-
ArtykułyPierwszy zwiastun drugiego sezonu „Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy” i nie tylkoLubimyCzytać1
-
ArtykułyKocia Szajka na ratunek Reksiowi, czyli o ósmym tomie przygód futrzastych bohaterówAnna Sierant1
-
ArtykułyAutorka „Girl in Pieces” odwiedzi Polskę! Kathleen Glasgow na Targach Książki i Mediów VIVELO 2024LubimyCzytać1
-
ArtykułyByliśmy na premierze „Prostej sprawy”. Rozmowa z Wojciechem ChmielarzemKonrad Wrzesiński1
Biblioteczka
Jako, że za trochę ponad pół roku zamierzam zostać inżynierem, naturalne dla mnie jest to, że jestem ciekawa świata. Niestety ostatnio przywykłam do tego, że muszę robić "niezbędne minimum", bo nie będę miała czasu na pisanie pracy (ale czas na oglądanie seriali znajdzie się zawsze!), więc poszerzanie swoich horyzontów poszło w odstawkę.
Kiedy jednak dostałam propozycję zrecenzowania "Małych wielkich odkryć" nie wahałam się ani trochę. Dlaczego?Książka opisuje najważniejsze wynalazki, które odmieniły nasz świat. Kieruje się także reakcją łańcuchową i pokazuje jak jeden wynalazek miał wpływ na drugi, niekiedy całkiem niezwiązany tematycznie. Uwielbiam historie, które się zazębiają. Uważam wręcz, że w szkołach powinno uczyć się takiego ciągu przyczynowo-skutkowego i łączyć kropki (jak to powiada Włodek Markowicz). To bardzo rozwija i pokazuje, że wynalazek to często... dzieło przypadku.
Ponieważ "Małe wielkie odkrycia" to książka z dużą ilością faktów, to ja ocenię ją "po inżyniersku", czyli bardzo rzeczowo i przejrzyście.
Zacznę od plusów:
Wydanie tej książki jest absolutnie cudowne! Okładka ze skrzydełkami, duża czcionka i mnóstwo zdjęć w środku sprawiają, że czytanie jest prawdziwą przyjemnością.
Plusem jest też sama zawartość. Steven Johnson dzieli się z nami ogromem ciekawych informacji. Do tego, na końcu książki, podaje wszystkie źródła, z których korzystał. Dzięki temu podane informacje możemy zweryfikować albo też pogłębić.
Sposób, w jaki autor wybierał ciekawostki zasługuje na ogromną pochwałę. Pamiętacie, kiedy ostatni raz ktokolwiek uczył Was na historii czegoś więcej, niż suchych dat i wydarzeń? No, ja akurat pamiętam, ale miałam to szczęście, że przez dwa lata swojego życia udało mi się trafić na osobę z pasją. Steven Johnson to również taki pasjonat - z książki nie dowiemy się tylko "kto" i "co", ale również "dlaczego". Ciekawostki z życia w dawnych czasach pozwolą nam też na lepszą orientację w danym przedziale wiekowym i dadzą nam wiele tematów do rozmowy ze znajomymi.
Ach, ta sieć powiązań! Od okularów do włókien szklanych, od przewozu lodu do szybkiego zamrażania, od metody pomiaru czasu do komputera i tak dalej, i tak dalej... Czytając tę książkę zdajemy sobie sprawę, jak dużo rzeczy na świecie jest dziełem przypadku! Chociaż... może to wcale nie przypadek?
Teraz czas na jeden minus:
To nie jest lektura na raz. Momentami "Małe wielkie odkrycia" zaczynają nużyć i trzeba odłożyć je na bok. Wynika to z faktu, że są miejsca w tej książce, w których Johnson używa bardzo suchego i rzeczowego języka. Nie wchodzi w dyskusję z czytelnikiem, nie próbuje go przy sobie utrzymać. Ja jednak wymagam od literatury popularnonaukowej "nauki poprzez zabawę". Sama w tym roku piszę pracę inżynierską i ubolewam nad tym, że nie mogę trzymać się lekkiego, felietonowego języka. To sprawia, że łaknę go w pozycjach, które mogą się nim obronić.
Ale:
Na szczęście Steven Johnson od czasu do czasu przypomina sobie, że jego "Małe wielkie odkrycia" nie są traktatem naukowym i w książce można znaleźć wiele odniesień do czytelnika i zabawnych fragmentów.
Słowo na koniec:
Zabawne, że dopiero dzięki tej pozycji zdałam sobie sprawę, że każda droga powstawania jakiegokolwiek wynalazku jest kręta, a wynalazcą nie musi wcale być osoba, która wpadła na pomysł jako pierwsza. Wystarczy, że będzie znała się na tajnikach pr'u...
Chciałam też wszystkich Was zachęcić do pogłębiania swojej wiedzy przez całe życie. Nie wiem jak Wy, ale ja po wyjściu ze szkoły zaczynam zauważać, że coraz więcej rzeczy mi umyka. Nie dokształcam się już w niektórych dziedzinach (również ze względu na specyfikę studiów) i powoli zaczyna mi to przeszkadzać. Człowiek jest stworzeniem, które z natury jest ciekawe świata. Warto tę ciekawość zaspokajać!
