-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant977
Biblioteczka
2024-03-23
Czy każda babcia, każdy dziadek jest taki sam? Czy może wśród nich kryje się ten jeden, którego zawód nie śniłby się nikomu? A może jakaś babcia lubi się paprać w brudnej robocie? Te wszystkie pytania możemy skierować do Rógszpony, koreańskiej staurszki, dla której nie ma rzeczy niemożliwych, a w swojej pracy wysłała już wiele ludzkich istnień na inny świat.
Seniorka niezwracająca na siebie uwagi, starsza pani żyjąca własnym życiem, nienaprzykrzająca się nikomu. Nikt nie zdaje sobie sprawy, iż jest ona płatną zabójczynią z ramienia jednej z koreańskich agencji. Jednak jej ciało nie jest już tak sprawne, jak za lat młodości, co daje się we znaki z każdym dniem coraz bardziej. Jednak jej „spokojne” życie komplikuje się w momencie, gdy ulega wypadkowi, dzięki któremu poznaje doktora Kanga oraz jego sześcioletnią córkę.
To nie jest pociągająca praca. Nie powiem, że robię to, bo ktoś musi to robić. Śmiesznie byłoby powiedzieć, że robię to, aby wymierzać sprawiedliwość. Ale jeśli pieniądze, które zarabiam za pozbycie się tego robactwa, można później wykorzystać pożytecznie, to nie wydaje się takie złe, no nie?
„Starsza pani z nożem” autorstwa Gu Byeong-Mo, w tłumaczeniu Anny Diniejko-Wąs to powieść kryminalna z wątkiem psychologicznym z lekkim klimatem literatury noir, której akcja rozgrywa się w Korei Południowej. Przesycona jest zarówno czarnym humorem, jak i pewną dozą dramatyzmu, dlatego, choć z początku sądziłam, że sięgam bardziej po komedię kryminalną niż po kryminał psychologiczny, myliłam się. Ta książka komedią nie jest. To opowieść o kobiecie, która będąc po sześćdziesiątce zaczyna wnikliwie analizować swoje życie, jak i pewnego rodzaju wykluczenie społeczne oraz zawodowe. Nie jest ona bowiem w pełni sił, żeby wykonywać swój zawód, na co sama zwraca dużą uwagę, choćby pod kątem własnego zdrowia. Historia kobiety o pseudonimie Rógszpona to głęboko psychologiczna przejażdżka po meandrach umysłu staruszki oraz wgląd w jej codzienność, jak i antagonistów, których spotka na swojej drodze.
Nie utrzymasz się w tym zawodzie, jeśli ujawnisz swoje emocje. Nie ma znaczenia, czy to wściekłość, stres, czy żal.
Główna bohaterka to postać surowa, lecz głęboko w środku przesiąknięta współczuciem. Czytając tę lekturę odniosłam wrażenie, że pod płaszczykiem zgorzkniałej staruszki, kryje się ciepła osoba o przyjaznym bądź co bądź usposobieniu. Uważam, że właśnie wgląd w umysł, jak i danie jej się wypowiedzieć w powieści jest największym atutem tej historii. I, mimo iż mamy do czynienia z kryminałem, a w książce roi się od śmierci, opisów dość brutalnych zbrodni, to odnoszę wrażenie, że sama akcja nie jest aż tak dynamiczna, jak mi się z początku wydawało, że będzie. Sądzę, że autorka kładzie w niej większy nacisk na próbę ukazania uczuć Rógszpony, niż na samo tempo, które w moim odczuciu było umiarkowane. Co ciekawe, zakończenie było dość oczywiste od samego początku, choć domyślam się, że Gu Byeong-Mo nie pisała tej fabuły z naciskiem na zaskoczenie czytelnika, a bardziej z myślą oddania głosu bohaterom z marginesu społecznego.
Nie ma na świecie ładniejszej czerwieni od czerwieni krwi, nawet jeśli po utlenieniu zmienia kolor na brunatny. Czerwień jest głęboka i okrutna właśnie dlatego, że staje się mroczna.
