-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
Żyjemy w świecie, w którym panują określone zasady. Rodzisz się, edukujesz, znajdujesz pracę, zakładasz rodzinę, dbasz o dom i potomstwo, a następnie czekasz na emeryturę, na którą zapracowałeś. Właśnie tak względem większości społeczeństwa wygląda normalne życie, które każdy z nas powinien przeżyć. Oczekuje się od nas właśnie tak obranej drogi. Decyzje, które podejmujemy bardzo często są podpięte pod opinie innych ludzi, no bo, co sobie sąsiedzi pomyślą, gdy zamiast iść na studia, wyruszę zwiedzać Australię? Co powiedzą rodzice, gdy zamiast iść na prawo, zadecyduję zaszyć się w domu i pisać poematy? Przecież to nienormalne, niecodzienne, to nie jest zwyczajne.
Co dnia produkuje się miliony klonów, którzy myśląc schematycznie kończą niewymarzone studia, a narzucone przez różne czynniki, pracują w szarym biurze z rzadka się uśmiechając i powtarzają te same czynności co dnia. Takie życie uznaje się za przykładne. Więc też do takiego życia dążymy.
Ale czy chodzi o to, by żyć przykładnie dla innych, czy z satysfakcją i radością dla siebie? Może warto zamknąć się na opinie innych i zrobić coś, co od zawsze chciałeś, obrać własną drogę, która niezwyczajna, da Ci szczęście. Nawet jeśli dla wielu Twój wybór okaże się nienormalny.
"Myślę, że kiedy już się zakochujesz, to na całe życie. Reszta to tylko doświadczenia i urojenia."
Camryn ma za sobą ciężkie lata - śmierć jej chłopaka Iana, z którym planowała niezwykłą przyszłość, rozwód rodziców, trafienie brata do więzienia. Dziewczyna nie jest zadowolona ze swojego życia, od którego miała uciec z Ianem. Dwudziestolatka nie żyje, ona wegetuje w szarej rzeczywistości od czasu do czasu posyłając swojej przyjaciółce nikły uśmiech, gdy ta stara się ją rozweselić. Awantura z bliską osobą przelewa szalę goryczy i młoda kobieta decyduje się na coś szalonego. Wybiera się w podróż Donikąd, w której odnajduje siebie. A pomaga jej w tym towarzysz broni - Andrew.
"Na krawędzi nigdy" jak wiele obyczajówek napisana jest językiem prostym i lekkim, co sprawia, że "wpicie" się w fabułę zajmuje mniej niż stronę. Powoli poznajemy Cam i jej życie, delektując się każdą niezobowiązującą stroną. Bo właśnie taka jest ta książka - lekka, niezobowiązująca. Czytając ją nie oczekujemy wielkiego morału, niezwykle ambitnej fabuły ani ogromu złotych myśli. Przygody Camryn poznaje się po to, aby zapomnieć o naszej własnej szarej codzienności i zaznać życia kogoś, kto postanowił się od niej uwolnić. Nim uda nam się zauważyć, jesteśmy już za połową książki, przeżywając każdą kolejną stację głównej bohaterki. Niezwykle intrygujące są jej decyzje, przystanki podczas podróży i poszukiwanie niewiadomej.
Jak wspomniałam wyżej choć fabuła oklepana - młoda dziewczyna, postanawia wyruszyć w świat i przypadkowo poznaje niesamowicie oryginalnego chłopaka, z którym smakuje podróży. Tak, nic nowego. Aczkolwiek dzieło J.A. Redmerski ma w sobie coś, co przyciąga, interesuje i nie pozwala skończyć czytania. Może to przyjemny, lekki styl autorki, intrygująca osobowość Camryn i Andrew albo ukryta mroczna tajemnica pod czarnymi literkami na papierze, ale wierzcie mi, zaczynając "Na krawędzi nigdy" nim się obejrzycie całkowicie pochłonie Was przygoda dziewczyny z Karoliny Północnej oraz Teksańczyka.
Dzieło amerykańskiej pisarki potrafi rozbawić - czytając komiczne dialogi Cam oraz Andrew, podszyte ironią i sarkazmem, a niekiedy pikanterią, niezwykle często wybuchałam gromkim śmiechem i uśmiechałam się maniakalnie do kartek papieru. J.A. świetnie dozowała emocje - raz sprawiała, że czytelnik dobrze się bawi, chichocząc pod nosem, a następnie łapała za serce, utrudniając życie postaciom, z którymi zdążyliśmy się zżyć. Ponadto w prostych słowach przekazywała, aby zapomnieć o schematach i wytartych ścieżkach, o tym, czego się od nas oczekuje i robić to, czego naprawdę pragniemy, spełniać marzenia tu i teraz, bo nigdy tak naprawdę nie wiemy, ile czasu nam pozostało.
"Na krawędzi nigdy" to bardzo dobra, przyjemna, zabawna, wzruszająca, aczkolwiek nieambitna powieść o odnajdywaniu siebie, ułożeniu sobie życia według własnych myśli i pragnień. Historia miłosna Camryn i Andrew pochłonie Was i umili długie, wolne wieczory, budząc w Waszych sercach same ciepłe uczucia.
"Najlepsi przyjaciele - bez względu na to, jacy są albo jak bardzo nas ranią - i tak nimi zawsze będą. Nikt nie jest doskonały. Błędy przyjaciół są do wybaczenia, to właśnie sprawia, że przyjaźń jest prawdziwa."
Żyjemy w świecie, w którym panują określone zasady. Rodzisz się, edukujesz, znajdujesz pracę, zakładasz rodzinę, dbasz o dom i potomstwo, a następnie czekasz na emeryturę, na którą zapracowałeś. Właśnie tak względem większości społeczeństwa wygląda normalne życie, które każdy z nas powinien przeżyć. Oczekuje się od nas właśnie tak obranej drogi. Decyzje, które podejmujemy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Chyba w życiu każdego przyjdzie czas na to, aby zaryzykować. Postawić wszystko, co masz na jedną kartę, zrobić jeden krok, po którym nie będzie już powrotu do przeszłości, do tego, co było. Każdy prędzej czy później będzie musiał zaryzykować i zrobić coś, co odmieni jego życie na zawsze. A ryzykujemy wierząc, że trafimy do piękniejszego miejsca, znajdziemy się w lepszym punkcie naszego życia, ryzykujemy z wiarą, że warto. Ale gdybyśmy mieli pewność, że po podjęciu tej kulminacyjnej decyzji, nasze życie odmieni się na lepsze, nie nazywalibyśmy tego ryzykiem. Po zrobieniu drastycznego kroku w jedną stronę, wszystko może się rozpaść. Takim ryzykiem można nazwać wybór studiów, partnera życiowego, zorganizowanie wyjazdu w nieznane, wszystko. Ale gdy nadejdzie czas, aby zaryzykować, będziemy wiedzieli. I nadejdzie kilka dni, a może tylko sekund, aby podjąć ryzyko, albo zrezygnować.
"Bohaterami nie zawsze są ci, którzy wygrywają. Czasami są nimi, ci którzy przegrywają, ale nie poddają się i nadal walczą. To właśnie czyni ich bohaterami."
Niebiański ogień utknął w Jasie. Nikt nie wie, jak go stamtąd wydostać, nikt nie może mu w pełni wyjaśnić, jak go kontrolować. Nocni Łowcy mają wreszcie broń, która może pokonać Sebastiana, ale nie wiedzą, w jaki sposób jej użyć. Syn Valetine'a dobrze o tym wie, także nic nie hamuje go przed wcieleniem w życie swojego mrocznego planu. Rozpoczyna się wojna, z której najbliżsi nie wrócą żywi, która odbierze coś więcej niż życia, która podaruje przetrwałym, coś gorszego niż ból.
Ostatnia część Darów Anioła wciągnęła mnie już od samego prologu, który rozpoczyna mroczną serię zdarzeń. Wierzcie mi, gdy już przeczytacie pierwsze zdanie "Miasta niebiańskiego ognia", nie będziecie mogli przestać dopóki nie znajdziecie się na ostatniej stronie i nie będziecie smakować ostatniego słowa. Choć VI część przygód Clary i Jace'a ma ponad 700 stron, czytelnik wcale a wcale tego nie odczuwa, a wręcz śmiało stwierdzę, że pod koniec powieści żałuje, że to już koniec historii. Wciągająca, interesująca, to tylko dwa z wielu przymiotników świetnie opisujących najnowsze dzieło Clare.
"[...] lepiej być tym, który umiera, niż tym, który żyje dalej."
