-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać272
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać7
-
Artykuły„Nie chciałam, by wydano mnie za wcześnie”: rozmowa z Jagą Moder, autorką „Sądnego dnia”Sonia Miniewicz1
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2011-11-26
Zapraszam tu: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje/326/tomek-i-goraczka-zlota
Zapraszam tu: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje/326/tomek-i-goraczka-zlota
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-10
2015-02-14
2011-11-14
Miałam pewne obawy sięgając po tę książkę. Dotyczyły one wpływu nagrody Nobla, otrzymanej przez Llosę w ubiegłym roku na "ponoblowską" twórczość autora. Nie wiedzieć czemu, szykowałam się na coś komercyjno-masowego, populistycznego, na produkt wysoce homogenizowany. Po przeczytaniu "Marzenia Celta" stwierdzam z czystym sumieniem - Llosa wielkim pisarzem jest; obronił Nobla w pięknym, mistrzowskim stylu. Przypieczętował go powieścią mądrą, głęboką, napisaną z wielkim rozmachem, bardzo ambitną, a jednocześnie z dobrymi, poczciwymi llosowskimi akcentami.
Przyznam szczerze, nie wiem od czego zacząć tę recenzję... "Marzenie Celta" po prostu trzeba przeczytać, by w pełni docenić jego głębię i przekaz. By znaleźć się na przełomie wieków XIX i XX; by pokłuć oczy swojej duszy i wyobraźni obrazami ofiar szalejącego ówcześnie kolonializmu i jego bestialskich nadużyć; by przemierzyć z Rogerem Casementem dziewicze dżungle Amazonii i Konga; by zastanowić się raz jeszcze nad istotą człowieczeństwa i najskrytszymi sekretami ludzkiej duszy. Trzeba je przeczytać, by przekonać się na własne oczy, jak wielkiego natchnienia może dostarczyć nobel; jak wysoko stawia się potem sobie poprzeczkę i jak ambitnym zadaniom można sprostać. Trzeba je przeczytać, by móc powiedzieć, że zna się dzieło na miarę Nobla.
Roger Casement, tytułowy Celt, to postać historyczna. Postać o tyle ciekawa, o ile kontrowersyjna; złożona ze sprzeczności, posądzana o perwersyjne skłonności, obudowana pełną niedomówień i luk skłaniających do snucia domysłów, legendą. Roger to zarazem humanista i pełen wrażliwości na innych ludzi syn rozumu i oświecenia, jak i oddany bez reszty i po grób swym marzeniom i ideom romantyk. To rzecznik humanitaryzmu, etyki i moralności; dyplomata i państwowy urzędnik, a zarazem uznany za zdrajcę i posądzany o pedofilię skazaniec. Prawda na temat jego osoby nigdy jednak nie ujrzy już światła dziennego - pokrył ją zbyt grubą warstwą historyczny kurz zapomnienia, przemilczeń i przekłamań. Cień Casementa już nigdy nie przyoblecze się w właściwy mu odcień szarości. Llosa stworzył mu więc obfitującą w możliwie najpełniejszą gamę odcieni czerni i bieli, twórczą biografię, pokusił się o własną interpretację jego czynów i motywów, które na nie wpłynęły. A wszystko to z szelmowskim uśmiechem człowieka znającego życie i ludzi, zdolnego zaakceptować ludzkie słabości i grzeszki. Noblista Casementa nie rehabilituje, nie sądzi... on po prostu wskrzesza jego legendę.
W "Marzeniu Celta" Llosa stawia czytelnikowi filozoficzne pytanie - "unde malum?". "Skąd zło?". A w zasadzie stwierdzić można, że powtarza owe pytanie po swym mistrzu, Josephie Conradzie, którego zresztą czyni jednym z bohaterów powieści (Casement poznaje w Kongu Józefa Korzeniowskiego, trzynaście lat później czyta "Jądro ciemności" Josepha Conrada. Obaj mieli głowy pełne młodzieńczych ideałów, którymi się wymieniali podczas długich rozmów pod palącym, afrykańskim słońcem, ich obu Afryka nauczyła życia, obu pozbawiła złudzeń). Llosa uzupełnia kronikę cierpień ludzkości o wydarzenia z Amazonii podczas "epoki kauczuku", dodaje również przelaną podczas powstania wielkanocnego krew irlandzkich bojowników o niepodległość. Casement poszukuje odpowiedzi na nie w czasie swej dwudziestoletniej bytności w kolonizowanym Kongo oraz niespełna rocznego pobytu w Amazonii, gdzie pełni funkcję dyplomaty i konsula brytyjskiego. W czasie swych podróży widzi ludzkie okrucieństwo posunięte do granic wyobraźni, widzi szał zadawania bólu, rozmiłowanie w wymyślnych i wyrafinowanych torturach; ogląda zezwierzęcenie białego człowieka, który swą protekcje nad rdzennymi mieszkańcami kolonii wykorzystuje by pastwić się nad nimi.
