Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Siła perswazji jest naprawdę oszałamiająca, nieprawdaż? Co człowiek jest w stanie zrobić po słowach, które usłyszy od drugiej osoby, po pełnych manipulacji zdaniach, które są wypowiedziane, aby dosięgnąć niekoniecznie szlachetnego celu. Niezwykłym można nazwać, jak wiele mogą zmienić rzeczy, które usłyszeliśmy od kogoś innego, kto nie zawsze trzymał się prawdy. Jesteśmy tylko ludźmi, a z naiwnością się urodziliśmy. Dopiero później, gdy wyrastamy, przestajemy być dziećmi, rozumiemy, że nie wolno ufać wszystkim, uczymy się, jak nie być naiwnymi. Jedni pozbędą się tej cechy na zawsze, całkowicie, inni nie. Bo rodzimy się pozytywnie nastawieni do świata i ludzi, bezprecedensowo wierni w ich dobroć, dopiero z czasem pojmujemy, że tak naprawdę do żadnej innej rzeczy czy istoty na świecie nie wolno być tak podejrzliwym i nieufnym, jak właśnie do ludzi i naszego uniwersum. Naszła mnie teraz więc pewna myśl: czy zatem możemy ufać samym sobie?


Jeszcze nigdy pomiędzy Ally i Bradem nie było tak cudownie. Mieszkają razem, starają się o dziecko, są zaręczeni, szczęśliwi, gotowi zlikwidować każdą przeszkodę na swojej drodze. Przynajmniej tak sądzą - że nic ich już nie zniszczy, nie zachwieje ich miłości. Jednak zbyt wielka wiara w to całkowicie ich oślepia. Intrygi żądnych zemsty i kłamliwego ciepła ludzi doprowadzają do kolejnej katastrofy, której młodzi narzeczeni nie są w stanie zlikwidować. Oboje przechodzą tragedie, które ich zmieniają, a to co między nimi było od zawsze, nie wygasa, wręcz przeciwnie. Płonie ogniem, który parzy, a jedynym wyjściem, by nie pozwolić swojemu sercu spłonąć jest odejście.

Pamiętam, że po przeczytaniu pierwszej części trylogii Niny Reichter byłam pod ogromnym wrażeniem, zakochałam się w jej słowach. Druga część, przeczytana ponad rok później już nie wzbudziła we mnie tak pozytywnych uczuć, ale podczas czytania towarzyszył mi sentyment i dobre wspomnienia poprzedniego tomu. Teraz, pisząc recenzję ostatniej już książki o przygodach Ally i Brade'a nie jestem pewna, co powinnam tutaj napisać. Z jednej strony czuję ciepło w sercu na myśl o ich historii, o tym, jak wielką miłością darzyłam początek ich wspólnego życia na kartkach papieru, utożsamiłam się z bohaterami powieści, ale z drugiej strony towarzyszy mi myśl, iż sentyment sprzed dawnych lat przesłania mi trochę spojrzenie na to dzieło. Dobrze, czas zebrać myśli.

Od zawsze fascynowało mnie uczucie między postaciami - było takie ogromne, porażające. Czytając o nim marzyło się, aby kiedyś zaznać tak wielkiej miłości, w końcu była nieskończona, tak piękna, że nie miała prawa się zdarzyć. Ale sięgając po kolejne tomy dostrzegłam, jak trudną i... niemożliwie irytującą można byłoby ją nazwać. Ally i Bradin tworzyliby naprawdę idealną parę, gdyby nie to, że oboje niedojrzali i infantylni psuli to, co tworzyli. Razem budowali dom, szczęście i ciepło, aby później z czystej głupoty, naiwności sięgnąć po młot i zburzyć to, co udało im się osiągnąć. I to właśnie tak bardzo irytowało - ich zachowanie. Skoro rzeczywiście byli z sobą tak szczęśliwi, czemu nie mogli spoważnieć i zacząć rozmawiać szczerze, być dorosłymi ludźmi, a nie tylko ich udawać. Zawsze wydawało mi się, że to Brade odzwierciedlał się jaśniejszym umysłem, ale w tej części, o dziwo!, Ally wzięła się w garść. Przynajmniej czasami, a to już naprawdę niezły sukces. Brade z kolei w ostatnim tomie pokazał, jak, używając kolokwializmu, "gówniarski" potrafi być. Jedyna postać, która od początku do samiutkiego końca ani przez moment mnie nie zirytowała, a co więcej, wzbudziła mój ogromny podziw i miliony uśmiechów to Tom. Czasami aż ciężko przechodziło mi przez myśl, że jest on spokrewniony z Czarnym.

"Ostatnia spowiedź" budzi dużo emocji, to muszę przyznać z ręką na sercu. Zaczynając od ciepła, poprzez złość i irytację, kończąc na łzach gwałtownie kapiących po policzkach. Jeżeli jakaś powieść potrafi wywołać taką burzę odczuć, oznacza to, iż jest dobrze napisana. Tutaj za tak wiele uczuć należy podziękować wyobraźni pisarki; intrydze, którą wymyśliła i przelała na kartki papieru, bo wierzcie mi, zawiłość i pomysłowość to dwie główne cechy "Ostatniej spowiedzi". Mnie osobiście książka niesamowicie zaskoczyła, a szczególnie jej zakończenie. To chyba była ostatnia wersja, której się spodziewałam. Ogromny plus dla autorki, bo powieści, jak i życie, powinny zaskakiwać oraz być nieobliczalne.

Mimo wszystko spędziłam naprawdę bardzo miło czas podczas czytania "Ostatniej spowiedzi. Tom III". Burza uczuć, miłość, która rzeczywiście nie powinna się zdarzyć, bohaterowie, którzy częściej irytują niż zadowalają czytelnika, pomysłowa historia, śmiech i łzy. Polecam to osobom, które nie spodziewają się najwybitniejszej powieści, a chcieliby otrzymać wielką dawkę emocji, raz pozytywnych raz nie. Wiem jednak, że już zawsze będę miała spory sentyment do tej historii.

"[...] bo ludzie nie rozumieją, co da się zbudować ze słów. Słów, które nigdy nie znikną, choć kiedyś pewnie się wyczerpią."

Siła perswazji jest naprawdę oszałamiająca, nieprawdaż? Co człowiek jest w stanie zrobić po słowach, które usłyszy od drugiej osoby, po pełnych manipulacji zdaniach, które są wypowiedziane, aby dosięgnąć niekoniecznie szlachetnego celu. Niezwykłym można nazwać, jak wiele mogą zmienić rzeczy, które usłyszeliśmy od kogoś innego, kto nie zawsze trzymał się prawdy. Jesteśmy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Żyjemy w świecie, w którym panują określone zasady. Rodzisz się, edukujesz, znajdujesz pracę, zakładasz rodzinę, dbasz o dom i potomstwo, a następnie czekasz na emeryturę, na którą zapracowałeś. Właśnie tak względem większości społeczeństwa wygląda normalne życie, które każdy z nas powinien przeżyć. Oczekuje się od nas właśnie tak obranej drogi. Decyzje, które podejmujemy bardzo często są podpięte pod opinie innych ludzi, no bo, co sobie sąsiedzi pomyślą, gdy zamiast iść na studia, wyruszę zwiedzać Australię? Co powiedzą rodzice, gdy zamiast iść na prawo, zadecyduję zaszyć się w domu i pisać poematy? Przecież to nienormalne, niecodzienne, to nie jest zwyczajne.
Co dnia produkuje się miliony klonów, którzy myśląc schematycznie kończą niewymarzone studia, a narzucone przez różne czynniki, pracują w szarym biurze z rzadka się uśmiechając i powtarzają te same czynności co dnia. Takie życie uznaje się za przykładne. Więc też do takiego życia dążymy.
Ale czy chodzi o to, by żyć przykładnie dla innych, czy z satysfakcją i radością dla siebie? Może warto zamknąć się na opinie innych i zrobić coś, co od zawsze chciałeś, obrać własną drogę, która niezwyczajna, da Ci szczęście. Nawet jeśli dla wielu Twój wybór okaże się nienormalny.

"Myślę, że kiedy już się zakochujesz, to na całe życie. Reszta to tylko doświadczenia i urojenia."

Camryn ma za sobą ciężkie lata - śmierć jej chłopaka Iana, z którym planowała niezwykłą przyszłość, rozwód rodziców, trafienie brata do więzienia. Dziewczyna nie jest zadowolona ze swojego życia, od którego miała uciec z Ianem. Dwudziestolatka nie żyje, ona wegetuje w szarej rzeczywistości od czasu do czasu posyłając swojej przyjaciółce nikły uśmiech, gdy ta stara się ją rozweselić. Awantura z bliską osobą przelewa szalę goryczy i młoda kobieta decyduje się na coś szalonego. Wybiera się w podróż Donikąd, w której odnajduje siebie. A pomaga jej w tym towarzysz broni - Andrew.

"Na krawędzi nigdy" jak wiele obyczajówek napisana jest językiem prostym i lekkim, co sprawia, że "wpicie" się w fabułę zajmuje mniej niż stronę. Powoli poznajemy Cam i jej życie, delektując się każdą niezobowiązującą stroną. Bo właśnie taka jest ta książka - lekka, niezobowiązująca. Czytając ją nie oczekujemy wielkiego morału, niezwykle ambitnej fabuły ani ogromu złotych myśli. Przygody Camryn poznaje się po to, aby zapomnieć o naszej własnej szarej codzienności i zaznać życia kogoś, kto postanowił się od niej uwolnić. Nim uda nam się zauważyć, jesteśmy już za połową książki, przeżywając każdą kolejną stację głównej bohaterki. Niezwykle intrygujące są jej decyzje, przystanki podczas podróży i poszukiwanie niewiadomej.

Jak wspomniałam wyżej choć fabuła oklepana - młoda dziewczyna, postanawia wyruszyć w świat i przypadkowo poznaje niesamowicie oryginalnego chłopaka, z którym smakuje podróży. Tak, nic nowego. Aczkolwiek dzieło J.A. Redmerski ma w sobie coś, co przyciąga, interesuje i nie pozwala skończyć czytania. Może to przyjemny, lekki styl autorki, intrygująca osobowość Camryn i Andrew albo ukryta mroczna tajemnica pod czarnymi literkami na papierze, ale wierzcie mi, zaczynając "Na krawędzi nigdy" nim się obejrzycie całkowicie pochłonie Was przygoda dziewczyny z Karoliny Północnej oraz Teksańczyka.

Dzieło amerykańskiej pisarki potrafi rozbawić - czytając komiczne dialogi Cam oraz Andrew, podszyte ironią i sarkazmem, a niekiedy pikanterią, niezwykle często wybuchałam gromkim śmiechem i uśmiechałam się maniakalnie do kartek papieru. J.A. świetnie dozowała emocje - raz sprawiała, że czytelnik dobrze się bawi, chichocząc pod nosem, a następnie łapała za serce, utrudniając życie postaciom, z którymi zdążyliśmy się zżyć. Ponadto w prostych słowach przekazywała, aby zapomnieć o schematach i wytartych ścieżkach, o tym, czego się od nas oczekuje i robić to, czego naprawdę pragniemy, spełniać marzenia tu i teraz, bo nigdy tak naprawdę nie wiemy, ile czasu nam pozostało.
"Na krawędzi nigdy" to bardzo dobra, przyjemna, zabawna, wzruszająca, aczkolwiek nieambitna powieść o odnajdywaniu siebie, ułożeniu sobie życia według własnych myśli i pragnień. Historia miłosna Camryn i Andrew pochłonie Was i umili długie, wolne wieczory, budząc w Waszych sercach same ciepłe uczucia.

"Najlepsi przyjaciele - bez względu na to, jacy są albo jak bardzo nas ranią - i tak nimi zawsze będą. Nikt nie jest doskonały. Błędy przyjaciół są do wybaczenia, to właśnie sprawia, że przyjaźń jest prawdziwa."

Żyjemy w świecie, w którym panują określone zasady. Rodzisz się, edukujesz, znajdujesz pracę, zakładasz rodzinę, dbasz o dom i potomstwo, a następnie czekasz na emeryturę, na którą zapracowałeś. Właśnie tak względem większości społeczeństwa wygląda normalne życie, które każdy z nas powinien przeżyć. Oczekuje się od nas właśnie tak obranej drogi. Decyzje, które podejmujemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Chyba w życiu każdego przyjdzie czas na to, aby zaryzykować. Postawić wszystko, co masz na jedną kartę, zrobić jeden krok, po którym nie będzie już powrotu do przeszłości, do tego, co było. Każdy prędzej czy później będzie musiał zaryzykować i zrobić coś, co odmieni jego życie na zawsze. A ryzykujemy wierząc, że trafimy do piękniejszego miejsca, znajdziemy się w lepszym punkcie naszego życia, ryzykujemy z wiarą, że warto. Ale gdybyśmy mieli pewność, że po podjęciu tej kulminacyjnej decyzji, nasze życie odmieni się na lepsze, nie nazywalibyśmy tego ryzykiem. Po zrobieniu drastycznego kroku w jedną stronę, wszystko może się rozpaść. Takim ryzykiem można nazwać wybór studiów, partnera życiowego, zorganizowanie wyjazdu w nieznane, wszystko. Ale gdy nadejdzie czas, aby zaryzykować, będziemy wiedzieli. I nadejdzie kilka dni, a może tylko sekund, aby podjąć ryzyko, albo zrezygnować.

"Bohaterami nie zawsze są ci, którzy wygrywają. Czasami są nimi, ci którzy przegrywają, ale nie poddają się i nadal walczą. To właśnie czyni ich bohaterami."

Niebiański ogień utknął w Jasie. Nikt nie wie, jak go stamtąd wydostać, nikt nie może mu w pełni wyjaśnić, jak go kontrolować. Nocni Łowcy mają wreszcie broń, która może pokonać Sebastiana, ale nie wiedzą, w jaki sposób jej użyć. Syn Valetine'a dobrze o tym wie, także nic nie hamuje go przed wcieleniem w życie swojego mrocznego planu. Rozpoczyna się wojna, z której najbliżsi nie wrócą żywi, która odbierze coś więcej niż życia, która podaruje przetrwałym, coś gorszego niż ból.

Ostatnia część Darów Anioła wciągnęła mnie już od samego prologu, który rozpoczyna mroczną serię zdarzeń. Wierzcie mi, gdy już przeczytacie pierwsze zdanie "Miasta niebiańskiego ognia", nie będziecie mogli przestać dopóki nie znajdziecie się na ostatniej stronie i nie będziecie smakować ostatniego słowa. Choć VI część przygód Clary i Jace'a ma ponad 700 stron, czytelnik wcale a wcale tego nie odczuwa, a wręcz śmiało stwierdzę, że pod koniec powieści żałuje, że to już koniec historii. Wciągająca, interesująca, to tylko dwa z wielu przymiotników świetnie opisujących najnowsze dzieło Clare.

"[...] lepiej być tym, który umiera, niż tym, który żyje dalej."

Można sądzić, że po tylu częściach pisarka już nie wymyśli niczego co mogłoby zachwycić, zadziwić czy też zszokować. Trochę się z tym zgadzam, a jednocześnie nie. Podczas czytania można było wyczuć, że niektóre rzeczy się powtarzają - sceny walki z czasem zlewają się w jedno, aczkolwiek sporo momentów, wymyślonych przez Cassie naprawdę wbija czytelnika w fotel. Nie raz byłam pod ogromnym wrażeniem jej pomysłu i rozwiązania trudnego dla bohaterów zadania. Nie mniej przyznam, że spodziewałam się czegoś więcej od zakończenia. W moim odczuciu Cassandra Clare jest osobą nieprzewidywalną i liczyłam na równie emocjonalny koniec, jaki znalazłam w Diabelskich Maszynach. Owszem, wzruszyłam się, ale nie do takiego stopnia, jak się spodziewałam. Możliwe, że dla wielu to pozytyw, ale oczekiwałam większej dawki emocji niż otrzymałam.

