-
ArtykułyW drodze na ekrany: Agatha Christie, „Sprawiedliwość owiec” i detektywka Natalie PortmanEwa Cieślik1
-
ArtykułyKsiążki na Pride Month: poznaj tytuły, które warto czytać cały rokLubimyCzytać9
-
ArtykułyNiebiałym bohaterom mniej się wybacza – rozmowa z Sheeną Patel o „Jestem fanką”Anna Sierant2
-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz3
Biblioteczka
2018-08-20
2018-06-13
2018-12-09
2018-12-09
2018-06-23
2018-06-23
Malutkoformatowa książeczka, informacyjnie - zarysowo bardzo, ale ilustracyjnie - już znacznie lepiej, opisująca twórczość naszego bodaj najwspanialszego malarza, Jana Matejki.
Na początek znajomości z malarstwem tego Artysty, to wydawnictwo nadaje się wręcz znakomicie! Poręczny bardzo format, garść najistotniejszych informacji, i sporo ładnie oddanych reprodukcji Mistrza! Polecam!
Malutkoformatowa książeczka, informacyjnie - zarysowo bardzo, ale ilustracyjnie - już znacznie lepiej, opisująca twórczość naszego bodaj najwspanialszego malarza, Jana Matejki.
Na początek znajomości z malarstwem tego Artysty, to wydawnictwo nadaje się wręcz znakomicie! Poręczny bardzo format, garść najistotniejszych informacji, i sporo ładnie oddanych reprodukcji Mistrza!...
2018-06-23
Malutkoformatowa książeczka, informacyjnie - zarysowo bardzo, ale ilustracyjnie - już znacznie lepiej, opisująca twórczość najwybitniejszego przedstawiciela Młodej Polski, Stanisława Wyspiańskiego.
Na początek znajomości z malarstwem tego Artysty, to wydawnictwo nadaje się wręcz znakomicie! Poręczny bardzo format, garść najistotniejszych informacji, i sporo ładnie oddanych reprodukcji Mistrza! Polecam!
Malutkoformatowa książeczka, informacyjnie - zarysowo bardzo, ale ilustracyjnie - już znacznie lepiej, opisująca twórczość najwybitniejszego przedstawiciela Młodej Polski, Stanisława Wyspiańskiego.
Na początek znajomości z malarstwem tego Artysty, to wydawnictwo nadaje się wręcz znakomicie! Poręczny bardzo format, garść najistotniejszych informacji, i sporo ładnie oddanych...
2018-06-13
Andrzej Sapkowski mistrzem krótkiej formy jest! Wiemy to wszak doskonale od czasu, gdy pierwsze jego opowiadanie, "Wiedźmin", zagościło było na łamach miesięcznika Fantastyka w 1986 roku i rozpoczęło tym samym cały ten wiedźmiński szał. Zbiór "Maladie i inne opowiadania", niedawno przeze mnie odświeżony po latach, znakomicie przypomina czytelnikowi, iż Sapkowski to jednak nie tylko Wiedźmińska Saga, czy Trylogia Husycka, ale też i pisane przez kilkanaście lat do różnych antologii, czy czasopism, opowiadania i teksty o znacznie krótszym charakterze.
Prawdą jednak jest, iż takowych opowiadań Mistrz za wiele nie popełnił. "Maladie" zawiera ich okrągłą liczbę 10. Czy było ich więcej? Poza świetnym esejem "Świat Króla Artura", osobiście nie kojarzę, acz od razu zastrzec muszę, iż wybitnym sapkologiem nie jestem, zatem mylić się w tej materii mogę!
Zatem mamy tutaj opowiadań dziesięć, napisanych przez ASa w latach 1988 – 2006. Patrząc na nie całościowo, to może poza tekstem tytułowym, od razu poznać możemy, któż ich literackim ojcem jest. Styl Sapka jest bowiem tak charakterystyczny, że czy mamy do czynienia z jego utworami fantasy, horrorem, czy też science fiction, to wszędzie w nich z łatwością odnajdziemy konglomerat takich składowych jak: świetnie budowany klimat, umiejętne dozowanie tempem akcji, interesujące, żywe postaci, no i nade wszystko ich znakomite, między sobą, dialogi!
W każdym z tekstów również, a nawet obowiązkowo, jak rodzynki z ciasta, wyjmować będziemy łacińskie sentencje, czy inne obcojęzyczne wstawki. Rzecz jasna, tradycyjnie, czytelnikowi polskiemu pozostawione nieprzetłumaczone. Styl Sapka wreszcie, to błyskotliwe poczucie humoru, zawsze okraszone dużą dozą sarkazmu, wyśmienity literacki warsztat, no i generalnie czuwająca i stojąca za tym wszystkim, a wyraźnie zawsze wyczuwalna, inteligencja Autora. No ale co konkretnie – do licha! – zbiór ów zawiera? Pokrótce i szybko sobie to teraz prześledźmy.
Opowiadanie pierwsze a otwierające: "Droga, z której się nie wraca", to klasyczne już fantasy, niezwykle smacznie wrzucające nas znów do ukochanego Wiedźminlandu. To opowieść, która mimo iż Geralta w nim nie uświadczymy, to znakomicie mogłaby mieć swoje miejsce w pierwszych dwóch tomach, o nim, opowiadań! Zawiera ona w sobie bowiem absolutnie wszystko to, co tamte historie o Wiedźminie miały. A dodatkowo, to właśnie w nim zapoznamy domniemanych rodziców Białego Wilka. Znakomitość i palce lizać!
"Muzykanci" z kolei, to już całkiem inna para bamboszy. Opowiadanie stylizowane na horror, lub horrorem wręcz będące. To klimatyczna wielce opowieść o tym, jak to nasi milusińscy: kotki, pieski czy chomiki, też mają swojego anioła stróża, co prawda z piekła bardziej rodem, który to pojawia się, gdy jego podopieczni padają ofiarą ludzkiego bestialstwa. Pojawia się i ucina sobie wtedy krwawą bardzo pogawędkę z właścicielami tychże… Nastrojowe, nietypowe, smaczne!