Nie da się ukryć, że literatura azjatycka wciąż nie jest mi zbyt bliska i dopiero wkraczam w ten literacki zakątek świata. Sama powieść była dla mnie czymś, co czytało mi się z przyjemnością, choć sama historia do lekkich nie należy, nie czuję jednak, żeby była to lektura, która mnie zachwyca. Były w niej momenty, przy których zwyczajnie się nudziłam. Nie chwyciła mnie również tak, jak się spodziewałam i czegoś mi w niej po prostu zabrakło. Uważam, że jest to książka na jeden wieczór przy kawie lub herbacie. Czyta się ją szybko i z pewnością nie żałuję, że po nią sięgnęłam.
Czy każda babcia, każdy dziadek jest taki sam? Czy może wśród nich kryje się ten jeden, którego zawód nie śniłby się nikomu? A może jakaś babcia lubi się paprać w brudnej robocie? Te wszystkie pytania możemy skierować do Rógszpony, koreańskiej staurszki, dla której nie ma rzeczy niemożliwych, a w swojej pracy wysłała już wiele ludzkich istnień na inny świat.
Seniorka...
2023-10-20
Nieczęsto sięgam po audiobooki, lecz gdy jednak zamierzam przesłuchać książkę, wybieram na ogół taką, którą mogę pochłonąć jednego dnia. Tak było i tym razem, kiedy to postanowiłam zapoznać się z historią Wery ukazaną w powieści Zyty Rudzkiej zatytułowanej „Ten się śmieje, kto ma zęby”. Jest to również tegoroczna zwycięska powieść Nagrody Literackiej Nike, a że nie przyszło mi jeszcze do tej pory obcować z żadną lekturą ani nominowaną do tej nagrody, ani zwycięską, stwierdziłam, że będzie to dobry początek.
Wera i Karol całe życie ze sobą przeżyli. Zarówno te złe, jak i dobre momenty. Jednak teraz, gdy jej mąż nie żyje, ona chodzi po starych miłościach w poszukiwaniu butów do trumny dla nieboszczyka.
Człowiek musi od czasu do czasu popatrzeć na drugi brzeg. Od tego mu lepiej.
Przede wszystkim to bardzo specyficzna książka i nie wiem, czy przebrnęłabym przez nią, gdybym sięgnęła po nią w wersji papierowej. Słuchając powieści Zyty Rudzkiej, którą czyta Maria Maj, odniosłam wrażenie, że to dość chaotycznie napisana historia. Mimo iż podczas słuchania audiobooka nie robiłam nic wymagającego ode mnie uwagi, co pewien czas łapałam się na tym, że były fragmenty, które najprościej ujmując mi uciekły. Wracanie do nich było kłopotliwe. W tej chwili również chciałabym zaznaczyć, że zawsze słucham audiobooków na podwójnym przyspieszeniu i do tej prędkości jestem przyzwyczajona. „Ten się śmieje, kto ma zęby” jednak jest jedną z tych powieści, które wymagają trochę więcej uwagi czytelnika, dlatego słuchanie jej na tak dużym przyspieszeniu było błędem. Nie sądzę jednak, że moja opinia uległaby drastycznej zmianie, gdybym trochę zwolniła tempo.
Nie miał talentu do życia. Umieranie lepiej mu poszło. Człowiek zabija się, jak umie.
To, co chciałabym przede wszystkim docenić to styl autorki, który, mimo iż dość wulgarny i bezpośredni, to sprawił, że w odbiorze była ona interesująca. Książka dotyka trudnego tematu, jakim jest radzenie sobie ze śmiercią bliskiej osoby. Jednakże tym, co jest warte tutaj uwagi jest samo postrzeganie śmierci oraz żałoby, które książka przedstawia w inny sposób niż sobie na ogół wyobrażamy. Mimo wszystko, choć doceniam tę powieść za sam pomysł oraz oryginalny styl autorki, tak mam wrażenie, że samej fabuły nie jestem w stanie przyswoić na dłużej. Rozumiem konspekt oraz przedstawienie ni to przygnębienia, ale może i w pewnym sensie ulgi związanej z pogrzebem męża i jego brakiem, ale odczuwam również, że zabrakło tu miejsca na głębszą refleksję. Zamiast tego dostajemy bohaterkę, która w moim odczuciu przybiera pozę obojętnej na wszystko oraz roszczeniowej kobiety. Poza samym wątkiem związanym w przeżyciami seksualnymi głównej bohaterki niewiele udało mi się z niej wyczytać. Te związane są ze zdecydowanie większą częścią całej historii.
Miłość to czysta kwasota, nie rozcieńczysz.