Niesamowicie podobały mi się liczne nawiązania do Diabelskich Maszyn - przygód Tessy i Jamesa. Pokazuje to na jak wielką skalę rozrysowany i zobrazowany jest świat Podziemia i Nocnych Łowców. Odkrywając kolejne powiązania, niewidzialne linie łączące bohaterów, wydrążone wcześniej dróżki, którymi podążają kolejne pokolenia - to naprawdę budzi podziw. Szerokość skrojonej intrygi, pole, jakie obejmuje pomysł Cassandry, tego można jej zdecydowanie pogratulować.

"Miasto niebiańskiego ognia" to świetne zwieńczenie serii. Pozostawia po sobie miłe wspomnienia, których nikt nam nie zabierze. I choć nie jest to moja ulubiona seria, którą ubóstwiam całym swoim jestestwem, bardzo ją lubię i zamierzam często wracać do niej pamięcią. Przygody Clary, Jace'a, Simona, Izzy oraz Aleca będę polecała wielu osobom, bo naprawdę warto poznać demony i Nocnych Łowców, Idris i pakty Podziemnych.

"Wszyscy jesteśmy tym, co pamiętamy. Składamy się z nadziei i lęków tych, którzy nas kochają. Póki istnieje miłość i pamięć, nie ma prawdziwej straty."

Chyba w życiu każdego przyjdzie czas na to, aby zaryzykować. Postawić wszystko, co masz na jedną kartę, zrobić jeden krok, po którym nie będzie już powrotu do przeszłości, do tego, co było. Każdy prędzej czy później będzie musiał zaryzykować i zrobić coś, co odmieni jego życie na zawsze. A ryzykujemy wierząc, że trafimy do piękniejszego miejsca, znajdziemy się w lepszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wspomnienia są esencją tego, kim jesteśmy. Są naszą przeszłością, rozdziałami z naszego życia, które już zdążyliśmy przeczytać. Zapamiętujemy chwile wielkiej radości i szczęścia. Momenty, w których euforia wypełniała nasze ciała tak bardzo, że bylibyśmy w stanie doskoczyć na Księżyc. Leżąc w łóżku, siedząc na nudnym wykładzie, robiąc zakupy, powracają do nas obrazy tamtego dnia i mimowolnie się uśmiechamy, ponownie to przeżywając. Ale nie tylko pozytywne wspomnienia zostają z nami na zawsze. Nawet częściej zdarza nam się pamiętać chwile, kiedy nie mogliśmy złapać oddechu, bo łzy spływały nam po twarzy, dni, kiedy nasze serce waliło jak oszalałe, próbując wydostać się z klatki piersiowej i naprawić to, co właśnie się niszczyło. I za każdym razem, jak pełne bólu wspomnienie do nas wraca, zatrzymujemy się, bierzemy głębszy oddech, próbując je wyrzucić z głowy i dalej wykonywać codzienne czynności. Można się zastanawiać czemu zapamiętujemy także okrutne rozdziały naszego życia. W końcu czyż nie lepiej byłoby pamiętać jedynie o tych dobrych? Ja rozumiem to tak, że złe wspomnienia powinny z nami zostawać, aby być nauką, przestrogą życiową. Abyśmy po raz kolejny nie popełniali tych samych błędów, nie pozwolili komuś po raz kolejny napisać pełnego bólu rozdziału.

"Realny świat całkowicie zastąpiłam sobie książkami, a niezdrowo jest żyć w świecie wypełnionym samymi happy endami."

Sky całe życie uczyła się w domu, nie korzystała z komórki, telewizora ani Internetu, ponieważ jej mama prowadziła właśnie taki tryb życia. Nastolatka zgadzała się na to, nigdy jej to nie przeszkadzało. Miała przyjaciółkę, z którą spędzała mnóstwo czasu, jadały razem hektolitry lodów, wchodziły do siebie przez okna i dzieliły się znajomymi. Pewnego razu Sky wybłagała swoją mamę, aby poszła do publicznej szkoły, w której uczyła się Six. Gdy mama się zgodziła, okazało się, że Six jedzie na wymianę do Europy. Sky, jako osoba niezwykle uparta postanowiła nie zmieniać postanowienia i wybrać się sama do liceum. Nie wiedziała, że zrobiła pierwszy krok, by dowiedzieć się, czemu zawsze gdy jest przestraszona liczy gwiazdki na suficie, czemu nigdy żaden chłopak jej nie pociągał i które koszmary tak naprawdę są czymś więcej...

"[...] ale gdy nie ma się nikogo, kto by te wspomnienia potwierdził, z czasem traci się je wszystkie."

Hopeless to książka niezwykle zachwalana. Zaraz po premierze było o niej niezwykle głośno, nie tylko recenzenci, ale i celebryci ją pokochali. Musiałam się dowiedzieć skąd ten szum i same pochlebstwa, dlatego więc sięgnęłam po dzieło Colleen Hoover. I wiecie co? Dołączam do grona pochlebiających. Co prawda pierwsze rozdziały zrodziły w mojej głowie myśl: To będzie kiczowata, sztampowa powieść o miłości jak zwykle zwyczjniusiej dziewczyny i niesamowitego przystojniaka. I tak się zapowiadało. Holder, niebezpieczny, seksowny, inteligentny, zwrócił uwagę na cichą i niczym nie wyróżniającą się na pierwszy rzut oka Sky. Co czytelnik może sobie w takiej sytuacji pomyśleć? Jestem już zmęczona powieściami o zwyczajnych dziewczynkach, które podbijają serca największych łobuzów i bożyszczy licealnych serc. Spójrzmy prawdzie w oczy. Jak bardzo jest to realne w rzeczywistości? Nie bardzo. Ale im więcej zaczytywałam się w Hopeless tym szybciej docierało do mnie, że moja pierwsza myśl była błędna.

Colleen Hoover porusza bardzo ciężkie tematy. Nie mam tutaj na myśli wrogość rówieśników w szkole, czy też wyrobienie sobie błędnej opinii u innych. Mam na myśli adopcję, śmierć bliskich, zaginięcie, a także krzywdę, której doświadczyliśmy od najbliżej nam osoby, naszego bohatera. Pisarka nie rzuca nas od razu na głęboką wodę, tylko powoli z wielką gracją odkrywa kotarę uszytą z tajemnic i kłamstw. Przeżywamy historię Sky całym sercem, nie mogąc się oderwać od kartek książki. Czujemy jej ból, niezrozumienie, razem z nią staramy się zatrzymać łzy głęboko, nie na widoku, a wspomnienia, udające sny zapierają dech w naszych piersiach.

"Jedną z rzeczy, za które kocham książki, jest to, że dzieli się w nich ludzkie losy na rozdziały. To niesamowite, ponieważ nie można tego zrobić w prawdziwym życiu. Nie możesz skończyć rozdziału, potem opuścić wydarzenie, którego nie chcesz przeżywać, i otworzyć na rozdziale, który lepiej pasuje do twojego nastroju. Życia nie można podzielić na rozdziały, tylko co najwyżej na minuty. Wydarzenia z twojego życia są zaklęte w kolejnych minutach. Nie ma tu pustych kartek ani końców rozdziałów. Niezależnie od tego, co się dzieje, życie toczy się dalej, czy ci się to podoba, czy nie, i nigdy nie możesz pozwolić sobie na to, żeby się zatrzymać i po prostu złapać oddech."

Portrety psychologiczne głównych bohaterów, ich sposób na poradzenie sobie z mroczną przeszłością, ich siła, by dalej egzystować pomimo przebytego piekła, to również coś, co wzbudza podziw. Poruszająca. To idealne słowo, które opisuje historię Sky i Holdera. Mocna. Brutalna. Dająca nadzieję, siłę. Szczera. Niepodkoloryzowana. Autorka, ufając w nerwy czytelnika i bohaterów zarzuciła nas gradem, który spadając z ogromną siłą, wyrzeźbił odciski.
Nie zrozumcie mnie jednak źle. To nie jest tak, że Hopeless to książka posiadająca jedynie szare barwy, pochmurne dni i smutne wspomnienia. Wiele razy uśmiechałam się i śmiałam podczas czytania. My, ludzie, zapamiętujemy dobre i złe chwile. Tak samo w tej lekturze uwiecznione są momenty pełne szczęścia i bólu. Jak w prawdziwym życiu.

Z czystym sumieniem mogę polecić dzieło Colleen Hoover. Nie zawiedziecie się. To poruszająca, wciągająca, emocjonalna powieść o miłości, rodzinie, stracie bliskich, nadziei i przyjaźni. Nie mogę się doczekać aż sięgnę po kontynuację, a Hopeless zaraz ustawię na zaszczytnym miejscu na mojej półce, by za każdym razem, gdy na nią spojrzę, budziła wspomnienia.

"Wszystkie niepowodzenia to tak naprawdę sprawdziany, które zmuszają nas do wyboru pomiędzy rezygnacją a podniesieniem się z ziemi, otrzepaniem się z kurzu i stawieniem czoła sytuacji."

Wspomnienia są esencją tego, kim jesteśmy. Są naszą przeszłością, rozdziałami z naszego życia, które już zdążyliśmy przeczytać. Zapamiętujemy chwile wielkiej radości i szczęścia. Momenty, w których euforia wypełniała nasze ciała tak bardzo, że bylibyśmy w stanie doskoczyć na Księżyc. Leżąc w łóżku, siedząc na nudnym wykładzie, robiąc zakupy, powracają do nas obrazy tamtego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trudno jest wybaczyć, prawda? Po długim czasie, gdy już zaufaliśmy komuś na tyle, aby się zwierzyć z najmroczniejszych zakamarków naszego serca, z rzeczy, o których z nikim innym nie rozmawiamy, informacji, które zawsze dusimy w sobie, okazuje się, że to był błąd. Powierzyłeś coś komuś w zaufaniu, a ten ktoś najzwyczajniej w świecie to zniszczył, zrujnował zbudowany mur, otoczkę, mającą być tylko waszą. Zranił was na tyle, że nie chcecie mieć z tym kimś kontaktu, bo wiecie, że nigdy więcej mu nie zaufacie. Ale chwila. Jeśli zdradziła was osoba, którą kochacie? Przyjaciel, z którym śmiałeś się do łez każdego dnia? Ktoś, bez kogo nie wyobrażasz sobie życia? Czy jesteś zdolny wybaczyć?
Pomyśl, jak trudno jest przebaczyć drugiej osobie. I zastanów się, czy gdybyś rozczarował, oszukał sam siebie, zburzył swoje życie głupią decyzją, niedokonanym ruchem, nieprzemyślanym słowem. Wybaczyłbyś sobie? Powiedziałbyś "trudno, stało się, muszę iść dalej"? Czy plułbyś sobie w brodę za tamten dzień, który zmienił wszystko?
Wiele razy czytałam, że najtrudniej jest przebaczyć samemu sobie. W pełni się z tym zgadzam.

Suzume wiedzie zwyczajne życie w pałacu u boku rodziców i kuzynki, którą traktuje jak najbliższą siostrę. Jednak pewnego dnia, decyzja jednego człowieka zmienia jej świat. Najbliżsi jej ludzie giną na oczach czternastolatki, a ona sama zmuszona jest żyć pod jednym dachem z ludźmi, których nie uważa za bliskich jej sercu. Otaczają ją niemal sami obcy ludzie, nie licząc matki, która za każdym razem, gdy jej drugi mąż spogląda na Suzume, jest o nią zazdrosna. Mijają miesiące, lata, a Suzume odkrywa okrutny sekret, kto zabił jej siostrę i tatę. Jest gotowa podjąć wszelkie ryzyko, aby sprawiedliwości stała się zadość. Decyduje się nawet na rzecz niewybaczalną, która st aje się niezmywalnym piętnem na jej sercu i umyśle, na zawsze...?

"Cienie na Księżycu" to historia zaczerpnięta z Kopciuszka, opowiedziana od tyłu. Przyznam, że to chyba pierwsza czytana przeze mnie książka, w której pisarka inspirowała się jedną z ulubionych baśni mego dzieciństwa. Nie spodziewałam się niczego niezwykłego i właściwie miałam rację. Jednak powieść okazała się ciekawsza, niż przypuszczałam. Chciałabym zacząć od portretu psychologicznego głównej bohaterki, który był naprawdę świetnie zarysowany. Czytelnik widzi fenomenalną przemianę młodej, niewinnej, nieco niesfornej dziewczynki na okrutną, zimną, zdecydowaną kobietę ze skłonnościami autodestrukcyjnymi. Bardzo polubiłam tą bohaterkę i rozumiałam każdy jej wybór, nie dziwiąc się jej myślom. Co najważniejsze, na ten czas, kiedy kosztowałam lekturę, zżyłam się z Suzume, co jest jedną z istotniejszych rzeczy podczas czytania.

Poza akcją, która zaskakuje, wciąga i przyśpiesza w wielu momentach, stykamy się również z wątkiem magicznym. Przyznam, że od jakiegoś czasu spoglądając na nowości książkowe, i widząc jakąś wzmiankę o magicznych istotach czy czymś podobnym, poważnie zastanawiam się, czy zakupić taką powieść. (Czyżbym wyrastała z fantastyki?) Spodobało mi się jednak, że wątek o niesamowitych umiejętnościach poszczególnych bohaterów, nie jest przesadzony i najważniejszy. Jego mała szczypta ubarwia całość, nie zmuszając mnie do negatywnych odczuć.

Japonia. "Cienie..." to chyba pierwsza lektura, której wydarzenia rozgrywają się właśnie w tym kraju. Uwielbiam książki, dzięki którym mogę poznać nowe, klimatyczne miejsca. Pani Marriott zapewniła mi świetną podróż po Japonii. Dzięki umiejętnym opisom wiele razy stawały mi przed oczami kwiaty wiśni. Całkowicie przeniosłam się w tamto niesamowite miejsce, poznając i zaprzyjaźniając się z nim.

Podsumowując "Cienie na Księżycu" okazały się bardzo przyjemne i ciekawe. Nie odzwierciedlają się ambitnym pomysłem, wykonaniem, ani niepowtarzalną treścią, aczkolwiek zdecydowanie umilą wieczór każdemu, kto lubi klimatyczną Japonię, twardą bohaterkę, wątek zemsty i nieprzesłaniającej fabuły miłości.

Trudno jest wybaczyć, prawda? Po długim czasie, gdy już zaufaliśmy komuś na tyle, aby się zwierzyć z najmroczniejszych zakamarków naszego serca, z rzeczy, o których z nikim innym nie rozmawiamy, informacji, które zawsze dusimy w sobie, okazuje się, że to był błąd. Powierzyłeś coś komuś w zaufaniu, a ten ktoś najzwyczajniej w świecie to zniszczył, zrujnował zbudowany mur,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W śnieżną noc John Green, Maureen Johnson, Lauren Myracle
Ocena 7,1
W śnieżną noc John Green, Maureen...

Na półkach: , ,

Jak możecie się domyślać Green, jako jeden z najpopularniejszych pisarzy dla młodzieży, podbił serca moje i Emy. Dowodem tego może być nasza wspólna recenzja Szukając Alaski, którą mieliście okazję czytać w wakacje. Dzisiaj przychodzimy do Was z książką, o której ostatnimi czasy jest bardzo głośno. Mowa o zbiorze świątecznych opowiadań w wykonaniu trójki pisarzy - W śnieżną noc.

Pierwsze opowiadanie, wychodzące spod pióra pani Maureen Johnson niestety nie podbiło mojego serca. Zacznijmy od tego, że wydawało mi się wielce naciągane. Niektóre momenty sprawiały, że kompletnie nie chciałam uwierzyć w bieg wydarzeń, gdyż niesamowicie odstawał od rzeczywistości. Niemal wszystko, o czym czytałam, było bardzo wyolbrzymione oraz podkoloryzowane. Zdecydowanie nie przepadam za takimi zabiegami.

