-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1179
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać421
Biblioteczka
2013-01-06
2012-06-23
2012-06-10
Kiedy moja siostra śpi to niezwykła książka. Porusza trudne tematy (stosunki w rodzinie, gdzie jedno z dzieci jest gwiazdą, a pozostałe – w jej cieniu, gdzie mimo zrozumienia i pozornej szczerości, wszyscy mają swoje sekrety), ale robi to lekko, w stylu, który sprawia, że trudno ją odłożyć, że chce się poznać kolejne strony.
Poznajemy rodzinę Snow – Robin (gwiazdę biegaczkę), Molly i Chrisa oraz ich rodziców. Książka zaczyna się w trudnym momencie – Robin (mając ok. 30 lat) przechodzi zawał serca. Dzieje się to podczas treningu – znajduje ją jakiś inny biegacz (amator), reanimuje, wzywa karetkę. Jednak nie wiadomo jak długo dziewczyna leżała – jest w śpiączce. Dla wszystkich jest to szok – młoda kobieta, wysportowana, pełna siły – i zawał? Jakim cudem? Dodatkowo trudny jest fakt, że akurat tego dnia Molly nie poszła z Robin na trening, więc się obwinia, a i matka – w rozpaczy – też rzuca w jej stronę oskarżenia.
Krok po kroku Molly odkrywa, że Robin miała wiele sekretów – w tym dotyczący jej stanu zdrowia. Odkrywa też, że siostra miała rację dzieląc się wątpliwościami co do niektórych przyjaciół Molly, choć sama Molly nie chciała jej słuchać.
Sekrety Robin, jej postanowienia, podejście rodziców do całej sytuacji, “dorastanie” Molly (w rzeczywistości – wzięcie odpowiedzialności za swoje decyzje) i problemy małżeńskie Chrisa – to wszystko tworzy tło do opowieści o relacjach rodzinnych. Barbara Delinsky tworzy coraz to nowe sytuacje krok po kroku kreśląc obraz rodziny w której wielu z nas może zobaczyć siebie. Równocześnie całość jest spójna – postacie nie pojawiają się znikąd, a kolejne działania poznanych osób, są logiczne.
Najbliższa w książce była mi Molly – raz, że jest jej “dużo”, ale też sama miałam w dzieciństwie siostrę gwiazdę (pianistkę), więc dobrze znam uczucia, jakimi targana była Molly. I chyba dlatego byłam wręcz zaskoczona, jak dobrze ta postać jest przemyślana, jak jej odczucia z przeszłości są bliskie moim.
Kiedy moja siostra śpi to książka na pewno warta przeczytania. I lepiej nie zabierać się za nią w poniedziałek, bo może się okazać, że skończycie ją w środku nocy albo nad ranem…
(http://swiatksiazek.wordpress.com/2012/06/23/kiedy-moja-siostra-spi-barbara-delinsky/)
Kiedy moja siostra śpi to niezwykła książka. Porusza trudne tematy (stosunki w rodzinie, gdzie jedno z dzieci jest gwiazdą, a pozostałe – w jej cieniu, gdzie mimo zrozumienia i pozornej szczerości, wszyscy mają swoje sekrety), ale robi to lekko, w stylu, który sprawia, że trudno ją odłożyć, że chce się poznać kolejne strony.
Poznajemy rodzinę Snow – Robin (gwiazdę...
O niewielu książkach na moim blogu piszę źle. Wynika to z mojego podejścia, o którym już kiedyś pisałam – jak książka mi się nie podoba, szkoda mi na nią czasu – nie czytam. Za jakiś czas jest druga szansa, ale jeśli nadal mnie nie pociąga/odrzuca/nudzi – odkładam i nie wracam. Dom kobiet Lynn Freed to dziwna książka, niespójna i przepełniona szaleństwem. Ale do końca wierzyłam, że znajdzie się jakieś sensowne wytłumaczenie, a sama książka jest niedługa, więc postanowiłam dokończyć…
Dom kobiet to opowieść o kilku różnych kobietach. Głównymi bohaterkami są Natalia (matka, niespełniona śpiewaczka operowa, doświadczona obozem koncentracyjnym w trakcie wojny) i Theodora (córka, nastolatka). Obok nich pojawiają się także inne, jak Maude (stosunkowo najnormalniejsza postać w książce, służąca), Vi (także śpiewaczka, zrujnowana przez męża hazardzistę), niewidoma kobieta i kilka innych.