Można sądzić, że po tylu częściach pisarka już nie wymyśli niczego co mogłoby zachwycić, zadziwić czy też zszokować. Trochę się z tym zgadzam, a jednocześnie nie. Podczas czytania można było wyczuć, że niektóre rzeczy się powtarzają - sceny walki z czasem zlewają się w jedno, aczkolwiek sporo momentów, wymyślonych przez Cassie naprawdę wbija czytelnika w fotel. Nie raz byłam pod ogromnym wrażeniem jej pomysłu i rozwiązania trudnego dla bohaterów zadania. Nie mniej przyznam, że spodziewałam się czegoś więcej od zakończenia. W moim odczuciu Cassandra Clare jest osobą nieprzewidywalną i liczyłam na równie emocjonalny koniec, jaki znalazłam w Diabelskich Maszynach. Owszem, wzruszyłam się, ale nie do takiego stopnia, jak się spodziewałam. Możliwe, że dla wielu to pozytyw, ale oczekiwałam większej dawki emocji niż otrzymałam.
Niesamowicie podobały mi się liczne nawiązania do Diabelskich Maszyn - przygód Tessy i Jamesa. Pokazuje to na jak wielką skalę rozrysowany i zobrazowany jest świat Podziemia i Nocnych Łowców. Odkrywając kolejne powiązania, niewidzialne linie łączące bohaterów, wydrążone wcześniej dróżki, którymi podążają kolejne pokolenia - to naprawdę budzi podziw. Szerokość skrojonej intrygi, pole, jakie obejmuje pomysł Cassandry, tego można jej zdecydowanie pogratulować.
"Miasto niebiańskiego ognia" to świetne zwieńczenie serii. Pozostawia po sobie miłe wspomnienia, których nikt nam nie zabierze. I choć nie jest to moja ulubiona seria, którą ubóstwiam całym swoim jestestwem, bardzo ją lubię i zamierzam często wracać do niej pamięcią. Przygody Clary, Jace'a, Simona, Izzy oraz Aleca będę polecała wielu osobom, bo naprawdę warto poznać demony i Nocnych Łowców, Idris i pakty Podziemnych.
"Wszyscy jesteśmy tym, co pamiętamy. Składamy się z nadziei i lęków tych, którzy nas kochają. Póki istnieje miłość i pamięć, nie ma prawdziwej straty."
Chyba w życiu każdego przyjdzie czas na to, aby zaryzykować. Postawić wszystko, co masz na jedną kartę, zrobić jeden krok, po którym nie będzie już powrotu do przeszłości, do tego, co było. Każdy prędzej czy później będzie musiał zaryzykować i zrobić coś, co odmieni jego życie na zawsze. A ryzykujemy wierząc, że trafimy do piękniejszego miejsca, znajdziemy się w lepszym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wspomnienia są esencją tego, kim jesteśmy. Są naszą przeszłością, rozdziałami z naszego życia, które już zdążyliśmy przeczytać. Zapamiętujemy chwile wielkiej radości i szczęścia. Momenty, w których euforia wypełniała nasze ciała tak bardzo, że bylibyśmy w stanie doskoczyć na Księżyc. Leżąc w łóżku, siedząc na nudnym wykładzie, robiąc zakupy, powracają do nas obrazy tamtego dnia i mimowolnie się uśmiechamy, ponownie to przeżywając. Ale nie tylko pozytywne wspomnienia zostają z nami na zawsze. Nawet częściej zdarza nam się pamiętać chwile, kiedy nie mogliśmy złapać oddechu, bo łzy spływały nam po twarzy, dni, kiedy nasze serce waliło jak oszalałe, próbując wydostać się z klatki piersiowej i naprawić to, co właśnie się niszczyło. I za każdym razem, jak pełne bólu wspomnienie do nas wraca, zatrzymujemy się, bierzemy głębszy oddech, próbując je wyrzucić z głowy i dalej wykonywać codzienne czynności. Można się zastanawiać czemu zapamiętujemy także okrutne rozdziały naszego życia. W końcu czyż nie lepiej byłoby pamiętać jedynie o tych dobrych? Ja rozumiem to tak, że złe wspomnienia powinny z nami zostawać, aby być nauką, przestrogą życiową. Abyśmy po raz kolejny nie popełniali tych samych błędów, nie pozwolili komuś po raz kolejny napisać pełnego bólu rozdziału.
"Realny świat całkowicie zastąpiłam sobie książkami, a niezdrowo jest żyć w świecie wypełnionym samymi happy endami."
Sky całe życie uczyła się w domu, nie korzystała z komórki, telewizora ani Internetu, ponieważ jej mama prowadziła właśnie taki tryb życia. Nastolatka zgadzała się na to, nigdy jej to nie przeszkadzało. Miała przyjaciółkę, z którą spędzała mnóstwo czasu, jadały razem hektolitry lodów, wchodziły do siebie przez okna i dzieliły się znajomymi. Pewnego razu Sky wybłagała swoją mamę, aby poszła do publicznej szkoły, w której uczyła się Six. Gdy mama się zgodziła, okazało się, że Six jedzie na wymianę do Europy. Sky, jako osoba niezwykle uparta postanowiła nie zmieniać postanowienia i wybrać się sama do liceum. Nie wiedziała, że zrobiła pierwszy krok, by dowiedzieć się, czemu zawsze gdy jest przestraszona liczy gwiazdki na suficie, czemu nigdy żaden chłopak jej nie pociągał i które koszmary tak naprawdę są czymś więcej...
"[...] ale gdy nie ma się nikogo, kto by te wspomnienia potwierdził, z czasem traci się je wszystkie."
Hopeless to książka niezwykle zachwalana. Zaraz po premierze było o niej niezwykle głośno, nie tylko recenzenci, ale i celebryci ją pokochali. Musiałam się dowiedzieć skąd ten szum i same pochlebstwa, dlatego więc sięgnęłam po dzieło Colleen Hoover. I wiecie co? Dołączam do grona pochlebiających. Co prawda pierwsze rozdziały zrodziły w mojej głowie myśl: To będzie kiczowata, sztampowa powieść o miłości jak zwykle zwyczjniusiej dziewczyny i niesamowitego przystojniaka. I tak się zapowiadało. Holder, niebezpieczny, seksowny, inteligentny, zwrócił uwagę na cichą i niczym nie wyróżniającą się na pierwszy rzut oka Sky. Co czytelnik może sobie w takiej sytuacji pomyśleć? Jestem już zmęczona powieściami o zwyczajnych dziewczynkach, które podbijają serca największych łobuzów i bożyszczy licealnych serc. Spójrzmy prawdzie w oczy. Jak bardzo jest to realne w rzeczywistości? Nie bardzo. Ale im więcej zaczytywałam się w Hopeless tym szybciej docierało do mnie, że moja pierwsza myśl była błędna.
Colleen Hoover porusza bardzo ciężkie tematy. Nie mam tutaj na myśli wrogość rówieśników w szkole, czy też wyrobienie sobie błędnej opinii u innych. Mam na myśli adopcję, śmierć bliskich, zaginięcie, a także krzywdę, której doświadczyliśmy od najbliżej nam osoby, naszego bohatera. Pisarka nie rzuca nas od razu na głęboką wodę, tylko powoli z wielką gracją odkrywa kotarę uszytą z tajemnic i kłamstw. Przeżywamy historię Sky całym sercem, nie mogąc się oderwać od kartek książki. Czujemy jej ból, niezrozumienie, razem z nią staramy się zatrzymać łzy głęboko, nie na widoku, a wspomnienia, udające sny zapierają dech w naszych piersiach.
"Jedną z rzeczy, za które kocham książki, jest to, że dzieli się w nich ludzkie losy na rozdziały. To niesamowite, ponieważ nie można tego zrobić w prawdziwym życiu. Nie możesz skończyć rozdziału, potem opuścić wydarzenie, którego nie chcesz przeżywać, i otworzyć na rozdziale, który lepiej pasuje do twojego nastroju. Życia nie można podzielić na rozdziały, tylko co najwyżej na minuty. Wydarzenia z twojego życia są zaklęte w kolejnych minutach. Nie ma tu pustych kartek ani końców rozdziałów. Niezależnie od tego, co się dzieje, życie toczy się dalej, czy ci się to podoba, czy nie, i nigdy nie możesz pozwolić sobie na to, żeby się zatrzymać i po prostu złapać oddech."
Portrety psychologiczne głównych bohaterów, ich sposób na poradzenie sobie z mroczną przeszłością, ich siła, by dalej egzystować pomimo przebytego piekła, to również coś, co wzbudza podziw. Poruszająca. To idealne słowo, które opisuje historię Sky i Holdera. Mocna. Brutalna. Dająca nadzieję, siłę. Szczera. Niepodkoloryzowana. Autorka, ufając w nerwy czytelnika i bohaterów zarzuciła nas gradem, który spadając z ogromną siłą, wyrzeźbił odciski.
Nie zrozumcie mnie jednak źle. To nie jest tak, że Hopeless to książka posiadająca jedynie szare barwy, pochmurne dni i smutne wspomnienia. Wiele razy uśmiechałam się i śmiałam podczas czytania. My, ludzie, zapamiętujemy dobre i złe chwile. Tak samo w tej lekturze uwiecznione są momenty pełne szczęścia i bólu. Jak w prawdziwym życiu.
