaczących jednostek, które przestały wierzyć w nadejście lepszego jutra. Populacja całego świata została zdziesiątkowana, miasta zniknęły z powierzchni ziemi, a ziemia została spalona. Taki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-06-18
2013-07-06
2013-03-03
2013-09-22
2013-08-05
2013-07-03
“Humans can’t stay away from gods, and gods can’t stay away from humans”.
Wyobraźcie sobie że w przyszłości świat dotknął wirus zwany Mefistofelesem. Spowodował on upadek znanego nam świata powodując u ludzkości różne problemy takie jak astma, bezpłodność, zniszczone włosy i brzydką skórę z wieloma bliznami. Jako rozwiązane zaczęto zajmować się ingerowaniem w ludzkie DNA, co w istocie doprowadziło do oburzenia społeczeństwa i zakazania tych praktyk. Co najdziwniejsze sytuacja ta dotknęła tylko Stany Zjednoczone i Kanadę, które przekształciły się w kraj zwany RUNA, a więc Republikę Zjednoczonej Ameryki Północnej. Aby ratować świat i powrócić do pewnej normalności w ramach państwa zwrócono się w stronę kultury greko – romańskiej. Społeczeństwo podzieliło się na patrycjuszy, a więc najbardziej uprzywilejowaną kastę, która w dziwny sposób najbardziej została dotknięta wirusem w postaci Znaków Kaina – jednakże majątek jaki posiadali umożliwiał im poddawanie się wielu drogim operacjom plastycznym, aby ukryć szpecące znamiona. Następnie w książce można spotkać plebejuszy, a więc ludzi pośrednich, którzy powstali w wyniku miksowania genów, co zapewniło im odporność na wirusa, ale też naraziło ich na pewien ostracyzm społeczeństwa jako ludzi położonych niżej w hierarchii społecznej. Z kolei prowincjusze uważany byli za najgorszą grupę ludności, która zamieszkiwała tereny poza RUNA-ą, taki swoisty Trzeci Świat.
Oczywiście państwo nie mogłoby istnieć bez swoistej policji, którą tworzyli pretorianie. Byli to nowocześni żołnierze chemicznie podrasowani, aby mogli być silniejsi, lepsi, sprawniejsi, co Było możliwe poprzez umieszczenie pod skórą pewnego implantu, który również o zgrozo nie pozwalał się nigdy pretorianom kolokwialnie mówiąc zalać w trupa. Tak stworzone państwo policyjne ograniczyło także w znaczny sposób religię – ponieważ w przyszłości każda jednostka powinna wierzyć w instytucję państwa. To pranie mózgów spowodowało, że społeczeństwo wyrosło wręcz na ksenofobów wrogo odnoszących się do plebejuszy. Jednakże religia, a raczej wiara w bóstwa była tak mocno zakorzeniona w społeczeństwie, że różne kulty powstawały wręcz z prędkością światła. W istocie nie były to miłe kulty, raczej tworzyli je ekstremiści i fanatycy religijni co doprowadziło do pewnych wojen religijnych.
Cała historia przedstawiona w książce oparta jest właśnie na badaniu sprawy tajemniczych i brutalnych morderstw popełnionych na patrycjuszach w czasie pełni Księżyca. Aby odkryć jaki kult dopuścił się tych rytualnych morderstw do pracy zostaje przywrócony znajdujący się na wygnaniu dr Justin March. Jest on najciekawszym bohaterem o aparycji złego chłopca, który pije na umór, jest uzależniony od używek, flirtuje z każdą kobietą, która mu się nawinie, jest wręcz kobieciarzem – ale również co najważniejsze dla całej fabuły jest świetny w czytaniu ludzi, taki swoisty mentalista. Jako jego ochroniarz zostaje przydzielona, ukarana za burdę na wojskowym pogrzebie, pretorianka – Mae Koskinen. Jest ona niesamowicie silną kobietą, która kiedy chce (a najczęściej właśnie chce) potrafi porządnie skopać tyłki wrogom. Muszę przyznać, że miło było mi obserwować jak Mae stopniowo wychodzi ze skorupy twardego żołnierza poprzez konfrontację z rodziną, poznaniem strasznych tajemnic ze swojej przeszłości oraz okazywaniu coraz cieplejszych uczuć Justinowi. Jednakże ich związek, jak to bywa u pani Mead, nie jest łatwy ani cukierkowy, jest wręcz zakazany – co związane było z narastającymi uprzedzeniami społecznymi i całą otoczką paranormalnych zjawisk. Trzecim narratorem dedykowanym głównie dla młodszych czytelników jest nastoletnia Tessa – znajdująca się pod kuratelą Justina. Razem z nią czytelnik zostanie wrzucony do szkoły przyszłości, która niczym nie różni się od typowych współczesnych amerykańskich szkół.