Długo sądziłam, że to książka o szaleństwie matki i zaborczej miłości do córki. Biorąc pod uwagę obóz i samotność – szaleństwo nie jest bezpodstawne. Miłość do córki i nienawiść do mężczyzn wypaczają jej stosunek do świata, a także dziwacznie kształtują Theodorę. Niemniej jednak nagromadzenie różnych wątków, przy równoczesnym zaplątaniu tego na zasadzie jakiejś telenoweli (przemieszanie dzieci, żon, kuzynów, kochanków, przy równoczesnej wewnętrznej akceptacji dla całości…) sprawia, że całość jest zupełnie niewiarygodna. Rozumiem, że szaleństwo matki przenosi się na córkę, ale z drugiej strony jej podejście do świata jest co najmniej dziwne, a podejmowane decyzje – niczym nieuzasadnione – gdyby w ten sam, choćby dziwny, sposób traktowała wszystkich mężczyzn – byłoby to klarowne. Ale Thea ma różne podejście do męża, a różne do innego, przypadkowego mężczyzny.
Zastanawiam się jakie było założenie Autorki – książka o szaleństwie, które poprzez swoje działania matka przekazuje córce? Jeśli tak, to jest to całkiem przyzwoity szkic, acz do dopracowania. A może totalnie zepsute życie bogatych (i białych – niekoniecznie jako jedna grupa) w Afryce, w II połowie XX wieku? Chyba nie, choć sporo tu takich kwestii. A może coś jeszcze innego, czego nie wykryłam?
Ogólnie – nie polecam. Jest wiele innych książek o tajemnicach i szaleństwie, które wciągają, czasem przerażają, czasem budzą wzruszenie, bądź żal, ale są wewnętrznie spójne i przemyślane. Niestety, Dom kobiet taki nie jest, a w pewnym momencie bohaterki – miast współczucia, zaczynają drażnić.
(http://swiatksiazek.wordpress.com/2012/06/15/dom-kobiet-lynn-freed/)
O niewielu książkach na moim blogu piszę źle. Wynika to z mojego podejścia, o którym już kiedyś pisałam – jak książka mi się nie podoba, szkoda mi na nią czasu – nie czytam. Za jakiś czas jest druga szansa, ale jeśli nadal mnie nie pociąga/odrzuca/nudzi – odkładam i nie wracam. Dom kobiet Lynn Freed to dziwna książka, niespójna i przepełniona szaleństwem. Ale do końca...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-02-25
Lubię książki Lauren Weisberg. Diabeł mnie bawił, choć akurat sytuacja była mi niezwykle bliska (miałam szefa, który dobrze porozumiałby się z tamtą szefową), Portier mnie trochę zirytował podejściem do PR, ale jako powieść czytało się go świetnie. W grudniu trafiłam na promocję na “Ostatnią noc w Chateau Marmont”, więc kliknęłam i trafiła do mnie. Traf chciał, że przeczytałam go w tym tygodniu dopiero (zaczęłam Księżniczkę z lodu, ale jakoś w międzyczasie tak wyszło ;) ).
Ostatnia noc to opowieść o nagłej sławie i bogactwie, spadającej na młode małżeństwo – zupełnie do tego nieprzygotowane. Zawrotna szybkość zmian, ludzie, których nie potrafili w odpowiedni sposób sprawdzić i zweryfikować, radość z osiągnięć, stan bycia “pijanym sukcesem” – to wszystko sprawiło, że z dnia na dzień zostali wrzuceni w zupełnie inną rzeczywistość, nie mając czasu na poukładanie priorytetów, na uzgodnienie oczekiwań i akceptację.