Zamykał oczy, a w zawrotnym wirze pojawiały się i znikały hebanowe ciała z wężykami czerwonawych blizn przecinających ich plecy, pośladki i nogi, kikuty obciętych ramion dzieci i starców, twarze wychudłe, podobne do trupich, jakby odpłynęło z nich życie, pozbawione tłuszczu i mięśni, powleczone tylko skórą, jakby pozostała im zaledwie czaszka oraz ten wyraz czy zastygły grymas wyrażający nie tyle ból, ile bezkresne zdumienie tym, co się dzieje. I stale to samo, te same fakty powtarzały się we wszystkich wioskach i wioseczkach (...).*
Kongo i Amazonia odkryły przed Casementem rąbka tajemnicy na temat zła tkwiącego w ludzkich duszach i umysłach. Dzieci kultury i cywilizacji, dzieci Europy zmieniały się w żądne krwi i zadawania cierpień bestie. Wypalanie znaku CA (skrót od nazwy firmy kauczukowego potentata), pal, dyby, spuszczanie z wysokości, miażdżenie genitaliów, powieszenie, zastrzelenie, utopienie w rzece, obcięcie kończyn czy oczu i uszu, zakuwanie w dyby, podpalenie, strzelanie do Indian jak do żywych tarcz - to tylko garść spośród rozlicznych metod uskutecznianych przez białych, aby wymusić na krajanach ślepe posłuszeństwo i zmobilizować do jeszcze cięższej pracy przy dostawach kauczuku.
Jeśli nauczyłem się czegoś w Kongu, to tego, że nie ma gorszej i bardziej krwiożerczej bestii, niż istota ludzka.**
Zamiast siać wśród rdzennych mieszkańców chrześcijaństwo, postęp, technikę i krzewić cywilizacje, jak pierwotnie usprawiedliwiali swe kolonizacyjne działania, sami uwsteczniali się i dawali prym najdzikszym instynktom.
Choć tak odległe od siebie (...) Kongo i Amazonię łączyła pępowina. Horror powtarzał się z nieznacznymi wariacjami, wywołany żądzą zysku, grzechem pierworodnym towarzyszącym gatunkowi ludzkiemu od jego zarania, tajnym inspiratorem niezliczonych bezeceństw. A może chodziło o coś innego? Czyżby diabeł wygrał już swoją odwieczną walkę?***
Obserwując niedolę rdzennych mieszkańców Afryki czy Amazonii Casement zauważył w niej analogię do losów swojej ojczyzny, Irlandii, zniewolonej przez brytyjską potęgę. Irlandczycy również zostali skolonizowani przez Anglię, ich również Anglia wykorzystywała. Efektem owych przemyśleń była teza o konieczności zbrojnego przeciwstawienia się brytyjskiemu ciemiężcy, jako jedyna skuteczna droga ku wolności. Myśli te, zaprzątając Casementowi głowę, uczyniły zeń iście romantycznego i tragicznego bohatera, wyznawcę mesjanizmu, spiskowca i zdrajcę kraju, na łonie którego się wychował na rzecz wolnej Irlandii - jego marzenia. Marzenia Celta.
Casementa poznajemy, gdy czeka w celi na wyrok, a w zasadzie na potencjalne ułaskawienie. Świat zdaje się wówczas zapominać o jego zacnych czynach i olbrzymich zasługach w dziedzinie respektowania praw człowieka; sir Roger jest szykanowany i zniesławiony za sprawą odnalezionych przez Scotland Yard sekretnych dzienników, w których opisywał swe perwersyjne erotyczne poczynania i śmiałe lubieżne wizje. Równolegle autor wprowadza nas, poprzez skonstruowane naprzemiennie rozdziały, pozwalające śledzić losy bohatera właściwie od jego narodzin w tajniki życia Casementa; ukazuje jego troski, marzenia, przemyślenia. Odziera go przed czytelnikiem z tajemnic, obnaża kierujące nim motywacje, wskazuje skutki, a potem powoli, słowo po słowie, rekonstruuje ich przyczyny. Konstrukcja taka prowokuje do przemyślenia, jak złożoną i nieodgadnioną istotą jest człowiek; unaocznia nam również, jak często ludzkie postępki wymykają się jednoznacznej, obiektywnej ocenie. Że nie wspomnę już o tym, jak wspaniale i pasjonująco czyta się takie "powoli odkrywane karty".
Oprócz wnikliwej analizy ludzkiej psychiki i poruszenia problematyki nieprzejrzanych otchłani ludzkiej osobowości Llosa porusza w swej powieści również motyw kondycji ludzkiej na świecie. Jego Casement to gorący patriota, który zanim zapragnął zawalczyć o swój kraj był wiecznym wędrowcem, bezustannym tułaczem po morzach i lądach, niezwiązanym z jakimkolwiek miejscem na ziemi. Wszystko na świecie jest ulotne: zaszczyty, przyjaźnie, szczęście; jednego dnia Roger pławił się w pochwałach i odbierał zaszczytne tytuły, następnego natomiast oczekiwał w ciemnej celi o chlebie i wodzie na egzekucję. Nawet po jego śmierci doczesne szczątki Casementa przebyły długą drogę nim spoczęły w ziemi ojczystej. Llosa tak podsumowuje ów trop:
[Casement] Nie czuł się nigdy przywiązany do jednego miejsca, bo taka była kondycja człowieka: przechodnia, wygnańca na tym padole łez, na tym etapie drogi, którą po śmierci mężczyźni i kobiety powrócą do zagrody, do źródła, gdzie będą żyć przez całą wieczność.****
"Marzenie Celta" to dzieło wybitne, dzieło na miarę Nobla. Z mojej strony - owacje na stojąco.
*s. 89.