Jako, że za trochę ponad pół roku zamierzam zostać inżynierem, naturalne dla mnie jest to, że jestem ciekawa świata. Niestety ostatnio przywykłam do tego, że muszę robić "niezbędne minimum", bo nie będę miała czasu na pisanie pracy (ale czas na oglądanie seriali znajdzie się zawsze!), więc poszerzanie swoich horyzontów poszło w odstawkę.
Kiedy jednak dostałam propozycję...
"Zajmę się tobą" wydawała się lekturą idealną. Spodziewałam się obiecanego "zawrotnego roller-coastera" i miałam nadzieję, że zaspokoję swój głód na coś bardziej poruszającego. Niestety mocno się zawiodłam.
Opis zapowiadał coś naprawdę ciekawego. Myślałam, że książka będzie trzymać w napięciu. Tymczasem zdarzyło mi się dwa razy usnąć podczas czytania (i to po południu, po przespanej nocy). Lektura po prostu bardzo wolno się rozkręca. I chociaż uważam, że początkowe nudy trochę wynagradza dość ciekawy i trzymający w napięciu koniec, to i tak wydaje mi się, że tę książkę można spokojnie ująć na 100 stronach. Nie przekonuje mnie fakt, że dodatkowe rozdziały mogły być pisane dla lepszego wyobrażenia sobie portretów psychologicznych bohaterów - dla mnie było to średnio potrzebne. Od początku nie potrafiłam się postawić na miejscu bohaterów. Moje potrzeby i wizja świata były tak kompletnie różne, że nie "weszłam" w ich życie i nie rozumiałam ich wyborów. Im dokładniej wczytywałam się w przemyślenia Heidi, Chrisa i Willow, tym bardziej mnie oni irytowali.
Jak patrzę na "Zajmę się tobą", to na myśl momentalnie przychodzi mi opis smrodu bezdomnej Willow i grzybicy wokół odbytu jej niemowlaka. Widać, że Mary Kubica chciała zachować maksymalny realizm opisywanej historii, ale czułam, że jest to dla mnie zbyt wiele. Spodziewałam się thrillera, ale nie spodziewałam się, że jedyne, przez co będę się wzdrygać podczas czytania, to niesmaczne opisy...
Poziom zła i niesprawiedliwości przedstawiony w tej książce jest wysoki i mnie osobiście przytłoczył. Kiedy skończyłam tę pozycję, to poczułam ulgę. Zrozumiałam wtedy, że zdecydowanie wyszłam poza grupę docelową, do której ta lektura jest kierowana. Bo ona naprawdę nie jest tragiczna. Język powieści jest całkiem w porządku, "tajemnica" zawarta w historii jest odkrywana powoli, ale konsekwentnie. Mam wiele powodów, dla których ktoś mógłby ocenić tę książkę lepiej: realizm opowieści, poprowadzenie wątku bezdomnej Willow, punkt kulminacyjny, portrety psychologiczne bohaterów (może ktoś lepiej ich zrozumie?). Okazało się jednak, że ja osobiście liczyłam na coś innego, a całokształt powieści zupełnie minął się z moim gustem.
Jeśli lubicie książki opisujące trudne i czasem nawet okrutne wydarzenia, to jest to lektura dla Was. Nie będzie to może jakiś wybitnie trzymający w napięciu thriller, ale na pewno spodoba się wszystkim, którzy szukają w książce dużej dawki realizmu. Ja niestety w tym wypadku jestem zdecydowanie na "nie".
"Zajmę się tobą" wydawała się lekturą idealną. Spodziewałam się obiecanego "zawrotnego roller-coastera" i miałam nadzieję, że zaspokoję swój głód na coś bardziej poruszającego. Niestety mocno się zawiodłam.
Opis zapowiadał coś naprawdę ciekawego. Myślałam, że książka będzie trzymać w napięciu. Tymczasem zdarzyło mi się dwa razy usnąć podczas czytania (i to po południu, po...
Czy Wy też jako małe dzieci biegliście rano przed telewizor i z biciem serca włączaliście TVN/RTL/TV4? Ja uwielbiałam te słoneczne poranki, kiedy było jeszcze za wcześnie, żeby wyjść na dwór. Kanały telewizyjne już od 7 rano rozpieszczały dzieci i puszczały im fantastyczne bajki. Jedną z nich była "Sisi", którą ja wprost uwielbiałam. Kiedy dowiedziałam się, że Elżbieta Bawarska żyła naprawdę, byłam wniebowzięta! Kreskówkowy idealny obraz Sisi żył ze mną długo. Do czasu, kiedy postanowiłam poczytać o niej na wikipedii. Dowiedziałam się wówczas, że jej życie z Franciszkiem nie przypominało tego, co próbowała przekazać nam bajka. Historia Sisi nie jest raczej dla dzieci. Ale jest również arcyciekawa.
"Sisi. Cesarzowa mimo woli" to lektura z rodzaju "wariacji na temat". Allison Pataki, po pobieżnym przestudiowaniu historii Sisi, postanowiła napisać książkę fabularną. Zawarła w niej delikatny rys historyczny, ale tchnęła w bohaterów życie, dialogi, charakter. To był naprawdę udany zabieg. Dzięki temu dostajemy lekturę z rodzaju tych lekkich i przyjemnych, a przy okazji dowiadujemy się co nieco o historii Elżbiety Bawarskiej.