Opowiadanie trzecie: "Tandaradei!", to znowu historia z pogranicza fantasy i horroru. Chwilami liryczna, chwilami też niepokojąca. Więcej jednak niźli przyzwoita! "W leju po bombie" natomiast, znajdziemy interesujące elementy political fiction, przyjemnie w literackim tyglu wymieszane z wartką akcją, zdecydowanie nie wolną też od strzelanin i wybuchów! W "Coś się kończy, coś się zaczyna", po raz wtóry cudownie powracamy do świata Geralta i Yennefer, a ślub tych bohaterów jest kanwą tej to opowieści. Nie jest to alternatywne zakończenie Sagi, choć takim bez problemu mogłoby być. Na 30 stronach opowiadania, jak w pigułce, pojawiają się niemal wszyscy – w końcu jak to na ślubie – ważniejsi bohaterowie wiedźmińskiego ośmioksięgu. Absolutna pychota!
"Bitewny pył" to krótka dosyć próba zmierzenia się Sapkowskiego z klasycznym science fiction, w formie space opery. Jakaż szkoda, że tak krótka i jak do tej pory wciąż jedyna… Pełne to bowiem klimatu, akcji i wszystkiego tego, co smaczne SF winno w sobie mieć! Prawdziwą perełką, wśród tych i tak niezgorszych literackich kompanów, niewątpliwe jest w tym zbiorze "Złote popołudnie"! To kolejna magiczna i świetnie napisana opowieść o… kocie! Nie o pierwszym lepszym jednak sierściuchu, a o samym Kocie z Cheshire! Ta przezabawna chwilami wieloma historia, ma bowiem swoje miejsce akcji, tam gdzie sławna Alicja trafiła po przejściu przez króliczą norę. Wybitne to, a na dodatek, bez dwóch zdań – wyborne!
"Zdarzenie w Mischief Creek" to znowu świetne, interesujące i przewrotne co nieco spojrzenie na problematykę mordowania i palenia kobiet, posądzanych swego czasu o czary (oraz mary) i konszachty z tzw. diobłem. Opowiadanie to intrygujące i trzymające czytelnika w napięciu do końca samego! "Spanienkreuz" natomiast jest pełnym znakomitego nastroju, wojennym szortem z bardzo konkretną historią w tle. Ostatnią w tym zbiorze pozycją, zaserwowaną nam przez twórcę "Krwi Elfów", jest tytułowa "Maladie". Opowiadanie jest wysmakowaną, w przeważających też momentach mocno liryczną historią, traktującą o romantycznej legendzie Tristana i Izoldy. Legendzie, czy też micie, przez Sapkowskiego nie raz zapewne, artystycznie przetrawionym i podanym tu na swój, bo z nieco innej perspektywy, acz wielce chwilami wrażliwy, sposób. Perła!
Podsumowując już zatem: zbiór opowieści jest to różnorodny bardzo, trzymający jednak poziom wspólnie wysoki, od swego początku, aż po swój kraniec. Czytając "Maladie i inne opowiadania", nikt swego cennego czasu na pewno nie zmarnuje, a bawić się będzie przy tym znakomicie! I poobcuje przy okazji, z wyśmienitą a fantastyczną przygodą, made by Andrzej Sapkowski!
Andrzej Sapkowski mistrzem krótkiej formy jest! Wiemy to wszak doskonale od czasu, gdy pierwsze jego opowiadanie, "Wiedźmin", zagościło było na łamach miesięcznika Fantastyka w 1986 roku i rozpoczęło tym samym cały ten wiedźmiński szał. Zbiór "Maladie i inne opowiadania", niedawno przeze mnie odświeżony po latach, znakomicie przypomina czytelnikowi, iż Sapkowski to jednak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-05-19
"Tu byłem. Tony Halik" to znakomita i pasjonująca biograficzna opowieść o nietuzinkowym i wiecznie żądnym przygód człowieku. To jednocześnie kawał świetnie wykonanej reportersko-śledczej roboty Mirosława Wlekłego, autora tej to pozycji, którego ponad dwuletnie dociekania i wędrówki śladami naszego wybitnego obieżyświata (z argentyńskim paszportem), pozwoliły czytelnikowi znacznie zbliżyć się do jego podróżniczej legendy, jak i do przez lata nieodkrytych, życiorysowych tajemnic.
Kim był i co robił Tony Halik wie pewnie każdy obywatel naszego kraju, zapewne głównie poprzez niezwykle barwne, ciekawe i legendarne już programy telewizyjne, emitowane od końca lat siedemdziesiątych, aż po koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Nosiły one kolejno tytuły: "Tam, gdzie pieprz rośnie", "Tam, gdzie rośnie wanilia" oraz "Pieprz i wanilia". Tam to właśnie Mieczysław Sędzimir Antoni Halik, potem wraz ze swoją długoletnią towarzyszką życia, Elżbietą Dzikowską, przedstawiali widzom wciąż dość głębokiego PRL-u świat, jakiego ów widz zwyczajnie nie miał szans wtedy zobaczyć. Świat pełen pasjonującej egzotyki, obcych krajów i lądów, ludzi, kultur i obyczajów. Świat nieokiełznanej przygody!
Z tych niezwykle wtedy popularnych programów, widzowi Halik rysował się jako absolutnie wybitny podróżnik i operator filmowy, obdarzony przy tym wyjątkowym darem snucia opowieści. Czynił to bowiem z prawdziwą emfazą, czasem tylko (tudzież nieco częściej) lekko (tudzież nieco bardziej) ubarwiając swoje opowieści, czyniąc je w ten sposób jeszcze zjadliwiej dla widza interesującymi! Był prawdziwym pasjonatem podróży, to po prostu było słychać, widać, no i pewnie też czuć.
Ale Tony był również świetnym fotografem i nieustraszonym reporterem telewizyjnym. Pracował był m.in. dla amerykańskiej stacji NBC i tamtejszego czasopisma "Life". Reporterska dola często rzucała go w miejsca niespokojne, w wojenne konflikty, zamieszki, czy cywilne masakry. Głównie na terytoriach Ameryki Łacińskiej. Jako podróżnik i reporter niejednokrotnie ocierał się o śmierć. Był nieco zwariowany, potężnie zawsze zdeterminowany, rzetelny i nieustępliwy. To te cechy pozwoliły mu osiągnąć upragniony dziennikarski sukces. I doprowadziły go też do wyjątkowych a ekskluzywnych rozmów i wywiadów z Fidelem Castro, Henry Kissingerem, czy Lechem Wałęsą.
Acz wielokrotnie przez Halika wspominana, otrzymana za powyższe reporterskie prace Nagroda Pulitzera, nie mogła w żaden sposób być jego udziałem. Chociaż pisarzem też był. O swoich barwnych przygodach, napisał był bowiem trzynaście książek, w tym pięć zostało wydanych w naszym języku. A propos języka! Tony władał (w komunikatywno-dostatecznym stopniu) blisko dziesięcioma, wliczając w to różne indiańskie dialekty i narzecza.