**s. 93.
***s. 151.
****s. 354.
Miałam pewne obawy sięgając po tę książkę. Dotyczyły one wpływu nagrody Nobla, otrzymanej przez Llosę w ubiegłym roku na "ponoblowską" twórczość autora. Nie wiedzieć czemu, szykowałam się na coś komercyjno-masowego, populistycznego, na produkt wysoce homogenizowany. Po przeczytaniu "Marzenia Celta" stwierdzam z czystym sumieniem - Llosa wielkim pisarzem jest; obronił Nobla...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-26
2010-04-12
2013-11-11
2011-01-30
Tochman przywalił mnie tą książką jakby ważyła tonę, a ma zaledwie 150 stron... O ludobójstwie w Rwandzie trochę się już naczytałam, film obejrzałam, ale reportaż polskiego twórcy spowodował, iż jestem w wielkim szoku; mam w głowie nowe połączenia, ale nie są to synapsy neuronów, a jelita ofiar. Litery układające się w słowa niejednokrotnie raniły oczy niczym ostrze maczety, a emocje zawarte między nimi potrząsały mną z niewiarygodną siłą, namacalnie niemal łapiąc za ramiona.
Obawiałam się, że reportaż ten będzie czytaniem już czytanego, przybranego jedynie w nową oprawę. Ale nie, nic podobnego. Tochman naprawę po coś do tej Rwandy jeździł, stawiał odkrywcze pytania, naświetlał problem z niedotykanej dotąd strony. Drążył nie dając się zbyć. Starał się zachować reporterski obiektywizm, ale nie wahał się wyciągnąć palec i stwierdzić: "To ty jesteś winny". Zamiast silić się jedynie na odkrywanie warstw ziemi z ofiar 1994 roku w poszukiwaniu nie wiadomo właściwie komu do czego potrzebnej prawdy, Tochman zdziera maskę obłudy jaką obwarował się wobec nich świat.
Co mi się jeszcze w tej książce podobało? Zdecydowanie gra z czytelnikiem. Z czytelnikiem i sobą samym. Autor stawia pytanie: Po co ja o tym piszę? Dlaczego Ty, Czytelniku, chcesz o tym czytać? Dzieli się z czytelnikiem uczuciami towarzyszącymi mu w pracy nad książką, zmniejsza tym dystans z odbiorcą, pokazuje, że wobec takiej zbrodni wszyscy jesteśmy jedynie dziećmi we mgle, które nigdy nie pojmą jak i dlaczego.
Sporo już przeczytałam o Rwandzie, ale ten reportaż był inny. Nad maskarą pochylił się humanista, nie opisywacz. Pochylił się człowiek świadomy swych słabości, a nie biały wśród czarnych, gorszych, który chce być mesjaszem odkrywającym przed światem nie wiadomo co. Epatowanie cierpieniem i szokowanie? Nie, tak poprostu tam było, po co ubierać zbrodnię w pawie piórka? Przeczytajcie i cieszcie się, ze nie musicie uczestniczyć. Bardzo, ale to bardzo wartościowa książka.
Tochman przywalił mnie tą książką jakby ważyła tonę, a ma zaledwie 150 stron... O ludobójstwie w Rwandzie trochę się już naczytałam, film obejrzałam, ale reportaż polskiego twórcy spowodował, iż jestem w wielkim szoku; mam w głowie nowe połączenia, ale nie są to synapsy neuronów, a jelita ofiar. Litery układające się w słowa niejednokrotnie raniły oczy niczym ostrze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-05-10
2020-03-07
2011-01-15
Jest wiek XVII. Czasy kolonizacji afrykańskich ziem, zakładania wielkich plantacji bawełny, skrajnego niewolnictwa i wzmożonego osiedlania się osadników w Ameryce. W tych czasach przyszło żyć naszej bohaterce Titubie, której skóra, na jej wielkie nieszczęście miała czarny kolor...
Życie Tituby już od samego początku naznaczone było cierpieniem i poniżeniem. Była ona owocem gwałtu, jakiego dopuścił się biały pan na jej czarnej matce. Krótkie chwile szczęścia z rodzicami (ojczym Yao kochał małą Titubę bezgranicznie) przerwały tragiczne wydarzenia zakończone śmiercią obojga rodziców (matkę powieszona, bo zraniła białego człowieka w obronie przed kolejnym gwałtem; ojczym popełnił z rozpaczy samobójstwo). Małą Titubą zajęła się Man Yana. Kobieta posiadająca magiczna wiedzę, którą wykorzystywała aby nieść pomoc swym bliźnim. Wiedzę tą przekazała ona swej podopiecznej. Nauczyła dziewczynę leczniczej mocy ziół, porozumiewania się z zaświatami i zmarłymi, modlitw, litanii, składania ofiar by wyprosić łaski u duchów. Przede wszystkim jednak nauczyła ją bezgranicznej miłości i szacunku do świata, ludzi i wszelkich żywych stworzeń.
Po śmierci Man Yany dziewczyna zakochała się w czarnoskórym niewolniku Johnie Indienie. To dla niego opuściła swą samotnię w gąszczu, to z miłości do niego dawała się upadlać jego właścicielce, a w końcu wywieźć nowemu panu, któremu zostali sprzedani, za ocean. Tituba została własnością fanatycznie religijnego i zagorzałego w sztywnych normach swej twardej wiary purytanina. On i jego rodzina żyli w nieustannej świadomości własnej niedoskonałości i grzechu, które odbierały im całą spontaniczność, szczęście i radość życia. Mimo wszystko Murzynka zżyła się z młodą panią i jej córkami i kuzynkami, opowiadała im fascynujące historie, leczyła z wszelkich chorób niejednokrotnie wydzierając śmierci... Tak je pokochała, że na swoje nieszczęście obdarzyła tez zaufaniem, na które nie zasługiwały.
Pewnego dnia wioską Salem wstrząsa zbiorowa histeria wywołana rzekomym opętaniem nastoletnich dziewcząt przez szatana. Jako przyczynę zła wszelkiego wskazują one Titubę. Na jej widok trzęsą się, padają na ziemię i wiją w konwulsjach. W rzeczywistości jednak oskarowo odgrywają swe role, w jakie wtłoczyli je obłudni i do cna przesiąknięci złem dorośli, aby pod pretekstem obrony wiary pozbyć się niewygodnych dla nich z jakichś powodów mieszkanek wsi.