Z czystym sumieniem mogę polecić dzieło Colleen Hoover. Nie zawiedziecie się. To poruszająca, wciągająca, emocjonalna powieść o miłości, rodzinie, stracie bliskich, nadziei i przyjaźni. Nie mogę się doczekać aż sięgnę po kontynuację, a Hopeless zaraz ustawię na zaszczytnym miejscu na mojej półce, by za każdym razem, gdy na nią spojrzę, budziła wspomnienia.
"Wszystkie niepowodzenia to tak naprawdę sprawdziany, które zmuszają nas do wyboru pomiędzy rezygnacją a podniesieniem się z ziemi, otrzepaniem się z kurzu i stawieniem czoła sytuacji."
Wspomnienia są esencją tego, kim jesteśmy. Są naszą przeszłością, rozdziałami z naszego życia, które już zdążyliśmy przeczytać. Zapamiętujemy chwile wielkiej radości i szczęścia. Momenty, w których euforia wypełniała nasze ciała tak bardzo, że bylibyśmy w stanie doskoczyć na Księżyc. Leżąc w łóżku, siedząc na nudnym wykładzie, robiąc zakupy, powracają do nas obrazy tamtego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Trudno jest wybaczyć, prawda? Po długim czasie, gdy już zaufaliśmy komuś na tyle, aby się zwierzyć z najmroczniejszych zakamarków naszego serca, z rzeczy, o których z nikim innym nie rozmawiamy, informacji, które zawsze dusimy w sobie, okazuje się, że to był błąd. Powierzyłeś coś komuś w zaufaniu, a ten ktoś najzwyczajniej w świecie to zniszczył, zrujnował zbudowany mur, otoczkę, mającą być tylko waszą. Zranił was na tyle, że nie chcecie mieć z tym kimś kontaktu, bo wiecie, że nigdy więcej mu nie zaufacie. Ale chwila. Jeśli zdradziła was osoba, którą kochacie? Przyjaciel, z którym śmiałeś się do łez każdego dnia? Ktoś, bez kogo nie wyobrażasz sobie życia? Czy jesteś zdolny wybaczyć?
Pomyśl, jak trudno jest przebaczyć drugiej osobie. I zastanów się, czy gdybyś rozczarował, oszukał sam siebie, zburzył swoje życie głupią decyzją, niedokonanym ruchem, nieprzemyślanym słowem. Wybaczyłbyś sobie? Powiedziałbyś "trudno, stało się, muszę iść dalej"? Czy plułbyś sobie w brodę za tamten dzień, który zmienił wszystko?
Wiele razy czytałam, że najtrudniej jest przebaczyć samemu sobie. W pełni się z tym zgadzam.
Suzume wiedzie zwyczajne życie w pałacu u boku rodziców i kuzynki, którą traktuje jak najbliższą siostrę. Jednak pewnego dnia, decyzja jednego człowieka zmienia jej świat. Najbliżsi jej ludzie giną na oczach czternastolatki, a ona sama zmuszona jest żyć pod jednym dachem z ludźmi, których nie uważa za bliskich jej sercu. Otaczają ją niemal sami obcy ludzie, nie licząc matki, która za każdym razem, gdy jej drugi mąż spogląda na Suzume, jest o nią zazdrosna. Mijają miesiące, lata, a Suzume odkrywa okrutny sekret, kto zabił jej siostrę i tatę. Jest gotowa podjąć wszelkie ryzyko, aby sprawiedliwości stała się zadość. Decyduje się nawet na rzecz niewybaczalną, która st aje się niezmywalnym piętnem na jej sercu i umyśle, na zawsze...?
"Cienie na Księżycu" to historia zaczerpnięta z Kopciuszka, opowiedziana od tyłu. Przyznam, że to chyba pierwsza czytana przeze mnie książka, w której pisarka inspirowała się jedną z ulubionych baśni mego dzieciństwa. Nie spodziewałam się niczego niezwykłego i właściwie miałam rację. Jednak powieść okazała się ciekawsza, niż przypuszczałam. Chciałabym zacząć od portretu psychologicznego głównej bohaterki, który był naprawdę świetnie zarysowany. Czytelnik widzi fenomenalną przemianę młodej, niewinnej, nieco niesfornej dziewczynki na okrutną, zimną, zdecydowaną kobietę ze skłonnościami autodestrukcyjnymi. Bardzo polubiłam tą bohaterkę i rozumiałam każdy jej wybór, nie dziwiąc się jej myślom. Co najważniejsze, na ten czas, kiedy kosztowałam lekturę, zżyłam się z Suzume, co jest jedną z istotniejszych rzeczy podczas czytania.
Poza akcją, która zaskakuje, wciąga i przyśpiesza w wielu momentach, stykamy się również z wątkiem magicznym. Przyznam, że od jakiegoś czasu spoglądając na nowości książkowe, i widząc jakąś wzmiankę o magicznych istotach czy czymś podobnym, poważnie zastanawiam się, czy zakupić taką powieść. (Czyżbym wyrastała z fantastyki?) Spodobało mi się jednak, że wątek o niesamowitych umiejętnościach poszczególnych bohaterów, nie jest przesadzony i najważniejszy. Jego mała szczypta ubarwia całość, nie zmuszając mnie do negatywnych odczuć.
Japonia. "Cienie..." to chyba pierwsza lektura, której wydarzenia rozgrywają się właśnie w tym kraju. Uwielbiam książki, dzięki którym mogę poznać nowe, klimatyczne miejsca. Pani Marriott zapewniła mi świetną podróż po Japonii. Dzięki umiejętnym opisom wiele razy stawały mi przed oczami kwiaty wiśni. Całkowicie przeniosłam się w tamto niesamowite miejsce, poznając i zaprzyjaźniając się z nim.
Podsumowując "Cienie na Księżycu" okazały się bardzo przyjemne i ciekawe. Nie odzwierciedlają się ambitnym pomysłem, wykonaniem, ani niepowtarzalną treścią, aczkolwiek zdecydowanie umilą wieczór każdemu, kto lubi klimatyczną Japonię, twardą bohaterkę, wątek zemsty i nieprzesłaniającej fabuły miłości.
Trudno jest wybaczyć, prawda? Po długim czasie, gdy już zaufaliśmy komuś na tyle, aby się zwierzyć z najmroczniejszych zakamarków naszego serca, z rzeczy, o których z nikim innym nie rozmawiamy, informacji, które zawsze dusimy w sobie, okazuje się, że to był błąd. Powierzyłeś coś komuś w zaufaniu, a ten ktoś najzwyczajniej w świecie to zniszczył, zrujnował zbudowany mur,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak możecie się domyślać Green, jako jeden z najpopularniejszych pisarzy dla młodzieży, podbił serca moje i Emy. Dowodem tego może być nasza wspólna recenzja Szukając Alaski, którą mieliście okazję czytać w wakacje. Dzisiaj przychodzimy do Was z książką, o której ostatnimi czasy jest bardzo głośno. Mowa o zbiorze świątecznych opowiadań w wykonaniu trójki pisarzy - W śnieżną noc.
Pierwsze opowiadanie, wychodzące spod pióra pani Maureen Johnson niestety nie podbiło mojego serca. Zacznijmy od tego, że wydawało mi się wielce naciągane. Niektóre momenty sprawiały, że kompletnie nie chciałam uwierzyć w bieg wydarzeń, gdyż niesamowicie odstawał od rzeczywistości. Niemal wszystko, o czym czytałam, było bardzo wyolbrzymione oraz podkoloryzowane. Zdecydowanie nie przepadam za takimi zabiegami.
Ema: Natomiast mnie cały czas towarzyszyło poczucie, że nie wiem, co tak właściwie się dzieje. Chociaż niewątpliwym atutem W śnieżną noc jest dynamiczna akcja, to sprawia ona jednak, że wszystko traci swoją realność. Nie przestawałam zadawać sobie pytania "o co chodzi?". A ja nie lubię nie rozumieć czegoś w czytanej książce. Trzeba jednak przyznać, że Podróż wigilijna jest, zgodnie z zapewnieniami wydawcy, romantyczna.
Zgodzę się! Wiele razy podczas czytania uśmiechałyśmy się ponieważ miało miejsce sporo sytuacji całkowicie wypełnionych miłością oraz pozytywnymi uczuciami. Nie jeden raz zdarzyło nam się wykrzyknąć "Ooo, jakie to słodkie!". Jest to niezbity argument na to, że każdy czytelnik poczuje coś względem tej powieści, bo niełatwo nas rozczulić (a przynajmniej mnie).
Przejdźmy do opowiadania Zielonego. Właściwie nie różni się ono specjalnie od pierwszego z tym, że po prostu jest Greenowskie. A skoro Greenowskie to znaczy - z poczuciem humoru! Może nie dorównywało pełnometrażowym powieściom pana Johna, ale i tak doprowadzało nas do salw głośnych, zgodnych śmiechów.