W wielu recenzjach powtarzało się, że główna bohaterka, Brooke, jest strasznie irytująca. Może jestem dziwna, ale… wcale mnie nie irytowała. Jest może trochę naiwna, ale podejrzewam, że wcale bym sobie lepiej nie poradziła w zupełnie nowym środowisku – pełnym gwiazd, stylistek, menadżerów, sukien za dziesiątki tysięcy dolarów i biżuterii wartej tak wiele, że tylko się ją wypożycza. Zastanawiam się, czy irytacja nie brała się stąd, że Brooke chciała mieć choć trochę męża dla siebie, a przecież z dnia na dzień stała się bogata, jej mąż był sławny, a ona mogła rzucić pracę. Jak ciężko jest żyć pozornie razem, a jednak na odległość, rozumieją osoby, które same przeszły takie etapy w związku. Gdy jest się z kimś, a w rzeczywistości osobno – telefony (szczególnie w sytuacji różnicy czasowej), czy maile to nie to samo co codzienna rozmowa, co przytulenie się na dzień dobry i na dobranoc. To sytuacja, w której ciężko jest się odnaleźć, a na dłuższą metę to wyniszczające. I według mnie w tym zakresie Brooke jest niezwykle wiarygodna – przechodzi przez bunt, opór, zwątpienie. Walczy, tłumaczy, próbuje, miota się między swoją pracą, a możliwością towarzyszenia mężowi. Nie do końca się jej udaje i wcale mnie to nie dziwi – szczególnie w świecie tabloidów, internetu i wszechobecnych paparazzich – nie tylko tych z wielkimi obiektywami, ale i tych z komórkami…
Jeśli miałabym coś zmienić w tej książce to Nolę. Jest dobrą przyjaciółką, ale momentami jej poziom zrozumienia sytuacji sprawia, że nie jestem pewna, czy one się na pewno przyjaźnią. Żyje jakby w innej rzeczywistości – niby wie, że Brooke nie ma zbyt wiele pieniędzy, że pracuje na trzech etatach, ale z drugiej strony zabiera ją na zakupy do sklepów, gdzie bielizna kosztuje fortunę. Ale to postać drugoplanowa, można machnąć ręką.
Oczywiście nie jest to literatura wysokich lotów, ale Weisberger takowej nie pisze – to lekka powieść, napisana dość sprawnie i strawnym językiem. Można oczywiście się “czepiać”, że zbyt małe jest osadzenie w realiach Nowego Yorku, ale z drugiej strony dzięki temu ta sytuacja mogłaby się rozgrywać w każdym innym mieście, a zmieniający się świat nie niszczy całości.
Ogólnie – polecam na urlop lub na weekend – mimo grubości, całość czyta się dość szybko. Druk jest duży i z dużą ilością tzw. światła, więc strony szybko umykają z prawej strony na lewą :)
Lubię książki Lauren Weisberg. Diabeł mnie bawił, choć akurat sytuacja była mi niezwykle bliska (miałam szefa, który dobrze porozumiałby się z tamtą szefową), Portier mnie trochę zirytował podejściem do PR, ale jako powieść czytało się go świetnie. W grudniu trafiłam na promocję na “Ostatnią noc w Chateau Marmont”, więc kliknęłam i trafiła do mnie. Traf chciał, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zacznę od tego, że zupełnie nie rozumiem tytułu. Wiem, że wydawnictwo (PRowo, a nawet marketingowo, bo jakżeby inaczej) chciało wykorzystać zachwyt Diabłem, co ubierał się u Prady, ale wyszło średnio. Bo portierzy, ani selektorzy klubowi nie ubierają się tu u Prady, Gabbany, czy Chanel. A angielski tytuł (w tłumaczeniu – Wszyscy, których warto znać) jest znacznie bliższy treści książki.
Portiera chciałam przeczytać właśnie dlatego, że Diabeł mi się podobał (skąd inąd mam jakieś szczęście do tych książek – czytając Diabła miałam szefa wcale niewiele różniącego się od Anny, tyle, że wcale nie był taką trampoliną dla swoich pracowników, jaką ona bywała). Czytając Portiera – jestem PRówką (od wielu zresztą lat).
Niestety, czytając całość poczułam to samo ukłucie, co czytając wiele wypowiedzi o swoim zawodzie w gazetach. I nie pomyliłam się – świadczy o tym choćby wpis Kalio, która po przeczytaniu tej książki zrozumiała, że firmy PR są właściwie tylko po to, by organizować przyjęcia i bywać w świetle fleszy, żeby to opisywały gazety. A to zupełnie nie tak.