Podsumowując, mimo iż dotyczy trudnego tematu, napisana jest ciekawie oraz oryginalnie, to nie dostrzegłam w niej tego, czego chciałam. Odnoszę wrażenie, że jak szybko ją przesłuchałam, tak szybko niestety o niej zapomnę, a szkoda. Zapewne moje opisane odczucia co do niej są równie chaotyczne jak sama historia, lecz nie jestem w stanie wytłumaczyć prościej, jak bardzo mieszane uczucia mam po jej przesłuchaniu.
Nieczęsto sięgam po audiobooki, lecz gdy jednak zamierzam przesłuchać książkę, wybieram na ogół taką, którą mogę pochłonąć jednego dnia. Tak było i tym razem, kiedy to postanowiłam zapoznać się z historią Wery ukazaną w powieści Zyty Rudzkiej zatytułowanej „Ten się śmieje, kto ma zęby”. Jest to również tegoroczna zwycięska powieść Nagrody Literackiej Nike, a że nie przyszło...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-15
Nie mogę się nazwać znawcą fantastyki, ponieważ czytam jej dość mało, dopiero powoli odkrywając ten gatunek literacki oraz tworzących go autorów. Jednak, gdy w mediach społecznościowych zobaczyłam, że na naszym rynku wydawniczym zostanie wydane „Fourth wing. Czwarte skrzydło”, stwierdziłam, że kupię i zobaczę co to jest. To było moje pierwsze spotkanie z tą autorką i choć całkiem nieźle się bawiłam, mam co do tej powieści mieszane uczucia.
To historia dwudziestoletniej Violet Sorrengail, która za poleceniem jej głównodowodzącej dołącza do kandydatów chcących wstąpić do elity Navarry, tak zwanych jeźdźców smoków. Violet jednak wyróżnia się swoim niskim wzrostem, jak i kruchą sylwetką, co nie pomaga jej w przetrwaniu wewnątrz Kwadrantu Jeźdźców. Ponadto smoków chcących wytworzyć więź jest mniej niż chętnych kandydatów, a wśród obecnych tam jest również Xaden Riorson, czyhający na życie Violet dowódca skrzydła. Wszystko to wewnątrz zaogniającego się konfliktu na granicach królestwa. Jak poradzi sobie Violet Sorrengail?
Nadzieja jest zdradliwa i niebezpieczna. Przez nią zaczynasz skupiać się na nierealnych możliwościach, zamiast na tym, co jest najbardziej prawdopodobne.
Bohaterowie powieści „Fourth wing. Czwarte Skrzydło”, którą napisała Rebecca Yarros, a którą przełożyła Sylwia Chojnacka to jeden z elementów wyjątkowo denerwujących mnie w tej książce. Ich działania często są dla mnie nielogiczne lub bardzo irytujące ze względu na swoją niekonsekwencję, co dopatrzone jest również dziwnym wątkiem romantycznym. Relacja bohaterów według mnie z niczego nie wynika, bo o ile mamy w tej historii wątek enemies to lovers, do którego osobiście nic nie mam, o tyle proces wytworzenia się tej relacji jest bardzo nierówny, a sama miłość przychodzi znienacka, co nie jest w takim zdarzeniu rzeczą realną. Im dalej zagłębiałam się w tę fabułę, tym bardziej żałowałam, że jeden z bohaterów nie pozbył się Violet jeszcze na początku. Główna postać jest bowiem bardzo irytującą dziewczyną ze skłonnością do upierania się przy swoich niejednokrotnie niezrozumiałych wyborach, a towarzyszący jej przyjaciel Dain niestety w tej kwestii dorównuje. I nie chciałabym, żeby to, co piszę było jedynie narzekaniem, bo o ile ich nie polubiłam, tak zapałałam pewną sympatią do Xadena, choć nie jest to postać wyjątkowa i o podobnej czytałam już w „Szklanym tronie” Sarah J. Maas. Problem mam również z wątkiem romantycznym w kwestii zbliżeń cielesnych i zastanawiam się, dlaczego zarówno tu, jak i w dużej ilości innych książek sceny seksu są opisywane w tak nieprzyjemny sposób. We mnie wzbudzały one niesmak oraz przede wszystkim poczucie zażenowania.