Ema: Natomiast mnie cały czas towarzyszyło poczucie, że nie wiem, co tak właściwie się dzieje. Chociaż niewątpliwym atutem W śnieżną noc jest dynamiczna akcja, to sprawia ona jednak, że wszystko traci swoją realność. Nie przestawałam zadawać sobie pytania "o co chodzi?". A ja nie lubię nie rozumieć czegoś w czytanej książce. Trzeba jednak przyznać, że Podróż wigilijna jest, zgodnie z zapewnieniami wydawcy, romantyczna.

Zgodzę się! Wiele razy podczas czytania uśmiechałyśmy się ponieważ miało miejsce sporo sytuacji całkowicie wypełnionych miłością oraz pozytywnymi uczuciami. Nie jeden raz zdarzyło nam się wykrzyknąć "Ooo, jakie to słodkie!". Jest to niezbity argument na to, że każdy czytelnik poczuje coś względem tej powieści, bo niełatwo nas rozczulić (a przynajmniej mnie).

Przejdźmy do opowiadania Zielonego. Właściwie nie różni się ono specjalnie od pierwszego z tym, że po prostu jest Greenowskie. A skoro Greenowskie to znaczy - z poczuciem humoru! Może nie dorównywało pełnometrażowym powieściom pana Johna, ale i tak doprowadzało nas do salw głośnych, zgodnych śmiechów.

Chociaż Emie się to nie spodobało, ja doceniłam także niepapierowe postacie, mające w sobie coś niepowtarzalnego. Czytanie ich rozmów okazało się niebywałą przyjemnością, gdyż nie były one płytkie, a niekiedy nawet zawierały w sobie lekki morał. Bożonarodzeniowy Cud Pomponowy zachwycił nas najbardziej!

Jeśli chodzi o trzecie opowiadanie, pióra Lauren Myracle, odebrałyśmy je jako najgorsze - nie tylko ze zbioru W śnieżną noc, ale jako jedno z gorszych opowiadań z jakimi zetknęłyśmy się w ogóle. Przede wszystkim jest ono płytkie, naiwne i... dziecinne. Bohaterka, zachowująca się jak ośmiolatka, minimalistycznie rozbudowana akcja, monotematyczność dialogów i wreszcie drętwo prowadzona narracja to standard w Świętej patronki świnek. Jednakże moje uczucia i tak są ciepłe w porównaniu do Darii.

Oj tak... Czytając to opowiadanie myślałam, że uduszę główną bohaterkę za jej niekończący się lamet odnośnie złamanego serca oraz zachowanie godne rozpuszczonej egoistki, przyzwyczajonej do otrzymywania wszystkiego, czego sobie zapragnie. Niejednokrotnie wybuchałam szyderczym śmiechem, mając przed oczami wypowiedź Addie. Miliony razy kuło mnie w oczy przesłodzenie sytuacji, co doprowadzało do tak zwanego rzygania tęczą. Nie znoszę takich opowiadań, a zważywszy, że całe obfitowało w najbardziej znienawidzone przeze mnie aspekty, Święta patronka świnek bezprecedensowo uplasowała się na mojej czarnej liście.

Chcąc podsumować całą W śnieżną noc nie wolno nie wspomnieć o tym, że widoczna współpraca przebiegała na naprawdę wysokim poziomie. Wszystkie trzy opowiadania w mistrzowski sposób się ze sobą zazębiają, a w niektórych momentach nawet wyraźnie łączą. Mankamentem jest jednak fakt, że mimo czasu Wigilii w historiach tak naprawdę prawie wcale nie czuć magii świąt. Choć mogłoby się wydawać, że to właśnie wokół tego będzie się kręcić cała fabuła to głównym spiritus movens W śnieżną noc jest śnieżyca. A biorąc pod uwagę fakt, że w Polsce zimowe święta trafiają się raz na parę lat, to te dwa pojęcia nie wiążą się dla mnie ze sobą w taki oczywisty sposób.

Pomijając wymienione wyżej błędy i tak będziemy ciepło wspominać zbiór opowiadaniach W śnieżną noc, ponieważ czytanie go razem, zdecydowanie dodało mu niezapomnianej magii. Przyznam jednak szczerze, iż oczekiwałam czegoś więcej od tej pozycji, niemniej wciąż jestem pod wrażeniem i mogę - możemy - z czystym sumieniem polecić tę książkę, a szczególnie w czas świątecznych cudów.

Jak możecie się domyślać Green, jako jeden z najpopularniejszych pisarzy dla młodzieży, podbił serca moje i Emy. Dowodem tego może być nasza wspólna recenzja Szukając Alaski, którą mieliście okazję czytać w wakacje. Dzisiaj przychodzimy do Was z książką, o której ostatnimi czasy jest bardzo głośno. Mowa o zbiorze świątecznych opowiadań w wykonaniu trójki pisarzy - W śnieżną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wydaje mi się, że każdemu zdarza się pomyśleć o zakończeniu. Niekoniecznie egzystencji, ale pewnych etapów. Nasze życie jest jak książka - podzielone na rozdziały. Każdy rozdział można zekranizować i odegrać w nim główną rolę, patrząc jak toczą się losy nasze i naszych bliskich. Liczymy na szczęśliwe zakończenie, no bo kto by chciał cierpieć z powodu ostatecznego niepowodzenia? Zauważyliście, jak wiele filmów i książek jest pełnych happy endów? Czemu więc nie oczekiwać tego samego od rzeczywistości? W końcu mówią, iż oba teksty kultury zwykle wzorowane są na prawdziwej codzienności. Nasze życie powinno również ostatecznie zakończyć się satysfakcjonująco, z puentą, z możliwością wyciągnięcia mądrego cytatu, podsumowującego sens egzystencji i starań. Ja jednak sądzę trochę inaczej. Może się mylę, może nie myślę pozytywnie, ale czy aby na pewno ludzie pisaliby książki, nagrywali filmy tylko po to, by pokazać codzienność? Dla mnie to jest kreowanie świata, w którym chciałoby się żyć. Świata, gdzie jednak istnieje puenta i głębszy sens. I po naczytaniu się tego wszystkiego, oczekujemy sensu i szczęśliwego zakończenia od naszego życia. Ale wiecie co? Życie nie jest filmem ani książką. Tutaj nie zawsze można myśleć pozytywnie, czekając na ostatnią scenę, rozdział, z nadzieją, że w tych chwilach podłożona będzie wesoła, wywołująca uśmiech muzyka.

Pat w końcu został wypisany z niedobrego miejsca. Wyszedł i jest w stanie zrobić wszystko, by nadszedł koniec rozłąki. Jest już niemal gotowy; ćwiczy bycie miłym, a nie stawianie na swoim, codziennie trenuje, dbając o formę i całuje każdy pieg Nikki na zdjęciu. Jednak gdy chce rozmawiać o swojej żonie, nikt nie pogłębia tematu, nikt niczego mu nie wyjaśnia. Jedyną osobą, która jest do niego niezwykle bezpośrednia to Tiffany, dziewczyna z takimi samymi problemami.

Od dawna chciałam sięgnąć po dzieła Quicka, więc widząc "Poradnik" w bibliotece, nie wahałam się ani na moment. Coś co mnie uderzyło na samym początku powieści to lekkość. Swaboda z jaką pisze Matthew udziela się czytelnikowi, sprawiając, że czytanie książki jest niezwykle relaksujące, a wręcz uspakajające. Tego właśnie potrzebowałam po męczącym dniu pełnym sprawdzianów i głośnych przerw w szkole. Tylko nie myślcie, że historia Pata mnie nudziła. Absolutnie nie! Ta lekkość z jaką jest napisana sprawia, że przez tekst płynie się niezwykle szybko i z ciekawością delikatnie pulsującą pod skórą. Chcemy wiedzieć dlaczego mężczyzna dostał się do niedobrego miejsca, czym spowodowana jest rozłąka i jak się ona zakończy. Nim się obejrzymy dawno miniemy połowę stron, pragnąc czytać więcej i więcej.

Tytuł jest mylący. Sięgając po tę książkę liczyłam na to, iż wniesie w moje życie trochę pozytywizmu, który, nie ukrywając, przydałby się w te szare dni. Jednak poza Patem, który usilnie dążył do szczęśliwego zakończenia, nikt nie tryskał optymistycznymi myślami, co więcej nawet samo życie dalekie było od pisania szczęśliwych scenariuszy dla bohaterów. Tutaj zaczyna się ironia. Wszystko naokoło jest niezwykle pesymistyczne, a Pat wciąż wierzy, że będzie dobrze. Pomyślcie tylko o ile piękniejszy byłby świat, gdyby każdy z nas wierzył w happy end.

Mimo tego, iż "Poradnik pozytywnego myślenia" to zdecydowanie lekka lektura, zawiera wiele mądrości i pytań, które każdego z nas trapią. I to jest w tym świetne! Napisać książkę, którą tak swobodnie i dla relaksu się czyta, a jednak zawierającą pytania, na które nie ma odpowiedzi na tym świecie, zawierającą spostrzeżenia, które podważają sens egzystencji i podejmowania wszelkich starań. I jeszcze za sprawą talentu pisarskiego, zachować wszystko w wesołych barwach i pobudzając czytelnika do śmiechu. Czego więcej oczekiwać?

"Poradnik pozytywnego myślenia" jest lekką pozycją, która zaciekawi najbardziej wymagające czytelnicze podniebienia i w sposób nieprzytłaczający postawi przed Wami pytania, nad którymi będziecie się zastanawiać długo po skończeniu czytania. Polecam, naprawdę warto. Chociażby dla poznania nietuzinkowego zakończenia filmu Pata.

Wydaje mi się, że każdemu zdarza się pomyśleć o zakończeniu. Niekoniecznie egzystencji, ale pewnych etapów. Nasze życie jest jak książka - podzielone na rozdziały. Każdy rozdział można zekranizować i odegrać w nim główną rolę, patrząc jak toczą się losy nasze i naszych bliskich. Liczymy na szczęśliwe zakończenie, no bo kto by chciał cierpieć z powodu ostatecznego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak wiele jesteśmy w stanie znieść, zanim całkowicie się rozpadniemy? Ile bliskich nam osób będziemy musieli utracić, aby stracić również siebie? Czemu będziemy musieli stawić czoło, aby ostatecznie się zatrzymać, spojrzeć przed siebie na labirynt złożony z kujących ścian, z których wylewa się cierpienie, po których spływają krople krwi, symbolizujące wszystko to, co w jakiś sposób nas odmieniło? Zastaniemy taki dzień za życia? Dojdziemy do momentu, kiedy składamy naszą broń, którą walczyliśmy, aby dobrnąć do celu? Wierzę, że każdy z nas przeżył momenty, które go w pewien sposób złamały, wzbudziły wątpliwości, czy gra jest warta świeczki. Pełne bólu i poczucia niesprawiedliwości. No bo dlaczego musimy odczuwać stratę bliskich? Czemu musimy walczyć z całych sił, aby przetrwać na tym świecie? Dlaczego wszystko tutaj musi być takie trudne i wymagające od nas ciągłej determinacji?
Codziennie przeskakujemy kłody, przybierające postaci wymyślnych rzeczy. Ile razy będziemy musieli złapać oddechów, by w końcu zgiąć się w pół i ze świstem wypuścić powietrze pełne naszej ulgi? Spojrzeć na to, co mamy i stwierdzić, że to koniec naszej drogi z przeszkodami.
Podpowiem. Nie ma takiej liczby. Bo przeszkody w naszym życiu nigdy nie znikną. Więc pytanie, które stawiam przed wami, to ile ran Wam zostanie zadanych, nim przestaniecie walczyć?

"Pozbierać się jest dziesięć razy trudniej, niż rozsypać."

Dystrykt Dwunasty nie istnieje. Ludzie poginęli, domy obróciły się w ruinę, nadzieja zniknęła, Peeta został porwany przez Kapitol. Katniss musi stawić czoła czemuś gorszemu niż Igrzyska Głodowe. Musi zmienić się w symbol rebelii - Kosogłosa - oraz doprowadzić do śmierci prezydenta Snowa. Ale jak ma to uczynić, gdy Peeta jest poddawany torturom? Przecież to o jego bezpieczeństwo dziewczyna zawsze walczyła, a teraz on walczy o oddech. Odkąd siedemnastoletnia Kat zdecydowała się zastąpić swoją młodszą siostrę w Igrzyskach, nie schodzi z areny nawet na moment. Gra toczy się zawsze. Tym razem jednak nie ma dwudziestu czterech trybutów. Tym razem o życie walczy cały Kapitol. Nie ma wyznaczonego terytorium, zasad, nie ma żadnych spadochronów od sponsorów, które mogą uratować czyjeś życie. Teraz nadszedł czas na najprawdziwsze Igrzyska.
Na śmierć. Albo śmierć.

Wydaje mi się, że nie muszę przedstawiać Wam pani Collins ani trylogii Igrzyska Śmierci. Chyba każdy kojarzy historię Katniss i Peety. Zacznę więc od tego, że sięgając po "Kosogłosa" wiedziałam, że powinnam się spodziewać mnóstwa krwi, akcji, walki z terrorem. Czytałam wiele recenzji ostatniej części przygód młodych trybutów i wszystkie ostrzegały, że będzie się działo niewyobrażalne. Teraz, będąc świeżo po lekturze, przyznam, że nic nie przygotowało mnie na takie zakończenie...

"Nie burzy się czegoś, co pragnie się mieć w przyszłości."

Początek książki poświęcony jest Katniss, która powoli dochodzi do siebie i próbuje wyjść z letargu, do którego wprowadziło ją porwanie Peety. Musi podjąć decyzję, czy ma wystarczająco dużo siły, aby stać się twarzą rebelii - choć, po dłuższym zastanowieniu, dziewczyna jest nią od dawna. Wiele osób ostrzegało mnie przed nużącym początkiem, opierającym się jedynie na kręceniu propagit oraz wymyślaniu planu na zjednoczenie Dystryktów. Ale wiecie co? Nie nudziłam się ani trochę. Wszystkie rozmowy dotyczące ruchu oporu, tortur Peety oraz każdy krok, który musiała wykonać główna bohaterka, aby znaleźć w sobie ostateczną determinacje na kolejną walkę z Kapitolem, niesamowicie mnie ciekawiły. Rozdziały są napisane w tak fenomenalny sposób, że dosłownie kończąc jeden, musimy od razu rozpocząć kolejny, spragnieni informacji, co wydarzy się dalej. Zaspakajałam swoją niezmierzoną ciekawość ciągłym czytaniem oraz uważnie obserwowałam zachowania Katniss i Finncka, którzy to najbardziej ucierpieli po Igrzyskach Ćwierćwiecza.

"Kosogłos" nie tylko skupia się najbardziej na ruchu oporu, ale również świetnie pokazuje propagandę oraz kłamliwe działania rządu. Przyznam, że w poprzednich częściach nie zwróciłam tak wielkiej uwagi na to, jaki naprawdę jest Kapitol i jakimi sztuczkami się posługuje, aby wzbudzić przychylność ludzi oraz pokazać, że nie są w stanie nikogo pokonać. To niesamowite, jak wiele wartości związanych z kultem jednostki oraz propagand mieści się w tej książce!

"Moim zdaniem, najtrudniej jest wykorzenić najstraszniejsze wspomnienia, przecież je zapamiętujemy najlepiej."

Rzeź, rzeź, rzeź. To pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl, gdy wspominam drugą połowę dzieła Collins. Pisarka ani trochę nie boi się dać się ponieść swej wyobraźni w najróżniejszych formach mordowania, niszczenia jak i oszukiwania. Uwielbiam, jak postacie umierają w literaturze; wzbudza to zwykle wiele emocji u czytelnika i postaci, ale tym razem, miałam wrażenie, że śmierć pewnych osób obudziła we mnie więcej uczuć niż w głównych bohaterach. Suzanne Collins nie szczędziła nikogo, wierzcie mi, nikogo, ale trochę na tym poległa, bo moim zdaniem, nie oddała najprawdziwszych uczuć, które towarzyszą ludziom przy stracie kogoś. Katniss i żyjący przyjaciele po prostu szli dalej, a na ich twarzach, w ich myślach, nie zawsze dostrzegałam ból adekwatny do poniesionej straty. Autorka jednak nadrobiła te małe niedociągnięcia szybką, wciągającą akcją, niesamowitymi zwrotami wydarzeń oraz łamiącymi serce tajemnicami, które zostały wyjawione dopiero po czasie.