Lektura była dla mnie przecudownym lekarstwem na nudę w pociągu. Nie mogłam wybrać sobie lepszej książki do zabrana w podróż! Czytało się ją łatwo i nadzwyczaj szybko. Allison Pataki dobrze wypośrodkowała ilość opisów i dialogów, stworzyła wartką akcję. Do tego bardzo barwnie i ciekawie opisała to, co mogła czuć przyszła cesarzowa, a potem - królowa. Dzięki niej zwykły suchy fakt historyczny nabrał kolorów i drugiego życia - kibicujemy Sisi przez większość lat jej życia.
Jedynym minusem, który mogłabym dostrzec w "Sisi. Cesarzowa mimo woli" to przedstawienie Sisi w korzystnym świetle (na przykład bez opisywania jej zaburzeń odżywiania i narcyzmu oraz domniemanej oziębłości seksualnej) oraz fakt, że jednak prawdziwa Elżbieta Bawarska była postacią bardziej... smutną. Miejscami (w dalszej części powieści) byłam zarzucana za dużą ilością faktów politycznych, które przerywały mój rytm czytania.
Lektura zdecydowanie mnie nie zawiodła. Dostałam właściwie to, czego oczekiwałam. Kiedyś biegnąc przed telewizor szukałam kreskówki o wielkiej miłości. Teraz - bajki (tak, nadal bajki!) z elementami prawdziwej historii dla trochę starszych odbiorców. Takie książki pozwalają nam cieszyć się fabułą, a jednocześnie przemycają kilka ciekawych faktów.
"Sisi. Cesarzowa mimo woli" dowodzi, że mimo tego, że dorastamy nadal potrzebujemy bajek. Musimy wierzyć, że kiedyś, w jakimś momencie, Elżbieta znalazła szczęście. Przecież każdy z nas chce żyć długo i szczęśliwie, prawda?
Czy Wy też jako małe dzieci biegliście rano przed telewizor i z biciem serca włączaliście TVN/RTL/TV4? Ja uwielbiałam te słoneczne poranki, kiedy było jeszcze za wcześnie, żeby wyjść na dwór. Kanały telewizyjne już od 7 rano rozpieszczały dzieci i puszczały im fantastyczne bajki. Jedną z nich była "Sisi", którą ja wprost uwielbiałam. Kiedy dowiedziałam się, że Elżbieta...
więcej mniej Pokaż mimo to
Witaj w przyszłości.
Rok 2037. Wydawałoby się, że zaawansowana technologia pozwoli nam na bezstresową, bezpieczniejszą, dłuższą i ciekawszą egzystencję. W szpitalach wszczepiają nam implanty, które poprawiają jakość naszego życia. Systemy bezpieczeństwa pracują na najwyższych obrotach, więc nie musimy martwić się przestępstwami. Wśród nas żyją syntetyczni "ludzie" - maszyny stworzone głównie po to, by nam służyć. Jednak co się stanie, kiedy te syntetyczne istoty zapragną kochać, bać się, płakać, denerwować się, cieszyć... odczuwać? No cóż, chyba każdy, kto kiedykolwiek oglądał film sci-fi wie, co oznacza "bunt maszyn".
Głównym bohaterem książki jest porucznik Jared Quinn, który nie za bardzo odnajduje się w nowoczesnym świecie. Nie chce ulepszać swojego ciała i wszczepiać do niego coraz to nowszych implantów. Niestety, po wydarzeniach sprzed kilku lat - rebelii androidów - został zmuszony do przyjęcia znienawidzonych modyfikacji ciała. Żeby jeszcze tego było mało - ostatnią rzeczą, którą pamięta z krwawej wojny to zdrada jego syntetycznej partnerki Mai (jedynego androida, któremu kiedykolwiek ufał). Jared nie spocznie, dopóki nie wymierzy jej sprawiedliwości.
Dobry autor?
"Szamankę od umarlaków" Martyny Raduchowskiej dorwałam kiedyś przez przypadek w księgarni. Dopiero huk spadających książek za moimi plecami, a potem pełne wyrzutu sapanie klienta, który próbował utykać rozsypane tomy z powrotem na półce, zdołały mnie od tej lektury oderwać. Obiecałam sobie, że kiedyś po tę książkę wrócę, bo nie często się zdarza, że coś mnie tak wciągnie. Zanim jednak zdołałam zaopatrzyć się w swój egzemplarz Szamanki, skusiłam się na "Czarne światła. Łzy Mai". Czułam w kościach, że lektura mi się spodoba.
Sci-fi, które mogłoby wydarzyć się naprawdę?