Świetna praca Wlekłego pozwala zapoznać się czytelnikowi co nieco i z życiem rodzinnym oraz prywatnym Tony’ego. Dowiemy się zatem także tutaj o francuskiej, a jedynej żonie Halika – Pierrette, następnie kapkę o ich wspólnym bytowaniu w Buenos Aires i Meksyku, o narodzinach ich jedynego dziecka – Ozany, a także o poznaniu i zauroczeniu Elżbietą Dzikowską. A to, co z biograficznego punktu widzenia jest najciekawsze, bo owiane było wciąż i dotąd sporą mgłą tajemnicy, konfabulacji, półprawd, legend i półfaktów, Autor zostawia na sam koniec swojej książki.
Biograf opowie nam tam, z całkiem dużą dozą prawdopodobieństwa, o dzieciństwie i dość zawiłych, wojennych losach Mietka/Tośka/Maxa Halika. Co natomiast zawiera tajemnicza a zamknięta koperta, własność podróżnika, opisana kategorycznym: „Spalić w razie mojej śmierci”? Jak trafił był on do francuskiej partyzantki? I wreszcie, czy był tym asem brytyjskiego RAF-u? Czy może jednak pilotem niemieckiego Luftwaffe? O tym wszystkim musicie dowiedzieć się już sami!
Książka Mirosława Wlekłego, to znakomita i warta polecenia pozycja o prawdziwie pasjonującym człowieku. Człowieku niezwykle dla innych otwartym, bardzo miłym i tak też przyjemnym. Człowieku kulturowo zasłużonym dla krajów: Polski, Argentyny, Meksyku, czy Stanów Zjednoczonych. Człowieku z czasem sławnym i bogatym, a nierzadko obracającym się wśród głów wielu państw. I przy tym wszystkim boleśnie też samotnym, w swoich głęboko skrywanych tajemnicach, prawdziwych losach i niełatwych życiowych decyzjach. Cóż tu więcej dodać – do lektury przystąp!
"Tu byłem. Tony Halik" to znakomita i pasjonująca biograficzna opowieść o nietuzinkowym i wiecznie żądnym przygód człowieku. To jednocześnie kawał świetnie wykonanej reportersko-śledczej roboty Mirosława Wlekłego, autora tej to pozycji, którego ponad dwuletnie dociekania i wędrówki śladami naszego wybitnego obieżyświata (z argentyńskim paszportem), pozwoliły czytelnikowi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-12
*****
Dziś będzie dłużej! Wygodniej, choć tak samo, przeczytać można tutaj:
statekglupcow.wordpress.com/2018/04/14/charles-higham-howard-hughes-brawura-szalenstwo-tajemnica
******
Napisana przez byłego dziennikarza "New York Times" biografia Howarda Hughesa, nie ma zbyt pochlebnych opinii wśród książkożerców, jak i fanów tej obrosłej już niejedną legendą, a absolutnie nietuzinkowej, postaci. Sporo z tych, krytycznie do książki nastawionych osób, ma zapewne w pamięci, świetny skądinąd, wyreżyserowany przez Martina Scorsese w 2004 roku film "Aviator", z rewelacyjną (jak niemal zawsze) rolą Leonardo DiCaprio, w roli naszego głównego dziś bohatera.
Obraz ten, jak wspomniałem wcześniej – faktycznie znakomity, skupił się jednak na złotej erze losów teksańskiego miliardera, i zgrabnie a całkowicie pominął był co (jeszcze) bardziej pikantne i kontrowersyjne wydarzenia i fakty z jego przebogatego, w przenośni i dosłownie, życia. Stąd, o ile oczywiście możemy całkowicie wierzyć ex-żurnaliście, biografia ta wydaje się być chwilami niemal paszkwilem na tego amerykańskiego bohatera. Ja tak jej jednak nie odebrałem. Ale może po kolei. Kim zatem był ów Howard Hughes? Na sam początek był on spadkobiercą ogromnej, rodzinnej fortuny, zdobytej przez jego ojca podczas gorączki ropy naftowej z początku XX wieku, jednak nie z samego jej wydobycia pochodzącą, a z wynalazku specjalistycznego wiertła do jej wydobywania, a potem z założenia firmy, która już całkowicie żyła z produkcji i sprzedaży owego wynalazku.
To co Howarda niechybnie ukształtowało, a miało potem decydujący i katastrofalny jednocześnie wpływ na całe jego dalsze, niesamowite życie, to poza odziedziczonym bogactwem z Hughes Tools Company, nadopiekuńczość, hipochondria i paniczny strach przed zarazkami jego matki.
Na pewno jednak nie był on człowiekiem skłonnym li tylko do trwonienia lekką rączką przejętego po ojcu bogactwa. (Choć faktycznie szastał kasą z iście barokowym rozmachem!) Majątek ów bowiem pomnożył był po wielokroć, prężnie i twardo zarządzając firmą, która wkrótce potem pozwoliła mu osiągnąć status jednego z najbogatszych ludzi w Stanach Zjednoczonych i na świecie. Najbogatszych i jednocześnie najbardziej wpływowych. Na co więc ten status mógł mu wtedy pozwolić? Przede wszystkim na realizację swoich najskrytszych marzeń. Hughes intensywnie – w pewnych okresach – realizował się jako niezależny producent i reżyser filmowy. Splendor i sukces największy przyniosły mu filmy Hell’s Angels z 1930 roku oraz The Outlaw z 1943.
Z równą, jeśli nie jeszcze większą pasją Howard zajmował się konstruowaniem samolotów, jak i ich oblatywaniem. Co więcej, to do niego w 1935 roku należał światowy rekord prędkości lotu, wynoszący wtedy 567 km/h, a także rekordowy, 91-godzinny lot dookoła świata (1938). To te, niezwykle chlubne w jego biografii wydarzenia, nadały mu też status bohatera w USA.
Baczny, a nie w ciemię bity czytelnik, szybko winien połączyć powyższe fakty z miłą aparycją naszego bohatera i wyjść mu powinno w konkluzji, iż taki facet musiał mieć nieliche branie wśród ówczesnych niewiast! Czy tak zatem było? No raczej… Jean Harlow, Ginger Rogers, Bette Davis, Joan Fontaine, Rita Hayworth, Ava Gardner, czy Katharine Hepburn – mówią Wam coś te nazwiska? A to tylko najgorętsze hollywoodzkie laski, w grubym notesie wieloletnich a pięknych kochanek Howarda. Nadmienić jednak należy, że poza fleszami aparatów, spotykał się on również na pęczki z pięknymi młodzieńcami. Hughes był bowiem biseksualistą, co w tamtych purytańskich w Ameryce czasach, musiało być mocno przez niego ukrywane.