"Kosogłos" to świetne zwieńczenie trylogii i choć w sieci krążą recenzje, poświadczające o beznadziejności ostatniej części przygód Katniss, zdecydowanie się z nimi nie zgadzam. Co prawda historia pani Collins nie należy do najcudowniejszej, jaką kiedykolwiek czytałam, ale bezprecedensowo plasuje się wysoko w kategorii moich ulubionych. Całkowicie powalające zakończenie, którego nikt nie byłby w stanie sobie wyobrazić, odejmuje nam na chwilę mowę, ponieważ wszyscy dobrze wiemy, że to nie może się tak zakończyć.
Gdy ktoś zapyta, czy polecam tę trylogię, odpowiem: Prawda. Ma ona w sobie wiele wartości ukrytych pod fantastyczną historią o odważnej młodej dziewczynie.

"Oczekuję zapowiedzi, że życie będzie toczyć się dalej, bez względu na to, jak poważne ponieśliśmy straty."

Jak wiele jesteśmy w stanie znieść, zanim całkowicie się rozpadniemy? Ile bliskich nam osób będziemy musieli utracić, aby stracić również siebie? Czemu będziemy musieli stawić czoło, aby ostatecznie się zatrzymać, spojrzeć przed siebie na labirynt złożony z kujących ścian, z których wylewa się cierpienie, po których spływają krople krwi, symbolizujące wszystko to, co w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Koniec świata. Może się on wielu kojarzyć z niszczącym wybuchem, zmiatającym wszystko z powierzchni Ziemi. Innym z różnymi nagłymi kataklizmami, które stopniowo acz dosadnie wyludnią i zniszczą naszą planetę. Końcem świata może być moment, gdy obcy zajmują naszą Ziemię, odbierają nam ją, albo nią kierują. Mowa tu może być o kosmitach, zombie bądź innych stworzeniach, które nawiedziły ludzką wyobraźnie. Dla niektórych końcem świata może być utrata bliskiej osoby, maksyma życia bez kogoś, kto pomagał nam oddychać, był powodem, by wstawać co ranek. Końcem można nazwać chwilę, gdy zmieniamy się tak bardzo, że nie wiemy, w którą stronę iść, że sami siebie nie poznajemy. Gdy gubimy siebie i już nie czujemy się dobrze w swojej powłoce. Końców świata jest wiele. Każdy inaczej go przeżyje, inaczej go sobie wyobraża, ale każdy tak samo się go obawia. Bo na niego nie ma lekarstwa. Nie ma sposobu, by mu zapobiec. On nadejdzie. A my możemy tylko czekać.

"Jak coś tak małego może być końcem świata?"

Rok 2014 zapisał się w historii. Narodził się wirus Kellis-Amberlee, ożywiający trupy. Po świecie zaczęli chodzić zombie, łaknące żywych. Nie wiadomo jak leczyć chorych, ale wiadomo jak ich zabić. Postrzałem w głowę, mózg. W tych trudnych czasach świat potrzebuje przywódcy, który ofiaruje zdrowym ludziom dawne, utracone życie. Niestety wielu, którzy kandydują na stanowisko prezydenta nie sądzi, iż prawda jest dobrym wyjściem. Ludzie nie wiedzą wszystkiego o ich świecie i o nieumarłych, czyhających we mgle i ciemności lasu. Georgia, Buffy i Shaun, ekipa Przeglądu Końca Świata, jest innego zdania. Chce głosić prawdę, mówić ludziom to, co powinni wiedzieć, informować o tym, co dzieje się z ich światem. Światem, którego kreatury bez oddechu powoli przejmują. Prawda ich wyzwoli.
Czy aby na pewno?

Czy jest tu ktoś, kto nie słyszał o tej książce? Szczerze w to wątpię, gdyż swego czasu szum na dzieła Miry Grant był wręcz kolosalny. Blogi i portale wykrzykiwały wszem i wobec o genialności tej pozycji. Jakże więc miałabym nie skusić się na tą powieść? Nie muszę więc już mówić, jak wiele oczekiwałam od "Feed". Nie zawiodłam się?

Zacznijmy od tego, że historia jest dość złożona. Pani Grant stworzyła nowy świat, którego wszystkie detale opracowała wręcz idealnie. Nigdzie nie znalazłam niedomówień! Jestem pod ogromnym wrażeniem jak skrupulatnie i bezbłędnie Mira Grant przeniosła swoje wyobrażenie przyszłości na papier. Zrobiła to w taki sposób, że czytelnik bezsprzecznie wierzy w niego i zastanawia się nad swoim miejscem w nim. Pomimo iż taka skrupulatność zdecydowanie należy do plusów książki, wejście w historię "Feed" zajmuje trochę czasu. Nim przedrzemy się przez priorytety głównych bohaterów, podejście polityków względem nieumarłych i wirusa, wyjaśnienia danych zachowań mija kilkaset stron. Nie powiem jednak, że są one nudne - byłoby to zdecydowanie kłamstwem. Jednak nie dzieje się w nich nic, co mogłoby na dłużej przyśpieszyć uderzenia naszego serca. Pierwsze kilka rozdziałów zawiera jedynie suche fakty i postępowania podczas apokalipsy.
Jednak kiedy miniemy te strony, w pełni pojmiemy świetnie stworzone uniwersum, otrzymujemy pełną napięcia, zwrotów akcji i zimnej ironii książkę, która przejmuje panowanie nad czytelnikiem dopóki nie dotrzemy do ostatniej kartki.

Kampania polityków, której najbliżej są dziennikarze Przeglądu Końca Świata także imponuje oraz intryguje. Mamy szansę zobaczyć jakie podejście mają ludzie, planujący panować nad państwem, które się sypie. Przyznam, że czytając recenzje, w których wspominano o polityce, odgrywającej tu znaczną rolę, sądziłam, że nie spodoba mi się ta pozycja. Ale wiecie co? Odważę się stwierdzić, że wątek władzy nad państwem oraz wyborów prezydenckich jest świetny. Zaciekawi najwybredniejsze czytelnicze podniebienia.

"Czasami musisz sobie odpuścić i dać się ponieść biegowi wydarzeń."

Genialne pokazane są relacje między głównymi bohaterami! To co łączy Georgię i Shauna, przyrodnie rodzeństwo, robi ogromne wrażenie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam o tak cudownych relacjach braterskich. Każde spojrzenie, mówiło więcej niż jakiekolwiek słowo. I choć oboje należeli do osób pełnych ironii i czarnego humoru to mieli swoje własne sposoby, by pokazywać jak bardzo im na sobie zależy. Razem ryzykowali życie i robili wszystko, by przeżyć, martwiąc się najpierw o tę drugą osobę. Poświecenie głównych bohaterów, aby wyznać światu prawdę, okazało się powalające.

Zaskakujące - takie właśnie jest dzieło pani Grant. Genialnie zaskakujące. Ponieważ ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałam przeczytać, zdarzyła się w ów książce, rujnując mój światopogląd. "Feed" potrafi wzruszyć, wściec za takie, a nie inne obroty wydarzeń, zaintrygować, rozbawić oraz zniszczyć. Jedyne co mogę jej zarzucić to długość rozdziałów. Niestety czytałam ją wtedy, gdy nie miałam dużo wolnego czasu, także zdarzały się wieczory, gdzie mając jedynie wolny kwadrans nie sięgałam po książkę, bo wiedziałam, że nie dokończę rozdziału, a nie znoszę kończyć w środku, pomijając iż zaprzestanie czytania w połowie wątku to wręcz nierealny wyczyn.
Także polecam "Feed. Przegląd Końca Świata" wszystkim, którzy są gotowi na szczegółowo wykreowany świat oraz ogromną dawkę emocji. Nie zawiedziecie się!

Koniec świata. Może się on wielu kojarzyć z niszczącym wybuchem, zmiatającym wszystko z powierzchni Ziemi. Innym z różnymi nagłymi kataklizmami, które stopniowo acz dosadnie wyludnią i zniszczą naszą planetę. Końcem świata może być moment, gdy obcy zajmują naszą Ziemię, odbierają nam ją, albo nią kierują. Mowa tu może być o kosmitach, zombie bądź innych stworzeniach, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Łatwo pozbierać się po stracie? Zdecydowanie nie. Nikt nie lubi niczego tracić; pieniędzy, punktów na sprawdzianie, dobrej opinii. Ale nic tak nie boli, jak utrata kogoś bliskiego. Powszechnie wiadome jest, iż śmierć przychodzi nagle i konsekwentnie, zabierając nam najbliższych. Bierze ich w swoje łapska, wyrzucając z tego świata, wyrywając to, czym byli i zostawiając jedynie pustą powłokę, którą kiedyś wypełniała dusza. Zostaje ciało zmarłej, wspomnienia po niej, rzeczy, które niegdyś jej służyły. A my zostajemy sami pomimo że wiele osób wciąż kręci się wokół nas. Po prostu wraz ze śmiercią bliskiej osoby, umiera też kawałek naszego jestestwa. Ten, w którym mieszkała więź z utraconym człowiekiem. I jedyne, co nam pozostaje to powracanie do wspomnień, w których bardzo łatwo się zatracić i zagubić. A co, gdy tracimy przyjaciela, nie z powodu śmierci, a błędów, które popełniliśmy? Ból jest taki sam, ale na dodatek budzi się poczucie winy, że zniszczyliśmy coś pięknego, co miało trwać wiecznie. Coś, co wydawało się stabilne i niezniszczalne w rzeczywistości okazało się kruche i przez nieuwagę za mocno ścisnęliśmy to w dłoniach. Tłukąc na małe kawałki więź, która znaczyła dla nas wszystko. W wielu przypadkach dzieje się to bezpowrotnie. Śmierć może przybyć nawet pod inną postacią; nie zmiatając kogoś z powierzchni Ziemi, a jedynie z naszego małego świata.

Wszystko w Cimmerii się zmieniło, uczniowie, nauczyciele, dyrektorka. Nadszedł koniec żartów po ostatnich przerażających wydarzeniach. Nathaniel to psychopata, który pragnie zemsty, a idzie do niej przez krew, pot i łzy. Czas wziąć sprawy w swoje ręce, aby nie dopuścić do kolejnych ofiar. Ale czy Allie zdoła się pozbierać i dopuścić do siebie kogokolwiek nim będzie za późno?

Seria Wybrani. Chyba każdy o niej już słyszał, prawda? Wydawnictwo i blogi jak oszalałe promują książki C.J. Daugherty. Książki mają tak ogromne spoty reklamowe, że nie sposób nie dowiedzieć się o premierowym dniu jeszcze długo, długo przed nim. Skusiłam się na "Wybranych" właśnie przez szał w blogosferze i na fanpejdżach. I choć podobają mi się przygody Allie i przyjaciół, nie pojmuję trochę czemu wszyscy i wszystko szaleje na punkcie tej serii. Nie jest ona wyjątkowa.

Pomysł pisarki należy do ciekawych, ale stanowczo nie do oryginalnych. Właściwie nie ma w nim niczego spektakularnego ani niezapomnianego, także trochę dziwi mnie promocja tej serii. Owszem, "Zagrożeni" niebywale wciągają i intrygują czytelnika, aczkolwiek nie zapierają dech w piersi swoją niepowtarzalnością. Bywały momenty sztampowe, zabawne, pełne zwrotów akcji jak i irytujące. To nie jest idealna książka. Ba, daleko jej do takiej, ale w jakiś dziwny sposób potrafi zdobyć rzeszę fanów. Może nie jestem kimś, kto fangirluje historię Allie, aczkolwiek miło mi się ją czyta. Nie odczuwałam wszystkich problemów głównych bohaterów i nie przyśpieszały one mojego biegu serca, ale świetnie umilały mi wolny czas i przygotowywały do cudownego snu. A zagadka, choć interesująca i dobrze poprowadzona, z idealną dawką tajemniczości, nie wbija w fotel.

Wspomniałam wyżej o irytujących momentach. Niewiele ich co prawda, ale na pewno należy do nich niezdecydowanie Allie co do... chłopaka. Tak. Trójkąt miłosny. Czyż nie brzmi to pięknie? Każdy kolejny podobny zabieg w książkach zaczyna mnie naprawdę irytować, tym bardziej gdy jest tak jawny, jak tutaj. Dziewczyna spogląda raz na Cartera raz na Sylvaina i zastanawia się, którego jaką miłością kocha. Może niektórzy nie zobaczą w tym nic niewłaściwego, ale ja nie przyjęłam tego zbyt optymistycznie.

Bohaterzy są zdecydowanie ciekawie wykreowani. Każdy inny i jedyny w swoim rodzaju. Do osób, z którymi najchętniej czytałam dialogi należały Zoe, Rachel i Nicole. Moim zdaniem to najbardziej interesujące postacie, które nieraz mnie rozbawiały i intrygowały swoim postępowaniem. Allie to główna bohaterka, którą lubię i próbuję zrozumieć jej działania, aczkolwiek nie zawsze w pełni mi się to udaje.

"Zagrożeni" to ciekawa i niezmiernie wciągająca pozycja, którą czyta się niebywale szybko. Nie należy ona do oryginalnych i niepowtarzalnych książek, aczkolwiek sprawnie umili Wam czas swoją lekkością. Czy polecam? Tak jeśli szukacie czegoś przyjemnego i nieambitnego, a zarazem ciekawego i pochłaniającego. Z chęcią sięgnę po kolejną część, czyli "Zbuntowanych".

Łatwo pozbierać się po stracie? Zdecydowanie nie. Nikt nie lubi niczego tracić; pieniędzy, punktów na sprawdzianie, dobrej opinii. Ale nic tak nie boli, jak utrata kogoś bliskiego. Powszechnie wiadome jest, iż śmierć przychodzi nagle i konsekwentnie, zabierając nam najbliższych. Bierze ich w swoje łapska, wyrzucając z tego świata, wyrywając to, czym byli i zostawiając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nowy świat. Nowe życie. Druga szansa. Co Ty na to? Chciałbyś rzucić wszystko, co masz teraz, zostawić Ziemię, dotychczasowe życie, uwolnić się od poznanych tutaj ludzi i obudzić się w innym miejscu? Zacząć wszystko od nowa. Gdzieś indziej, z kimś innym. Ale z bagażem doświadczeń, z nabytą już wiedzą. Co powiesz na ponowne narodziny? Tyle że już nie będziesz rozpoczynał drugiej egzystencji jako niemowlak, zostaniesz taki jak teraz, świadomy, wyuczony. Będziesz mógł na nowo wybudować swoje życie, tym razem panując nad nim bardziej niż wcześniej. Decydujesz się więc zostawić wszystkich, których kochasz, wszystko, co kiedykolwiek Cię zraniło na rzecz nowego miejsca, życia, ludzi? Nikt nie będzie Ci obiecał, że tam będzie lepiej. Może być gorzej. Ryzykujesz to, co masz?

"Wspomnienia zawsze niszczą koszmary."

Rodzice Amy mają odegrać bardzo ważną rolę w przyszłości nowego świata. Muszą się zamrozić na trzy stulecia i osiedlić nową planetę. Amy ma wybór - dać się zamrozić i żyć w przyszłości z rodzicami, albo zostać z ciocią i wujkiem, u boku swojego chłopaka. Decyduje się porzucić wszystko w zamian za nowe życie tam, daleko, miliony kilometrów świetlnych od Ziemi. Jednak ktoś ją wybudził. Szybciej niż powinien...

Na "W otchłani" miałam ogromną chęć od bardzo dawna. Intrygował mnie opis i niesamowicie pochlebne recenzje, więc zrobiłam wszystko, by zdobyć tę pozycję. W końcu się udało i zaczęłam czytać i... rozczarowanie. Wielkie, pulsujące pod skórą i ściskające za gardło rozczarowanie...