Firma (Kelly & Co.), opisana w tej książce, to raczej firma eventowa, a nie PRowa. Czyli właśnie firma zajmująca się przyjęciami, pokazami, festynami, itp. Czasem kontaktują się z mediami, tak samo jak i firma PRowa czasem robi eventy. Ale nasza praca wcale nie wygląda tak na co dzień, a nawet jest bardzo od niej odległa… :(
Wracając do książki – czyta się ją nieźle – to świetne czytadełko urlopowe. Sprawny język, trochę marek, trochę modnych klubów, a w tym wszystkim lekko zakręcona, troszkę zagubiona dziewczyna, która w końcu odnajduje “właściwą drogę” i wielką miłość wśród “normalnych” ludzi. Dość sprawna akcja, przewidywalna, ale nie nudna, całość zbudowana sensownie, choć i trochę naiwnie.
I pewnie gdyby nie kiepska robota, jaką robi PRowcom (szczególnie w krajach, gdzie ten zawód raczkuje i wiele osób nie ma pojęcia czym się zajmują “ludzie od PR”, a takim jest także Polska), polecałabym ją każdej dziewczynie, która ma ochotę na odpoczynek z książką lekką, łatwą i przyjemną… Ale ze względu na własny zawód – nie potrafię tego zrobić z czystym sumieniem.
Skąd inąd muszę chyba poszukać jak tę książkę oceniają amerykańscy PRowcy – im raczej żadnej krzywdy nie robi (w Stanach ten zawód istnieje od dawna, więc ma swoją ugruntowaną pozycję), ale i tak jestem ciekawa, czy w ogóle ją zauważyli ;)
(http://swiatksiazek.wordpress.com/2009/08/02/portier-nosi-garnitur-od-gabbany-lauren-weisberger/)
Zacznę od tego, że zupełnie nie rozumiem tytułu. Wiem, że wydawnictwo (PRowo, a nawet marketingowo, bo jakżeby inaczej) chciało wykorzystać zachwyt Diabłem, co ubierał się u Prady, ale wyszło średnio. Bo portierzy, ani selektorzy klubowi nie ubierają się tu u Prady, Gabbany, czy Chanel. A angielski tytuł (w tłumaczeniu – Wszyscy, których warto znać) jest znacznie bliższy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-05-30
Słodkie pieczone kasztany Aleksandry Seghi chciałam kupić zaraz jak się pojawiły. Jednak nim zdążyłam kliknąć, dzięki Maniczytania (Twórczyni kulinarnego wyzwania), trafił do mnie egzemplarz recenzyjny od Świata Książki :)
To niezwykła książka – nie dlatego, że Autorka żyje w Toskanii od wielu lat, ani dlatego, że ma poczucie humoru, ale dlatego, że to połączenie przewodnika, pamiętnika i książki kucharskiej. Nie powieść z kuchnią w tle, ani przewodnik z wtrąceniami, ale właśnie takie trzy w jednym. I bardzo żałuję, że nie miałam jej rok temu, gdy sama powędrowałam do Toskanii :) (co prawda nie trafiłam do Pistoi, ale do Florencji, Lucci i kilku innych miejsc – jak najbardziej tak) – pewnie skosztowałabym jeszcze więcej potraw i może trafiła w więcej miejsc? :)
Toskania, jak i południe Francji, ma niezwykłą atmosferę (choć nie będę kryć, że na razie bardziej urzekła mnie Umbria, ale to chyba kwestia atmosfery bliższej tej francuskiej, która wiele lat temu mnie urzekła). Tworzą ją niewątpliwie widoki i zapachy, ale przede wszystkim ludzie i kuchnia. Chleb, pomidory, makaron i oliwa smakują tam niezwykle i jakoś niesamowicie spójnie, na każdym kroku (choć i słono mocno, co mnie zaskoczyło). I te właśnie składniki przewijają się przez całą książkę, oddając atmosferę poszczególnych miejsc.
Bardzo mi się podobały opisy tradycji, targów i zwyczajów, wyjaśnienie pewnych różnic kulturowych (jak choćby obchody Dnia Kobiet, czy Wielkanocy). To kwestie ściśle związane z tamtejszym życiem, pokazujące mieszkańców jako niezwykle aktywnych i zaangażowanych, a przy okazji – wyjaśniające zachowania tamtejszych mieszkańców, ich podejścia do poszczególnych aspektów życia i samych siebie. To także część będąca wskazówką kiedy i gdzie warto zajrzeć.
Atutem Słodkich pieczonych kasztanów jest zdrowe, nieprzesłodzone podejście do życia i samej Toskanii, jakie nierzadko można odnaleźć w poświęconych tej krainie książkach. Znajdziemy tu wiele zachwytów, ale i kwestie drobnych rozczarowań, lekkich szpilek i przytyków. To pokazanie Toskanii od kuchni w pełnym tego słowa znaczeniu.