Historia stworzona przez Richelle Mead może nie jest nowatorska, ponieważ wszelkie antyutopie/dystopie powstają teraz jak grzyby po deszczu, co może jest spowodowane rosnącym boomem na historie a’la Igrzyska Śmierci. Jednakże mnogość różnych bohaterów – tych dobrych i złych, nieprzewidywalne zwroty akcji, humor (zwłaszcza sarkastyczne i ironiczne komentarze pewnych kruków, które towarzyszą Justin’owi) powodują, że historię wręcz się pochłania. Mam tylko nadzieję, że książka doczeka się kiedyś polskiego wydania, aby więcej osób mogło zapoznać się z tą historią. Zawsze znajdą się też takie wyjątki jak ja, co wolą przeczytać przed wszystkimi w oryginale;)
“Humans can’t stay away from gods, and gods can’t stay away from humans”.
Wyobraźcie sobie że w przyszłości świat dotknął wirus zwany Mefistofelesem. Spowodował on upadek znanego nam świata powodując u ludzkości różne problemy takie jak astma, bezpłodność, zniszczone włosy i brzydką skórę z wieloma bliznami. Jako rozwiązane zaczęto zajmować się ingerowaniem w ludzkie DNA,...
2012-11-29
2012-11-23
2012-11-01
2012-12-31
2013-02-10
2013-01-30
Któż z nas nie zastanawia się jak będzie wyglądał nasz świat za X lat? Może wszystkie zasoby naturalne się wyczerpią, zacznie brakować jedzenia i zgodnie z teorią Malthusa przeludnienie doprowadzi do zagłady? A może rabunkowa gospodarka zasobami, mutowanie się wirusów i doprowadzanie do zmian klimatycznych sprowadzi na ziemię zagładę gdzie jedynym ratunkiem będzie zasiedlenie nowych planet – tak jak to przedstawiono w najnowszym filmie Nolana – „Interstellar”. A może konsumpcyjny styl życia i kult władzy doprowadzą do ograniczenia swobód jednostki, która zacznie żyć w swojej złotej klatce ogłupiana przez media? Tą ostatnią wizję rozwija w swojej debiutanckiej powieści Edward Strun, pod którego pseudonimem ukrywa się dwójka polskich autorów.
Głównym bohaterem powieści jest Alan Mere, dumny obywatel klasy trójek, który ciężko pracuje na swój status zajmując się finansami, czyli wklepywaniem kolejnych cyferek do arkusza i przesyłania ich dalej. Ma swojego najlepszego przyjaciela Freda, który przypadkowo jest maszyną o sztucznej inteligencji. Mieszka w luksusowym apartamencie, w którym niczego mu nie brakuje. Jednak … los bywa okrutny i wszystkie zbytki tego świata nie są w stanie dać Alanowi satysfakcji i radości. Z dnia na dzień zaczyna popadać w marazm, dostrzega braki otaczającego go świata, zakochuje się w swojej sąsiadce, ale tak naprawdę przez większość czasu zajmuje się roztrząsaniem swojej parszywej sytuacji. Do czasu...
Świat w jakim żyje główny bohater wcale tak bardzo się nie różni od kierunku w jakim zmierza nasza rzeczywistość. Ludzie mieszkają niczym mróweczki w olbrzymich drapaczach chmur, gdzie oddają się prymitywnym i mało wyszukanym rozrywkom – od szybkiego numerku na pierwszej „randce” do oglądania ogłupiającej telewizji 24/7, która nic nie wnosi do życia. Ta obecność mediów kreuje zachowania lokatorów, którzy pasjonują się nudnymi żywotami lokalnych gwiazd oraz wierzą we wszystko co mówi telewizja – największy autorytet. Z tym guru nie warto dyskutować, o czym wie niezidentyfikowana władza rządząca tą społecznością. Ciągłymi reklamami władza doprowadziła do kultu konsumpcjonizmu i życia technologicznymi nowinkami, które są oznaką statusu społecznego. Status zaś jest wszystkim. A jego brak stanowi największą porażkę życiową jaka może spotkać statystycznego mieszkańca.