Tituba odegrała w tym spisku rolę karty przetragowej, aby chronić swe życie musiała zeznawać tak, jak jej kazano. Jej ciemny kolor skóry automatycznie bowiem czynił ją podejrzaną, a wszelkie przesłanki wymagały już tylko delikatnego ubarwienia, by kobieta mogła zadyndać na szubienicy, jako najprawdziwsza czarownica. Musiała się więc ratować...
Maryse Conde nie wynosi jednak swojej bohaterki na piedestał, nie otacza aurą niepotrzebnego patosu. I to mi się bardzo podoba. Tituba to zwykła dziewczyna nie pozbawiona wad czy słabości. Ulega rozmaitym pokusom (przede wszystkim na manowce sprowadza ją lubowanie się w osobnikach płci męskiej), jej duszę niejednokrotnie nawiedzają demony pragnienia zemsty, a nawet dopuszcza się ona okrutnej zbrodni wobec własnego nie narodzonego dziecka (ocenę tego czynu pozostawiam jednak indywidualnemu poczuciu moralności każdego czytelnika; według mnie miała pewne powody, zresztą potem bardzo żałuje tego, co zrobiła...). Nie jest więc Tituba aniołem w ludzkiej skórze, ale mimo wszystko czy zasłużyła na okrutny los, który zgotowali jej biali ludzie?...
"Tituba..." to również opowieść o kondycji kobiety w XVII-wiecznym społeczeństwie wogóle. Mało która bohaterka powieści płci żeńskiej jest szczęśliwa. Są one podporządkowane mężczyznom, którzy w przeważającej mierze ranią je lub niszczą od środka swą obojętnością. Conde porusza w swej powieści również problem dyskryminacji losu człowieka przez rodzinę i nację w jakiej przychodzi na świat. O wartość człowieka nie stanowiło to, jaki był, ale to kim był. Znakomicie widać tę zależność na przykładzie przeżyć Tituby i jej kolejnego pana, Żyda d'Azevedo. On jeden traktował Titubę humanitarnie, żywił do niej ludzkie uczucia, on w końcu dał jej wolność; sam zaznał bowiem na własnej skórze i to nadzwyczaj boleśnie, czym są prześladowania i poniżania.
W końcu Tituba powraca na Barbados, odzyskuje swój utracony raj. Jednak jego ścieżki okazują się wyłożone cierniami historii. Nie ma szczęścia na tym świecie dla Tituby. Kobieta przystaje do środowiska maronów, Murzynów, którzy wyzwolili się spod pręgierza niewlnictwa. Pod jej dach trafia młody Murzyn Iphigen, którego okrutnie skatowanego Tituba ratuje od śmierci. Porywy młodego, zbuntowanego serca prowadzą go do organizacji rebeli przeciw okrutnym, białym plantatorom. I tu zakończę, co się stanie, dowiedzcie się sami...
Tituba to postać autentyczna, sądzę jednak, że takich Titub było w historii panowania białego na czarnym kontynencie nieskończenie wiele. Jak piękno atawistycznego świata może zniszczyć cywilizacja, to się w głowie nie mieści. Czary, kontakt z duchami, magiczne moce - owszem to wszystko było udziałem bohaterki, jednak dopiero podłość i pragnienie własnych korzyści białych ludzi nadały temu pejoratywne znaczenie... Tituba poprostu znała matkę naturę, patrzyła głębiej, była w czysty sposób związana z duszą wszechświata. Pragnęła czynić dobro.
Zakończenie mnie powaliło na kolana. Piękne, poetyckie, tchnące metafizyczną atmosferą wiecznej bytności i przenikania światów. Ona tu jest, jest wiaterkiem, kroplą deszczu, promykiem słońca. Pomaga, leczy, koi. Chcecie to poczuć? Przeczytajcie książkę. Jest niezwykła.
Jest wiek XVII. Czasy kolonizacji afrykańskich ziem, zakładania wielkich plantacji bawełny, skrajnego niewolnictwa i wzmożonego osiedlania się osadników w Ameryce. W tych czasach przyszło żyć naszej bohaterce Titubie, której skóra, na jej wielkie nieszczęście miała czarny kolor...
Życie Tituby już od samego początku naznaczone było cierpieniem i poniżeniem. Była ona owocem...
2011-07-17
Są książki, które się czyta i są takie, którymi się delektuje. "Kompozytor burz" zalicza się zdecydowanie do tej drugiej kategorii. To naprawdę porządnie napisana powieść, ze wszech miar dopieszczona i oszlifowana niczym prawdziwy literacki diament. To powieść stworzona z pasją i polotem, oparta na znakomitym i nietuzinkowym pomyśle.
Czytając tę książkę nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ja jej nie czytam, a raczej oglądam, wsłuchuję się w nią... Autor czaruje nas taką lekkością i zwinnością pióra, iż nie wiedzieć nawet kiedy zacierają się sztywne marginesy, a zadrukowane wersy przeistaczają się w barwne obrazy i zostajemy wciągnięci bez reszty do świata literackiej fikcji. Styl Pascual'a jest tak wykwintny, a opisy tak plastyczne, że doprawdy niewiele potrzeba, by stworzyć z tej książki świetny film kostiumowy bądź mistrzowską operę.