Zacznę od pomysłu, który wydawał się naprawdę dobry. Ciekawy, oryginalny i przyciągający. To własnie od niego najwięcej oczekiwałam; miałam nadzieję, że pisarka wykreuje i pociągnie całą historię w cudowny sposób, sprawiając, że nie będę mogła się oderwać od czytania. Niestety to były złudne nadzieje. Pomimo iż pomysł autorki miał ogromny potencjał - statek, zamrożenie, nowa planeta - to jego wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Pani Beth nie wciągnęła mnie w swoją historię od pierwszych stron, ba!, nawet nie udało jej się to w połowie. Rozdziały okazały się bardzo nużące, a mnie, jako czytelnikowi, kiepsko szło 'wpicie' się w historię Starszego i Amy. Nie potrafiłam odnaleźć się w przedstawionej rzeczywistości. A szkoda. Bo gdyby tylko pisarka lepiej poprowadziła swoją wyobraźnie, powstałaby naprawdę świetna książka.

Nużące momenty. Niestety było ich tutaj sporo; wiele razy ziewałam podczas czytania i pocierałam oczy, chcąc jak najszybciej skończyć tę powieść. Gdyby chociaż pojawiła się akcja i zaskakujące zwroty wydarzeń, wtedy zdecydowanie przyjemniej czytałoby się "W otchłani". Ale w tym przypadku kilka niewyjaśnionych morderstw i ich tajemniczość nie przyciągnęły mnie na tyle, abym z niecierpliwością goniła kolejne rozdziały. Kłamstwem jednak byłoby gdybym stwierdziła, że cała książka nudziła. Bywały chwile, kiedy całkowicie wczytywałam się w losy Amy i Starszego, kiedy zagadka, jaką musieli rozwiązać zaciekawiła na tyle, że znalazłam swoją propozycję mordercy. I wiecie co? Zgadłam. Bynajmniej nie jestem z siebie zadowolona. Zadanie, by odgadnąć sprawcę całego zamieszania powinno należeć do bohaterów. Miałam być zaskoczona! Moim zadaniem było wydobycie z gardła pełnego niedowierzania krzyku, gdy sprawa wyszła na jaw. Zamiast tego pozostało mi zrezygnowane potrząśnięcie głową. Możliwe, że gdybym miała za sobą mniejszy bagaż przeczytanych książek, nie odgadłabym mordercy. Może "W otchłani" to idealna powieść dla tych, którzy jeszcze niewiele pozycji z tego gatunku przeczytali?

Bohaterzy, eh, kolejny minus. Amy to siedemnastolatka, która ma pewne problemy z utrzymaniem emocji na wodzy. Zarzuty i oskarżenia wylatują z jej ust niczym pociski. Może i ma do tego prawo - w końcu oddała całe swoje życie, by żyć z rodzicami na nowej planecie, a nie sama w metalowej puszce z ludźmi, którzy mają ją za dziwoląga. Jednak mimo to nie polubiłam jej. Starszy to już lepiej wykreowana postać, ale niekiedy miałam wrażenie, że zachowuje się dziecinnie i jest bardzo niezdecydowany. Ale nie wiem, czego się spodziewałam po szesnastoletnim przyszłym przywódcy. Także i jego nie darzyłam sympatią. Jedyną charakterystyczną postacią był tutaj Najstarszy. I Harley. Aczkolwiek nie mieli dużej roli w tej historii. A szkoda.

"W otchłani" bardzo mnie rozczarowało. Spodziewałam się świetnej książki, a dostałam przeciętniaka z dobrym, aczkolwiek niewykorzystanym pomysłem. Także nie polecam ani nie odradzam. Nie wiem również czy warto sięgać po kolejną część. Doradzicie?

"Lepiej kochać i stracić miłość, niż nie kochać wcale."

Nowy świat. Nowe życie. Druga szansa. Co Ty na to? Chciałbyś rzucić wszystko, co masz teraz, zostawić Ziemię, dotychczasowe życie, uwolnić się od poznanych tutaj ludzi i obudzić się w innym miejscu? Zacząć wszystko od nowa. Gdzieś indziej, z kimś innym. Ale z bagażem doświadczeń, z nabytą już wiedzą. Co powiesz na ponowne narodziny? Tyle że już nie będziesz rozpoczynał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niebo. Raj. Niebiosa. Przetraw to słowo, wypowiedz głośno, postaraj sobie je wyobrazić, te literki układające się obok siebie, tworzące jedno, logiczne słówko o niemal nielogicznym znaczeniu. Czym jest Niebo? Bynajmniej nie chodzi tutaj o bezkresne błękitne morze zasłane chmurami nad nami. Mam na myśli Raj, miejsce, gdzie podobno idziemy po śmierci. Nikt nie wie, czym jest, jak ono wygląda, co tam się robi. Ilu ludzi na świecie, tyle może być teorii Raju. Mówią, że Niebo to miejsce, gdzie nie mamy formy, gdzie panuje dobroć i wszechogarniające szczęście. Gdzie dusza lekka jak chmurka pełna spokoju i nieskończoności trwa, smakując wieczności. Wniosek: Niebo to nic przyziemnego. Nic. A może to błędna teoria? Co jeśli każdy znajduje swoje własne Niebo tutaj, na Ziemi. Swoją własną odmianę nieskończoności i szczęścia, jedno miejsce, jeden moment, kiedy spokój jest w każdym zakończeniu nerwowym naszego ciała. A później, po śmierci, po wypuszczeniu ostatniego oddechu, znajdujemy się właśnie tam, Niebie, które naleźliśmy za życia.

Nastya Kashnikov - dziewczyna, która nie mówi. Osiemnastolatka, która ma zniszczoną rękę. Nastolatka, która umarła. Przeprowadza się do ciotki Margot i zapisuje do nowej szkoły, gdzie jest sensacją. Ona tego nie chce; jedyne, czego pragnie to przetrwać wszystkie lekcje i pójść pobiegać. Biegać z całych sił, uciekać od tego, co ją zniszczyło. Uderzać stopami w ziemię tak mocno, jakby to była twarz jej mordercy. Pewnej nocy podczas biegu, gubi się. A jedynym światłem w okolicy, jest lampa oświetlająca garaż. Miejsce, które zna. Miejsce, które pamięta. Była tu.

Dlaczego sięgnęłam po tę książkę? Z prostej przyczyny - recenzje i opis straszliwie mnie przyciągnęły. Oceny wystawiane tej książce są naprawdę wysokie, a słowa, jakimi jest opisana, zapowiadają wspaniałą lekturę. Zatem nie mogłam sobie jej odmówić. Zaczynając "Morze spokoju" miałam ogromne oczekiwania. Czy pani Katja je spełniła?

W mojej ocenie dobre wydaje się to, iż pisarka donikąd się nie spieszyła. Miała pomysł, postacie, morze spokoju i powoli spisywała to wszystko na kartki papieru. Powoli od podstaw tworzyła świat, byśmy mogli go w pełni zasmakować, poczuć. Żyć w nim. Przez pierwsze strony powieści nie towarzyszą nam żadne zwroty akcji ani zaskakujące momenty, tylko tajemnica i powolne odnajdywanie opisanego kawałka wszechświata. Pomimo tej powolności, nie poczułam choćby najmniejszej monotonii. W ciszy i skupieniu czytałam historię niejakiej Natyi, poznając ją i próbując zrozumieć przez co przeszła. Jej osoba i przeszłość są tak niesamowicie tajemnicze i intrygujące, że czytelnik nie może przestać snuć własnych domysłów względem tego, co się wydarzyło, że dziewczyna umarła.

Podobnie było z wątkiem miłosnym - zdecydowanie jeden z najlepiej wykreowanych, jakie miałam okazję czytać. Budził się stopniowo, krok po kroku. Okazał się wspinaczką na wysoką górę - potrzebował czasu i wysiłku, ze strony postaci, jak i pisarki. Autorka włożyła w niego całe serce; skupiła się na detalach, uczuciach, prawdziwości. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co stworzyła. Nie zobaczyłam w tym ani grama sztuczności! To, jak młodzi się poznawali, jak na siebie patrzyli, jak nieudolnie próbowali oderwać wzrok i wykonać jakiś gest - to można nazwać geniuszem.

Z czasem historia wciąga tak bardzo, że zapominasz o wszystkim, naprawdę! Czytałam i czytałam, nie mogąc odłożyć książki na bok. I właśnie w takich chwilach - gdy nic mnie nie interesuje, poza światem, w którym w tym momencie znajduje się mój umysł - rozumiem dlaczego kocham czytać. "Morze spokoju" przypomniało mi, jak cudowne może być czytanie, jak pięknie jest zarwać noc i poranek, by w pełni poznać fabułę, ostatnią kartkę powieści.

Portret psychologiczny postaci - Nastyi, Josha, Drew - w pełni mnie zauroczył! Opisany, wykreowany i stworzony od a do z. W pewnym sensie skomplikowany, owiany tajemnicą i prawdziwym bólem, nie tym papierowym zarysem cierpienia, ale prawdziwym, rzeczywistym, tym, co ma miejsce w życiu i dotrze do czytelnika z mocą. Nastya to osoba, którą bardzo polubiłam, szanowałam i próbowałam zrozumieć jej wybory. Obdarzyłam ją milczącą sympatią. Podobnie było z Joshem, z którym nietrudno było mi się utożsamić z jakiegoś powodu, go rozumiałam najbardziej, co sprawiło, że niesamowicie go polubiłam. Żadnego bohatera z tej pozycji nie można nazwać papierowym. Każdy ma duszę.

"Morze spokoju" to świetna pozycja, którą pokochałam już od pierwszych stron. Oczywiście nie obyło się bez mankamentów, gdyż w pewnym momencie poczułam niejaką schematyczność - trwała chwilę, aczkolwiek nie uszła mojej uwadze. Mimo to polecam tę niesamowitą książkę każdemu. Mam nadzieję, że dzięki niej zrozumiecie pewnego dnia, czym jest Wasze Morze Spokoju.

Niebo. Raj. Niebiosa. Przetraw to słowo, wypowiedz głośno, postaraj sobie je wyobrazić, te literki układające się obok siebie, tworzące jedno, logiczne słówko o niemal nielogicznym znaczeniu. Czym jest Niebo? Bynajmniej nie chodzi tutaj o bezkresne błękitne morze zasłane chmurami nad nami. Mam na myśli Raj, miejsce, gdzie podobno idziemy po śmierci. Nikt nie wie, czym jest,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Możemy być uwięzieni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Żyć w usłyszanych niegdyś słowach, powtarzając je raz po raz, słysząc nieprzerwanie w umyśle. Mogą to być dobre słowa ukochanej osoby, ale też zdania pełne nienawiści, bólu. A my nie wiedząc, że utknęliśmy, wciąż rozkładamy je na czynniki pierwsze, zastanawiamy się kim wtedy byliśmy, by coś takie usłyszeć, powiedzieć, analizujemy tembr głosu, jakim zostały wypowiedziane. Ale są również gorsze więzienia od słów. Możemy utknąć we wspomnieniach cudownych chwil, które nie wrócą, zatrzymać się w nich i żyć nimi, oddychać ich powietrzem. Uwięzieni nie możemy egzystować właściwie w tej chwili, teraz, tutaj. Zakuci łańcuchami do czegoś, co zniknęło, co się nie powtórzy, co nas porwało, powoli umieramy ze smutnym uśmiechem na ustach. Umieramy, nie wiedząc o tym, a ludzie naokoło obserwują, jak trupie już oczy cienia człowieka, nieruchomo wpatrzone w przeszłość, tęsknią do niej, nie szukając drogi wyjścia.

"Są więzienia gorsze od słów"

Ojciec Daniela, człowiek uwięziony w przeszłości, w której jego ukochana żona jeszcze oddychała, zaprowadza syna na Cmentarz Zapomnianych Książek i każe wybrać mu jedną, którą zaadoptuje, którą będzie się opiekował do końca swych dni. Młody Daniel wybiera dzieło Caraxa - Cień wiatru. Zakochuje się w mrocznej historii i jego fascynację wzbudza autor pełnych bólu słów. Nastoletni już Daniel poświęca się zagadce, jaką okazuje się życie Juliana Caraxa, w międzyczasie dając się ponieść pierwszym namiętnością, nienawiścią, poczuciom win.

Sięgając po "Cień wiatru" nie wiedziałam, czego się spodziewać. Niemniej w wielu recenzjach czytałam o geniuszu pana Carlosa i chciałam poczuć go na własnej skórze. Zawiodłam się, niestety. I bądźcie pewni, że "genialne" to nie słowo, które pojawi się w dalszej recenzji, gdy będę relacjonować wykonanie oraz moje odczucia względem powieści.

"Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie."

Początek, a mianowicie pierwsze rozdziały, zaczynały się dość obiecująco - Cmentarz Zapomnianych Książek, adopcja jednej powieści, historia okryta tajemnicą, pasja z jaką bohaterowie mówili o książkach; gdyby dobrze to pociągnąć powstałaby naprawdę niesamowita historia. Jednak po dobrym początku, pisarz zaczął niszczyć potencjał powieści, pisząc rozwlekające rozdziały, które nużyły i budziły chęć odłożenia książki na bok. Przez co najmniej połowę historii, parłam do przodu jak mucha w smole - ociężale i mozolnie. Nie ciekawiło mnie, co wydarzy się dalej, co rusz przecierałam oczy z pragnieniem, aby dzieło hiszpańskiego pisarza dobiegło końca, albo chociaż zmieniło obrót wydarzeń na bardziej interesujący.

Moje modły zostały wysłuchane dopiero sto pięćdziesiąt stron przed końcem opowieści o Danielu i Julianie. Rozwiązywanie zagadki, która wcześniej ani trochę mnie nie ciekawiła, wciągnęło mnie na tyle, że straciłam rachubę czasu i zachłannie pochłaniałam strony, snując nawet własne przypuszczenia. Gdy wszystko zaczęło układać się w logiczną całość, obudził się we mnie nawet podziw względem wyobraźni i pomysłu autora, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, iż jedna czwarta powieści, która okazała się naprawdę dobra, zrekompensowała męczące i nużące strony, mające wcześniej miejsce.

"Przeznaczenie zazwyczaj czeka tuż za rogiem. Jakby było kieszonkowcem, dziwką albo sprzedawcą lodów na loterię: to jego najczęstsze wcielenia. Do drzwi naszego domu nigdy nie zapuka. Trzeba za nim ruszyć."

W przeciwieństwie do wielu osób ja nie poczułam magii Barcelony, jej klimatu, tych wszystkich namiętności, oszustw i morderstw. Nie trafiło to do mnie, niestety. Nie wiem, czy zależy to od stylu autora, który swą złożonością nie znalazł ze mną więzi, czy po prostu czytałam tę powieść w złym momencie mojego życia, albo po prostu - to nie moja bajka. Nie wiem, ale żałuję, chciałabym dać się porwać tej fabule, poczuć to, o czym tak wiele czytałam w recenzjach. Nie było mi to dane jednak.

Co do postaci - tutaj sprawa wygląda znacznie lepiej. Poza Danielem. Gdyż ten młodzieniec swoim tchórzostwem, nieśmiałością i udawaną odwagą, częstymi łzami, którego pochodzenia sam nie rozumiał, nie zdobył mojej sympatii. Co innego Fermin - przyjaciel głównego bohatera, dawny bezdomny, mający za sobą bolesną i smutną przeszłość. Swoją lekkością, żartem, wygadaniem i mądrościami życiowymi, potrafił rozbawić czytelnika i nadać książce odrobinę ciekawości, której ona zdecydowanie potrzebowała. Fumero, ojciec Daniela, Klara, Barceló, Nuria oraz diabeł to dobrze nakreślone, żywe postacie, którzy ciekawią czytelnika swoją duszą.

"Czas, im bardziej jest pusty, tym szybciej płynie."