Trzeba przyznać, że książkę czyta się nierówno i w pewnych miejscach trzeba ją odkładać ze względu na natłok nazw, opisów i wydarzeń, które musimy przetrawić. Nie sądzę jednak, że jest to całkowita wada lektury, bo dawno nie czytałam pozycji, do której ktoś ODROBIŁ PRACĘ DOMOWĄ. Mamy tu więc kevlar, czyli włókna aramidowe, nanowłókna węglowe, terminy z biomedycyny i wiele, wiele innych. Autorka pokazała prawdziwe GIRL POWER, bo dziewczyny wbrew pozorom nauki się nie boją! To prawdziwa przyjemność natrafić na lekturę sci-fi, która w jakimś stopniu chociaż daje przeświadczenie, że "to wszystko mogłoby się wydarzyć!". Naprawdę, świat przedstawiony przez Martynę Raduchowską jest cu-dow-ny, bo wymagał nakładu pracy i głębszego zastanowienia. I ze względu właśnie na szczegółowość historii warstwa literacka momentami trochę kulała. Ale było warto. Naprawdę było warto.
Bo w obliczu nowych technologii nadal pozostajemy tylko ludźmi.
"Czarne światła. Łzy Mai" to książka o poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca na Ziemi w obliczu zaawansowanej technologii, która powoli zaczyna wymykać się spod kontroli. Jest to również opowieść o ludzkim sumieniu i o dążeniu do perfekcji. O tym, że pieniądz zawsze będzie grał dużą rolę, a racjonalne myślenie niekiedy przestaje istnieć w obliczu nowości i obietnic lepszego życia. Po skończonej lekturze przychodzi refleksja - czy rzeczywiście musimy pchać ulepszenia technologiczne do każdej dziedziny swojego życia?
Girl Power.
Podczas lektury nie mogłam nie porównać Martyny Raduchowskiej do Magdaleny Kozak, która jest moją mistrzynią dobrej lektury, bo potrafi pisać ostry, "męski" wręcz, kawał dobrej książki. I chociaż "Czarne światła. Łzy Mai" nie wciągają tak, jak trylogia "Nocarz" czy "Fiolet" Pani Kozak, to jesteśmy już bliżej niż dalej.
Dobry początek serii.
Dwieście pierwszych stron ciągnie się jak świeża krówka (ale smaczna krówka!), ale niech Was ręka boska broni odkładać książkę na półkę i nie kończyć! Kolejne 200 stron wynagrodzi Wam wszystko. Koniec? Niczym petarda! Aż zaklęłam przy ostatniej stronie pod adresem autorki, bo pozostawienie czytelnika W TAKIM MIEJSCU KSIĄŻKI powinno zakrawać o przestępstwo. Książka nie jest wybitna i zapewne nie będzie należała do moich ulubionych, ale ma potencjał. To naprawdę dobry początek dobrej serii. Chcę więcej!
Witaj w przyszłości.
Rok 2037. Wydawałoby się, że zaawansowana technologia pozwoli nam na bezstresową, bezpieczniejszą, dłuższą i ciekawszą egzystencję. W szpitalach wszczepiają nam implanty, które poprawiają jakość naszego życia. Systemy bezpieczeństwa pracują na najwyższych obrotach, więc nie musimy martwić się przestępstwami. Wśród nas żyją syntetyczni...
Historii nie powinniśmy uczyć się tylko w szkole.
O trzyletniej wojnie domowej w Bośni nie dowiecie się na lekcjach historii. Mało który nauczyciel dociera w programie liceum chociażby do czasów PRL, więc informacji o tym, co działo się po roku 1989 musimy poszukać sami. Czego niestety bardzo często nie robimy...
Fabuła powieści.
Ismetowi Prciciowi udało się uciec z Bośni do Stanów Zjednoczonych. Jego ciało jest bezpieczne, ale jego dusza rozrywana jest na tysiące małych odłamków przez to, czego doświadczył podczas wojny. Autor próbuje poukładać potłuczone kawałki swoich emocji i wspomnień na kartach książki. To jest forma jego terapii, uporanie się z nieciekawą przeszłością. My dostajemy przy okazji ogromny kawałek historii z jego życia.
Smutna, szara rzeczywistość.
„Odłamki” Prcicia nie są lekturą prostą. Ba, mogłabym nawet rzec, że są lekturą nieprzyjemną. To jest jedna z tych książek, której czytanie sprawia nam psychiczny ból. I dopiero wtedy, kiedy mamy ochotę cisnąć tomem w jak najdalszy kąt dostrzegamy, że w tym szaleństwie jest pewna metoda. Czujemy namiastkę tego, o czym pisze Ismet w swojej książce. Czytamy o jego smutnym dzieciństwie, o okrucieństwach wojny i o szarej rzeczywistości pomiędzy. Nie pomaga tu czarny humor, nie pomagają też momenty, w których bohater przeżywa szczęśliwsze chwile – „Odłamki” są książką po prostu SMUTNĄ.
Książka do bólu prawdziwa.
Prcić w swojej książce oddał to, o czym powinien wiedzieć przeciętny czytelnik – że wojna na popłaca, że sieje tylko niepotrzebne zniszczenie i śmierć. Że rzeczywistość na froncie jest o wiele bardziej krwawa, niż nam się wydaje. Że filmy o dzielnych żołnierzach w dobrze dopasowanych mundurach pokazują tylko mały fragment tego, jak wojna wygląda naprawdę. Ismet stara się nakreślić też to, co czuje każdy emigrant – czy łatwo mu się odnaleźć w nowym otoczeniu, czy od razu zaczyna całkiem nowe życie? Czy ogląda się wstecz i tęskni za ojczyzną, czy może nie chce nigdy do niej wracać?