Tak, przyszły filmowy Aviator, potrafił był wykorzystywać do perfekcji swój status bogacza, wygląd playboya i charyzmę pasjonata kina oraz lotnictwa, aby zdobywać to czego akurat w danej chwili pragnął. Dosłownie. Problem z naszym Howardem był jednak taki, że jak mocno tego czegoś pożądał, tak szybko tracił tym zainteresowanie. Gdy tylko to zdobył. Owe, wymienione wcześniej, a najjaskrawiej świecące gwiazdy ówczesnego kina, zawsze i dość szybko były wymieniane na nowszy, piękniejszy czy zwyczajnie młodszy model. Często, a w zasadzie… zawsze, Hughes romansował z kilkoma na raz. Nie miało też dla niego znaczenia, czy dana wybranka jest akurat wolna, czy zamężna i posiada już w swym związku dzieci. Nie zaprzątał sobie tym zwyczajnie głowy.
Jednymi z nielicznych jego porażek na tym rozkoszy pełnym polu były: niezdobycie Marylin Monroe (być może ze względu na jej powiązania z Kennedym?), oraz Elizabeth Taylor, której zaproponował wręcz okrąglutki milion dolarów za ślub, a ta mu była odmówiła…
Jednak gdy Howard czegoś pragnął, po prostu musiał to mieć. I przeważnie cel swój osiągał. Ludźmi, po ich dla siebie zdobyciu, najczęściej finalnie pomiatał. Wykorzystywał ich i zostawiał. Nawet tych mu najwierniejszych. Był bowiem tak egocentryczny, jak bogaty i ekscentryczny! Gdy zapragnął mieć w swoim hotelu w Las Vegas całodobową telewizję, zakupił był dla siebie całą stację i nakazał puszczać tam swoje ulubione filmy. Gdy z innego tam hotelu chcieli go wyrzucić, wściekł się i kupił ten hotel. Wykupił blisko połowę hoteli i kasyn w Las Vegas. Czasem po to, aby móc zagrać swoim wrogom na nosie, a czasem, by tylko pozbyć się drażniącego neonu z hotelu naprzeciwko…
A o tym, jak nagle zapragnął był lodów bananowo-orzechowych, które jego wierni ludzie sprowadzili w trudzie i w naprawdę wielkich ilościach (1100 litrów!), po to tylko, by ten figlarz mógł natychmiast stwierdzić, że jednak jeść ich nie będzie i wraca do swoich ulubionych, waniliowych – wspominać nie będę! Jednak wspomniałem? No trudno. Takich historii, ujawniających pewną niedojrzałość, kapryśność i częstą zmianę decyzji Hughesa, jest w tej znakomitej biografii cała masa!
Niedojrzały, nie oznacza jednak głupi. Nasz bohater był bowiem niezwykle inteligentny, choć wyrachowany potężnie, a łeb na karku, szczególnie do interesów miał w zasadzie do końca swoich dni. Biograf przedstawia zdobyte przez siebie dowody – bardzo bogate źródła – na ciągłe kontakty Hughesa z CIA, z ludźmi ówczesnych prezydentów USA, a nawet z nimi samymi. Howard kręcił przysłowiowe lody wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe, aby tylko móc pomnażać swój majątek. Jego firmy produkowały helikoptery (m.in. słynny AH-64 Apache), broń, radary i lasery dla wojska, satelity telekomunikacyjne i szpiegowskie.
Hughes angażował się ponadto czynnie i wymiernie w politykę wewnętrzną, jak i zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Miał pewien wpływ na inwazję w Zatoce Świń za Kennedy’ego, czy brał nie tak całkiem pośredni udział w aferze Watergate za Nixona. Był w pewnym sensie gorącym patriotą, nieznoszącym komunistów. W pewnym sensie, gdyż do ostatnich chwil swego życia kantował tamtejszego Fiskusa jak tylko mógł. Ach, byłbym zapomniał – był też zawołanym rasistą! Naprawdę, długo by tutaj jeszcze wymieniać, kim był i czym się zajmował ten Howard Hughes…
W ostatnich dobrych kilkunastu latach swojego życia był publicznie niedostępny. W swoich hotelowych apartamentach w Las Vegas, w Nassau, Nikaragui, na Bahamach, czy w Meksyku, mieszkał absolutnie sam, otoczony tylko swoimi najwierniejszymi ludźmi. Opiekunami, służbą i doradcami biznesowymi. Po pokoju chodził nagi, lub półnagi, potężnie zaniedbany, zarośnięty, brudny i śmierdzący… Oddawał mocz na drzwi lub do słoików, które skrycie magazynował. Śmiertelnie i paranoicznie wręcz przerażały go muchy, insekty, bakterie i kurz. Paradoksalnie nijak mu to jednak nie przeszkadzało w bardzo niehigienicznym trybie bytowania, jaki przez wiele lat prowadził. Wszędzie dookoła niego walały się chusteczki higieniczne Kleenexa, których używał na potęgę i często też obwijał nimi, jak bandażem, co raz to bardziej schorowane i wycieńczone ciało.
Był cierpiący psychicznie i obolały fizycznie oraz uzależniony od sporych dawek różnorakich środków przeciwbólowych. A mimo to, ponoć do końca, przytomnie zarządzał telefonicznie swoimi firmami. Zmarł był w 1976 roku, na pokładzie samolotu lecącego z Acapulco do rodzinnego Houston…
Bardzo ciężko jest móc w jakimś skrócie opowiedzieć o tym człowieku. Ta biografia, czytelnikowi ciekawemu jego legendzie, znakomicie jednak przybliży sylwetkę Howarda Hughesa. Nie jest ona może napisana porywająco, styl Highama jest dosyć szorstki. Autor skupia się zwyczajnie na przytaczaniu faktów i zdarzeń z życia opisywanego, które zdobył był na wskutek wieloletnich badań i dziennikarskich dociekań, a nade wszystko z rozmów z wieloma naocznymi świadkami z tamtych czasów. I wydaje mi się, iż starał się on być obiektywny w faktach owych przytaczaniu. A że zdarzenia owe, jak i samo życie Hughesa, nie było tak oczywiste, jak filmy o nim traktujące, cóż… życie!