To życie przyszłości jest toksyczne i puste, zdominowane przez niewolniczą pracę, która wypiera podniosłe wartości jak rodzina, przyjaźń i miłość. Rodzina istnieje tylko na papierze, gdyż w trosce o dzieci, rodzice oddają je na wychowanie przeszkolonemu personelowi, który zamiast mleka matki będzie im wpajał magię rywalizacji i zasady kto pierwszy ten lepszy. Przyjaźń z kolei zaczyna i kończy się na komputerowych przyjaciołach, którzy zaprogramowani są, by spełniać wszystkie potrzeby interpersonalne ich właścicieli. Ten związek między światem wirtualnym, a realnym ostatnio można było obserwować w filmie Spike’a Jonze – „Ona”, który pokazywał kruchość ludzi i ich potrzebę kontaktów międzyludzkich, które najlepiej spełniała maszyna. Nie można jej obrazić, nie może uciec, a więc można powiedzieć jej wszystko, nawet powierzyć swoje życie, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
Ten świat może wydawać się nieszkodliwy, ale w praktyce to co, jest proste w rzeczywistości jest o wiele bardziej skomplikowane. Życie Alana i jemu podobnych jest monotonne, nudne i kontrolowane. Nie można zrobić kroku, by nie być obserwowanym przez kamerę, każdy przejaw buntu od razu jest sprawdzany. Gdzie w tym wszystkim jest wolność jednostki do życia, do własnych myśli? Nie ma. Rodzicie wybierają jak mają żyć ich pociechy, które potem do końca swoich dni realizują ten zaplanowany scenariusz. Pranie mózgu przez media, terror w pracy, budowanie sztucznych związków z ludźmi, uznanie sztuki za szkodliwą dla zdrowia. Nawet zwykła myśl jest w pełni kontrolowana i inwigilowana. Jednak … życie to i tak nie jest tak złe, jak przedstawił to Orwell w swoim przełomowym „Roku 1984”. Tam był strach i przemoc, władza była władzą w najkrwawszym wydaniu. Nawet sam Alan nie może się równać z Winstonem Smithem, gdyż brak mu tej werwy, by walczyć o swoją wolność. Chce a nie może, planuje a truchleje ze strachu. Bunt w jego wydaniu nie do końca przekonuje, gdyż sam Alan do końca nie jest pewny czy warto aż tak zmieniać swoje wygodne życie.
Gdzie w takim wypadku szukać tej wolności? Nie chcę was straszyć, ale nawet my nie jesteśmy do końca wolni, jednak nie buntujemy się przeciwko temu zjawisku. Dlatego autorzy nie objawiają nam żadnej prawdy absolutnej, pokazują tylko w groteskowy sposób swoje spojrzenie na otaczający nasz świat. Można się śmiać z różnych dziwnych sytuacji, ale należy głównie się zastanowić nad tym co my, ludzie właśnie robimy ze swoim życiem. Zapewniam was, że dojdziecie do smutnych wniosków. Autorom zdarzają się niekiedy potknięcia, które powodują, że książka się dłuży wprowadzając powtarzające się opisy elektronicznych urządzeń czy reklam. Jednak z racji tego, że jest to ich pierwsza wydana książka przymykamy na nie oko mając nadzieję, że w swoich przyszłych wizjach posuną się jeszcze dalej i pokażą jak łatwo można zniszczyć świat zaczynając już od dziś!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/12/mysle-wiec-konsumuje-wolnosc-urojona.html
Któż z nas nie zastanawia się jak będzie wyglądał nasz świat za X lat? Może wszystkie zasoby naturalne się wyczerpią, zacznie brakować jedzenia i zgodnie z teorią Malthusa przeludnienie doprowadzi do zagłady? A może rabunkowa gospodarka zasobami, mutowanie się wirusów i doprowadzanie do zmian klimatycznych sprowadzi na ziemię zagładę gdzie jedynym ratunkiem będzie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to