Powieść ma formę powieści szkatułkowej - w jednej historii kryje inną, a w niej kolejną. Na początku znajdujemy się w paryskiej operze w czasach nam współczesnych, gdzie znany kompozytor ma dać swój ostatni koncert. Jego historia jest pretekstem do odczytania niemal trzystuletniego listu zapisanego ręką samego Ludwika XIV. Odtąd przenosimy się do siedemnastowiecznej Francji, gdzie poznajemy młodego muzyka Matthieu, któremu będziemy towarzyszyć w jego niezwykłych przygodach. Lawinę wydarzeń rozpoczyna bestialskie morderstwo dokonane na przyrodnim bracie chłopaka, Jean-Claude'ie. Matthieu, ogarnięty bezkresnym żalem oddaje się jedynemu ukojeniu - komponuje; kiedy zbiegiem szczęśliwych wydarzeń znajduje się na jednym ze słynnych koncertów na królewskim dworze okazuje się, iż zuchwały kompozytor, Lully, skradł mu jego utwór. Młody mężczyzna wikła się w aferę, wskutek której ląduje w lochach Bastylii. Wyciąga go stamtąd jego wuj, znany wirtuoz, Charpentier, jednak ceną jego wolności jest obietnica przywiezienia królowi partytury pierwotnej melodii. To właśnie nad jej odtworzeniem pracowali w tajemnicy wuj z Isaackiem Newtonem i kilkoma innymi uczonymi, i to właśnie ona jest przedmiotem pożądania morderców brata Matthiu - zagrozili oni, że los zmarłego podzieli reszta rodziny, jeśli nie otrzymają owej partytury w wyznaczonym terminie.
Czym jest owa melodia, że stanowi tak cenny łup? To melodia duszy, która rozbrzmiewała przy stworzeniu świata. Ma ona pomóc duszy wyzwolić się z okowów grzechu i doczesności i zapewnić władanie nad światem, a uzyskana z niej formuła ma uzupełnić recepturę pozyskania wymarzonego przez alchemików złota.
Wyrusza więc Matthiu, u boku kapitana Le Bouche, w podróż swego życia ku wybrzeżom księżycowej wyspy, Madagaskaru. Ma tam zjednać sobie przychylność kapłanki, która strzeże melodii. Po drodze jednak przeżywa mnóstwo przygód - ledwie uchodzi z życiem podczas uczty u kochanki kapitana na wyspie Goree, ratuje z opresji czarnoskórego griota, któremu handlarze niewolnikami zgotowali śmierć w morskich odmętach, unika abordażu i przejęcia statku przez załogę Missona, w końcu staje się uczestnikiem krwawego powstania kładącego kres istnieniu utopijnej krainy zwanej Libertalią.
Powieść łączy w sobie z niezwykłą zgrabnością elementy powieści historycznej, awanturniczej, przygodowej i fantastycznej. W głębi tekstu pobrzmiewają ulotne i eteryczne dźwięki chwytających za serce i wykrawających swój ślad w duszy melodii, a całości dopełnia pewien mistycyzm, realizm magiczny i odwołania do pierwotnych kultur i atawistycznych cywilizacji mieszkańców Madagaskaru. Zdumiewa celność doboru słów do kreacji bohaterów - opisując Lunę autor posiłkuje się terminologią egzotyczną, natomiast delikatną i subtelną Nathalie porównuje do zapachu pieczywa i bulgoczącej w rondelku czekolady.
Moje serce podbił autor... czym? No w zasadzie to wszystkim. Nie potrafię wskazać słabszych "momentów" powieści. Choć może rozwiązanie pewnej intrygi nie do końca mnie usatysfakcjonowało (liczyłam na coś bardziej spektakularnego), to jednak doszłam do wniosku, że każde inne poprowadzenie fabuły balansowałoby na niebezpiecznej granicy kiczu.
Autor do tego stopnia uwiódł mnie stylem, iż nie jestem w stanie uwierzyć, iż jest on prawnikiem. Ta rzeczowa dziedzina nijak nie przystaje mi do twórcy tak abstrakcyjnej eksplozji wyobraźni. Jednak czytając podziękowania wydedukować można jak niesamowicie zaangażował się on w napisanie powieści (był nawet na Madagaskarze) - widać więc, iż dzieło, które pragnę Wam gorąco polecić jest owocem głębokiej, gorącej pasji.
Są książki, które się czyta i są takie, którymi się delektuje. "Kompozytor burz" zalicza się zdecydowanie do tej drugiej kategorii. To naprawdę porządnie napisana powieść, ze wszech miar dopieszczona i oszlifowana niczym prawdziwy literacki diament. To powieść stworzona z pasją i polotem, oparta na znakomitym i nietuzinkowym pomyśle.
Czytając tę książkę nie mogłam oprzeć...
2020-10-30
2011-01-20
Perełka poprostu.Ta książka obaliła wszelkie uprzedzenia, jakie wobec niej sobie roiłam. Że romans, że poupychane tło historyczne mnie zanudzi, że krótka, więc pewnie mało ambitna. Nic podobnego... Zafascynował mnie opis na okładce, twórczości Jeanette Winterson nie znałam dotąd wcale. Opis nie oddaje nawet w połowie piękna i magii tej książki, nieznajomość autorki mam nadzieję rozgrzeszyć silnym postanowieniem poznania jej dzieł, bo warto. Ograniczona forma w niczym nie przeszkadza w przekazaniu czytelnikowi masy treści, metafor, legend i przygód; brak tu zbędnych słów, wszystkie są oszlifowane niczym diamenty, przemyślane, znaczące. Jestem pod dużym wrażeniem.