"Cień wiatru" to dobra, aczkolwiek zdecydowanie niegenialna powieść, o której słyszy się wiele dobrego. Mnie ona nie porwała i nie nazwę jej "geniuszem", jak niektórzy z mojego otoczenia zwykli nazywać. Wątpię również, czy sięgnę po kontynuację. Zakończę chyba przygodę z Zafónem na jednej jego książce, mając wystarczająco dobre wspomnienia. Ale kto wie, może pewnego dnia, klimat Barcelony uderzy mnie z większym impetem i dojrzę niesamowitość tej powieści, o której piszą?

"Niewiele rzeczy tak bardzo oszukuje jak wspomnienia."

Możemy być uwięzieni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Żyć w usłyszanych niegdyś słowach, powtarzając je raz po raz, słysząc nieprzerwanie w umyśle. Mogą to być dobre słowa ukochanej osoby, ale też zdania pełne nienawiści, bólu. A my nie wiedząc, że utknęliśmy, wciąż rozkładamy je na czynniki pierwsze, zastanawiamy się kim wtedy byliśmy, by coś takie usłyszeć,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zastanawialiście się kiedyś nad drugą szansą? Nie chodzi tutaj o drugą szansę w miłości, przyjaźni czy egzaminie. Chodzi o podjęcie samodzielnej decyzji o tym, czy chcę żyć. Przyznajmy, że nikt nas nie pytał o zdanie w tej sprawie. Dokonano nas przed faktem dokonanym - będziesz żyć i koniec. W kulminacyjnej chwili nikt nie podszedł do nas i zadał pytanie "Chcesz mieć życie na Ziemi?", nie mieliśmy zatem chwili by rozważyć wszystkie za i przeciw. Ale wyobraź sobie, że teraz, po tym wszystkim, co przeżyłaś masz szansę podjęcia decyzji. Po tych wszystkich złych, bolesnych, smutnych chwilach, które miały miejsce w Twoim życiu, po tym śmiechu, radości i emocjach masz szansę stanąć z boku, ujrzeć siebie, ujrzeć to, co przeżyłaś, pomyśleć o przyszłości i podjąć decyzję. Żyć pomimo bólu i łez, radości i śmiechu, śmierci i narodzin, które z pewnością pewnego dnia zawitają w Twoim życiu, czy pozwolić sobie zasnąć na zawsze, zostać owianym ciemnością, bez bólu, wspomnień, ale także bez radości. Masz szansę. Decydujesz się zostać?

Mia nie wyróżnia się niczym - nie uczy się fenomenalnie, nie jest najpiękniejsza i najzgrabniejsza ze szkoły, nie jest w paczce najbardziej popularnych. Jedyne co ją wyróżnia to miłość do muzyki klasycznej i wiolonczeli. I może to właśnie sposób w jaki gra, w jaki oddaje się muzyce, Adam zwrócił na nią uwagę. Ta zwykła, siedemnastoletnia dziewczyna, posiadająca wspaniałą rodzinę i cudownego chłopaka, dziewczyna, która stara się, by przyjęli ją do Julliard, ma wypadek. Na miejscu giną jej rodzice, a ona i brat przewożeni są do szpitala. Tej zwykłej dziewczynie, przyszło patrzeć na wszystko z boku, będąc poza ciałem. I należy do niej podjęcie decyzji. Czy chce zostać i żyć jako sierota, czy odejść, dołączając do martwej rodziny, unoszącej się gdzieś tam, w nicości.

Zapewne słyszeliście o tej książce, a jeśli nie o wersji papierowej to o premierze filmu na jej podstawie. Z tego miejsca chciałabym pogratulować polskim dystrybutorom, którzy zdecydowali się zmienić nazwę filmu na "Zostań, jeśli kochasz". Osobiście sądzę, że to niewypał. Ale dlaczego zdecydowałam się przeczytać tę książkę? Ano właśnie zapowiedź ekranizacji bardzo mnie zaciekawiła i chciałam się upewnić, czy "Jeśli zostanę" jest godne bycia na wielkim ekranie.

Sam pomysł mogę zaliczyć, jako ciekawy i wciągający, a zarazem dość trudny. Poruszanie tematu, jakim jest wypadek, w którym ginie cała rodzina nastolatki, i kiedy ona ma do podjęcia najcięższą decyzję jej życia, nie należy do czegoś, co pisarze lubią rozkładać na części pierwsze, przelewając na papier wszystkie obawy, strach, rozważania i ból. Pani Gayle spisał się w tym na medal, w intrygujący sposób pokazując sytuację oczami dopiero co osieroconej Mii. Jej skołowanie, niemożliwe do pojęcia chwile, które właśnie mają miejsce, nierealność całej sytuacji - bo dziewczyna w jednej chwili ma pełną cudowną rodzinę, a w drugiej zostaje sama - to coś, co czyta się z prawdziwym przejęciem. Chwile uświadamiania sobie, co tak naprawdę się wydarzyło i moment, w którym czytelnik stawia się w sytuacji siedemnastolatki, czując, co ona czuje, ściskają za gardło. Im dalej w las, tym częściej towarzyszy nam rozbiegany wzrok, spijający pełne bólu i rozpaczy rozdziały, zmuszając do wzruszenia. Co prawda nie zdarzyło mi się płakać rzewnymi łzami podczas czytania, ale niejednokrotnie zwilgotniały mi oczy i musiałam wziąć głębszy oddech. To świadczy o umiejętnościach pisarskich i potencjale historii.

Bohaterzy są naprawdę bardzo dobrze wykreowani. Zakochałam się w rodzicach Mii i ich przyjaciołach muzykach - wyróżniają się oni bowiem charakterystycznością i czytanie każdego ich dialogu można nazwać najczystszą przyjemnością. Z kolei Mia i Adam to najzwyczajniejsi nastolatkowie, tacy jak ja i Ty. Dlatego z łatwością zaczęłam darzyć ich sympatią.

Coś, co niesamowicie mi się spodobało, to relacje, jakie opisane są w książce, wszystkie uczucia, emocje oraz ciepło, jakie otrzymywała Mia od dziadków, rodziców i przyjaciół we wspomnieniach oraz na łóżku szpitalnym. Były one niezwykle prawdziwe i poruszające. Natomiast we wspomnieniach Mii i podczas jej rozważań, czy zostać na tym świecie, czy też pozwolić sobie odejść, pisarka bardzo dobrze się wczuł w licealistkę. Postawiła się na miejscu nastoletniej dziewczyny; jej tokiem myślenia zastanawiając się, czy warto obudzić się, jako sierota.

"Jeśli zostanę" jest krótką, acz wartą zapoznania się pozycją. Kalkulowanie, czy warto żyć, mimo bólu, osierocenia i strachu przed samotnością nie należy do najlżejszych tematów, które z chęcią się czyta. Jednak naprawdę warto - postawisz się w sytuacji Mii i czysto hipotetycznie zadecydujesz, czy na jej miejscu byś został. Dzieło Forman to wzruszająca, ściskająca za gardło pozycja, którą zdecydowanie polecam. Choć przyznam, podjęłabym zupełnie inną decyzję niż Mia. A Ty? Zostałbyś?

"Czasem człowiek dokonuje w życiu wyboru, a czasem to wybor stwarza człowieka."

Zastanawialiście się kiedyś nad drugą szansą? Nie chodzi tutaj o drugą szansę w miłości, przyjaźni czy egzaminie. Chodzi o podjęcie samodzielnej decyzji o tym, czy chcę żyć. Przyznajmy, że nikt nas nie pytał o zdanie w tej sprawie. Dokonano nas przed faktem dokonanym - będziesz żyć i koniec. W kulminacyjnej chwili nikt nie podszedł do nas i zadał pytanie "Chcesz mieć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wszyscy składamy obietnice, prawda? Obiecujemy wiele rzeczy: "tak, pójdę tam z tobą", "nie, na pewno tego nie zrobię, masz moje słowo","przypilnuję jej", "wrócę po ciebie", "nikomu nie powiem". Niestety wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że przysięgając coś komu, mamy zaufanie tej osoby. Ludzie rzucają obietnice na wiatr "tak, zmienię się", "przysięgam, to ostatni raz". Zapewnią nas, odejdą z ulgą, że uwierzyliśmy i co dalej? Nic. Robią, co wcześniej, żyją, jak kiedyś, nie pamiętając o ciężarze obietnicy, która spoczywa na ich barkach. A pewna osoba wciąż wierzy, ufa, że słowa, które wypowiedziałeś są prawdziwe, dotrzymasz ich. Gdy tego nie robisz, burzysz zaufanie, najtrudniejszy do wybudowania mur. Jedną głupotą, jednym słowem, jedną niedotrzymaną obietnicą. I nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że ktoś ufa Twoim słowom, że ma to dla niego ogromne znaczenie. A gdy zobaczysz do czego doszło, gdy uderzy to w Ciebie potężną falą, następnym razem zrobisz wszystko, by spełnić swoje słowa.

"A w świecie bez zaufania znika również nadzieja."

Pierwsza fala: ciemność. Druga fala: powódź. Trzecia fala: zaraza. Czwarta fala: uciszacze. Po ostatniej fali ludzkość została niemal całkowicie zniszczona. Na ulicach leżą trupy, niektóre już rozkładające się, inne świeże. Cassie Sullivan sądzi, że jest ostatnią osobą na Ziemi. Ukrywa się w lasach - tylko ona i jej karabin. Walczy, by przetrwać, walczy, by nie dać się zabić żadnemu uciszaczowi. Walczy, aby dotrzymać obietnicy złożonej bratu - Przyjadę po ciebie. Obiecuję. W czasie, gdy szesnastolatka przeżywa piekło, ukrywając się przed Przybyszami, kilkadziesiąt kilometrów od niej młodzi ludzie są szkoleni na żołnierzy, by ratować to, co zostało ze świata. Wśród nich jest osiemnastolatek, robi wszystko, by przetrwać treningi, potem, by nie dać się zabić na służbie. Ziemia już nie jest bezpiecznym miejscem - to może być jej ostatnia wojna, ostatnia walka, ostatnie być, albo nie być. A skoro tak jest, to oni, ostatni ludzie na tej Ziemi są polem bitwy.

"Z zabijaniem tak już jest, że dopóki się tego nie zrobi, nigdy nie można mieć pewności, czy jest się do tego zdolnym."

Czemu sięgnęłam po powieść Ricka Yancey'a? W głównej mierze skłoniły mnie do tego wychwalające pod niebiosa recenzje; w niemal każdej czytelnicy opisywali ją mianem "świetnej" oraz "cudownej". Także miałam bardzo spore wymagania co do niej. Moja pierwsza myśl po skończeniu czytania: jak ja mogłam pozwolić tej pozycji tyle czekać?! Bo dzieło Ricka stało nietknięte na półce niemal pół roku! Ale po kolei.

Przyznam, że pierwsze, co mnie urzekło w "Piątej fali" to pomysł, który okazał się naprawdę ciekawy, wciągający i ośmielę się stwierdzić - jeden z lepszych na rynku literackim. A jego wykonanie? Wręcz fenomenalne. Na początku książki pisarz intrygująco i bez nużenia opowiada, jak to się zaczęło, pokazuje pierwsze fale, z wprawą i emocjami opowiada oczami Cassie, jak zgasły światła, jak ujrzeli statek matki, jak usłyszeli pierwsze strzały, jak zobaczyli pierwsze trupy, jak zaraza sprowadzona przez Przybyszy zaczęła zabijać. Choć w pierwszych rozdziałach dialogów jest jak na lekarstwo i opierają się one na zdawaniu relacji, to myśli Cassiopei, jej uwagi i spostrzeżenia nadają wszystkiemu takiej lekkości, że czytanie staje się istną ucztą! Musiałam się zmuszać, by odłożyć na chwilę książkę i sprawdzić dlaczego mój telefon dzwoni po raz trzeci i po co wołają mnie rodzice. Wierzcie mi - raz otworzycie "Piątą falę" i już nie uda Wam się jej zamknąć dopóki nie przekręcicie ostatniej strony.

"Taka właśnie jest prawda: nawet najbardziej wrażliwa osoba na świecie może się przyzwyczaić do robienia okropnych rzeczy."

Napięcie, emocje, zwroty akcji - to coś, co gwałtownie pojawia się podczas czytania, wbijając nas w fotel, odbierając oddech i każąc jeszcze szybciej i szybciej przerzucać strony, dowiedzieć się, co będzie dalej, jaka jest tajemnica, kto kłamie, komu nie można ufać. A prawda jest taka, że słowa "nie ufaj nikomu", są jak najbardziej słuszne w nowym świecie. Pisarz zdecydowanie wiedział, co robi, tworząc swoją historię. Miał zaplanowany każdy szczegół już od samego początku. Zbijał z tropu nas i swoich bohaterów z szatańskim uśmiechem na twarzy, aby w kolejnym rozdziale zaskoczyć nas tak bardzo, że otwieramy usta w niemym szoku. Tak, podczas czytania zdarzało mi się rozszerzać oczy, albo wyrzucić z siebie na głos okrzyk zdziwienia/zadowolenia.

Jedyna rzecz, która obudziła sekundę mojej wątpliwości to uczucie pomiędzy Evanem a Cassie - pojawiło się jakby znikąd. Obudziło się szybko, nagle, zaczęło płonąć z chwili na chwilę. Możliwe, że jest to normalne w czasie, gdy przeżyłaś miesiące samotności, sądząc, że jesteś jedynym człowiekiem na Ziemi, a wszyscy twoi bliscy zginęli. Nie powinnam winić bohaterów - po latach głodowania każdy rzuciłby się na świeżą bułkę. Także wybaczę im te szybkie i gwałtowne uczucie. Ponadto moje wahanie co do genialności pozycji zbudziła lekko irracjonalność chwili, gdy dziewczyna pakowała się w dalszą podróż. Wzięła misia, dezodorant, szampon, stare książki, ale nie spakowała namiotu. Chyba na jej miejscu zrezygnowałabym z czystości na rzecz schronienia na noc.

"Niektórych rzeczy nie da się zostawić za sobą. Nie można się z nimi pogodzić. Stają się częścią ciebie."

Bohaterzy są wręcz genialnie wykreowani! Każdy, wierzcie mi, jest charakterystyczny, zapadający w pamięć, godny uwagi. Cassie - szesnastolatka, uparta, bystra, cwana, gwałtowna, wiedząca, że nie wolno jej nikomu ufać i że musi walczyć, by spełnić obietnicę brata. Evan - spokojny, lekko zagubiony, dyplomatyczny, zakochany, ukrywający prawdę na rzecz dobra. Ben - była gwiazda szkoły zmieniona w silnego, dobrego, mądrego żołnierza, odkrywającego kłamstwo, toczące się wokół niego. Kiepski strzelec, nie umiejący grać w szachy. Sammy, Vosh, Ringer i Filiżanka to również postacie, które choć drugoplanowe zapadły w pamięć i wzbudziły uczucia.

"Piąta fala" to nie tylko świetna książka z gatunku sci-fi opowiadająca o Przybyszach z kosmosu w ogromnie wciągający i zapierający dech w piersiach sposób, ale także powieść, która opowiada o sile jednostek, obietnicach, miłości, strachu, samotności, walce o przetrwanie i wytrzymałości ludzkiej. Tak, jestem kolejnym czytelnikiem, który dziele Yancey'a nadaje miano świetnej, niepowtarzalnej pozycji. Polecam, naprawdę polecam!

"Żeby przetrwać, trzeba znaleźć coś, dla czego warto umrzeć."