Chociaż Emie się to nie spodobało, ja doceniłam także niepapierowe postacie, mające w sobie coś niepowtarzalnego. Czytanie ich rozmów okazało się niebywałą przyjemnością, gdyż nie były one płytkie, a niekiedy nawet zawierały w sobie lekki morał. Bożonarodzeniowy Cud Pomponowy zachwycił nas najbardziej!
Jeśli chodzi o trzecie opowiadanie, pióra Lauren Myracle, odebrałyśmy je jako najgorsze - nie tylko ze zbioru W śnieżną noc, ale jako jedno z gorszych opowiadań z jakimi zetknęłyśmy się w ogóle. Przede wszystkim jest ono płytkie, naiwne i... dziecinne. Bohaterka, zachowująca się jak ośmiolatka, minimalistycznie rozbudowana akcja, monotematyczność dialogów i wreszcie drętwo prowadzona narracja to standard w Świętej patronki świnek. Jednakże moje uczucia i tak są ciepłe w porównaniu do Darii.
Oj tak... Czytając to opowiadanie myślałam, że uduszę główną bohaterkę za jej niekończący się lamet odnośnie złamanego serca oraz zachowanie godne rozpuszczonej egoistki, przyzwyczajonej do otrzymywania wszystkiego, czego sobie zapragnie. Niejednokrotnie wybuchałam szyderczym śmiechem, mając przed oczami wypowiedź Addie. Miliony razy kuło mnie w oczy przesłodzenie sytuacji, co doprowadzało do tak zwanego rzygania tęczą. Nie znoszę takich opowiadań, a zważywszy, że całe obfitowało w najbardziej znienawidzone przeze mnie aspekty, Święta patronka świnek bezprecedensowo uplasowała się na mojej czarnej liście.
Chcąc podsumować całą W śnieżną noc nie wolno nie wspomnieć o tym, że widoczna współpraca przebiegała na naprawdę wysokim poziomie. Wszystkie trzy opowiadania w mistrzowski sposób się ze sobą zazębiają, a w niektórych momentach nawet wyraźnie łączą. Mankamentem jest jednak fakt, że mimo czasu Wigilii w historiach tak naprawdę prawie wcale nie czuć magii świąt. Choć mogłoby się wydawać, że to właśnie wokół tego będzie się kręcić cała fabuła to głównym spiritus movens W śnieżną noc jest śnieżyca. A biorąc pod uwagę fakt, że w Polsce zimowe święta trafiają się raz na parę lat, to te dwa pojęcia nie wiążą się dla mnie ze sobą w taki oczywisty sposób.
Pomijając wymienione wyżej błędy i tak będziemy ciepło wspominać zbiór opowiadaniach W śnieżną noc, ponieważ czytanie go razem, zdecydowanie dodało mu niezapomnianej magii. Przyznam jednak szczerze, iż oczekiwałam czegoś więcej od tej pozycji, niemniej wciąż jestem pod wrażeniem i mogę - możemy - z czystym sumieniem polecić tę książkę, a szczególnie w czas świątecznych cudów.
Jak możecie się domyślać Green, jako jeden z najpopularniejszych pisarzy dla młodzieży, podbił serca moje i Emy. Dowodem tego może być nasza wspólna recenzja Szukając Alaski, którą mieliście okazję czytać w wakacje. Dzisiaj przychodzimy do Was z książką, o której ostatnimi czasy jest bardzo głośno. Mowa o zbiorze świątecznych opowiadań w wykonaniu trójki pisarzy - W śnieżną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wydaje mi się, że każdemu zdarza się pomyśleć o zakończeniu. Niekoniecznie egzystencji, ale pewnych etapów. Nasze życie jest jak książka - podzielone na rozdziały. Każdy rozdział można zekranizować i odegrać w nim główną rolę, patrząc jak toczą się losy nasze i naszych bliskich. Liczymy na szczęśliwe zakończenie, no bo kto by chciał cierpieć z powodu ostatecznego niepowodzenia? Zauważyliście, jak wiele filmów i książek jest pełnych happy endów? Czemu więc nie oczekiwać tego samego od rzeczywistości? W końcu mówią, iż oba teksty kultury zwykle wzorowane są na prawdziwej codzienności. Nasze życie powinno również ostatecznie zakończyć się satysfakcjonująco, z puentą, z możliwością wyciągnięcia mądrego cytatu, podsumowującego sens egzystencji i starań. Ja jednak sądzę trochę inaczej. Może się mylę, może nie myślę pozytywnie, ale czy aby na pewno ludzie pisaliby książki, nagrywali filmy tylko po to, by pokazać codzienność? Dla mnie to jest kreowanie świata, w którym chciałoby się żyć. Świata, gdzie jednak istnieje puenta i głębszy sens. I po naczytaniu się tego wszystkiego, oczekujemy sensu i szczęśliwego zakończenia od naszego życia. Ale wiecie co? Życie nie jest filmem ani książką. Tutaj nie zawsze można myśleć pozytywnie, czekając na ostatnią scenę, rozdział, z nadzieją, że w tych chwilach podłożona będzie wesoła, wywołująca uśmiech muzyka.
Pat w końcu został wypisany z niedobrego miejsca. Wyszedł i jest w stanie zrobić wszystko, by nadszedł koniec rozłąki. Jest już niemal gotowy; ćwiczy bycie miłym, a nie stawianie na swoim, codziennie trenuje, dbając o formę i całuje każdy pieg Nikki na zdjęciu. Jednak gdy chce rozmawiać o swojej żonie, nikt nie pogłębia tematu, nikt niczego mu nie wyjaśnia. Jedyną osobą, która jest do niego niezwykle bezpośrednia to Tiffany, dziewczyna z takimi samymi problemami.
Od dawna chciałam sięgnąć po dzieła Quicka, więc widząc "Poradnik" w bibliotece, nie wahałam się ani na moment. Coś co mnie uderzyło na samym początku powieści to lekkość. Swaboda z jaką pisze Matthew udziela się czytelnikowi, sprawiając, że czytanie książki jest niezwykle relaksujące, a wręcz uspakajające. Tego właśnie potrzebowałam po męczącym dniu pełnym sprawdzianów i głośnych przerw w szkole. Tylko nie myślcie, że historia Pata mnie nudziła. Absolutnie nie! Ta lekkość z jaką jest napisana sprawia, że przez tekst płynie się niezwykle szybko i z ciekawością delikatnie pulsującą pod skórą. Chcemy wiedzieć dlaczego mężczyzna dostał się do niedobrego miejsca, czym spowodowana jest rozłąka i jak się ona zakończy. Nim się obejrzymy dawno miniemy połowę stron, pragnąc czytać więcej i więcej.
Tytuł jest mylący. Sięgając po tę książkę liczyłam na to, iż wniesie w moje życie trochę pozytywizmu, który, nie ukrywając, przydałby się w te szare dni. Jednak poza Patem, który usilnie dążył do szczęśliwego zakończenia, nikt nie tryskał optymistycznymi myślami, co więcej nawet samo życie dalekie było od pisania szczęśliwych scenariuszy dla bohaterów. Tutaj zaczyna się ironia. Wszystko naokoło jest niezwykle pesymistyczne, a Pat wciąż wierzy, że będzie dobrze. Pomyślcie tylko o ile piękniejszy byłby świat, gdyby każdy z nas wierzył w happy end.
Mimo tego, iż "Poradnik pozytywnego myślenia" to zdecydowanie lekka lektura, zawiera wiele mądrości i pytań, które każdego z nas trapią. I to jest w tym świetne! Napisać książkę, którą tak swobodnie i dla relaksu się czyta, a jednak zawierającą pytania, na które nie ma odpowiedzi na tym świecie, zawierającą spostrzeżenia, które podważają sens egzystencji i podejmowania wszelkich starań. I jeszcze za sprawą talentu pisarskiego, zachować wszystko w wesołych barwach i pobudzając czytelnika do śmiechu. Czego więcej oczekiwać?
"Poradnik pozytywnego myślenia" jest lekką pozycją, która zaciekawi najbardziej wymagające czytelnicze podniebienia i w sposób nieprzytłaczający postawi przed Wami pytania, nad którymi będziecie się zastanawiać długo po skończeniu czytania. Polecam, naprawdę warto. Chociażby dla poznania nietuzinkowego zakończenia filmu Pata.
Wydaje mi się, że każdemu zdarza się pomyśleć o zakończeniu. Niekoniecznie egzystencji, ale pewnych etapów. Nasze życie jest jak książka - podzielone na rozdziały. Każdy rozdział można zekranizować i odegrać w nim główną rolę, patrząc jak toczą się losy nasze i naszych bliskich. Liczymy na szczęśliwe zakończenie, no bo kto by chciał cierpieć z powodu ostatecznego...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-26
Jak wiele jesteśmy w stanie znieść, zanim całkowicie się rozpadniemy? Ile bliskich nam osób będziemy musieli utracić, aby stracić również siebie? Czemu będziemy musieli stawić czoło, aby ostatecznie się zatrzymać, spojrzeć przed siebie na labirynt złożony z kujących ścian, z których wylewa się cierpienie, po których spływają krople krwi, symbolizujące wszystko to, co w jakiś sposób nas odmieniło? Zastaniemy taki dzień za życia? Dojdziemy do momentu, kiedy składamy naszą broń, którą walczyliśmy, aby dobrnąć do celu? Wierzę, że każdy z nas przeżył momenty, które go w pewien sposób złamały, wzbudziły wątpliwości, czy gra jest warta świeczki. Pełne bólu i poczucia niesprawiedliwości. No bo dlaczego musimy odczuwać stratę bliskich? Czemu musimy walczyć z całych sił, aby przetrwać na tym świecie? Dlaczego wszystko tutaj musi być takie trudne i wymagające od nas ciągłej determinacji?