Akcja powieści rozgrywa się na początku XIX wieku. Zasadniczo książka ma dwóch bohaterów, młodego żołnierza armii napoleońskiej Francuza Henry'ego oraz piękną, aczkolwiek tajemniczą i nietypową pod względem swego wyglądu oraz preferencji i życiowych wyborów Wenecjankę Villanelle. Jak to się dzieje, iż ich drogi się splatają dowiadujemy się dopiero w trzecim rozdziale; wcześniej autorka oddaje głos osobno każdemu z nich pozwalając na intymne sam na sam z czytelnikiem, podczas którego mogą mówić, opowiadać, dawać się poznać; mogą wyjawiać swe historie życia oraz dzielić się poglądami na wiele spraw.
Zaczyna Henry. Opowiada o wielkości cesarza Napoleona, o euforii i szale na jego punkcie, jakiemu poddali się Francuzi (do tego stopnia, iż ksiądz powiesił jego portret obok Matki Boskiej), o zamiłowaniu Bonapartego do wysokich koni i niskich sług, oraz do kurczaków (to właśnie przygotowywaniem ich na cesarski stół zajmował się początkowo młody żołnierz). W jego żołnierskim życiu towarzyszą mu mistrzowsko wykreowani bohaterowie, jakimi są Irlandczyk Patryk obdarzony sokolim wzrokiem (z wieży kościelnej podgląda negliżujące się parafianki) i opowiadający niesamowite opowieści o elfach i goblinach oraz Słowianin Domino, obdarzony talentem ujarzmiania najdzikszych koni Napoleona.
Potem swą niezwykłą opowieść snuje Villanelle. Zaczarowuje nas magiczną atmosferą swego miasta-labiryntu, miasta znajdującego się w ciągłym ruchu, miasta nieustannych przemian i żebraków w koronach ze szczurów. Opowiada legendę o synach gondolierów, którzy mają błony między palcami umożliwiające im stąpanie po wodzie. Ją natura również obdarzyła tym dziedzictwem, w wyniku błędnie sprawowanego rytuału na wyspie umarłych przez jej matkę, gdy była z nią w ciąży. Młoda Wenecjanka mówi o swych awanturniczych przygodach, o zamiłowaniu do hazardu i zakazanym uczuciu do zamężnej kobiety. To jej zguba.
Bohaterowie powieści prowadzą również rozważania, mające na celu zgłębienie istoty wiary (interesując jest teoria na temat niechęci Maryi do mężczyzn spowodowanej gwałtem, jakiego dopuścił się na niej Bóg przy zwiastowaniu), namiętności, miłości, hazardu utożsamianego z dokonywaniem życiowych wyborów. Formułują obrazy swoich narodów, z których wyrośli, których duch tli się w każdym z nich:
"Jesteśmy chłodnym narodem zarówno w czasie świąt, jak i w dni ciężkiej pracy. Niewiele nas dotyka, lecz tęsknimy za czymś, co by nas dotknęło. Leżymy w nocy bezsenni i chcemy, żeby ciemność rozstąpiła się ukazując nam wizję. Przeraża nas poufałość naszych dzieci, ale pilnujemy, żeby wzrastały jak my. Chłodne jak my. W taką noc twarze i dłonie płoną, a my wierzymy, że jutro ukaże nam anioły, a dobrze znany los odsłoni nową ścieżkę.**
- mówi o Francuzach Henry.
"Jesteśmy narodem filozofów, obeznanym z naturą chciwości i żądz - trzymamy za rękę i diabła i Boga. Nie chcielibyśmy wypuścić ani jednego, ani drugiego. Ten żywy most kusi każdego i można na nim odnaleźć lub stracić własną duszę"***
- opisuje Villanelle Włochów.
Kolejny, trzeci rozdział, rzuca w swe ramiona oboje młodych bohaterów. Ich zgubne namiętności pchają ich sobie w ramiona (on zawiedziony namiętnym uwielbieniem dla Napoleona, ona przegrana w hazardowej grze, która była jej namiętnością). Henry patrzy na tonięcie dwóch tysięcy żołnierzy podczas przeprawy na podbój Anglii, cierpi w Rosji głód tak silny, iż ogląda innych żołnierzy zjadających własne ręce, zostawia towarzyszy z zamarzniętymi w końskich brzuchach nogami. Stopniowo jego fascynacja Napoleonem słabnie, Henry widzi, iż wielka misja i podbój świata, w którym z takim zapałem uczestniczył, nie była niczym więcej niż toczonym przez robaka jabłkiem, mglistą mrzonką zakochanego w sobie samoluba Bonapartego. Villanelle jest również zgorzkniała, oszukana przez życie. Oboje wyruszają w świat, wędrują przez Europę by dotrzeć do Wenecji.
Tam, niczym krzyżujące się uliczki i przejścia magia zaczyna krzyżować się z realnością. Nie wiadomo już co jest fikcją a co rzeczywistością, granica się zaciera, a może nigdy jej nie było... Henry pomaga Villanelle znaleźć jej zgubione serce, dziewczyna połyka je... Urywki realności, skrawki magii. Może to rzeczywistość odbita w wodzie, może to cienie realnych zdarzeń. Może morderstwo nie miało miejsca, może obłęd Henry'ego pozwala mu zachować zdrowy rozsądek...