Wszyscy składamy obietnice, prawda? Obiecujemy wiele rzeczy: "tak, pójdę tam z tobą", "nie, na pewno tego nie zrobię, masz moje słowo","przypilnuję jej", "wrócę po ciebie", "nikomu nie powiem". Niestety wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że przysięgając coś komu, mamy zaufanie tej osoby. Ludzie rzucają obietnice na wiatr "tak, zmienię się", "przysięgam, to ostatni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Informacja, że mamy jedno życie, jest powszechnie znana. Także wypadałoby przeżyć je, jak najlepiej, tak, by mieć, co wspominać na łożu śmierci. Jako starsza osoba spojrzeć w przeszłość, sięgnąć garścią do wspomnień i z uśmiechem stwierdzić, że lubisz swoje życie. Nie było ono idealne, ale spróbowałeś wszystkiego, czego chciałeś, dałeś się ponieść szaleństwu i posmakować nowości z poczuciem niebezpieczeństwa i podniecenia pulsującymi pod skórą. Nie obeszło się bez łez, krzyków i bólu, ale również nie zabrakło śmiechu, szczęścia i miłości. Tak chyba wygląda najwłaściwiej przebyta egzystencja. Tylko czy wszyscy ludzie są tak szaleni, odważni? Gotowi skosztować wszystkiego, nawet ze świadomością, że może skończyć się to różnie? Niekiedy bólem utraty i powrotem pamięcią do cudownych wspomnień chwil, które nigdy nie wrócą. Niektórzy po prostu wolą nie ryzykować. Przeżyć parędziesiąt lat za własnymi murami, nie narażając się na ból, wstyd, niebezpieczeństwo miłości i przyjaźni. Tylko że chowając się za murami, tak naprawdę nigdy nie poznamy smaku życia.

Bliss to zwyczajna studentka aktorstwa - dobrze się uczy, w wolnych chwilach wychodzi z przyjaciółmi, by poszaleć w jakimś barze, zastanawia się nad swoją przyszłością i stara się jak najlepiej wypaść na castingach. Jedyne, co jest w niej niezwykłe to nieprzeciętnie analityczny umysł oraz fakt, iż nigdy nie była blisko z mężczyzną. W ostatnim roku college'u ten problem zaczął doskwierać bardziej niż kiedykolwiek, więc postanowiła go zlikwidować. Ubrała się w koronkową koszulkę, obcisłe rybaczki i wybrała się z przyjaciółką na łowy do baru. Gdy załamana i niechętna sądziła, iż nic z tego nie wyjdzie, zobaczyła książkę. Szekspir. To od niego się wszystko zaczęło. Szybka uwaga dziewczyny i zza kartek powieści wyjrzał on - przystojny, pociągający blondyn o powalającym uśmiechu. Zaczęło się od niewinnej rozmowy, a skończyło na już nie takiej niewinnej pozycji w sypialni Bliss. Gdy studentka miała już zniweczyć swój problem raz na zawsze - spanikowała. Uciekła, zagrodziła się murem. Nazajutrz, mając wielką nadzieję, że nigdy więcej nie spotka Garricka, mężczyznę, którego zostawiła w swoim łóżku, los postanawia spłatać jej figla i sprawia, że ów nowo poznany jest jej wykładowcą.

Gdy tylko ujrzałam zapowiedź tej książki wiedziałam, że muszę ją przeczytać. I gdybym nie dostała jej od przyjaciółki pewnie w końcu bym się zebrała i ją zakupiła. Niemniej dziękuję za cudowny prezent, bo po przeczytaniu "Coś do stracenia" wiem, że moja wielka chęć na tę pozycję, okazała się w głównej mierze słuszna.

Dzieła Cory Carmack nie można zakwalifikować do najoryginalniejszej książki tego roku, ba!, nawet ta pozycja nie ośmieliła się stać przy czymś charakterystycznym i niezapomnianym. "Coś do stracenia" zachowuje w sobie sporo schematów tego pokroju romansów - można rzucić ją na stertę obyczajówek o miłości i pozwolić, by zlała się z nimi w jedno. Jednak pomimo sztampowości niektórych momentów, Carmack stworzyła tak wciągającą historię, że nie można się od niej oderwać, dopóki nie pozna się ostatniej strony. Z ręką na sercu muszę przyznać, że historia Bliss i Garricka zainteresowała mnie tak bardzo, że czytałam ją odrętwiała od siedzenia w jeden pozycji i odłożyłam na bok dopiero wtedy, kiedy zaczęły piec mnie oczy. Słowa pisarki skutecznie wepchnęły mnie do świata studentki, pozwalając na zapomnienie o mojej rzeczywistości. A to jest chyba jedna z najważniejszych cech książek - przeniesienie do innego świata, innej historii, zapomnienie o własnej. Niektórym jednak może przeszkadzać sztampowość tej powieści; mnie nie przeszkadzała, ponieważ przygotowałam się na to. Wiem, jak ciężko znaleźć tego typu literaturę, która odzwierciedla się niepowtarzalnością i oryginalnością. Także nie narzekam.

Uczucie pomiędzy Bliss i Garrickiem było bardzo dobrze opisane. Te pragnienie i chęć porzucenia, ogromna ochota do wpuszczenia za swoje mury, a zarazem nagląca potrzeba odepchnięcia drugiej strony hen daleko. To, co tliło się pomiędzy tym dwojgiem można nazwać miłością i nienawiścią zarazem. Pragnieniem i wstydem. Próba racjonalności i moment postradania zmysłów. Pisarka świetnie oddała na strony papieru to, co łączyło studentkę z młodym wykładowcą. W tym momencie poinformuję jeszcze, iż sceny konsumpcji uczucia młodych, które na okładce zapewniają nutkę erotyzmu, właśnie to dają czytelnikowi. Nie należą one do najdelikatniejszych scen w romansach, które zwykłam czytać, ale są napisane bez budzenia niesmaku.

W pewnej recenzji przeczytałam, że bohaterzy, którzy przypominają nas samych momentalnie tracą naszą sympatię. Wtedy tego nie rozumiałam, bo być może nie trafiałam na podobne charaktery do mojego, albo żaden z nich nie posiadał moich wad, które rzucałyby się w oczy i mi doskwierały. Tutaj było inaczej - niestety Bliss w kilku momentach swoim tokiem rozumowania dziwnie mnie przypominała. Gdy rozważała wszystkie za i przeciw, nie dawała się ponieść, myśląc jedynie rozumem, szukając racjonalności, aż w końcu uciekając, nie zdobyła zbyt wielu pokładów mojej sympatii. Garrick to typowy bożyszcz damskich serc - ten typ bohatera, do którego ślini się połowa czytelniczek. Inteligentny, pociągający, pełen emocji, które skrywa pod maską stoickiego spokoju. Polubiłam go. Natomiast postać, która mnie zaintrygowała to Cade, ale niestety pisarka spędziła trochę mało czasu na bohaterach drugoplanowych, skupiając się na zakochanych.

"Coś do stracenia" to pozycja lekka, nieambitna i zabawna. Zdecydowanie najlepsza na upalne dni, które właśnie nas witają. Spędziłam przy powieści pani Carmack bardzo przyjemne chwile, poznając mieszane uczucia Bliss oraz jej analityczny umysł. Polecam czytelniczkom, lubiącym niezobowiązujące romanse, wciągające tak bardzo, że świat wokół całkowicie traci znaczenie

Informacja, że mamy jedno życie, jest powszechnie znana. Także wypadałoby przeżyć je, jak najlepiej, tak, by mieć, co wspominać na łożu śmierci. Jako starsza osoba spojrzeć w przeszłość, sięgnąć garścią do wspomnień i z uśmiechem stwierdzić, że lubisz swoje życie. Nie było ono idealne, ale spróbowałeś wszystkiego, czego chciałeś, dałeś się ponieść szaleństwu i posmakować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego w każdym państwie jest ktoś, kto rządzi, dowodzi, dokonuje najważniejsze przedsięwzięcia, które w ogromnej mierze decydują o losach społeczeństwa? Jedna osoba, prezydent, król, kanclerz, dowodzi całym państwem, prowadzi ludzi, wprowadza nowe zasady. Społeczeństwo potrzebuje przywódcy, jednej persony, która po przemyśleniu podejmie stanowcze i właściwe decyzje. Gdyby zabrakło samca alfa, świat ogarnęłoby zniszczenie i chaos, ludzie, nie kierując się żadnymi prawami i słowami, wyczynialiby, co im się żywnie podoba, prowadząc do zagłady. Bez przywódców, jednej, stanowczej decyzji i praw wszyscy bylibyśmy zagubieni. Zahamowania moralne i religijne prędzej czy później przestałyby odgrywać jakiekolwiek znaczenie.

"Trzeba zachować poczucie humoru, kiedy świat nagle zdaje się bardzo dziwnym miejscem."

Dzień, jak co dzień. Kolejny poranek, kolejne przesiadywanie w ławce na nudnej lekcji historii, kolejne żarty Quinna, kolejne ziewnięcie Sama. Wtem jedno wydarzenie nieodwracalnie zmienia życie wszystkich dzieci w Perdido Beach i okolic. Bo podczas opowiadania o wojnie secesyjnej pan Trentlake znika. Bez żadnego dźwięku, dymu, rozbłysku, bez najmniejszej sztuczki. Po prostu w jednej sekundzie stoi pod tablicą, a w drugiej nie ma po nim śladu. Jednak nie tylko nauczyciel historii zniknął, wszyscy powyżej piętnastego roku życia wyparowali. Sam i jego przyjaciele nie rozumieją, co się dzieje, jak do tego doszło, co właśnie zaszło. Miliony pytań tłucze się w głowach nastolatków, gdy przechadzają się ulicami miasteczka wśród okrzyków przerażenia i dźwięków zawodzeń najmłodszych. Od teraz muszą radzić sobie sami. Bez mądrych dorosłych. Chaos i śmierć wkradają się do nowego świata. I nie chodzi tylko o to, aby przetrwać, rzecz w tym, aby dowiedzieć się, jak przywrócić starą rzeczywistość nim nadejdą piętnaste urodziny - bo po nich się znika. Nie wiadomo dokąd ani dlaczego. Na dodatek dziwne mutacje uskrzydlające grzechotniki w pewnym sensie dotyczą również ludzi... Nadszedł ETAP.

Seria Michaela Granta to zbiór książek, o której większość z Was na pewno słyszała. Wiele razy napotkałam się na jej recenzje, ale szczerze mówiąc nigdy nie ciągnęło mnie do przygód dzieciaków w świecie bez dorosłych. Skąd więc ta zmiana? Otóż stąd, iż zakochany w przygodach Sama kumpel namawiał mnie do przeczytania. Uległam i... czyżbym żałowała?

Pomysł pana Granta jest co najmniej oryginalny i ciekawy. Jego wizja świata bez dorosłych, świata, w którym rządzą czternastolatkowie była bardzo dobrze wykreowana oraz wciągająca. Jednak wyczułam niej coś specyficznego. Historia zdecydowanie nie należy do najłatwiejszych; wiele poważnych spraw zwaliło się na barki młodych, a co za tym idzie, pisarz musiał je wszystkie zebrać do kupy i po kolei porządkować, przez co sporą część książki zajmuje orientowanie się ze wszystkim i układanie planu działania. Także pomysł amerykańskiego pisarza okazał się naprawdę świetny, jednak po czasie. Na początku bardzo ciężko było 'wpić' mi się w fabułę. Pierwsze rozdziały czytałam z wielką rezerwą, sądząc, że autorowi nie uda stworzyć niczego, co ma ręce i nogi, bo wybrał niezwykle trudny temat. Dzieci rządzące światem? Same radzące sobie z aspektami, z którymi niekiedy problem mają nawet dorośli? Nie widziałam przyszłości w dobrych kolorach, a jednak - im dalej w las, tym lepiej! Po mniej więcej połowie pozycji brutalność nowego świata, tajemnice i przygody Sama wciągnęły mnie bez reszty.

Zwroty akcji, momenty przyśpieszające dech w piersiach, opisy budzące grozę i (nie ukrywając) obrzydzenie, to coś, co miało miejsce w ETAP-ie. Zdarzenia budujące napięcie i potęgujące liczne pytania okazały się idealnie obsadzone w fabule - doskonale zatrzymywały czytelnika przy kartkach papieru, zmuszając go do 'kolejnego rozdziału'. Wplecenie w historię różnych mutacji i mocy niektórych dzieci to zdecydowanie coś, czego się nie spodziewałam. Zostałam mile zaskoczona i niezwykle zaciekawiona. Ponadto świetną decyzją była trzecioosobowa narracja; dzięki niej widzieliśmy nowy świat z wielu perspektyw i nie tylko mogliśmy wysunąć słuszne wnioski, to na dodatek zapewniło to pewną jasność. Gdyby narratorem okazał się jedynie Sam powstałego chaosu i namieszania sam Michael Grant by nie rozwiązał.

Bohaterowie to zdecydowanie jeden z największych atutów pierwszego tomu Gone. Wydawali się realni -dzięki ich złożonym odczuciom, charakterom, nie mogłam nazwać ich papierowymi postaciami. Quinn to chłopak, który w poukładanym świecie odzwierciedla się lekkością i poczuciem humoru, natomiast w uniwersum bez dorosłych przez wszechogarniające uczucie zagubienia zdradza oraz ucieka. Astrid dzięki swojemu nieprzeciętnemu geniuszowi, utrzymuje zdrowy rozsądek i właśnie nim się kieruje, jednak gdy chodzi o strach oraz ból, połykając wstyd, nie ukrywa, że nie należy do najodważniejszych. Caine i Diana to również postacie złożone i godne uwagi. Ich analityczne i niemoralne podejście do sprawy intryguje. Bardzo ciekawił mnie mały Pete, a sporą dozę sympatii poczułam do Komputerowego Jacka. Jedyna osoba, która budziła moje wątpliwości, to Sam... Czternastolatek, którego wprost nie da się nie lubić: inteligentny, ale bez przesady, zabawny, ale nie infantylny, dojrzały, ale nie wywyższający się. Jego długie, pokrzepiające monologi przywódcze i tworzone ni stąd ni zowąd plany w chwili stresu wydawały się naciągane i niestety sztuczne. Wszystkie postacie były genialne, lecz (masz ci los!) główna, najważniejsza, okazała się wyidealizowana pod pewnymi względami.

"Faza pierwsza: niepokój" to ciekawa oraz godna uwagi pozycja, rozpoczynająca serię Gone o wciągającej i niekiedy wstrząsającej tematyce. Choć wgryzienie się w przygody Sama i przyjaciół zajęło mi niemal połowę książki, uważam, że było warto. Michael Grant porusza istotne tematy i daje wiarę w dzieci, pokazuje, że gdy trzeba, w gruncie rzeczy one wiedzą, co robić. Polecam, bo po skończeniu Fazy pierwszej naszła mnie ogromna ochota na drugą część. Czy to nie jest wystarczająca rekomendacja?

"Ale gniew to strach, skierowany na zewnątrz. Gniew jest łatwy."

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego w każdym państwie jest ktoś, kto rządzi, dowodzi, dokonuje najważniejsze przedsięwzięcia, które w ogromnej mierze decydują o losach społeczeństwa? Jedna osoba, prezydent, król, kanclerz, dowodzi całym państwem, prowadzi ludzi, wprowadza nowe zasady. Społeczeństwo potrzebuje przywódcy, jednej persony, która po przemyśleniu podejmie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czasami bywa tak, że inni nie tolerują tego, jacy jesteśmy. Nie podoba im się nasze zachowanie, chcą coś w nas zmienić, wyrzucić pewną cechę, odmienić nasze podejście, sprawić, abyśmy stali się tacy, jak oni chcą. Teraz kwestią jest to, czy wierzymy, że ludzie się zmieniają. Ja sądzę, że nie. Każdemu z nas przypisana jest dana cecha i czy chcemy czy nie, ona pozostanie z nami na zawsze. Możemy nauczyć się z nią walczyć, chować ją, ale nic i nikt nie usunie jej na dobre. Nie można zmienić naszych genów - choćbyśmy nie wiem, jak pragnęli, nie zmienimy koloru swoich oczu, nie zmienimy swojego wzrostu, możemy jedynie to maskować. Podobnie jest z charakterem, i choć niektórzy sądzą, że kształtujemy go dojrzewając, ja uważam, że jedynie go poznajemy, dowiadujemy się o sobie więcej. Więc po co walczyć o zmianę? Na pewne sprawy nie mamy wpływu. Po prostu.

"Człowiek powinien się bać innych, a nie samego siebie."