Siadam powoli i obracam dłonie, przyglądając się mrowiącym palcom. Mam wrażenie, że powinny wyglądać inaczej, jakoś się zmienić, ale tak nie jest. To wciąż moje ręce, moje smukłe nadgarstki, mimo to wydają się czymś o wiele więcej, jakby były wystarczająco silne, by ujarzmić rozpętaną we mnie burzę i ukształtować z niej to, co tylko zechcę.
Jednak są w tej powieści również dobre, a nawet bardzo dobre wątki i momenty, do których chcę się odnieść. Jednym z nich jest wątek smoków oraz ich relacji z jeźdźcami. Ukazane są tu jako postaci dumne, odważne i budzące postrach, lecz przede wszystkim jako inteligentne i myślące istoty. Podobało mi się to, w jaki sposób autorka akcentuje i ukazuje kwestię komunikacji między światem ludzi a ich, oraz fakt, że nie są to wytwory tylko ludzkiej wyobraźni. Szczerze powiem, że czytałam tę książkę głównie dla nich. To, co jest również warte uwagi to kwestia geopolityki przedstawionego świata, o którym co prawda dowiadujemy się trochę na początku, jak i na końcu książki manewrując gdzieniegdzie przez resztę fabuły. Przedstawiona szkoła to interesujące miejsce, a przede wszystkim niebezpieczne i pełne zasad, wśród których tą najbardziej pomijaną jest kwestia mordowania innych kandydatów. Rozumiem, że na potrzeby historii miejsce to nie może być zbyt bezpieczne, ale za dużo rzeczy uchodzi niektórym na sucho.
Mimo przeważających refleksji w kontekście tego, co mi głównie przeszkadzało w książce, to muszę powiedzieć, że nie uważam jej ani za złą, ani za dobrą powieść. Odpoczęłam przy niej, nieraz się zaśmiałam i z zainteresowaniem obserwowałam smocze i ludzkie relacje, które rzeczywiście mnie urzekły. I choć wiele rzeczy mi się w niej nie podobało, to jednak skończyłam ją w ciągu trzech dni i momentami potrafiłam się wciągnąć na dłuższy czas. Dla osób, które bardziej cenią sobie w książce wątki romantyczne niż polityczne, dla osób, które szukają niezobowiązującej rozrywki, dla takich osób może to być ciekawa lektura, przy której miło spędzą czas. Ja nie odnalazłam w niej zbyt wiele dla siebie, jednak nie żałuję, że po nią sięgnęłam.
Nie mogę się nazwać znawcą fantastyki, ponieważ czytam jej dość mało, dopiero powoli odkrywając ten gatunek literacki oraz tworzących go autorów. Jednak, gdy w mediach społecznościowych zobaczyłam, że na naszym rynku wydawniczym zostanie wydane „Fourth wing. Czwarte skrzydło”, stwierdziłam, że kupię i zobaczę co to jest. To było moje pierwsze spotkanie z tą autorką i choć...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-09
„Yellowface” to już druga przeczytana przeze mnie książka, której autorką jest Rebecca F. Kuang. Jednak jest ona też pierwszą, o której wspominam na Marionetce Literackiej. Choć pisarka do tej pory dała nam się poznać jako fantasta, napisała ona teraz zgoła inną powieść, której tematyka osadzona jest w naszych realiach. Nie ukrywam, że wizja takiej R.F. Kuang skusiła mnie i jeszcze przed premierą zakupiłam swój egzemplarz. O wrażeniach z lektury dzisiaj opowiem.
Rebecca F. Kuang jest amerykańską autorką fantasy chińskiego pochodzenia. Do tej pory na naszym rynku wydawniczym ukazała się zarówno trylogia Wojen Makowych, jak i powieść „Babel”. Teraz również „Yellowface”. Lekturę tą w języku polskim zawdzięczamy Grzegorzowi Komerskiemu, który przełożył tekst z języka angielskiego. Historia opowiada o pewnej pisarce imieniem Juniper, która wobec nagłych tragicznych wydarzeń staje się kimś, o kim wcześniej tylko mogła marzyć. Lecz życie nie jest czarno-białe, a nasza bohaterka ma się o tym niedługo przekonać na własnej skórze.
Pisanie jest dla nas najbliższym oryginału substytutem prawdziwej magii. Pisanie polega na tworzeniu czegoś z niczego, pozwala otwierać bramy do innych światów. Pisarz posiada moc kształtowania swej własnej rzeczywistości, kiedy ta prawdziwa okazuje się zbyt bolesna, by w niej pozostać.