To czego mi brakło, to index przepisów – jest ich bardzo wiele, a brak spisu powoduje, że próbując odnaleźć ten jeden, określony, muszę przekartkować całą książkę. Druga kwestia to czasem lekko urywane wątki – w niektórych rozdziałach pojawiają się na chwilę, by zniknąć bezpowrotnie. Nie rozwala to jednak książki, raczej zostawia pewien niedosyt.
Na koniec – rewelacyjnym uzupełnieniem całości są przepiękne zdjęcia. Szczególnie te pokazujące potrawy – nie powstydziłaby się ich żadna książka kucharska :)
(recenzja opublikowana na blogu - http://swiatksiazek.wordpress.com/2012/06/14/slodkie-pieczone-kasztany-aleksandra-seghi/)
Słodkie pieczone kasztany Aleksandry Seghi chciałam kupić zaraz jak się pojawiły. Jednak nim zdążyłam kliknąć, dzięki Maniczytania (Twórczyni kulinarnego wyzwania), trafił do mnie egzemplarz recenzyjny od Świata Książki :)
To niezwykła książka – nie dlatego, że Autorka żyje w Toskanii od wielu lat, ani dlatego, że ma poczucie humoru, ale dlatego, że to połączenie...
Po Cień wiatru sięgnęłam późno, ale po takiej ilości peanów, jaki na jej temat były, stwierdziłam – sprawdzę i ja :)
Nie, nie przyłączę się do chóru głosów, które mówią, że nigdy nie przeczytały lepszej książki, ani że to cud pisarstwa, ani że po tej książce żadna inna nie jest godna przeczytania (ta opinia mnie lekko zszokowała – czy może istnieć książka, która zabije we mnie na długi czas chęć przeczytania innych?).
Niemniej – tę książkę warto przeczytać. Przede wszystkim warto ją przeczytać dla jednej, rewelacyjnej postaci – Fermina. To postać niezwykle barwna, rysowana rzadko spotykaną kreską. Postać, która bawi, zaskakuje, a nawet momentami poucza – ale w ten przyjazny, uśmiechnięty sposób, jaki akceptujemy automatycznie, bezproblemowo. Fermin to człowiek-dusza, któy równocześnie wystarczająco dużo w swoim życiu widział i przeszedł, by umieć się dzielić nie czekając na zwrot i umieć odejść, gdy nadejdzie taka potrzeba. To postać, której tworzenia wielu innych autorów mogłoby się uczyć od Zafona. Niestety, szkoda, że to jedyna taka postać.
Druga rzecz, za którą polubiłam Cień jest Cmentarz Zapomnianych Książek. Chciałabym, by taki Cmentarz naprawdę istniał. Miejsce, gdzie można znaleźć każdą książkę, która gdzieś, kiedyś żyła, ale dziś “zasnęła”, z szansą na ponowne życie. Swego rodzaju namiastką takiej instytucji jest dla mnie Jagiellonka, w której lądują wszystkie wydane w Polsce książki. Szkoda tylko, że wiele z nich jest tylko w archiwum, bez dostępu dla czytelników…
Cień wiatru to książka pisana lekkim, dość przyjemnym stylem. Chyba dzięki temu dość łatwo brnie się przez ulice Barcelony, choć mnogie opisy bram, uliczek i zaułków mogą zmęczyć i wprowadzić lekki chaos, poczucie zagubienia. Natomiast to co w pewnym momencie zaczęło mnie drażnić, to sztuczne splatanie wątków. Wszyscy wszystkich znają dziś i kiedyś, wszyscy się do czegoś i kogoś odnoszą, o kimś myślą. Na dodatek dwie historie, niemal identyczne. Ja wiem, że historia lubi się powtarzać i zataczać koła, ale chyba nie musi tego robić odbitką z tego samego negatywu?
Na koniec wtręt “zawodowy” – czytając opisy zachwytów nad książkami Caraxa, zastanawiałam się jak to możliwe, że tak rewelacyjny pisarz się nie wybił. I po raz kolejny doszłam do wniosku, że to nieprawda, że prawdziwe złoto nie potrzebuje reklamy (bądź promocji). Dziś pewnie Julian miałby ciut większe szanse, bo może ktoś zachwycony napisałby o nim w Internecie i tak stałby się gwiazdą. Ale bez tego i bez pomocy wydawnictwa – nie miał szans, choć talent niewątpliwie był.