*****
Dziś będzie dłużej! Wygodniej, choć tak samo, przeczytać można tutaj:
statekglupcow.wordpress.com/2018/04/14/charles-higham-howard-hughes-brawura-szalenstwo-tajemnica
******
Napisana przez byłego dziennikarza "New York Times" biografia Howarda Hughesa, nie ma zbyt pochlebnych opinii wśród książkożerców, jak i fanów tej obrosłej już niejedną legendą, a absolutnie...
2018-03-20
Całkiem niedawno, gdyż 28 lutego roku bieżącego, Dom Wydawniczy Rebis po raz pierwszy w Polsce wydał był powieść "Inwazja z Ganimedesa". Książka, napisana w połowie lat sześćdziesiątych przez PKD wespół z bliżej (jak i dalej) mi nieznanym Ray’em Nelsonem, dzięki znakomitej, a od dobrych kilku już lat prowadzonej serii w/w wydawnictwa, poświęconej twórczości tego absolutnie nietuzinkowego a fantastycznego pisarza, w końcu miała szczęście ujrzeć i w naszym kraju Światło Radośnie Dzienne! Jak i te sztuczne, nie mniej przecież radosne – żarówkowo-ledowe.
Zastanawiałem się też chwilę – korzystając chytrze z okazji – czy jest sens jeszcze wspominać tutaj o jakże niedocenianym oświetleniu świetlówkowym, jak i tym ortodoksyjnym: przyświeczkowym, (w literaturze fachowej odświecznym zwanym czasem), ale… jednak nie. Może innym razem!
Już w przedmowie do niniejszej pozycji, autorstwa Wojciecha Orlińskiego, dowiadujemy się, iż nie jest to najlepsza powieść Dicka. Kilka przedpremierowych recenzji powieści, również wydaje się podzielać ten pogląd. Po przeczytaniu wspomnianej wyżej przedmowy, a nawet i samej "Inwazji...", stwierdzić i ja muszę, iż faktycznie, w przebogatej twórczości autora "Ubika" znalazłoby się parę dzieł, od tej dopiero co przeczytanej, lepszych. Smaczniejszych, dojrzalszych, a i bardziej dickowych. Nie zmienia to jednak faktu, który wydaje mi się tutaj bezspornym, że podczas lektury "Inwazji z Ganimedesa" bawiłem się fantastycznie!
Bo czegóż tutaj nie ma! Mamy klasyczną, a tytułową inwazję obcych na naszą planetę, w nieklasyczny za to sposób czytelnikowi podaną. Poczytamy smacznie o telepatach, sztuczno-inteligentnie gadających a latających samochodach, a także o równie irytujących, bo też perorujących hotelowych pokojach! Autorzy uraczą nas fabularnie zakręconą intrygą, gmatwającą się co chwila i szyki swoim bohaterom co i rusz mieszającą! Sporo będzie też (już!) o sztandarowym u PKD postrzeganiu rzeczywistości, o nowatorskiej, psychiatrycznej terapii niebytem, jak i o wielu ludzkich przywarach, ujawniających się malowniczo podczas okupowania Ziemi przez obcą cywilizację Robali.
Do użytego, klasycznego, a przez smakoszy gatunku cenionego nad wyraz sztafażu, doliczyć należy także występujące w powieści roboty, jak i roje całe fantastycznych, ba! fantasmagorycznych nawet broni, z doomsday machine na czele. W książce tej doświadczymy jednak przede wszystkim lekkich piór obu pisarzy, sprawiających, że lektura "Inwazji..." faktycznie jest przyjemna i mocno rozrywkowa.
Bez dwóch zdań jednak, nie można jej zarzucić problematycznej pustki, czy też literackiej płytkości. "Trzy Stygmaty Palmera Eldritcha" to zapewne nie są, acz "Inwazja z Ganimedesa" ma w sobie coś z poligonu doświadczalnego, na którym PKD testuje lęgnące się już w jego (co nieco szalonej) głowie sztandarowe pomysły, artystycznie napędzane przez LSD i inne gatunki różnorakich przysmaków.
Mnie tam się zatem podobało! I to zaskakująco bardzo, a przyznać się muszę, i to bez bicia, że podczas liturgii czytania żaden książkowy Berkeley Boo - marihuanowy papieros - wypalony nie został! Całkowicie więc na trzeźwo, niniejszej pozycji rozkosznie przyznaję: 7/10!
Całkiem niedawno, gdyż 28 lutego roku bieżącego, Dom Wydawniczy Rebis po raz pierwszy w Polsce wydał był powieść "Inwazja z Ganimedesa". Książka, napisana w połowie lat sześćdziesiątych przez PKD wespół z bliżej (jak i dalej) mi nieznanym Ray’em Nelsonem, dzięki znakomitej, a od dobrych kilku już lat prowadzonej serii w/w wydawnictwa, poświęconej twórczości tego absolutnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-13
Nie można się wahać przy ocenie tej pozycji – "Rok 1984" to arcydzieło światowej literatury.
Orwell w mistrzowski, bezkompromisowy i dobitny sposób przedstawia wizję systemu ultra-totalitarnego. W swej absolutnej wszechwładzy i kontroli nad jednostką, jak i całym społeczeństwem, system ów nie pozostawia żadnych złudzeń ani nadziei na wyrwanie się spod jego wściekle opiekuńczych skrzydeł. Wyrwanie się fizyczne, czy choćby emocjonalne.
Oko Wielkiego Brata widzi bowiem, a i słyszy wszystko! Jego ręce natomiast, w postaci Ministerstwa Miłości czy Policji Myśli, niemal paranoicznie sięgają aż do wnętrza głów i dusz swoich potężnie stłamszonych, zastraszonych i zindoktrynowanych na niespotykaną dotąd skalę obywateli – towarzyszy jedynie słusznej Partii.
Angsoc – doskonała w swej obłąkańczej postaci forma totalitarnego ciemiężenia społeczeństwa, nade wszystko ceni i kocha władzę. Dla samej władzy sprawowania. By ją utrzymać, bez zawahania, czy okiem nawet mrugnięcia, zrobi absolutnie wszystko. Nie szczędząc niepokornym jednostkom bezlitosnych, krwawych tortur, zabijając lub całkowicie krusząc i łamiąc je psychicznie, wymazując jednocześnie ze strumienia znanej powszechnie historii.