"Namiętność. Obsesja. poznałem je obie i wiem, że dzieląca je linia jest tak cienka i okrutna, jak wenecki sztylet.****
Perełka poprostu.Ta książka obaliła wszelkie uprzedzenia, jakie wobec niej sobie roiłam. Że romans, że poupychane tło historyczne mnie zanudzi, że krótka, więc pewnie mało ambitna. Nic podobnego... Zafascynował mnie opis na okładce, twórczości Jeanette Winterson nie znałam dotąd wcale. Opis nie oddaje nawet w połowie piękna i magii tej książki, nieznajomość autorki mam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-10-26
2015-01-09
O mój Boże, co za książka!!! Zakochałam się w tym świecie, w tych historiach, w tej narracji. Magia, czysta magia. Dopiero skończyłam ją czytać, a już za nią tęsknię; takie opowieści nie powinny się kończyć... I choć z reguły nie czytam książek po kilka razy, to wiem już na pewno, że do tej powieści z pewnością powrócę. Wszystko to, czego szukałam w książkach; wszystko to, co w nich kocham i czego oczekuję od literatury, to wszystko w "Dotyku" jest. Mogę więc rzec śmiało, że znalazłam książkę idealną.
Tyle w tej książce dobra, że siedzę i nie wiem, od czego zacząć chwalić. Czy najpierw pozachwycać się realizmem magicznym, czy formułą przekazywanych sobie ustnie z pokolenia na pokolenie opowieści? A może zacząć od wyrażenia uznania za pełną ciepła i autentycznych emocji, szczerą sagę rodzinną? Nie wiem, od czego zacząć, zacznę więc od tego, ze kiedy byłam mała (nie, to nie będzie mój życiorys, bez obaw)... A więc, kiedy byłam mała uwielbiałam siadywać przy buchającym żarem piecu i wsłuchiwać się w opowieści mojej babci o dawnych czasach. Zamęczałam ją o nie wręcz. I tak dowiedziałam się o koniu, który skoczył nad malutką babcią, "zaczyniając" ją w ten sposób, wedle ludowego rozumowania, tak, ze w wieku trzech lat zaniemówiła. Tak dowiedziałam się o odczynianiu jej u wioskowej znachorki, polegającym na obmywaniu w balii z wodą, w której po wylaniu wody miała pozostać końska sierść na dnie. Mnóstwo było takich opowieści, a ja czułam się, jakby dane mi było podglądać przeszłość, zatrzymywać czas i się w nim przenosić. Identyczne uczucia towarzyszyły mi podczas czytania "Dotyku".
W powieść Zentnera wpada się niczym w śnieżną zaspę - otula nas ona swym nastrojem, wdziera się w zakamarki naszej wyobraźni, od pierwszej do ostatniej strony tkwimy w niej bezpowrotnie myślami. Na skrzydłach jego narracji przemieszczamy się między kolejnymi opowieściami tak płynnie, jakbyśmy naprawdę tam byli - autor zna sposoby by zawładnąć czytelnikiem, to pewne. Towarzyszymy 16 letniemu Jeannotowi, który na początku XX wieku, przewędrowawszy pół kontynentu wiedziony pragnieniem bogactwa, postanawia wydrzeć kanadyjskiej puszczy ukryte w niej złoto. Wieść o złożach kruszcu powoduje napływ poszukiwaczy, a z Jeannota czyni założyciela rosnącego w zawrotnym tempie z dnia na dzień miasteczka Sawgamet. Jednak zaburzony porządek świata długo nie da mu o sobie zapomnieć, kładąc się ponurym cieniem na losach jego i jego rodziny; wojna wypowiedziana naturze przez cywilizację domagać się będzie kolejnych ofiar, długo nie mogąc ugasić nieposkromionego pragnienia.
Fabuła "Dotyku" osnuta jest na dwóch zasadniczych opozycjach: pierwszą z nich jest antagonizm natura (reprezentowana przez bezkresną kanadyjską puszczę z jej bezlitosnym klimatem) - cywilizacja (pod postacią Jeannota najpierw szukającego złota, a następnie zaciekle machającego toporem, po otwarciu intratnego interesu, jakim był zaspakajający potrzeby licznych osadników tartak). Druga to ostro zarysowany w książce rozdźwięk między realnością a sferą nadprzyrodzoną. Siłą powieści Zentnera jest to, iż autor wszystkim tym sprzecznościom każe zarazem wieść odwieczną wojnę, jak i na każdej niemal stronie podejmować ze sobą dialog. Bohaterami opowieści kanadyjskiego pisarza są zatem równoprawnie niemalże Jeannot, jego syn Pierre i wnuk Stephen oraz ich rodziny, jest nim cała społeczność osady Sawgamet, ale też nieprzebyta knieja z jej nieziemskimi mieszkańcami; bohaterem jest śnieg, jest nim rzeczny odmęt, są zamieszkujące je zjawy, maszkary i potwory. Wszystkie te światy funkcjonują tu równolegle, przenikają się, wciągają nawzajem na swoje przestrzenie; walczą ze sobą żywiąc do siebie jednocześnie uczucie będące jakimś rodzajem szorstkiej miłości, bo świadomi są uwikłania w symbiozę, w której brak jakiegokolwiek z tych pierwiastków rzutuje na egzystencję pozostałych.