Frakcje zniknęły. Już nikt nie przynależy do określonej grupy społeczeństwa, nikt nie jest odważy, bezinteresowny, inteligentny, uczciwy czy życzliwy. Wszyscy są każdym po trochu. O to walczyła Tris - o świat bez frakcji. Ale czy teraz jest lepiej? Jeanine umarła i rządy przejęła matka Tobiasa - Evelyn. Tylko czym różnią się obie, pragnące władzy i terroru kobiety? Jedynie imieniem. Ludzie wciąż są pod panowaniem rygorystycznej tyranki, tylko tym razem nie muszą ubierać się w jeden, określony kolor...

"Niezgodna" oczarowała mnie na tyle, że przeczytałam ją w jeden dzień. Historia Tris zawładnęła mną całkowicie, dlatego bez zwłoki sięgnęłam po "Zbuntowaną", która lekko rozczarowała mnie swoim chaosem. Miałam nadzieję, że "Wierna" dorówna poziomem pierwszej części trylogii, liczyłam na świetne zwieńczenie historii. Czy przypadkiem się nie przeliczyłam?

"Uważam, że gdy ktoś wyrządza ci krzywdę, obie strony odczuwają ciężar wyrządzonego zła - obie strony cierpią. Przebaczenie oznacza więc wzięcie całego tego ciężaru na siebie."

Tym razem chaos nie znalazł tutaj miejsca - niespodziewane zwroty akcji, rozdziały przyśpieszające bicie serca oraz rozdzierające piersi strzały okazały się bardzo dobrze wplecione w fabułę, były na właściwym miejscu i we właściwym czasie. Większą część "Wiernej" zajmowało kalkulowanie, obmyślanie planu, strategii, aby uratować nowy świat, więc każde zapierające dech wydarzenie przyjmowane było z ogromną radością i błyskiem w oczach. Uwalniały one bowiem umysły czytelnika oraz bohaterów od ciągłego myślenia i zadawania sobie pytań "co zrobić?". Dodam jeszcze, że skoro w książce jest tyle kalkulacji czytelnik musi ze stu procentowym skupieniem zaczytywać się w historii, bo łatwo można się w niej zgubić - wiem z własnego doświadczenia; chwila nieuwagi i już nie kojarzę, co się dzieje i czeka mnie powrót do minionej strony.

Przez poprzednie dwie części trylogii pani Roth narratorką była jedynie Tris; natomiast w "Wiernej" mogliśmy poznać bliżej Cztery. I jestem z tego powodu bardzo zadowolona - od początku intrygowała mnie ta postać, a dzięki czytaniu o wydarzeniach widzianymi jego oczami, dowiedziałam się o nim rzeczy, które, odważę się stwierdzić, nawet zszokowały. Ale co najważniejsze ujrzałam w nim prawdziwego człowieka, zrozumiałam jak wiele ukrywał i jak mało pokazywał ludziom naokoło. Rozdziały, które on prowadził były prawdziwą ucztą dla czytelniczego podniebienia.

"I choć nikt mnie tego nie uczył, wiem, że na tym polega miłość. Jeśli jest prawdziwa, sprawia, że człowiek staje się kimś więcej niż był, kimś więcej niż wierzył, że może być."

Pomysł pani Veroniki z czystym sumieniem mogę nazwać ciekawym, ale jego pociągnięcie w "Wiernej" bardzo mnie zaskoczyło; jednak niekoniecznie w pozytywnym sensie. Niektóre momenty wydawały mi się wręcz absurdalne, żeby nie powiedzieć naciągane. Sądziłam, iż Roth wymyśli coś o niebo lepszego i pociągnie tę historię z większym pazurem - choć po chwili zastanowienia sądzę, że pazur był; w kwestii zabijania. Pisarka bawiła się życiem swoich bohaterów z morderczym uśmieszkiem na ustach. Nie bała się niszczyć egzystencji swoich postaci, utrudniać im i sprawiać ból.

Podobało mi się to, iż "Wierna" opowiada o przebaczeniu najbliższym. To kwestia, która w życiu każdego z nas się pojawia i zdecydowanie nie można jej zakwalifikować do najłatwiejszych. Poza tym autorka pisała wiele o poświęceniu, dokonaniu wyborów, stracie, radzeniu sobie ze strachem, wierze w swoje możliwości, zmianie i walce o uczucia. Pomiędzy wymyślonym uniwersum Roth znajdowały się sprawy aktualne, mające miejsce dziś w naszym życiu.

"To nasza zdolność poznawania samych siebie i otaczającego nas świata czyni nas ludźmi."

"Wierna" to zdecydowanie nie jest najlepsza część trylogii, jej zwieńczenie pozostawia wiele do życzenia. Jednak nie mogę powiedzieć, że jestem całkowicie rozczarowana, jedynie spodziewałam się czegoś innego, a to co dostałam było inne - niekoniecznie gorsze. Mam wrażenie, że najlepszą częścią z całej trylogii okazała się "Niezgodna", najmilej ją wspominam, dwie kolejne części czytało się przyjemnie, ale bez tego ognia i zapału co pierwszą. Nie zaliczę trylogii pani Veroniki Roth do najulubieńszych, a ciekawych dystopii. Polecam zapoznanie się z historią Tris, gdyż zdecydowanie coś z sobą niesie.

"Zastanawiam się, czy lęki naprawdę znikają, czy tylko tracą nad nami władzę."

Czasami bywa tak, że inni nie tolerują tego, jacy jesteśmy. Nie podoba im się nasze zachowanie, chcą coś w nas zmienić, wyrzucić pewną cechę, odmienić nasze podejście, sprawić, abyśmy stali się tacy, jak oni chcą. Teraz kwestią jest to, czy wierzymy, że ludzie się zmieniają. Ja sądzę, że nie. Każdemu z nas przypisana jest dana cecha i czy chcemy czy nie, ona pozostanie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wszyscy porównują miłość do czegoś ognistego, szalonego, nieokiełznanego. Mówią, że prawdziwa miłość to niszczycielska siła, która jako jedyna może Cie zabić, ale i uratować. Zaklinają, że to palące uczucie, które wybucha i tli się szaleńczo, węgląc resztki rozsądku. Czemu jednak nie porównujemy zakochania do wody? Czegoś stałego, co płynie w rytm jednej niekończącej się melodii? Ogień się kończy, w końcu gaśnie, a woda? Ona nie ma końca, zawsze pozostanie sobą, może w innej postaci, ale już nie zniknie. Zamarznie, ale istnieć wciąż będzie w przeciwieństwie do ognia. I to może powinien być symbol miłości? Bo prawdziwa miłość nie powinna mieć końca, nie powinna się wypalać.

"Miłość to niebezpieczna infekcja serca."

Madeleine i Helier to młodzi studenci, którzy kochają się mocno i prawdziwie, ich miłość to coś więcej niż zwykłe uczucie, dlatego pragną się zjednoczyć węzłem małżeńskim. Wyruszają zatem do rodzinnego miasteczka Madeleine, by spotkać się z ojcem młodej kobiety. Jednak wszystko zaczyna się komplikować, gdy na drodze narzeczeństwa staje Yvonne - kuzynka wybranki Heliera. W spokojny i piękny związek studentów wpycha się intryga, zazdrość, kłamstwa i śmierć...

Consilia Maria Lakotta to pisarka urodzona w 1920 roku, zmarła natomiast w 1998r. Jedna z bliźniąt syjamskich i również jako jedyna przeżyła - jej siostra zmarła niemal po narodzeniu. Życie Lakotty od zawsze wiązało się z literaturą oraz poezją. Wydawnictwa zaczęły publikować jej powieści w 1945, między innymi wśród nich znalazła się powieść "Madeleine". Nieczęsto czytam literaturę z tego gatunku, aczkolwiek postanowiłam sprawdzić, jak spodoba mi się w wykonaniu pani Lakotty.

Intrygowało mnie to, iż nie do końca wiedziałam w jakim czasie rozgrywa się dana historia. Wywnioskowałam z niektórych dialogów, że musi być ona jakiś czas po wojnie (w moim odczuciu II w.ś.), aczkolwiek zdecydowanie nie byłam tego pewna. Niektórym może się taki zabieg spodobać, innym nie. Osobiście podeszłam do tego neutralnie, choć przyznam, że wolałabym dokładnie wiedzieć w jakich czasach żyje nasza francuska para.

Cóż mogę powiedzieć o historii? Ciekawa, zagmatwana, ale w granicach rozsądku, czytelnik nie gubi się podczas czytania i rozumie, co się dzieje. Przyznam jednak, że na początku ciężko było mi się "wpić" w fabułę, nie zawładnęła mną tak, jak powinna. Dopiero po paru dziesiątkach stron historia Francuzów zaintrygowała mnie na tyle, bym na chwilę zapomniała o świecie naokoło.

Madeleine to osoba, której nie da się nie lubić za swój upór i stanowczość. Wydaje się ona bardzo silną kobietą. Natomiast z Helierem niestety nie poczułam więzi i wydaje mi się, że przez całą powieść nie poznałam go wystarczająco dobrze. Czułam niedosyt względem jego persony. Najbardziej wyrazistą postacią jest Yvonne - intrygantka, która zachowuje się w pamięci czytelnika na długi czas po skończeniu lektury.

Styl pani Lakotty jest barwny i wywodzi się z XX wieku, czyli niczym nie przypomina języka z dzisiejszych młodzieżówek. To ciekawa odmiana przeczytać coś o tak bogatym, a wręcz poetyckim języku. Rozumiem, że nie każdemu może on przypaść do gustu, ale miłośnicy takiej literatury będą zadowoleni.

"Madeleine" to pozycja o przeciętnej tematyce, która w gruncie rzeczy ciekawi. Nie mogę jednak rzec, iż byłam zaintrygowana tą powieścią przez cały czas, gdyż bywały nużące momenty. Komu polecam? Tym, którzy lubią czytać o intrygach, małżeństwach z rozsądku, tajemnicach rodzinnych i prawdziwej miłości, która się nie wypala.

Wszyscy porównują miłość do czegoś ognistego, szalonego, nieokiełznanego. Mówią, że prawdziwa miłość to niszczycielska siła, która jako jedyna może Cie zabić, ale i uratować. Zaklinają, że to palące uczucie, które wybucha i tli się szaleńczo, węgląc resztki rozsądku. Czemu jednak nie porównujemy zakochania do wody? Czegoś stałego, co płynie w rytm jednej niekończącej się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z roku na rok człowiek ma wpływ na coraz więcej rzeczy. Naukowcy znajdują sposoby, aby kontrolować procesy, które naszym pradziadom wydawały się niemożliwe do poskromienia. Ludzie pragną zdobyć władzę nad wszystkim, jednak czy to możliwe? Jedną z niezdolnych do poskromienia rzeczy jest czas - nieważne, jak bardzo byśmy pragnęli, jak głośne byłyby nasze błagania, czas się nie zatrzyma, sekundy nie przestaną mijać, kula ziemska nie przestanie się obracać, a woda dalej będzie płynąć. Ale wyobraźmy sobie, że człowiek w tych wszystkich nowinkach technologii znalazł sposób na manipulowanie czasem, może go cofać, przyśpieszać według własnego uznania. Nie, tego nie umiemy sobie wyobrazić, a więc cieszmy się, że nad niektórymi rzeczami nie przejmiemy kontroli...
A jeśli jednak...?

Asteroida uderzyła w Ziemię. Alex i Jenny, aby przeżyć musieli wskoczyć w przepaść, która nie wiadomo, gdzie prowadziła. Nie było jednak innego wyjścia jeśli nie chcieli się spalić. Odliczyli do trzech i... skoczyli. Ich umysły zostały zamknięte w czymś, co nazywa się Pamięcią. Przeżywali tylko to, co zapamiętali, a odczucia fizyczne z czasem znikały. Byli zamknięci w więzieniu stworzonym przez umysł...

"Wszechświaty. Pamięć" to kontynuacja "Wszechświatów" autorstwa Leonardo Patrignani, włoskiego pisarza urodzonego w 1980 roku. Przyznam, że sięgnęłam po drugą część przygód Alexa i Jenny z prostego powodu; liczyłam na to, iż w kontynuacji pisarz poprawi swój warsztat pisarski i wykorzysta potencjał swego pomysłu. Czy moje nadzieję okazały się płonne?

Jak już wspominałam pomysł Leonardo był genialny! Potencjał wszechświatów, kluczu jakim jest umysł, Pamięci - to mogłoby stworzyć fenomenalną książkę, jeśli wykonanie byłoby równie świetne. Jednak tutaj rodzi się problem, gdyż moim zdaniem wykonanie pana Patrignani nie można nazwać cudownym. Czytając rozdziały, gdzie główni bohaterowie byli w Pamięci, miałam wrażenie, iż sam autor się zagubił we wszystkim, co wypisywał. Plątał się w swoich planach i wizjach, tworząc coś kompletnie niezrozumiałego. Czytelnik, czytając tę powieść całkowicie się gubi, mieszają mu się wszystkie informacje. To zdecydowany minus tej pozycji. Przez połowę "Wszechświatów. Pamięci" nie do końca wiedziałam, co się dzieje, plątałam się w słowie pisanym, w wielu epitetach i porównaniach. Całą ocenę książki zdecydowanie podniosła druga połowa; wszystko powoli zaczęło się wyjaśniać, autor w końcu odnalazł się w swojej fabule i ugryzł ją z dobrej strony. Zaczął wyjaśniać nam swój pomysł, który okazał się jeszcze lepszy niż sądziłam na początku! Podwodny statek, Mnemonika, Gaja - byłam pod ogromnym wrażeniem kreatywności pisarza. Warto było przebrnąć przez zaplątane wątki, niezrozumiałe rozdziały, aby dotrzeć do sedna pomysłu pana Leonardo.

Bohaterzy w tej części rozbudowali swoje charaktery. Pisząc to mam w szczególności na myśli Jenny, która w "Wszechświatach" nie przypadła mi do gustu; kompletnie nic o niej nie wiedziałam, wydawała się papierową postacią. Pan Leonardo w kontynuacji bardziej przybliżył nam jej naturę, którą notabene nie do końca polubiłam. Młoda pływaczka myślała całkowicie realnie, nie dawała się omamić Pamięci, ale bardzo histeryzowała. Jednak nie powinnam jej winić, ponieważ każdy na jej miejscu straciłby resztki cierpliwości i spokoju. Marco to bohater, który również rozbudował swoje jestestwo; bardzo go polubiłam i ceniłam jego nieprzeciętną inteligencję. Jak w "Wszechświatach" największą sympatię i podziw żywiłam do Alexa, tak teraz niemal całkowicie straciłam z nim kontakt. Może to jedynak być spowodowane małą ilością jego obecności w poszczególnych rozdziałach.

W poprzedniej części narzekałam na mało rozbudowany wątek miłosny, który i w kontynuacji się nie rozwinął. Uczucie łączące Alexa i Jenny mogło wydawać się lekko przesadzone i przesłodzone. Brakowało mi w nim prawdziwości, etapów, przez które para musi przejść, by móc powiedzieć, że to prawdziwa miłość.

Pomimo tego, iż kontynuacja nie okazała się świetna, wypadła lepiej niż poprzedniczka. Druga połowa książki bardzo intrygowała, szybka akcja, która miała miejsce, zabraniała oderwać się od fabuły, a naszą jedyną powinnością było poznanie dalszych rozdziałów. "Wszechświaty. Pamieć" to ciekawa powieść z fenomenalnym pomysłem, który pisarz nie do końca wykorzystał. Polecam tym, którzy przeczytali poprzednią część, w tej bardzo dużo się wyjaśnia. A tym, dla których trylogia autorstwa pana Leonardo jest obca, nie polecam, ani nie odradzam, decyzja należy do Was.

Z roku na rok człowiek ma wpływ na coraz więcej rzeczy. Naukowcy znajdują sposoby, aby kontrolować procesy, które naszym pradziadom wydawały się niemożliwe do poskromienia. Ludzie pragną zdobyć władzę nad wszystkim, jednak czy to możliwe? Jedną z niezdolnych do poskromienia rzeczy jest czas - nieważne, jak bardzo byśmy pragnęli, jak głośne byłyby nasze błagania, czas się...

więcej Pokaż mimo to