Świat Londynu z orwellowskiego "Roku 1984" to przerażająca i ostatecznie ponura rzeczywistość, gdzie permanentny stan zagrożenia, strach, paranoja i całkowity brak uczuć wyższych między ludźmi – poza jedynie słusznym uwielbieniem Wielkiego Przywódcy – ukazany jest przez Autora nad wyraz plastycznie. Czytelnik zatem bardzo szybko i z łatwością przesiąka ciężką atmosferą tej antyutopii.
Atmosferą, gdzie jedynym i nadzieję niosącym światełkiem są w pewnym momencie padające słowa: „KOCHAM CIĘ”. Zaskakujące, szokujące wręcz i całkowicie nielegalne. Czy uczucie dwojga ludzi, może zmienić ich samych i tak skonstruowany świat? Czy zdoła się w nim rozwinąć? I czy potrafi się choć ukryć przed omnipotentnym i litości nieznającym orężem Wielkiego Brata?
Niezmiernie i wciąż niezmiennie – dogłębnie poruszająca to powieść. Niepokojąco nadal też aktualna, chirurgicznie celna i ponadczasowo nas ostrzegająca. Ale nade wszystko, razem z równie znakomitym i genialnym "Folwarkiem zwierzęcym" – pozycja to absolutnie obowiązkowa! 10/10.
Nie można się wahać przy ocenie tej pozycji – "Rok 1984" to arcydzieło światowej literatury.
Orwell w mistrzowski, bezkompromisowy i dobitny sposób przedstawia wizję systemu ultra-totalitarnego. W swej absolutnej wszechwładzy i kontroli nad jednostką, jak i całym społeczeństwem, system ów nie pozostawia żadnych złudzeń ani nadziei na wyrwanie się spod jego wściekle...
2018-03-03
Znakomite, merytoryczne i nade wszystko nostalgii już pełne omówienie słynnych wojskowych samolotów, pochodzących z radzieckiego biura konstruktorskiego panów Mikojana i Guriewicza.
Od lat 40. XX wieku i wojennych, śmigłowych myśliwców typu: MiG-1, MiG-3, MiG-5, MiG-7 i MiG-11, przez pierwsze odrzutowce typu: MiG-13 (silnik hybrydowy: tłokowo-odrzutowy) oraz MiG-9, aż po same już legendy radzieckiego, ale i przecież polskiego lotnictwa myśliwskiego okresu zimnej wojny, czyli znakomite: MiG-15 (produkowane w naszym kraju na licencji jako: Lim-1 i Lim-2), MiG-17 (Lim-5, Lim-6) oraz MiG-19, 21, 23, 25, 27, 29 i MiG-31.
Autor, przez większość część tej smakowitej pozycji, w sposób chronologiczny, szczegółowo omawia historie powstawania kolejnych modeli samolotów, poprzez przedstawianie zaistniałych wojskowych potrzeb oraz problemów z jakimi borykali się piloci doświadczalni oraz konstruktorzy z OKB (Biuro Doświadczalno-Konstruktorskie) MiG na przestrzeni 50 lat swojej działalności.
W osobnym rozdziale Butowski skupia się ponownie i tylko już na maszynach, które w ramach Układu Warszawskiego broniły polskiego nieba, a w szczególności tych produkowanych licencyjnie w zakładach Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Mielcu. Rozdziały następne, (jeszcze) bardziej szczegółowo opisują już same silniki, uzbrojenie, czy środki ratowania pilotów, montowanych i instalowanych na odrzutowcach wywodzących się z tego legendarnego biura projektowego.
Książka zawiera również wiele czarno-białych fotografii oblatywanych prototypów, jak i rzecz jasna produkowanych już seryjnie modeli. Rozkosznie także zaznajamia czytelnika z prawdziwą masą szczegółowych danych o (niemal) każdym z nich. Dokładniejszych informacji brak tylko przy myśliwcach z połowy lat 80. XX wieku – MiG-29 oraz MiG-31, zapewne z powodu tego, iż sama książka napisana została w roku 1984, a wydana trzy lata później.
I czytając ją, niewątpliwie należy mieć to na uwadze. Autor co prawda czasami korzysta ze źródeł zachodnich (głównie przy porównaniach konkretnych samolotów NATO-UW), acz nie da się ukryć, iż niektóre historyczne fakty bywają w książce przymusowo przemilczane. Choćby bezpośredni udział sowieckich pilotów w wojnie koreańskiej, w latach 50. XX w. A szkoda, bo akurat byłoby się czym tam pochwalić, bowiem prowadzone przez radzieckich asów lotnictwa MiGi-15 stanowiły nielichy a ciężki orzech do zgryzienia dla amerykańskich pilotów w swoich F-86 Sabre.
Polityczne uwarunkowania czasów powstania tej książki, nie przeszkadzają jednak stwierdzić, iż Autor stara się być obiektywny i w (niemal) równej mierze wychwala zalety radzieckich MiGów, co wspomina o ich… niewielkich też wadach. Choć przyznać trzeba, że czyni to głównie przy okazji wątków z historii oblatywania niektórych prototypów. "Samoloty MiG" przede wszystkim znakomicie bronią się swą merytoryczną stroną, będąc jednocześnie rozkoszy pełną skarbnicą danych o tych, pięknych i nierzadko historycznych już maszynach, czynnie przez wiele lat będących w służbie Polskiego Lotnictwa Wojskowego.
Pozycja ta nadal jest do nabycia na różnorakich portalach aukcyjnych, i to po cenach miło umiarkowanych, kto zatem ciekaw a tematyką tą szczerze zainteresowan – serdecznie polecam!
Znakomite, merytoryczne i nade wszystko nostalgii już pełne omówienie słynnych wojskowych samolotów, pochodzących z radzieckiego biura konstruktorskiego panów Mikojana i Guriewicza.
Od lat 40. XX wieku i wojennych, śmigłowych myśliwców typu: MiG-1, MiG-3, MiG-5, MiG-7 i MiG-11, przez pierwsze odrzutowce typu: MiG-13 (silnik hybrydowy: tłokowo-odrzutowy) oraz MiG-9, aż po...
2018-02-10
Po ponad dwóch latach, czytelniczo ochoczo powracam do syberyjskiej tajgi, by tam po raz kolejny móc odbyć wielce interesującą a nostalgiczną podróż wraz z Kapitanem Arsenjewem oraz jego przewodnikiem i przyjacielem – niezapomnianym Dersu Uzałą. "W Ussuryjskim Kraju" to pierwsza z książek autorstwa tego wojskowego topografa i etnografa, opisująca jego przyrodniczo-podróżnicze wyprawy z początku wieku XX., po dalekowschodniej rosyjskiej dziczy.