Zaburzona chronologia?
„Odłamki”, jak sama nazwa wskazuje, są strzępkami wspomnień autora. Nie są w żaden sposób ułożone chronologicznie i to bardzo przeszkadza w pochłanianiu powieści. W pewnym momencie złapałam się na tym, że nie wiedziałam za bardzo o czym i o kim czytam. Jedyne, czego byłam pewna to fakt, że czytając tę książkę odczuwałam bardzo dużo negatywnych emocji.
Język powieści.
Debiut Prcicia napisany jest prostym, często dosadnym językiem, który w bolesny sposób dociera dokładnie tam, gdzie dotrzeć powinien – do naszej podświadomości. Przez to lektura wydaje nam się gorzko-słona, aż czuć ten smak w ustach podczas czytania!
Doceń swoje życie.
Podsumowując „Odłamki” nie są lekturą prostą i przyjemną. Nie zadowolą tych, którzy liczą na wartką akcję i klarowną historię. Jednak, jak sama nazwa wskazuje, odłamki wspomnień Prcicia docierają do wszystkich zakątków naszego umysłu i pozostawiają nas z silnym przekonaniem, że trzeba celebrować to, że żyjemy. Dlatego warto trzymać tę książkę na swojej półce i sięgać po nią ilekroć czujemy, że nie potrafimy w pełni docenić swojego życia. Satysfakcja gwarantowana!
Historii nie powinniśmy uczyć się tylko w szkole.
O trzyletniej wojnie domowej w Bośni nie dowiecie się na lekcjach historii. Mało który nauczyciel dociera w programie liceum chociażby do czasów PRL, więc informacji o tym, co działo się po roku 1989 musimy poszukać sami. Czego niestety bardzo często nie robimy...
Fabuła powieści.
Ismetowi Prciciowi udało się uciec z Bośni...
Gdy tylko zobaczyłam "Anatomię kłamstwa", to po prostu wiedziałam, że powinna być moja. Co prawda autorzy polecają tę książkę osobom, które chcą WYTROPIĆ kłamstwo (i do tego też mi się przydała!), ale dlaczego nie można jej wykorzystać też po to, żeby trochę się podciągnąć w tej trudnej sztuce? Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem patologicznym kłamcą. Znacznie łatwiej jest mówić prawdę i kiedy tylko czuję, że nawet najbrutalniejsza prawda będzie lepszym rozwiązaniem od kłamstwa, to ją wybieram. Z resztą ja lubię mówić ludziom wprost to, co mi leży na sercu. Ale zdarza mi się kłamać w dobrej wierze albo po prostu - kiedy nie mam ochoty zwierzać się z tego, co naprawdę mi gdzieś tam w głowie siedzi, bo w tej sytuacji jest to nikomu do niczego niepotrzebne. Ale żebym nie wyszła znowu na anioła - TAK, bywa, że kłamię żeby chronić własny tyłek przed potencjalnie niewygodną dla mnie sytuacją ALBO żeby wyciągnąć od kogoś cenne dla mnie informacje! Dlaczego? Bo mogę. "Bo to zła kobieta była!"
"Anatomia kłamstwa" składa się z ciekawych i zaskakujących opowieści byłych agentów CIA. Opisują oni swoje dawne sprawy i na ich przykładzie budują przewodnik w pigułce, który krok po kroku odkrywa przed nami problematykę i złożoność kłamstwa. Mocną stroną tej książki jest to, że są w niej KONKRETY. Wiecie, kawa na ławę i już wszystko wiemy. Możliwe, że w tym momencie wydaje Wam się to głupie, że w ogóle o tym piszę. Ale powiedzcie mi szczerze - Mieliście może kiedyś taką sytuację, w której poświęciliście czas jakiemuś poradnikowi, dotarliście do ostatniej strony i... nic z niego nie wynieśliście? Niestety ja tak miewałam, dlatego jestem wręcz w szoku, że ta książka oprócz dłuższych bądź krótszych historii zawiera również creme de la creme, czyli analizę (i to nawet w punktach) problematyki, którą porusza.
Ciekawostka: Wiecie, że słowa "Będę mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę" nie są przypadkowym tekstem stworzonym dla "ładnego brzmienia", a najzwyklejszym i najprostszym na świecie zabiegiem psychologicznym? Zwracają uwagę na trzy różne typy kłamstw, po które może sięgnąć świadek zeznający.
"Anatomia kłamstwa" to poradnik, który DOKŁADNIE (ze szczegółami, przykładami i nawet odniesieniem do anatomii człowieka) opisze Wam jakie zachowania człowieka wskazują na to, że kłamie. Wypunktuje Wam dokładnie jego reakcje fizyczne i słowa/zdania, na które powinniście zwrócić uwagę, bo potencjalnie są dowodem na to, że delikwent coś ukrywa.