Codziennie przeskakujemy kłody, przybierające postaci wymyślnych rzeczy. Ile razy będziemy musieli złapać oddechów, by w końcu zgiąć się w pół i ze świstem wypuścić powietrze pełne naszej ulgi? Spojrzeć na to, co mamy i stwierdzić, że to koniec naszej drogi z przeszkodami.
Podpowiem. Nie ma takiej liczby. Bo przeszkody w naszym życiu nigdy nie znikną. Więc pytanie, które stawiam przed wami, to ile ran Wam zostanie zadanych, nim przestaniecie walczyć?
"Pozbierać się jest dziesięć razy trudniej, niż rozsypać."
Dystrykt Dwunasty nie istnieje. Ludzie poginęli, domy obróciły się w ruinę, nadzieja zniknęła, Peeta został porwany przez Kapitol. Katniss musi stawić czoła czemuś gorszemu niż Igrzyska Głodowe. Musi zmienić się w symbol rebelii - Kosogłosa - oraz doprowadzić do śmierci prezydenta Snowa. Ale jak ma to uczynić, gdy Peeta jest poddawany torturom? Przecież to o jego bezpieczeństwo dziewczyna zawsze walczyła, a teraz on walczy o oddech. Odkąd siedemnastoletnia Kat zdecydowała się zastąpić swoją młodszą siostrę w Igrzyskach, nie schodzi z areny nawet na moment. Gra toczy się zawsze. Tym razem jednak nie ma dwudziestu czterech trybutów. Tym razem o życie walczy cały Kapitol. Nie ma wyznaczonego terytorium, zasad, nie ma żadnych spadochronów od sponsorów, które mogą uratować czyjeś życie. Teraz nadszedł czas na najprawdziwsze Igrzyska.
Na śmierć. Albo śmierć.
Wydaje mi się, że nie muszę przedstawiać Wam pani Collins ani trylogii Igrzyska Śmierci. Chyba każdy kojarzy historię Katniss i Peety. Zacznę więc od tego, że sięgając po "Kosogłosa" wiedziałam, że powinnam się spodziewać mnóstwa krwi, akcji, walki z terrorem. Czytałam wiele recenzji ostatniej części przygód młodych trybutów i wszystkie ostrzegały, że będzie się działo niewyobrażalne. Teraz, będąc świeżo po lekturze, przyznam, że nic nie przygotowało mnie na takie zakończenie...
"Nie burzy się czegoś, co pragnie się mieć w przyszłości."
Początek książki poświęcony jest Katniss, która powoli dochodzi do siebie i próbuje wyjść z letargu, do którego wprowadziło ją porwanie Peety. Musi podjąć decyzję, czy ma wystarczająco dużo siły, aby stać się twarzą rebelii - choć, po dłuższym zastanowieniu, dziewczyna jest nią od dawna. Wiele osób ostrzegało mnie przed nużącym początkiem, opierającym się jedynie na kręceniu propagit oraz wymyślaniu planu na zjednoczenie Dystryktów. Ale wiecie co? Nie nudziłam się ani trochę. Wszystkie rozmowy dotyczące ruchu oporu, tortur Peety oraz każdy krok, który musiała wykonać główna bohaterka, aby znaleźć w sobie ostateczną determinacje na kolejną walkę z Kapitolem, niesamowicie mnie ciekawiły. Rozdziały są napisane w tak fenomenalny sposób, że dosłownie kończąc jeden, musimy od razu rozpocząć kolejny, spragnieni informacji, co wydarzy się dalej. Zaspakajałam swoją niezmierzoną ciekawość ciągłym czytaniem oraz uważnie obserwowałam zachowania Katniss i Finncka, którzy to najbardziej ucierpieli po Igrzyskach Ćwierćwiecza.
"Kosogłos" nie tylko skupia się najbardziej na ruchu oporu, ale również świetnie pokazuje propagandę oraz kłamliwe działania rządu. Przyznam, że w poprzednich częściach nie zwróciłam tak wielkiej uwagi na to, jaki naprawdę jest Kapitol i jakimi sztuczkami się posługuje, aby wzbudzić przychylność ludzi oraz pokazać, że nie są w stanie nikogo pokonać. To niesamowite, jak wiele wartości związanych z kultem jednostki oraz propagand mieści się w tej książce!
"Moim zdaniem, najtrudniej jest wykorzenić najstraszniejsze wspomnienia, przecież je zapamiętujemy najlepiej."
Rzeź, rzeź, rzeź. To pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl, gdy wspominam drugą połowę dzieła Collins. Pisarka ani trochę nie boi się dać się ponieść swej wyobraźni w najróżniejszych formach mordowania, niszczenia jak i oszukiwania. Uwielbiam, jak postacie umierają w literaturze; wzbudza to zwykle wiele emocji u czytelnika i postaci, ale tym razem, miałam wrażenie, że śmierć pewnych osób obudziła we mnie więcej uczuć niż w głównych bohaterach. Suzanne Collins nie szczędziła nikogo, wierzcie mi, nikogo, ale trochę na tym poległa, bo moim zdaniem, nie oddała najprawdziwszych uczuć, które towarzyszą ludziom przy stracie kogoś. Katniss i żyjący przyjaciele po prostu szli dalej, a na ich twarzach, w ich myślach, nie zawsze dostrzegałam ból adekwatny do poniesionej straty. Autorka jednak nadrobiła te małe niedociągnięcia szybką, wciągającą akcją, niesamowitymi zwrotami wydarzeń oraz łamiącymi serce tajemnicami, które zostały wyjawione dopiero po czasie.
"Kosogłos" to świetne zwieńczenie trylogii i choć w sieci krążą recenzje, poświadczające o beznadziejności ostatniej części przygód Katniss, zdecydowanie się z nimi nie zgadzam. Co prawda historia pani Collins nie należy do najcudowniejszej, jaką kiedykolwiek czytałam, ale bezprecedensowo plasuje się wysoko w kategorii moich ulubionych. Całkowicie powalające zakończenie, którego nikt nie byłby w stanie sobie wyobrazić, odejmuje nam na chwilę mowę, ponieważ wszyscy dobrze wiemy, że to nie może się tak zakończyć.
Gdy ktoś zapyta, czy polecam tę trylogię, odpowiem: Prawda. Ma ona w sobie wiele wartości ukrytych pod fantastyczną historią o odważnej młodej dziewczynie.
"Oczekuję zapowiedzi, że życie będzie toczyć się dalej, bez względu na to, jak poważne ponieśliśmy straty."
Jak wiele jesteśmy w stanie znieść, zanim całkowicie się rozpadniemy? Ile bliskich nam osób będziemy musieli utracić, aby stracić również siebie? Czemu będziemy musieli stawić czoło, aby ostatecznie się zatrzymać, spojrzeć przed siebie na labirynt złożony z kujących ścian, z których wylewa się cierpienie, po których spływają krople krwi, symbolizujące wszystko to, co w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Koniec świata. Może się on wielu kojarzyć z niszczącym wybuchem, zmiatającym wszystko z powierzchni Ziemi. Innym z różnymi nagłymi kataklizmami, które stopniowo acz dosadnie wyludnią i zniszczą naszą planetę. Końcem świata może być moment, gdy obcy zajmują naszą Ziemię, odbierają nam ją, albo nią kierują. Mowa tu może być o kosmitach, zombie bądź innych stworzeniach, które nawiedziły ludzką wyobraźnie. Dla niektórych końcem świata może być utrata bliskiej osoby, maksyma życia bez kogoś, kto pomagał nam oddychać, był powodem, by wstawać co ranek. Końcem można nazwać chwilę, gdy zmieniamy się tak bardzo, że nie wiemy, w którą stronę iść, że sami siebie nie poznajemy. Gdy gubimy siebie i już nie czujemy się dobrze w swojej powłoce. Końców świata jest wiele. Każdy inaczej go przeżyje, inaczej go sobie wyobraża, ale każdy tak samo się go obawia. Bo na niego nie ma lekarstwa. Nie ma sposobu, by mu zapobiec. On nadejdzie. A my możemy tylko czekać.
"Jak coś tak małego może być końcem świata?"