Książka ta, tak samo jak i czytana wcześniej, znakomita "Dersu Uzała", ma charakter kronik wyprawy naukowo-badawczej, opisującej nierzadko bardzo dokładnie przemierzany przez ekspedycję teren. I tutaj więc znajdziemy szczegółowe opisy występującej w Nadmorskim Kraju fauny, jak i flory, a także poznamy lokalny teren z punktu widzenia geologii i topografii.
„Wędrówka przez tajgę jest zawsze dość monotonna. Dzisiaj las, jutro las, pojutrze znowu las. Strumienie, które trzeba przechodzić w bród, zarośnięte krzakami, zawalone kamieniami, z czystą, przejrzystą wodą; suche stojące drzewa, drzewa leżące na ziemi, pokryte mchem, zdumiewająco podobne do siebie paprocie…”
Dodajmy, iż nie są to lekkie w odbiorze czytelnicze momenty, gdyż opisów takowych jest tutaj znów masa cała! Arsenjew precyzyjnie i żmudnie wymienia napotykane gatunki zwierząt i roślin, bez końca opisuje meandry ussuryjskich rzek, a także przedstawia zachowania tam zamieszkujących plemion i nacji: Tazów, Chińczyków, Koreańczyków, Rosjan czy też Goldów.
Tych ostatnich, przedstawicielem znakomitym jest Dersu Uzała. Wierny, prosty i uczciwy a wybitny myśliwy, będący przewodnikiem wypraw Kapitana. Człowiek tajgi, będący w zasadzie jej nieodłączną częścią. Żywa legenda tych ekspedycji. To jego, pojawiająca się w książce kilkukrotnie postać, ożywia znacząco lekturę tych kronik. Przygody z udziałem Dersu sprawiają, iż tempo pochłaniania "W Ussuryjskim…" drastycznie wzrasta, a przedzieranie się przez gąszcze i chaszcze oraz niedogodności rosyjskiej tajgi, wydaje się o wiele łatwiejsze i przyjemniejsze!
Jak i pouczające. Gold nie raz bowiem wprawia w szczere zadziwienie członków wyprawy, jak i samego czytelnika, swoją nieprawdopodobną przenikliwością oceny zaistniałej sytuacji i ponadprzeciętnymi myśliwskimi umiejętnościami. Aresnjew nie kryje swojej głębokiej fascynacji tym człowiekiem, którego szybko też uznaje i traktuje jako swego przyjaciela. Gdyż Uzała niejednokrotnie ratuje skórę Rosjaninowi, który pomimo iż całkiem nieźle przygotowany do takich wypraw, to jednak w sytuacjach kryzysowych i krytycznych pomoc Golda znajduje nieocenioną i bezcenną!
„Umówiliśmy się, że na początku lata, gdy wyruszę na nową ekspedycję, przyślę po niego Kozaka albo przyjdę sam. Dersu zgodził się i obiecał czekać. […] Siedzieliśmy i rozmawialiśmy ciągle o tym samym, ja trzeci raz umawiałem się z nim co do naszego spotkania za rok, za wszelką cenę starając się odciągnąć chwilę rozstania. Było mi ciężko.”
Znów muszę stwierdzić, że lektura kronik wypraw Arsenjewa po dalekowschodniej tajdze przyjemną i smaczną mi była. Na pewno nie będzie to pozycja dla każdego, bowiem badawcze podejście Autora do tych historii sprawia, iż liturgia czytania chwilami przemienia się w drogę iście krzyżową. Zdecydowanie jednak warto tę drogę z nim przejść. Nade wszystko dla chwil i przygód z Dersu!
Chwilę uwagi pragnę też poświęcić edycji niniejszej pozycji. Książka, opublikowana w serii Podróże retro przez Zysk i S-kę, wydana została w sposób znakomity! Twarda okładka z płóciennym grzbietem, stronice z wysokiej jakości papieru kredowego, oraz spora ilość kolorowych zdjęć przyrody syberyjskiej i autentycznych fotek z ekspedycji Arsenjewa, bardzo uatrakcyjniają tę pozycję.
Już biorąc ją do ręki i czując jej naprawdę spory ciężar, mamy przeświadczenie, iż obcować będziemy z czymś wyjątkowym, starym i pełnym przygód w dawno, daaawno zapomnianym już świecie…
Po ponad dwóch latach, czytelniczo ochoczo powracam do syberyjskiej tajgi, by tam po raz kolejny móc odbyć wielce interesującą a nostalgiczną podróż wraz z Kapitanem Arsenjewem oraz jego przewodnikiem i przyjacielem – niezapomnianym Dersu Uzałą. "W Ussuryjskim Kraju" to pierwsza z książek autorstwa tego wojskowego topografa i etnografa, opisująca jego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-13
Powieść "Czas poza czasem", wydana w 1959 roku, to Dick dosyć wczesny. Wczesny, nie oznacza jednak tutaj słaby, niepełnowartościowy, czy też szmirowaty! Absolutnie nic z tych rzeczy. Książka ta zawiera bowiem już w zasadzie całą tę typową i dla późniejszego PKD problematykę. A więc znajdziemy tutaj nade wszystko to słynne, a ciągłe kontestowanie zastanej rzeczywistości i tego co jest, lub wydaje się tylko być, realnym.
Oczami głównego bohatera, Ragla Gumma, 46-letniego arcymistrza w szaradziarskiej grze logicznej „Zielony ludzik”, przeżywać i poznawać będziemy lekkie, i te nieco cięższe, paranoidalne stany oraz teorie spiskowe, próbujące tłumaczyć jakoś świat przedstawiony bohaterom tej to powieści.
„Tak, coś tu nie gra.”
A świat na pozór jest to całkiem normalny i podręcznikowo wręcz idylliczny, świat Ameryki z przełomu lat 50. i 60. XX wieku. Dodajmy – bardzo sugestywnie i plastycznie przez Dicka tutaj literacko odmalowany! Gdy zatem w takich przyjemnych okolicznościach przyrody pojawi się coś, drobnostka jakaś, ledwo odbiegająca od normy, nad którą zapewne większość z nas przeszłaby do porządku dziennego, machnąwszy lekko ręką, Ragle Gumm, i po części także jego szwagier Victor Nielson, rękami swymi machać nie będą, a staną się nieufni, podejrzliwi i zaczną się zastanawiać…
"Lecz myślę, że tak naprawdę żyjemy w zupełnie innym świecie niż ten, który postrzegamy, i wierzę, że przez chwilę dokładnie widziałem, jaki on jest."