Wydawnictwo promuje tę powieść zdaniem: Zaczyna się od niespodziewanej śmierci. I cóż… Zgodzę się z tym, bo o ile przeczytałam w życiu dużo książek, w których mamy do czynienia z tym motywem, to jednak nie spodziewałam się tego, że autorka wybierze tak banalny sposób uśmiercenia jednej z postaci. I słowo „postać” ma tu duże znaczenie, bo o ile są tutaj bohaterowie literaccy, o tyle tak naprawdę z prawdziwym bohaterem nie mają oni nic wspólnego. Im głębiej sięgamy w umysł Juniper, tym bardziej dostrzegamy jak skomplikowaną postacią ona jest. W tej książce nie ma podziału stricte na protagonistę i antagonistę. W każdym kryje się coś, przez co nie potrafiłam nikomu zaufać. Jest to bardzo interesujące, ponieważ nie sądziłam, że Rebecca F. Kuang tak dobrze potrafi tworzyć portrety psychologiczne bohaterów, czynić ich tak żywymi, jakimi są, a przynajmniej, jakimi się wydają.
Zazdrość to przymus nieustannego porównywania się z nią, z czego zawsze wychodzę pokonana.
To historia trudna, momentami przytłaczająca oraz głęboko psychologiczna, a mimo wszystko jakoś tak z łatwością przebrnęłam przez nią, gdy tylko znalazłam trochę czasu wolnego. To, o czym opowiada jest z pozoru banałem, lecz gdy się w nią wczytamy, ze strony na stronę traci ona swą prostotę na rzecz głębokiej analizy rynku wydawniczego oraz kwestii tożsamości kulturowej i rasizmu. Bo właśnie… Głównym tematem tej powieści nie jest według mnie stricte przywłaszczenie, a właściwie jest nim świat mediów, jak i kręgów wydawniczych oraz tożsamość. Wszystko to w otoczce niespodziewanej śmierci, „przyjaźni” oraz zazdrości, sięgającej momentami zawiści.
Wszyscy pisarze darzą swoich wydawców szczerą nienawiścią. W tym światku nie ma Kopciuszków — jest za to ciężka praca, upór i nieustanne dążenie, by stać się Kimś.
Da się zauważyć, że jest to książka przemyślana i odważna, choć nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że wywoła ona burzę, gdyż o wielu tematach, które porusza, na bieżąco dyskutuje się zarówno w środowisku branżowym, jak i po prostu w social mediach. Nie są to tematy nowe, lecz podejście do nich może skłaniać do dyskusji. Czy tak będzie? Zobaczymy… To, co jednak mogę napisać, to to, że cenię sobie twórczość autorki. Ma ona bardzo dobre pióro, czym można powiedzieć wyrwała mnie z czytelniczego letargu i dziękuję jej za to. To było bardzo dobre ponowne spotkanie z pisarką i z pewnością nie ostatnie.
www.marionetkaliteracka.com
„Yellowface” to już druga przeczytana przeze mnie książka, której autorką jest Rebecca F. Kuang. Jednak jest ona też pierwszą, o której wspominam na Marionetce Literackiej. Choć pisarka do tej pory dała nam się poznać jako fantasta, napisała ona teraz zgoła inną powieść, której tematyka osadzona jest w naszych realiach. Nie ukrywam, że wizja takiej R.F. Kuang skusiła mnie i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie jest mi dane oceniać cudzą traumę, czy życie prywatne drugiego człowieka. Może właśnie dlatego tak długo zwlekałam z napisaniem swojej opinii na temat książki Jennette McCurdy pod tytułem „Cieszę się, że moja mama umarła”. Przedstawione na łamach tej autobiografii wydarzenia, proces wychodzenia z zaburzeń, czy właśnie relacja autorki z matką nie były łatwe do przetrawienia, choć samą książkę przeczytałam w zaledwie dwa dni na początku lutego bieżącego roku. Po niemalże sześciu miesiącach od ukończenia lektury nadal mam tę książkę głęboko w pamięci, dlatego postanowiłam się o niej wypowiedzieć.