Opublikowane na http://swiatksiazek.wordpress.com
Po Cień wiatru sięgnęłam późno, ale po takiej ilości peanów, jaki na jej temat były, stwierdziłam – sprawdzę i ja :)
Nie, nie przyłączę się do chóru głosów, które mówią, że nigdy nie przeczytały lepszej książki, ani że to cud pisarstwa, ani że po tej książce żadna inna nie jest godna przeczytania (ta opinia mnie lekko zszokowała – czy może istnieć książka, która zabije we...
Szepty to pierwsza książka przeczytana przeze mnie w 2013 roku :) Spokojna, dość ciepła, warta przeczytania, choć bez wybitnej rewelacji.
Książka Ireny Matuszkiewicz ma bardzo zachęcający opis – to “szu szu szu” pomiędzy ludźmi i “szu szu szu” do komórki rozbawiło mnie i wzbudziło ciekawość. W samej książce szeptów nie jest tak wiele, ale nie robi to aż takiej różnicy.
Główna bohaterka to Funia, czyli Felicja. Starsza pani (80 lat!), ale żwawa, ciekawa świata i aktywna (uczy się angielskiego, chodzi na wykłady na Uniwersytecie Trzeciego Wieku, pisze wspomnienia, a nawet dość aktywnie korzysta z internetu). Ma swoją grupę dobrych koleżanek, z którymi co tydzień (co najmniej) się spotyka. Tam jest sobą, prowadzi aktywne życie. W domu (mieszka z blisko 60-letnią córką, jej mężem i 30-letnią wnuczką) wydaje się być trochę zepchnięta na margines. Wciąż słyszy, że tego, czy tamtego ma nie robić, że ma się oszczędzać, że musi pamiętać o swoim wieku…
Książka ma dość specyficzną, ale ciekawą budowę. Kojarzy mi się z cebulą – kolejne części coraz głębiej odkrywają Funię i jej stosunki z bliskimi. Najpierw poznajemy Felicję taką, jaką sama siebie widzi, potem widzimy coraz więcej aspektów postrzeganych przez jej otoczenie.
Podejrzewam, że wielu Czytelników może znaleźć Funię w swoim otoczeniu. Starsza pani twierdząca, że jej życie było ciężkie, trudne, dramatyczne, że niewiele w życiu dobrego ją spotkało, że zięć nastawia córkę przeciw niej, że czuje się niepotrzebna, że odsunięto ją na boczny tor, itd. I nim ocenicie szybko Danielę (córkę), pomyślcie najpierw o tych paniach z otoczenia. I poczekajcie z ocenami do końca, do ostatniej niemal strony. Bo jeśli dwie osoby różnie pamiętają te same wydarzenia, to… może każda z nich ma swoją prawdę?…
Niezależnie od oceny książki, na pewno należy jej przyznać, że nie jest przesłodzona. Początkowo trochę tego się bałam – że znajdę w niej super babcię, którą przygarnęła z poczucia obowiązku córka, ale jest z tego powodu nieszczęśliwa i unieszczęśliwia innych. Tymczasem książka pokazuje wcale nieprzesłodzony, ale i niełatwy obraz związany z postrzeganiem siebie, z konfliktem pokoleń i wyborami, które mają swoje konsekwencje czasem i 40-5o lat później.
Akcja książki toczy się generalnie na Kujawach (Włocławek, Aleksandrów), ale wspomnieniami bohaterowie wracają m.in. do Wrocławia, Białkowa koło Cybinki i ogólnie Polesia. Co ciekawe to właśnie z Cybinki została zapożyczona nazwa grupy starszych przyjaźniących się pań – Alebabki.
Szepty to pierwsza książka przeczytana przeze mnie w 2013 roku :) Spokojna, dość ciepła, warta przeczytania, choć bez wybitnej rewelacji.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKsiążka Ireny Matuszkiewicz ma bardzo zachęcający opis – to “szu szu szu” pomiędzy ludźmi i “szu szu szu” do komórki rozbawiło mnie i wzbudziło ciekawość. W samej książce szeptów nie jest tak wiele, ale nie robi to aż takiej...