Bohaterowie dociekać będą więc prawdy, która jednak w każdej chwili okazać się może zwyczajnie ich chorobą psychiczną i urojeniami, które ona powoduje. Każdy zatem czytelnik, znający choć parę pozycji (tych książkowych!) Philipa K. Dicka, poczuje się w Czasie poza czasem jak w domu u siebie, i z przyjemnością, lub też z niejakim niepokojem, towarzyszyć będzie aktorom tej powieści w ich drodze do granic ich własnej rzeczywistości! A nawet ciut-ciut dalej...
"Czas poza czasem" czyta się szybko, przyjemnie i ze sporą dozą czytelniczej satysfakcji, gdyż to po prostu bardzo dobra, fantastyczna rozrywka jest! Różnicę jakościową, w stosunku do dzieł późniejszych i zapewne co nieco dojrzalszych, stanowić jedynie może fakt, iż Autor w zakończeniu tej książki, wyraźnie sugeruje, a w zasadzie odkrywa przed czytelnikiem prawdę tyczącą się świata nam tutaj zaprezentowanego.
W przyszłym "Ubiku", czy ukochanych "Trzech stygmatach Palmera Eldritcha" już tak dobrze ani komfortowo nie będzie... Tak, czy siak - 7/10!
Powieść "Czas poza czasem", wydana w 1959 roku, to Dick dosyć wczesny. Wczesny, nie oznacza jednak tutaj słaby, niepełnowartościowy, czy też szmirowaty! Absolutnie nic z tych rzeczy. Książka ta zawiera bowiem już w zasadzie całą tę typową i dla późniejszego PKD problematykę. A więc znajdziemy tutaj nade wszystko to słynne, a ciągłe kontestowanie zastanej rzeczywistości i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-07
Pisałem już gdzieś kiedyś, a było to bodaj po lekturze ostatniej jego powieści "Hel-3", iż Grzędowicz nie zawodzi. No, przynajmniej mnie jego proza jeszcze nie zawiodła była!
Po przeczytaniu "Azylu", najnowszego wydawnictwa tego świetnego, rodzimego autora ogólnopojętej fantastyki, stwierdzam dodatkowo, że Grzędowicz również i nie zawodził! Pozycja ta bowiem składa się z dziewięciu, jak sam Autor o nich mówi: już zaginionych i co nieco zapomnianych opowiadań, którym pragnie dać (no i daje) drugie, a pierwsze: pełno-książkowe życie!
Opowieści te różni czas ich powstania, pierwsze pisane były bowiem we wczesnych latach osiemdziesiątych XX wieku, a te ostatnie już pod koniec pierwszej dekady lat dwutysięcznych wieku XXI. Różni je również długość samych historii w nich zawartych - od ledwie kilku po kilkudziesięciostronicowe. Co jednak wydaje się być wyraźnym a wspólnym ich mianownikiem, to ich charakterystyczny i rozpoznawalny język oraz styl.
Już pierwsze, najstarsze w tym zbiorze opowiadania - "Azyl dla starych pilotów", "Ruleta", czy "Twierdza Trzech Studni" - czyta się z przyjemnością, lekkością i sporym zainteresowaniem. Zdania tam płyną, a kartki książki radośnie szmerają, będąc szybko przez czytelnika przewracane.
No i w zasadzie tak już będzie do samego końca tejże pozycji. A nawet lepiej! Gdyż "Śmierć szczurołapa", "Przespać piekło", czy wyjątkowo intrygujący "Dom na Krawędzi Światła", to już smakołyki iście pełnomleczne! I aż dziw normalnie bierze, jak i niedowierzanie pospolite, w obliczu faktu tego, iż nie były one wcześniej zawarte w jakimkolwiek autorskim tomie opowiadań! Jakże czas to już więc był najwyższy!
Opowiadania spodobały się i czytelniczo zafrapowały mnie wszystkie. W większości okazały się mi być więcej niźli dobrymi, bo nawet znakomitymi! Grzędowicz po raz kolejny jest tutaj gwarantem smakowitej, gatunkowej rozrywki. W "Azylu" bez trudu znajdziemy elementy fantastyki twardej i tej co nieco o odcieniu fantasy, SF klasycznej a socjologicznej, jaki i postapo, czy też cyberpunku.
A w każdym z tych stylów Autor radzi sobie wybornie. Zaskakująco wybornie! I choć żadne z tych opowieści szczególnie wybitne może nie jest - patrząc tak realnie i przekrojowo na polską fantastykę - to zapoznać się z tym wyborem wybitnie już trzeba! Bo po pierwsze - to książkowe dopełnienie pisarskiego dorobku tego pisarza, a po drugie i zarazem już ostatnie - to zwyczajnie kawał znakomitej, fantastycznej zabawy dla każdego fana dobrego SF! No normalnie polecam! 8/10!
Pisałem już gdzieś kiedyś, a było to bodaj po lekturze ostatniej jego powieści "Hel-3", iż Grzędowicz nie zawodzi. No, przynajmniej mnie jego proza jeszcze nie zawiodła była!
Po przeczytaniu "Azylu", najnowszego wydawnictwa tego świetnego, rodzimego autora ogólnopojętej fantastyki, stwierdzam dodatkowo, że Grzędowicz również i nie zawodził! Pozycja ta bowiem składa się z...
Malutkoformatowa książeczka, informacyjnie - zarysowo bardzo, ale ilustracyjnie - już znacznie lepiej, opisująca twórczość znakomitego Leona Wyczółkowskiego.
Na początek znajomości z malarstwem tego Artysty, to wydawnictwo nadaje się wręcz znakomicie! Poręczny bardzo format, garść najistotniejszych informacji, i sporo ładnie oddanych reprodukcji Mistrza! Polecam!
Malutkoformatowa książeczka, informacyjnie - zarysowo bardzo, ale ilustracyjnie - już znacznie lepiej, opisująca twórczość znakomitego Leona Wyczółkowskiego.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNa początek znajomości z malarstwem tego Artysty, to wydawnictwo nadaje się wręcz znakomicie! Poręczny bardzo format, garść najistotniejszych informacji, i sporo ładnie oddanych reprodukcji Mistrza! Polecam!