Jennette McCurdy przez wiele lat związana była z branżą filmową i muzyczną. Pracę w zawodzie zaczęła będąc jeszcze dzieckiem. Wielu odbiorców kojarzyć ją może z popularnego w latach 2007-2012 serialu iCarly produkcji Nickelodeon, gdzie grała m.in. u boku Mirandy Cosgrove, Nathana Kressa, czy też Jerryego Trainora. W ubiegłym roku ukazała się jej książka pod tytułem „I’m glad my mom died”, która została przetłumaczona na język polski przez Magdalenę Moltzan-Małkowską i wydana przez wydawnictwo Prószyński i S-ka.
Dlaczego idealizujemy zmarłych? Dlaczego nie potrafimy mówić o nich prawdy? Zwłaszcza o matkach. One są najbardziej idealizowane.
Jennette McCurdy od zawsze marzyła o tym, by pisać, by zostać pisarką. Jej mama miała jednak co do niej inne plany, które z sukcesem wdrażała w życie córki. Autorka opowiada tu swoją historię począwszy od najdalszych wspomnień związanych z mamą, ale i konsekwencjami wyborów, traum oraz ich toksycznej relacji. Pokazuje ona swój świat skupiając się również w znacznej części na wychodzeniu z zaburzeń i walce o zdrowie zarówno fizyczne, jak i psychiczne, które przez lata zniszczyła jej kariera. Cieszę się, że jest to temat potraktowany poważnie, że zajmuje on znaczną część autobiografii. I między innymi przez fakt, jak ciężkie było jej dzieciństwo, jak wiele musiała przechodzić w młodym wieku, książka nie raz wzbudzała we mnie sprzeciw. Na myśli mam tu zarówno rzeczy, które musiała robić Jennette jako dziecko przez ambicje własnej matki, jak i sam fakt, iż przez wiele lat nikt nie reagował na to, co się działo, oraz samą autorkę, niemogącą się sprzeciwić mamie, która była dla niej całym światem. To bardzo niekomfortowy temat. Czytając książkę, zastanawiałam się nad poziomem zarówno absurdu sytuacji, jak i poziomem determinacji Debry McCurdy w kontrolowaniu córki, w tym także jej pragnienia sławy. Sama Jennette nie raz punktuje rzeczy, przez które zachorowała na anoreksję, czy bulimię, jak matka próbowała opóźnić jej dojrzewanie w sposób dla większości nie do pojęcia. Jednak autorka nie pisze tej książki w sposób jednoznacznie wskazujący Debrę jako osobę odpowiedzialną za wszystkie jej problemy. Odnoszę wrażenie, iż „Cieszę się, że moja mama umarła” mimo dość kontrowersyjnego tytułu, jest rozliczeniem z przeszłością zarówno na polu prywatnym, jak i zawodowym, gdyż autorka porusza w niej również kwestie pracy w branży filmowej, .m.in. na planie iCarly.
Leżę z zamkniętymi oczami i myślę o słowach mamy. Że jestem doskonała. Wiem, że przywiązuje do tego wielką wagę, choć nie jestem pewna dlaczego. Nie wolno mi mieć żadnych problemów.
Nie dziwi mnie fakt, iż Jennette McCurdy nie chce już pracować w branży, którą wybrała jej mama, a nad której obraniem nigdy nie myślała w kontekście własnej przyszłości. Autobiografia jest bardzo dobrą, lecz również wzbudzającą wiele emocji pozycją na rynku. Czytając ją, mimo iż zajęło mi to jedynie dwa dni, nie czułam się komfortowo. Wiele rzeczy ujętych w książce wzbudzało we mnie sprzeciw, złość i niezrozumienie. Jednak mimo wszystko uważam, że to książka potrzebna i warta uwagi, ponieważ pokazuje chorą bądź co bądź relację matki z córką, ale i konsekwencje tej relacji. Jest to pewnego rodzaju przestroga i polecam ją zwłaszcza rodzicom, by mieli na uwadze, do czego może doprowadzić chora ambicja i przekładanie własnych marzeń na własne dzieci. Słowem podsumowania uważam, że to jedna z tych książek, które pozostają na długo w pamięci i zasługuje ona na tytuł jednej z najlepszych książek dotychczas przeczytanych w 2023 roku.