"Dotyk" to głęboki ukłon w stronę tradycji przekazów ustnych przekazywanych niczym drogocenny spadek z pokolenia na pokolenie. To zgrabna powieść szkatułkowa, opatulająca czytelnika opowieścią jak matka dziecko kocem, jak babcia szalikiem. Opowieść daje poczucie przynależności, ciągłości; poczucie bezpieczeństwa. To rozrywka, to rutyna, to tradycja i to jest właśnie moim zdaniem piękne i ja szukam tego piękna w literaturze, bo w dobie "fast&flesh" tu tylko się ostało. W "Dotyku" opowiada każdy, to jak oddychanie, naturalna rzecz. Ojciec narratora Stephena:
"Wieczorami snuł opowieści o swoim ojcu, o tym, jak Jeannot znalazł złoto i założył Sawgamet, i o długiej zimie, która nastąpiła po wyczerpaniu się złóż. Mówił nam o quallupilluit i Amaguqu, wilczym bogu-przecherze, o wilkołakach i o krwiopijczych adlet, o wszystkich potworach i wiedźmach z lasów. Mówił nam też o innych rodzajach magii, na które natknął się przy wycince: jak trociny, którym wyrosły skrzydła, wleciały drwalom za koszule niby komary; jak jakieś drzewo podniosło się i uciekło od ostrych zębów piły. Mówił nam o tym, jak rozszczepili jakiś pień, a w środku znaleźli królestwo wróżek, o tym, jak ściął cały las jednym machnięciem topora i jak znalazł rodzinę drzew splecionych ze sobą i pnących się ku niebu miłosnym warkoczem."
Dziadek opowiadał mu o ludziach zamienionych w potwory, wehtiko, które ponosiły w ten sposób karę za kanibalizm i żywiły się ludzkim mięsem. Opowiadał o adletach, które piły ludzką krew czy o swym spotkaniu z quallupilluit, która przyszła doń wyczuwszy jego żądzę złota, ale tez o naszyjniku wtopionym w babciną szyję do tego stopnia, że po jej śmierci kowal usiłował go bezskutecznie wyciąć (doprawdy przepiękna, magiczna historia), o karibu, który doprowadził Jeannota i Martine do cudownego znaleziska (kolejna magiczno-ezoteryczna opowieść, do tej pory jak ją sobie przypominam uśmiech gości na mych ustach :)). Pretekstem do opowiadania wielu historii mogą być nawet porzucona rynna i schody, wszystko, wszystko w tej powieści przemawia, wszystko pamięta, nosi w sobie zaklętą przeszłość, w którą Zentner pozwala nam się wsłuchać.
I teraz to, co mnie w "Dotyku" urzekło najbardziej - świeży powiew realizmu magicznego rodem z folkloru, ludowości; rodem z wierzeń indiańskich. Mieszkańcy Sawgamet dzielą swą przestrzeń życiową z światem zjaw, zmór i potworów zamieszkujących morskie odmęty i leśne i nikomu do głowy nie przyjdzie, by, w pierwszej połowie XX wieku przecież, a nawet później, istnienie tychże postaci w jakikolwiek sposób zakwestionować. Nie, na kartach powieści Zentnera wszystko zdarzyć się może i wiele się tu dzieje. Jeśli ktoś czuje żądze i pożądanie, to staje w płomieniach i ogień go trawi dosłownie, zima ma tu prawo skończyć się w lipcu, ludzie po śmierci nie idą do nieba, piekła czy gdzie tam, a, jeśli tylko dostatecznie mocno w to wierzysz, błądzą po lasach czekając na swych ukochanych, by odejść połączywszy się z nimi. Tu śmierć niczego nie kończy, pojęcie rzeczywistości nie ogranicza a przyroda wcale nie jest bytem nieożywionym. Światem przedstawionym Zentnera rządzi dynamika, emocje i magia.
Powieść Kanadyjczyka to jednak przede wszystkim rzecz o miłości. O miłości szczerej, pięknej, prawdziwej i dosłownie silniejszej od śmierci. To ona pozwala ludziom przetrwać, czyni ich potężniejszymi od rozszalałych żywiołów czy nadprzyrodzonych stworzeń. Miłość. W książce, która jest moim zdaniem zarówno powieścią inicjacyjną (kiedy opowiada kilku czy kilkunastoletni Stephen) oraz elegijną (gdy narrację prowadzi czterdziestoparoletni Stephen) przeważa nastrój sentymentalny, refleksyjny. Pełno tu wspomnień, tęsknoty za minionym...
"Gdziekolwiek spojrzałem, przypominała mi się jakaś historia, która opowiedział mi ojciec lub dziadek, niestworzone detale,. przy których upierał się Jeannot, chwile, kiedy ojciec zawieszał głos. Dziwiłem się jak to możliwe, że kamienie i rzeka nie rozpadną się pod ciężarem tylu duchów. Jak długo będę musiał jechać pociągiem, jak daleko będę w trasie (...), zanim przestanę dostrzegać słowa ojca i dziadka rozsypane po okolicy?"
Jak więc widzicie, taka niepozorna książeczka, maleństwo takie 200 stronicowe ledwie, a po otwarciu okładki, już od pierwszych stron Literatura przez wielkie L w tym wrze. Piękna, nasycona, esencjonalna powieść. Debiut, ale jaki debiut?! Jestem pod ogromnym wrażeniem i ja się pytam, panie Zentner, gdzie pan był do tej pory, co? Już miałam wyrazić obawę, co dalej z karierą literacką autora, bo poprzeczkę postawił sobie mega wysoko, ale jak się tak chwilkę zastanowiłam, za szczere to było i z serca za bardzo płynące, by się bać o kolejne pozycje, o ich jakość. Zentner ma po prostu dar snucia opowieści, które literka po literce wsączają się w serca czytelników. Wiem, że niebawem ma się ukazać jego kolejna powieść.Czekam zatem niecierpliwie.
O mój Boże, co za książka!!! Zakochałam się w tym świecie, w tych historiach, w tej narracji. Magia, czysta magia. Dopiero skończyłam ją czytać, a już za nią tęsknię; takie opowieści nie powinny się kończyć... I choć z reguły nie czytam książek po kilka razy, to wiem już na pewno, że do tej powieści z pewnością powrócę. Wszystko to, czego szukałam w książkach; wszystko to,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to