Bardzo ucieszyło mnie również to, że ci byli agenci CIA naprawdę mieli doświadczenie w terenie i nie rzucają słów na wiatr. Pamiętam do dzisiaj swoje zajęcia z socjologii na studiach, kiedy to dowiedziałam się, że założenie nogi na nogę i splecenie ramion oznacza, że zamykam się na rozmówcę. No dobra, ale co w momencie, jak jest mi zimno albo po prostu najzwyczajniej w świecie - wygodnie? Mam rozpleść wszystkie swoje kończyny i usiąść w niewygodnej dla siebie pozycji (przez co zaabsorbować swój mózg tą sytuacją), bo muszę pokazać, że się otwieram na drugiego człowieka? A figę! Dlatego autorzy kładą nacisk na to, żeby analizować dokładnie wszystkie zachowania człowieka i wyciągać z nich tyle, żeby stworzyć pewien wzór zwany "klastrem kłamliwych zachowań".
Oczywiście, trzeba pamiętać o tym, że nie jesteśmy w stanie w stu procentach zapanować nad reakcjami swojego ciała, dlatego nawet agenci CIA, którzy całe życie zajmują się wykrywaniem kłamstw, potrafią wpaść na pierwszym lepszym przesłuchaniu. Ja jednak nie wybieram się w przyszłości na posterunek zeznawać, bo morderstwa nie planuję, więc panowanie nad mikroekspresjami twarzy i doskonałość w każdym calu (których i tak nie osiągnę) nie będą mi potrzebne. Za to, po lekturze "Anatomii kłamstwa" wiem na co zwracać uwagę w szczerej rozmowie z innymi ludźmi i myślę, że teraz o wiele łatwiej będzie mi zdemaskować kłamstwo. Oraz, zgadliście, ujść z kłamstwem na sucho. "Bo to zła kobieta była!" :)
Polecam wszystkim, którzy lubią się dwa razy zastanowić, zanim obdarzą kogoś zaufaniem i tym, którzy sami mają coś na sumieniu ;)
Gdy tylko zobaczyłam "Anatomię kłamstwa", to po prostu wiedziałam, że powinna być moja. Co prawda autorzy polecają tę książkę osobom, które chcą WYTROPIĆ kłamstwo (i do tego też mi się przydała!), ale dlaczego nie można jej wykorzystać też po to, żeby trochę się podciągnąć w tej trudnej sztuce? Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem patologicznym kłamcą. Znacznie łatwiej jest...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wiem jak Wy, ale ja kocham rzeczy z drugiej ręki. Uwielbiam myszkować w szafce babci i wyciągać starą biżuterię, czy zakładać ubrania z jej młodości. Lubię second handy, bo można znaleźć w nich coś zupełnie wyjątkowego. Amanda Rosebloom, jedna z bohaterek "Butiku na Astor Place" kocha vintage jeszcze bardziej niż ja. Z miłości do mody z ubiegłych lat prowadzi w Nowym Jorku butik. Skupuje ubrania od różnych dostawców, ale też od pojedynczych osób, które chcą się pozbyć staroci zalegających im w mieszkaniu. I tak, pewnego dnia, Amanda znajduje się w mieszkaniu starej, prawie stuletniej kobiety, która chce sprzedać suknie z dawnych lat. Buszując po kufrach ze strojami Amanda natrafia na bardzo stary, tajemniczy dziennik. Pod wpływem impulsu zabiera go wraz ze swoimi zdobyczami ubraniowymi i czyta z wypiekami na twarzy. I tak właśnie poznajemy drugą bohaterkę tej książki, Olive Westcott. Olive mieszkała na Manhattanie w 1907 roku. W epoce, w której młodym damom jeszcze nie do końca wypadało pracować, mieć własne zdanie i podążać za marzeniami...
Książka "Butik na Astor Place" musiała być moja! Nowy Jork, styl vintage i historia kobiety żyjącej ponad 100 lat temu to wystarczające dla mnie powody, żeby natychmiast zatopić się w lekturę. Sięgając po tę książkę byłam pewna, że będzie to opowieść w połowie epistolarna, ale ku mojemu zdumieniu okazało się, że autorka zdecydowała się na poprowadzenie obydwu historii z punktu widzenia i Amandy i Olive. Ten zabieg był wyjątkowo udany, bo dzięki temu zyskaliśmy szansę na dogłębną analizę postaci - mogliśmy poznać jej opinie, dążenia, marzenia.
Amandę i Olive dzieli sto lat burzliwej historii, ale łączy o wiele więcej. Obie chcą być silnymi i niezależnymi kobietami. Chcą ciężko pracować, ale robić to, co kochają. Niestety, Amanda jest uzależniona od Jeffa, jej żonatego kochanka, który zasypuje ją prezentami i płaci za sklep, ale nie daje tego, czego ona najbardziej pragnie: dziecka i ślubu. Olive ceniła sobie luksusy, jakie zapewniał jej ojciec, ale wkrótce znajduje się w sytuacji, w której musi radzić sobie sama: bez referencji, bez pieniędzy, ale za to z wielką ambicją i nadzieją na lepszą przyszłość.
Obie bohaterki kocha się już od pierwszych stron. I chociaż czasem ma się ochotę potrząsnąć zaślepioną Amandą albo wyłożyć lekcję wychowania do życia w rodzinie Olive, to i tak w bardzo krótkim czasie zaczyna nam zależeć na tym, żeby w końcu znalazły szczęście. Amanda i Olive to dziewczyny, które potrafią sobie poradzić w trudnych sytuacjach życiowych. To naprawdę silne, twardo stąpające po ziemi kobiety, które nie boją się wyzwań.