Nie jest mi dane oceniać cudzą traumę, czy życie prywatne drugiego człowieka. Może właśnie dlatego tak długo zwlekałam z napisaniem swojej opinii na temat książki Jennette McCurdy pod tytułem „Cieszę się, że moja mama umarła”. Przedstawione na łamach tej autobiografii wydarzenia, proces wychodzenia z zaburzeń, czy właśnie relacja autorki z matką nie były łatwe do...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przedszkole, demony, magia. Czy to może działać? Zadawałam sobie to pytanie od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzałam tę książkę w internecie. Mimo iż nie należę do osób dobrze zaznajomionych z fantastyką, a szczególnie z urban fantasy, zaufałam wydawnictwu i kupiłam tę książkę (a w zasadzie obie części na zeszłorocznych targach książki w Krakowie). Muszę powiedzieć, że to było naprawdę interesujące spotkanie z lekturą.
Główną bohaterką powieści jest Agata Filipiak. Kobieta przechodząca przez trudny okres w życiu zawodowym. Postanawia ona przenieść się do pracy w przedszkolu na stanowisko woźnej. Nowo podjęta praca wymaga od niej jednak dużych pokładów cierpliwości, jak i odwagi, gdyż nie wszystko, co się dzieje w nowym otoczeniu to rzeczy przyziemne. Musi ona radzić sobie również ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, dzieckiem obdarzonym magicznymi mocami, a także odkryć co się dzieje za zamkniętymi drzwiami przedszkola.
To przykre zdać sobie sprawę, że nawet nie ma się z kim pożegnać przed śmiercią.
Po książkę Katarzyny Wierzbickiej sięgnęłam z czystej ciekawości oraz zaufania do wydawców Spisku Pisarzy. Muszę przyznać, iż na początku osadzenie powieści z gatunku urban fantasy w przedszkolu wydało mi się dosyć nietypowe. Książkę przesłuchałam w większości w formie audiobooka, co pewien czas sięgając po wersję papierową, by lepiej śledzić przebieg wydarzeń. Rozpoczynając swoją przygodę z „Tajne przez magiczne” czułam, że może to być książka nie do końca dla mnie, głównie przez wzgląd na osadzenie fabuły właśnie w takim miejscu jak przedszkole. Ciężko było mi się przestawić na to, iż akcja dzieje się właśnie tu, a nie gdzie indziej. Nie spotkałam się z tym wcześniej, a tym bardziej z tym, co miało nastąpić później. Autorka sprawnie pokierowała wszystkim tak, iż koniec końców jest tu dobrze zachowana konsekwencja. Czytelnik wie co z czego wynika, realizm dobrze łączy się z fantastyką, a humor wpleciony w tę historię to po prostu wisienka na torcie. Taka słodko-gorzka. Cięte riposty przeplatają się czarnym humorem, co tylko podsyciło moją ciekawość, gdyż uwielbiam tego typu humor. Główna bohaterka Agata rzuca sarkazmem to tu, to tam, a ona sama była jedną z ciekawszych postaci w książce. Mamy tu do czynienia z kobietą po przejściach, realnie patrzącą na świat i dociekliwą. I choć polubiłam ją niemalże od samego początku, jedna rzecz związana zarówno z nią, jak i z resztą postaci, które występują w powieści zgrzytała mi od czasu do czasu. Mowa tu o choćby o sprzecznościach w komunikacji między bohaterami: z jednej strony Agata nie może się niczego od innych dowiedzieć, mimo dociekliwości, po czym chwilę później ci sami nie potrafią pojąć tego, że ona nic z danej sytuacji nie rozumie. Było to zgoła irytujące momentami. Tak samo w sytuacji gdy wypominane jest jej tchórzostwo gdy stwierdza, że ma wszystkiego dość, a gdy chce się zaangażować w działania związane z magią, mówione jest jej by się do tego nie mieszała. Odnoszę przy tym wrażenie, że niektórzy bohaterowie sami nie wiedzą czego chcą.
Wszyscy powinniśmy być piękni, młodzi i bogaci, faceci nie powinni kłamać, dzieci umierać w dzieciństwie, a matki zostawiać swoich córek na pastwę losu, jakby te były lalkami, które straciły już urok nowości. Różne rzeczy powinny dziać się inaczej. Ale życie toczy się swoim torem, świat został skonstruowany właśnie w taki sposób i nie posiadałam żadnej czarodziejskiej różdżki, aby go naprawić.