Rok 2014 zapisał się w historii. Narodził się wirus Kellis-Amberlee, ożywiający trupy. Po świecie zaczęli chodzić zombie, łaknące żywych. Nie wiadomo jak leczyć chorych, ale wiadomo jak ich zabić. Postrzałem w głowę, mózg. W tych trudnych czasach świat potrzebuje przywódcy, który ofiaruje zdrowym ludziom dawne, utracone życie. Niestety wielu, którzy kandydują na stanowisko prezydenta nie sądzi, iż prawda jest dobrym wyjściem. Ludzie nie wiedzą wszystkiego o ich świecie i o nieumarłych, czyhających we mgle i ciemności lasu. Georgia, Buffy i Shaun, ekipa Przeglądu Końca Świata, jest innego zdania. Chce głosić prawdę, mówić ludziom to, co powinni wiedzieć, informować o tym, co dzieje się z ich światem. Światem, którego kreatury bez oddechu powoli przejmują. Prawda ich wyzwoli.
Czy aby na pewno?
Czy jest tu ktoś, kto nie słyszał o tej książce? Szczerze w to wątpię, gdyż swego czasu szum na dzieła Miry Grant był wręcz kolosalny. Blogi i portale wykrzykiwały wszem i wobec o genialności tej pozycji. Jakże więc miałabym nie skusić się na tą powieść? Nie muszę więc już mówić, jak wiele oczekiwałam od "Feed". Nie zawiodłam się?
Zacznijmy od tego, że historia jest dość złożona. Pani Grant stworzyła nowy świat, którego wszystkie detale opracowała wręcz idealnie. Nigdzie nie znalazłam niedomówień! Jestem pod ogromnym wrażeniem jak skrupulatnie i bezbłędnie Mira Grant przeniosła swoje wyobrażenie przyszłości na papier. Zrobiła to w taki sposób, że czytelnik bezsprzecznie wierzy w niego i zastanawia się nad swoim miejscem w nim. Pomimo iż taka skrupulatność zdecydowanie należy do plusów książki, wejście w historię "Feed" zajmuje trochę czasu. Nim przedrzemy się przez priorytety głównych bohaterów, podejście polityków względem nieumarłych i wirusa, wyjaśnienia danych zachowań mija kilkaset stron. Nie powiem jednak, że są one nudne - byłoby to zdecydowanie kłamstwem. Jednak nie dzieje się w nich nic, co mogłoby na dłużej przyśpieszyć uderzenia naszego serca. Pierwsze kilka rozdziałów zawiera jedynie suche fakty i postępowania podczas apokalipsy.
Jednak kiedy miniemy te strony, w pełni pojmiemy świetnie stworzone uniwersum, otrzymujemy pełną napięcia, zwrotów akcji i zimnej ironii książkę, która przejmuje panowanie nad czytelnikiem dopóki nie dotrzemy do ostatniej kartki.
Kampania polityków, której najbliżej są dziennikarze Przeglądu Końca Świata także imponuje oraz intryguje. Mamy szansę zobaczyć jakie podejście mają ludzie, planujący panować nad państwem, które się sypie. Przyznam, że czytając recenzje, w których wspominano o polityce, odgrywającej tu znaczną rolę, sądziłam, że nie spodoba mi się ta pozycja. Ale wiecie co? Odważę się stwierdzić, że wątek władzy nad państwem oraz wyborów prezydenckich jest świetny. Zaciekawi najwybredniejsze czytelnicze podniebienia.
"Czasami musisz sobie odpuścić i dać się ponieść biegowi wydarzeń."
Genialne pokazane są relacje między głównymi bohaterami! To co łączy Georgię i Shauna, przyrodnie rodzeństwo, robi ogromne wrażenie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam o tak cudownych relacjach braterskich. Każde spojrzenie, mówiło więcej niż jakiekolwiek słowo. I choć oboje należeli do osób pełnych ironii i czarnego humoru to mieli swoje własne sposoby, by pokazywać jak bardzo im na sobie zależy. Razem ryzykowali życie i robili wszystko, by przeżyć, martwiąc się najpierw o tę drugą osobę. Poświecenie głównych bohaterów, aby wyznać światu prawdę, okazało się powalające.
Zaskakujące - takie właśnie jest dzieło pani Grant. Genialnie zaskakujące. Ponieważ ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałam przeczytać, zdarzyła się w ów książce, rujnując mój światopogląd. "Feed" potrafi wzruszyć, wściec za takie, a nie inne obroty wydarzeń, zaintrygować, rozbawić oraz zniszczyć. Jedyne co mogę jej zarzucić to długość rozdziałów. Niestety czytałam ją wtedy, gdy nie miałam dużo wolnego czasu, także zdarzały się wieczory, gdzie mając jedynie wolny kwadrans nie sięgałam po książkę, bo wiedziałam, że nie dokończę rozdziału, a nie znoszę kończyć w środku, pomijając iż zaprzestanie czytania w połowie wątku to wręcz nierealny wyczyn.
Także polecam "Feed. Przegląd Końca Świata" wszystkim, którzy są gotowi na szczegółowo wykreowany świat oraz ogromną dawkę emocji. Nie zawiedziecie się!
Koniec świata. Może się on wielu kojarzyć z niszczącym wybuchem, zmiatającym wszystko z powierzchni Ziemi. Innym z różnymi nagłymi kataklizmami, które stopniowo acz dosadnie wyludnią i zniszczą naszą planetę. Końcem świata może być moment, gdy obcy zajmują naszą Ziemię, odbierają nam ją, albo nią kierują. Mowa tu może być o kosmitach, zombie bądź innych stworzeniach, które...
więcej mniej Pokaż mimo to
Łatwo pozbierać się po stracie? Zdecydowanie nie. Nikt nie lubi niczego tracić; pieniędzy, punktów na sprawdzianie, dobrej opinii. Ale nic tak nie boli, jak utrata kogoś bliskiego. Powszechnie wiadome jest, iż śmierć przychodzi nagle i konsekwentnie, zabierając nam najbliższych. Bierze ich w swoje łapska, wyrzucając z tego świata, wyrywając to, czym byli i zostawiając jedynie pustą powłokę, którą kiedyś wypełniała dusza. Zostaje ciało zmarłej, wspomnienia po niej, rzeczy, które niegdyś jej służyły. A my zostajemy sami pomimo że wiele osób wciąż kręci się wokół nas. Po prostu wraz ze śmiercią bliskiej osoby, umiera też kawałek naszego jestestwa. Ten, w którym mieszkała więź z utraconym człowiekiem. I jedyne, co nam pozostaje to powracanie do wspomnień, w których bardzo łatwo się zatracić i zagubić. A co, gdy tracimy przyjaciela, nie z powodu śmierci, a błędów, które popełniliśmy? Ból jest taki sam, ale na dodatek budzi się poczucie winy, że zniszczyliśmy coś pięknego, co miało trwać wiecznie. Coś, co wydawało się stabilne i niezniszczalne w rzeczywistości okazało się kruche i przez nieuwagę za mocno ścisnęliśmy to w dłoniach. Tłukąc na małe kawałki więź, która znaczyła dla nas wszystko. W wielu przypadkach dzieje się to bezpowrotnie. Śmierć może przybyć nawet pod inną postacią; nie zmiatając kogoś z powierzchni Ziemi, a jedynie z naszego małego świata.
Wszystko w Cimmerii się zmieniło, uczniowie, nauczyciele, dyrektorka. Nadszedł koniec żartów po ostatnich przerażających wydarzeniach. Nathaniel to psychopata, który pragnie zemsty, a idzie do niej przez krew, pot i łzy. Czas wziąć sprawy w swoje ręce, aby nie dopuścić do kolejnych ofiar. Ale czy Allie zdoła się pozbierać i dopuścić do siebie kogokolwiek nim będzie za późno?
Seria Wybrani. Chyba każdy o niej już słyszał, prawda? Wydawnictwo i blogi jak oszalałe promują książki C.J. Daugherty. Książki mają tak ogromne spoty reklamowe, że nie sposób nie dowiedzieć się o premierowym dniu jeszcze długo, długo przed nim. Skusiłam się na "Wybranych" właśnie przez szał w blogosferze i na fanpejdżach. I choć podobają mi się przygody Allie i przyjaciół, nie pojmuję trochę czemu wszyscy i wszystko szaleje na punkcie tej serii. Nie jest ona wyjątkowa.
Pomysł pisarki należy do ciekawych, ale stanowczo nie do oryginalnych. Właściwie nie ma w nim niczego spektakularnego ani niezapomnianego, także trochę dziwi mnie promocja tej serii. Owszem, "Zagrożeni" niebywale wciągają i intrygują czytelnika, aczkolwiek nie zapierają dech w piersi swoją niepowtarzalnością. Bywały momenty sztampowe, zabawne, pełne zwrotów akcji jak i irytujące. To nie jest idealna książka. Ba, daleko jej do takiej, ale w jakiś dziwny sposób potrafi zdobyć rzeszę fanów. Może nie jestem kimś, kto fangirluje historię Allie, aczkolwiek miło mi się ją czyta. Nie odczuwałam wszystkich problemów głównych bohaterów i nie przyśpieszały one mojego biegu serca, ale świetnie umilały mi wolny czas i przygotowywały do cudownego snu. A zagadka, choć interesująca i dobrze poprowadzona, z idealną dawką tajemniczości, nie wbija w fotel.