Nowy Jork, jako tło wydarzeń "Butiku na Astor Place" zachwyca. Barwne opisy ulic, sklepów i domów towarowych przenoszą nas w magiczny świat 1907 i 2007 roku. Ja, jako miłośnik NY, byłam zachwycona i chłonęłam atmosferę miasta z każdą kolejną stroną. Chyba nie muszę mówić, jak bardzo zaostrzyłam sobie apetyt na wycieczkę do Ameryki?
Stephanie Lehmann napisała kawał niesamowitej historii. Dzięki niej o wiele lepiej poznałam historię, zwyczaje i prawa rządzące początkiem XX wieku. Tego nie przeczytacie w książce do historii w szkole, bo nigdy nie ma na to czasu! Z resztą, to co innego poznać suche fakty, a co innego żyć historią bohatera z innego wieku. Autorka za pomocą Olive opisała nam świat, który nie był tak łaskawy dla kobiet. W którym dalej istniały uprzedzenia dotyczące pozycji kobiety w społeczeństwie, czy jej seksualności. Świat, w który momentalnie wsiąkamy.
Bardzo podobała mi się waleczna natura Olive, która często narzekała na rzeczywistość, w której żyje. Ja sama nie potrafiłabym się chyba w niej odnaleźć:
„Kto wymyślił zasady postępowania dla mężczyzn i kobiet? Bóg? Ta sama niesprawiedliwa reguła sprawia, że mężczyźni mogą palić w restauracji, wynajmować pokoje w hotelach, nie narażając swojej reputacji na szwank, dostawać lepiej płatne prace i cieszyć się prawem głosu! Nie sądzę, żeby Bóg miał coś wspólnego z paleniem w restauracjach, raczej stoją za tym mężczyźni. Ustanowili takie zasady, bo są dla nich korzystne. Dlaczego mam zyć według reguł, które moim kosztem przynoszą korzyść ich twórcom?"
Po lekturze tych 467 stron mogę powiedzieć tylko jedno: Jestem zachwycona! Książka jest urocza i klimatyczna. Pozostawia tę nutkę niedosytu, którą ja, masochista książkowy, uwielbiam! Dalsze losy Amandy i Olive w pewnym momencie musimy dopisać sobie sami...
Nie wiem jak Wy, ale ja kocham rzeczy z drugiej ręki. Uwielbiam myszkować w szafce babci i wyciągać starą biżuterię, czy zakładać ubrania z jej młodości. Lubię second handy, bo można znaleźć w nich coś zupełnie wyjątkowego. Amanda Rosebloom, jedna z bohaterek "Butiku na Astor Place" kocha vintage jeszcze bardziej niż ja. Z miłości do mody z ubiegłych lat prowadzi w Nowym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zanim otrzymałam książkę, zdążyłam naczytać się bardzo negatywnych opinii. Tej pozycji zarzuca się, że niczego nowego nie wnosi, że Charlize zadziera nosa, że rzuca oczywistościami itd. Jeśli nie znam czyjegoś gustu, to do takich recenzji podchodzę sceptycznie, więc nie przejęłam się zbytnio, tylko rozpoczęłam lekturę.
Charlize zaczyna od opisu poszczególnych sylwetek. I tutaj dla wielu kłopotliwie zbudowanych dziewczyn nie wszystko będzie takie oczywiste... Autorka nie podaje dokładnych wymiarów, więc bazujemy na domysłach. Metodą prób i błędów da się jednak określić swoja sylwetkę.
Dalsze rozdziały traktują o poszczególnych częściach garderoby. Charlize opisuje tam każdy możliwy fason danej rzeczy, przybliża jej historię i radzi, która sylwetka w jakim fasonie będzie wyglądać najlepiej. Gotowe stylizacje z wykorzystaniem np. parki, czy białego t-shirtu są strzałem w dziesiątkę i bardzo dużym plusem całej książki. Jeśli nie będziemy miały pomysłu na strój, wystarczy otworzyć książkę na propozycji różnych zestawów i zainspirować się. A stylizacje są naprawdę różne - od prostych, po lekko fikuśne, więc każda dziewczyna znajdzie wśród nich coś dla siebie.
W tym dość obszernym tomie znajdziemy także słowo o dopasowywaniu okularów do kształtu twarzy, rozdział o torebkach (oraz o tym jak sprawdzać ich jakość!), dużo informacji o butach i biżuterii oraz kolejną rzecz, która jest dla mnie bardzo mocnym plusem książki - mały przewodnik po wszystkich typach materiałów. Chociaż Charlize dzieli je na: jedwabne, bawełniane, wełniane, sztuczne i syntetyczne, a ja uważam, że podział na naturalne, sztuczne i syntetyczne w zupełności wystarczy, to jest to jedyna rzecz, do której mogę się tu przyczepić. Każda dziewczyna, która wcześniej nie zwracała uwagi na to, z czego wykonane są jej ubrania, na pewno nauczy się wielu przydatnych informacji i będzie bardziej świadomie kupować tekstylia.
W książce nie zabrakło też wielu porad o tym, jak kompletować swoją garderobę i jak ją konserwować. Niestety, Karolina Gliniecka podsuwa nam też krótki rozdział o obowiązkowych klasykach, które każda z nas powinna posiadać. Ja jestem zagorzałą przeciwniczką takiego generalizowania. Każda z nas jest inna i dla każdej co innego będzie obowiązkowym elementem w szafie. Ja nie jestem fanką białych t-shirtów i koszul (z wyjątkiem tych flanelowych). Czuję się w nich źle i nie zakładam ich. Wobec czego nikt nie namówi mnie na ich kupno i nie udowodni mi, że ich potrzebuję. Świetnie daję sobie radę bez tych klasyków. Ten rozdział jest słaby niestety nie tylko ze względu na dobór klasyków, ale także na ich opis. Charlize Mystery pisze całą swoją książkę bardzo lekkim, dostępnym dla każdego językiem. Niestety w tym przypadku trochę przesadziła i krótkie opisy pod kolejnymi obowiązkowymi częściami garderoby brzmią jak żywcem wycięte z Bravo (przykład: Szpilki. Im droższe, tym bardziej niewygodne. Ale przecież nie o wygodę tu chodzi! Powinnaś mieć przynajmniej jedną parę.").
"Nie mam w co się ubrać" nie jest wybitnie odkrywczym poradnikiem, ale zawiera w sobie kilka naprawdę trafionych porad oraz masę, masę inspiracji na własne stylizacje. Jest to idealna pozycja dla tych, którzy dopiero zaczynają odkrywać swój styl i którzy nie traktują Charlize jako wyroczni, a jedynie jako blogerkę, która chce się z nami podzielić swoimi obserwacjami. Wtedy to od nas będzie zależało, czy zastosujemy się do nich, czy nadal będziemy ubierać się po swojemu.
To może być także dobry pomysł na prezent!
Zanim otrzymałam książkę, zdążyłam naczytać się bardzo negatywnych opinii. Tej pozycji zarzuca się, że niczego nowego nie wnosi, że Charlize zadziera nosa, że rzuca oczywistościami itd. Jeśli nie znam czyjegoś gustu, to do takich recenzji podchodzę sceptycznie, więc nie przejęłam się zbytnio, tylko rozpoczęłam lekturę.
Charlize zaczyna od opisu poszczególnych sylwetek. I...
Książka zaczyna się nadspodziewanie dobrze. Każdą kolejną stronę dosłownie połykałam z niemałą ekscytacją. Duży wpływ miał na to zapewne język. Nie czytałam wcześniej Rainbow Rowell, ale już wiem, jaka jest jej magia – autorka pisze lekko i nieskomplikowanie, więc książkę się dosłownie POŻERA.
Niestety, moim zdaniem Rainbow Rowell znacznie gorzej radzi sobie z kreowaniem bohaterów i sytuacji (przynajmniej w tym przypadku, bo innych jej dzieł jeszcze nie czytałam). Ja wiem, że nie każdy jest taki jak ja – śmiały i bezpośredni. Że można być zamkniętym w sobie, że można zakochiwać się szybciej i głębiej ode mnie. Jednak nieporadność Lincolna od połowy książki zaczęła mnie nieco irytować. Tak, jak jego uczucie – Lincoln pisze, że Beth jest inteligentna i dowcipna. Ja po przeczytaniu tych samych maili co on zdecydowanie nie nazwałabym tak tej dziewczyny. Maile Beth i Jennifer były bardzo infantylne i „wymuszone”, jakby bohaterki za wszelką cenę siliły się na beztroski ton wypowiedzi. Później coś zaczęło się zmieniać – w obecności prawdziwych problemów częściej pisały już w bardziej dorosły sposób. Na tyle, że nawet udało mi się w nich znaleźć taką małą cząstkę mnie i mojej przyjaciółki. Jednak to nadal nie wystarcza. „Załącznik” zdecydowanie pożałował mi ciekawych bohaterów.
Środek książki też jest dość słaby. W pewnej chwili nie wiedziałam już, jakie jest główne założenie tej lektury i do czego prowadzą kolejne wydarzenia. Koniec też niewiele nagradza. I tak mogłabym narzekać bez końca, gdyby nie fakt, że jakimś cudem „Załącznik” rozjaśnił mi te okropne, jesienne dni. Mimo, że nie zgadzałam się z wyborami bohaterów i że nie była to dla mnie wybitna lektura, to spędziłam miłe kilka godzin „w innym świecie”. Uroczym, nieskomplikowanym, słonecznym. I tego chyba właśnie potrzeba na takie brzydkie, szare dni. Prawda?
A poza tym "Załącznik" możecie teraz dorwać w Biedronce!
Książka zaczyna się nadspodziewanie dobrze. Każdą kolejną stronę dosłownie połykałam z niemałą ekscytacją. Duży wpływ miał na to zapewne język. Nie czytałam wcześniej Rainbow Rowell, ale już wiem, jaka jest jej magia – autorka pisze lekko i nieskomplikowanie, więc książkę się dosłownie POŻERA.
więcej Pokaż mimo toNiestety, moim zdaniem Rainbow Rowell znacznie gorzej radzi sobie z kreowaniem...