Wspomniałam wyżej o irytujących momentach. Niewiele ich co prawda, ale na pewno należy do nich niezdecydowanie Allie co do... chłopaka. Tak. Trójkąt miłosny. Czyż nie brzmi to pięknie? Każdy kolejny podobny zabieg w książkach zaczyna mnie naprawdę irytować, tym bardziej gdy jest tak jawny, jak tutaj. Dziewczyna spogląda raz na Cartera raz na Sylvaina i zastanawia się, którego jaką miłością kocha. Może niektórzy nie zobaczą w tym nic niewłaściwego, ale ja nie przyjęłam tego zbyt optymistycznie.
Bohaterzy są zdecydowanie ciekawie wykreowani. Każdy inny i jedyny w swoim rodzaju. Do osób, z którymi najchętniej czytałam dialogi należały Zoe, Rachel i Nicole. Moim zdaniem to najbardziej interesujące postacie, które nieraz mnie rozbawiały i intrygowały swoim postępowaniem. Allie to główna bohaterka, którą lubię i próbuję zrozumieć jej działania, aczkolwiek nie zawsze w pełni mi się to udaje.
"Zagrożeni" to ciekawa i niezmiernie wciągająca pozycja, którą czyta się niebywale szybko. Nie należy ona do oryginalnych i niepowtarzalnych książek, aczkolwiek sprawnie umili Wam czas swoją lekkością. Czy polecam? Tak jeśli szukacie czegoś przyjemnego i nieambitnego, a zarazem ciekawego i pochłaniającego. Z chęcią sięgnę po kolejną część, czyli "Zbuntowanych".
Łatwo pozbierać się po stracie? Zdecydowanie nie. Nikt nie lubi niczego tracić; pieniędzy, punktów na sprawdzianie, dobrej opinii. Ale nic tak nie boli, jak utrata kogoś bliskiego. Powszechnie wiadome jest, iż śmierć przychodzi nagle i konsekwentnie, zabierając nam najbliższych. Bierze ich w swoje łapska, wyrzucając z tego świata, wyrywając to, czym byli i zostawiając...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-20
Jak ciężko jest nam powiedzieć, co tak naprawdę czujemy? Nie mówimy, co nam leży na sercu, tam głęboko, bo nie ma słów, by móc to opisać, czy dlatego, bo nie chcemy, aby inni znali tę najskrytszą część naszych uczuć? Może boimy się, że ktoś to wykorzysta przeciwko nam? Mówiąc "kocham cię" obnażamy się przed innymi, pokazujemy, że nasz umysł i serce należy do tej osoby, że jesteśmy wobec niej bezbronni. Przez te dwa słówka oznajmiamy komuś, że trzyma naładowaną broń wycelowaną prosto w naszą pierś. I to od tego kogoś zależy, czy zabije nas, czy zostawi przy życiu. A ludzie nie chcą pokazywać, jak bardzo nadzy są w niektórych sytuacjach, przy niektórych osobach. A więc zatrzymujemy dla siebie nasze uczucia, myśli, zamykamy się na świat, pokazując i mówiąc tylko wyselekcjonowane rzeczy, aby nie dać się zniszczyć, nie pokazać, jak bezbronni jesteśmy. Nie opowiadamy innym o naszym życiu, by z demonów przeszłości budować coraz większy i twardszy mur, chroniący nas przed okrucieństwem. Nie tylko ludzi, ale i losu.
"Prawda jest taka, że potrzebuję marzeń, bo światu, w którym żyję, daleko do ideału. Straciłem coś i to spowodowało, że przestałem marzyć, a jednego jestem pewien: bez marzeń nigdzie nie dojdziesz."
Nicco przechodzi trudny okres czasu - niedawno stracił ojca, który był jedną z najważniejszych osób w jego życiu, pokazał mu jak żyć, dzielił się słowami, które pozostały na zawsze w jego pamięci, pokazał miejsca, które wyryły się w jego sercu na wieku. Dwudziestotrzyletni chłopak nie potrafi się pogodzić z utratą taty, a świadomość, że stał się głową rodziny zdecydowanie mu w tym nie pomaga. Jego życie się rozpadło, a mimo to musi pomagać pozbierać świat mamy i sióstr, które znoszą śmierć bliskiego inaczej, każda w inny sposób. Kroplą, która przelała czarę goryczy jest Alessia, która po długim związku z Niccolo bez żadnych wyjaśnień zostawia go. Mówi jedynie "przykro mi", a Nicco nie ma sił na to, aby za nią pobiec. Nadszedł czas smutku, goryczy, łez i rozmyślań, które może przerwać chwila szczęścia, zapomnienia. Da mu ją cudzoziemka, która przybyła na wakacje do Włoch?
Federico Moccia to włoski pisarz, scenarzysta filmowy i telewizyjny. Jego pierwsza powieść "Trzy metry nad niebem" odniosła we Włoszech niebywały sukces, a ponadto zajęła wyjątkowe miejsce w moim sercu. Do kolejnej powieści Moccii podeszłam z dużym entuzjazmem, oczekując przyjemnej lektury, która przeniesie mnie do gorących Włoch. Czyżbym otrzymała to, czego się spodziewałam?
"Myślę o tym, że nasze życie to ciągłe łapanie równowagi. Kiedy wydaje ci się, że już ją osiągnąłeś, wydarza się coś, co sprawia, że ponownie ją tracisz. Upadasz do przodu lub do tyłu i znowu próbujesz ją złapać. Czasami nie jest to możliwe, więc musisz zmienić swoje życie, a to z kolei bywa trudne. Zanim się obejrzysz, wygląda ono zupełnie inaczej."
Pomysł na książkę nie należy do oryginalnych, nie wyróżnia się niczym spośród wielu obyczajówek - ot zwyczajna opowieść o nieszczęśliwej miłości, zastąpionej nowym, wyjątkowym uczuciem. Jednak fabuła "Chwili szczęścia" nie ogranicza się jedynie do miłości, choć stanowi jej ważną część. Pisarz ukazuje w swojej książce, co oznacza utrata kogoś bliskiego, pokazuje i zastanawia się nad momentami, o których nie zwykliśmy nigdy myśleć. Pomaga nam poczuć te delikatne ukucia w sercu, towarzyszące nam podczas przeżywania na pozór zwykłych chwil, a tym samym udowadnia, że żadnego momentu nie można nazwać zwyczajnym. Powieść Moccii przepełniona jest zdarzeniami rozłożonymi na części, przez co czujemy magię tej chwili, możemy się zatrzymać tu i teraz oraz obejrzeć wszystko w zwolnionym tempie - co za tym idzie akcja książki jest bardzo wolna, idzie wręcz ślimaczo, nie zaskakuje nas, powoli płyniemy wraz z nią spokojnym prądem. Mamy mnóstwo czasu na refleksje, nie tylko głównego bohatera, ale i własne.
Niestety w "Chwili szczęścia" możemy wyczuć pewną sztuczność dialogów; niektórymi momentami odnosimy wrażenie, że są one wyreżyserowane, nieszczere. Jakby postacie wyuczyły się na pamięć swoich kwestii i wyrzucają je z siebie jednym tchem. Ponadto unikanie opisów, dopowiedzeń w wielu zdarzeniach, również nie idzie książce na plus. Minimalistyczna liczba opisów jak i uwiecznionych na kartkach gestów oraz wszystkich uśmiechów, umniejsza wartość tej pozycji. Wydaje mi się, że to właśnie ten minimalizm sprawił, że niektóre wydarzenia wydawały mi się absurdalne. Szybkość z jaką Nicco oraz jego przyjaciel zyskali zaufanie, a wręcz serce cudzoziemek, była dość nierealistyczna, zbyt gwałtowna, niekompletna. Brakowało mi tutaj prawdziwości, uzasadnienia tego zaufania i oddania, którym obdarzeni zostali panowie.
"Kiedyś znaczy tak naprawdę nigdy. A teraz jest już za późno. Nasze życie składa się z wyrzeczeń. Wydaje nam się, że nadejdzie lepszy moment, że warto żyć, że wszystko się zmieni. Jutro, czekamy zawsze na jutro, choć ono przecież nie zawsze niesie to, czego się spodziewamy."
Bohaterzy powieści są dość dobrze wykreowani. Niccolo to w pewien sposób zamknięty chłopak, który utknął w bolesnej przeszłości. Zamiast żyć tu i teraz, wciąż wraca do przeszłości, zastanawiając się, co zrobił źle, czemu los postanowił tak nim zadrwić. Mimo wszystko polubiłam tego młodego mężczyznę. Ciekawą i niosącą z sobą wielki optymizm postacią był Gruby - wyluzowany, mający wszędzie kontakty, szczery w swej kłamliwości dwudziestoparolatek. Postacie drugoplanowe takie jak Polki Ania i Paulina, oraz Benedetta, Pepe, Valeria jak i Fabiola są dobrze wykreowani, wnoszący w fabułę mniej lub więcej.
"Płacz, módl się i żyj; pewnego dnia, kiedy będziesz na szczycie, ten straszny huragan wyda ci się niczym."
Podobało mi się, iż narracja prowadzona jest z perspektywy Nicco. To miła odmiana w natłoku miliona obyczajówek, które prowadzi płeć piękna. Od zawsze ciekawiły mnie pozycje, gdzie narratorem okazuje się mężczyzna, gdyż mam niepowtarzalną okazję poznać całkowicie odmienny system myślenia od mojego. Ponadto wielkim plusem powieści jest humor. Nie ma rozdziału, w którym bym się chociaż nie uśmiechnęła! Lekkie pióro autora sprawia, że w zastraszającym tempie połykamy kolejne strony i z przyjemnością oraz niejednokrotnie wybuchamy szczerym śmiechem.
"Chwila szczęścia" to pełna refleksji, napisana lekkim i przyjemnym językiem, niezobowiązująca lektura, która zajmie Wam jeden wieczór. Poznacie miłość, zdecydowanie nie wyróżniającą się spośród innych, ale ciekawą. Pan Federico zatrzyma się razem z Wami podczas zwyczajnych momentów, które przeżywacie codziennie i pomoże odnaleźć Wam w niej własną odmianę chwili szczęścia.
"Pocałunek jest jak przepustka, jak lustrzanka w aparacie fotograficznym, jak odlew z gliny. Uwiecznia każdy szczegół, smak i charakter osoby, która cię całuje. Na zawsze zostanie ze mną ten wyjątkowy, niepowtarzalny moment, ta chwila szczęścia."
Jak ciężko jest nam powiedzieć, co tak naprawdę czujemy? Nie mówimy, co nam leży na sercu, tam głęboko, bo nie ma słów, by móc to opisać, czy dlatego, bo nie chcemy, aby inni znali tę najskrytszą część naszych uczuć? Może boimy się, że ktoś to wykorzysta przeciwko nam? Mówiąc "kocham cię" obnażamy się przed innymi, pokazujemy, że nasz umysł i serce należy do tej osoby, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
Siła perswazji jest naprawdę oszałamiająca, nieprawdaż? Co człowiek jest w stanie zrobić po słowach, które usłyszy od drugiej osoby, po pełnych manipulacji zdaniach, które są wypowiedziane, aby dosięgnąć niekoniecznie szlachetnego celu. Niezwykłym można nazwać, jak wiele mogą zmienić rzeczy, które usłyszeliśmy od kogoś innego, kto nie zawsze trzymał się prawdy. Jesteśmy tylko ludźmi, a z naiwnością się urodziliśmy. Dopiero później, gdy wyrastamy, przestajemy być dziećmi, rozumiemy, że nie wolno ufać wszystkim, uczymy się, jak nie być naiwnymi. Jedni pozbędą się tej cechy na zawsze, całkowicie, inni nie. Bo rodzimy się pozytywnie nastawieni do świata i ludzi, bezprecedensowo wierni w ich dobroć, dopiero z czasem pojmujemy, że tak naprawdę do żadnej innej rzeczy czy istoty na świecie nie wolno być tak podejrzliwym i nieufnym, jak właśnie do ludzi i naszego uniwersum. Naszła mnie teraz więc pewna myśl: czy zatem możemy ufać samym sobie?
Jeszcze nigdy pomiędzy Ally i Bradem nie było tak cudownie. Mieszkają razem, starają się o dziecko, są zaręczeni, szczęśliwi, gotowi zlikwidować każdą przeszkodę na swojej drodze. Przynajmniej tak sądzą - że nic ich już nie zniszczy, nie zachwieje ich miłości. Jednak zbyt wielka wiara w to całkowicie ich oślepia. Intrygi żądnych zemsty i kłamliwego ciepła ludzi doprowadzają do kolejnej katastrofy, której młodzi narzeczeni nie są w stanie zlikwidować. Oboje przechodzą tragedie, które ich zmieniają, a to co między nimi było od zawsze, nie wygasa, wręcz przeciwnie. Płonie ogniem, który parzy, a jedynym wyjściem, by nie pozwolić swojemu sercu spłonąć jest odejście.
Pamiętam, że po przeczytaniu pierwszej części trylogii Niny Reichter byłam pod ogromnym wrażeniem, zakochałam się w jej słowach. Druga część, przeczytana ponad rok później już nie wzbudziła we mnie tak pozytywnych uczuć, ale podczas czytania towarzyszył mi sentyment i dobre wspomnienia poprzedniego tomu. Teraz, pisząc recenzję ostatniej już książki o przygodach Ally i Brade'a nie jestem pewna, co powinnam tutaj napisać. Z jednej strony czuję ciepło w sercu na myśl o ich historii, o tym, jak wielką miłością darzyłam początek ich wspólnego życia na kartkach papieru, utożsamiłam się z bohaterami powieści, ale z drugiej strony towarzyszy mi myśl, iż sentyment sprzed dawnych lat przesłania mi trochę spojrzenie na to dzieło. Dobrze, czas zebrać myśli.
Od zawsze fascynowało mnie uczucie między postaciami - było takie ogromne, porażające. Czytając o nim marzyło się, aby kiedyś zaznać tak wielkiej miłości, w końcu była nieskończona, tak piękna, że nie miała prawa się zdarzyć. Ale sięgając po kolejne tomy dostrzegłam, jak trudną i... niemożliwie irytującą można byłoby ją nazwać. Ally i Bradin tworzyliby naprawdę idealną parę, gdyby nie to, że oboje niedojrzali i infantylni psuli to, co tworzyli. Razem budowali dom, szczęście i ciepło, aby później z czystej głupoty, naiwności sięgnąć po młot i zburzyć to, co udało im się osiągnąć. I to właśnie tak bardzo irytowało - ich zachowanie. Skoro rzeczywiście byli z sobą tak szczęśliwi, czemu nie mogli spoważnieć i zacząć rozmawiać szczerze, być dorosłymi ludźmi, a nie tylko ich udawać. Zawsze wydawało mi się, że to Brade odzwierciedlał się jaśniejszym umysłem, ale w tej części, o dziwo!, Ally wzięła się w garść. Przynajmniej czasami, a to już naprawdę niezły sukces. Brade z kolei w ostatnim tomie pokazał, jak, używając kolokwializmu, "gówniarski" potrafi być. Jedyna postać, która od początku do samiutkiego końca ani przez moment mnie nie zirytowała, a co więcej, wzbudziła mój ogromny podziw i miliony uśmiechów to Tom. Czasami aż ciężko przechodziło mi przez myśl, że jest on spokrewniony z Czarnym.
"Ostatnia spowiedź" budzi dużo emocji, to muszę przyznać z ręką na sercu. Zaczynając od ciepła, poprzez złość i irytację, kończąc na łzach gwałtownie kapiących po policzkach. Jeżeli jakaś powieść potrafi wywołać taką burzę odczuć, oznacza to, iż jest dobrze napisana. Tutaj za tak wiele uczuć należy podziękować wyobraźni pisarki; intrydze, którą wymyśliła i przelała na kartki papieru, bo wierzcie mi, zawiłość i pomysłowość to dwie główne cechy "Ostatniej spowiedzi". Mnie osobiście książka niesamowicie zaskoczyła, a szczególnie jej zakończenie. To chyba była ostatnia wersja, której się spodziewałam. Ogromny plus dla autorki, bo powieści, jak i życie, powinny zaskakiwać oraz być nieobliczalne.
Mimo wszystko spędziłam naprawdę bardzo miło czas podczas czytania "Ostatniej spowiedzi. Tom III". Burza uczuć, miłość, która rzeczywiście nie powinna się zdarzyć, bohaterowie, którzy częściej irytują niż zadowalają czytelnika, pomysłowa historia, śmiech i łzy. Polecam to osobom, które nie spodziewają się najwybitniejszej powieści, a chcieliby otrzymać wielką dawkę emocji, raz pozytywnych raz nie. Wiem jednak, że już zawsze będę miała spory sentyment do tej historii.
"[...] bo ludzie nie rozumieją, co da się zbudować ze słów. Słów, które nigdy nie znikną, choć kiedyś pewnie się wyczerpią."
Siła perswazji jest naprawdę oszałamiająca, nieprawdaż? Co człowiek jest w stanie zrobić po słowach, które usłyszy od drugiej osoby, po pełnych manipulacji zdaniach, które są wypowiedziane, aby dosięgnąć niekoniecznie szlachetnego celu. Niezwykłym można nazwać, jak wiele mogą zmienić rzeczy, które usłyszeliśmy od kogoś innego, kto nie zawsze trzymał się prawdy. Jesteśmy...
więcej Pokaż mimo to