Mimo wszystko książka jako całość zaprezentowała się według mnie naprawdę dobrze. Jest to lektura, w której ten dziecięcy klimat miejsca przeplata się z dorosłością, magią oraz brutalnością w walce o władzę. Być może w tym momencie odbieram tę książkę w na swój zwariowany sposób niezbyt poprawnie, choć sama nie wiem, czy to dobre określenie na coś, co wynika z własnego wnętrza, lecz widzę tu całkiem sporą analogię do ogólnie rzecz ujmując polityki oraz władzy, jak i biurokracji, której nawet świat magii nie omija. Podsumowując, uważam, że było to bardzo udane spotkanie z polskim urban fantasy i z pewnością przeczytam drugi tom, bo zaciekawiła mnie historia Agaty.
Przedszkole, demony, magia. Czy to może działać? Zadawałam sobie to pytanie od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzałam tę książkę w internecie. Mimo iż nie należę do osób dobrze zaznajomionych z fantastyką, a szczególnie z urban fantasy, zaufałam wydawnictwu i kupiłam tę książkę (a w zasadzie obie części na zeszłorocznych targach książki w Krakowie). Muszę powiedzieć, że to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Moja relacja z romansami jest skomplikowana. Kiedy mam ochotę przeczytać wyważoną, realną oraz „sympatyczną” książkę z tego gatunku, zwykle trafiam na taką, która jest tego czystym przeciwieństwem. I gdy w końcu sięgnęła po kolejną, co zdarza się stosunkowo rzadko, myślałam, że miło się zaskoczę. Ta myśl towarzyszyła mi przez stosunkowo dużą część książki, lecz gdy przyszło ją dokończyć, wróciłam do punktu wyjścia. Znowu.
Aaron Blackford zaproponował Catalinie Martín, że pojedzie z nią do Hiszpanii na ślub jej siostry udając jej chłopaka. Kobieta, mimo iż rozpaczliwie potrzebuje partnera, odrzuca jego ofertę nie chcąc zadawać się z tak aroganckim oraz nieznośnym mężczyzną. Niestety czas do ślubu zbliża się nieubłaganie, przez co Catalina w końcu decyduje się wybrać go na „udawanego chłopaka”. By nie wydało się kłamstwo kobiety, zmuszeni są udawać w sobie szalenie zakochanych.
Bo życie nie było doskonałe. Miało swoje zakręty i wyboje. Wyrzucało cię na aut, żeby za chwilę wciągnąć z powrotem na boisko.
Głównymi bohaterami powieści „The Spanish Love Deception” autorstwa Eleny Armas, którą na język polski przełożył Mateusz Baka są Cataline oraz Aaron. Dorośli, którzy darzą siebie sporą „niechęcią” jak dowiadujemy się z powieści. Jest to klasyczny przykład tzw. hate love relationship. Temat zgoła można powiedzieć już oklepany, jednak wciąż darzony sympatią przez spore grono czytelników. Nie zamierzam się jednak tu rozwodzić nad tym, czy jest to zdrowa relacja, czy nie. Książka, która podaje nam już na samym początku jak wyglądają relacje głównych bohaterów, próbuje nam wmówić, że Cataline jest aż tak niedomyślna, iż nie widzi żadnych przesłanek w tym co proponuje jej „wróg” w związku ze ślubem jej siostry. I tego, co w tym momencie piszę nie uznałabym za spojler, gdyż fabułę niemal całej powieści zdradza jej opis na odwrocie okładki. Mimo wszystko uważam, że choć od samego początku mamy do czynienia z postacią bardzo naiwną, której dużo rzeczy nie pasuje oraz wiecznie narzekającą na wszystko wokół niej, nie czytało się tego najgorzej. Autorka potrafiła zaciekawić mnie na tyle, że książkę przeczytałam w jeden dzień. Język, którym napisana jest ta powieść jest prosty, przez co całość pochłania się na raz. Tak było jednak do pewnego momentu.
Miłość. To musiała być miłość — ten chaos siejący zniszczenie w mojej piersi. Ta świadomość pojawiła się we mnie równie szybko, jak piorun uderza w ziemię.
Dużym mankamentem i chyba najważniejszą rzeczą, która mi przeszkadzała czytając jest zastosowane tu słownictwo w kontekście relacji międzyludzkich, a dokładniej rzecz ujmując scen stosunku. Odnoszę wrażenie, iż autorka nieco „odpłynęła” opisując niektóre sceny wywołując u mnie bardzo duży dyskomfort. Wyrażenia czy słowa typu: dojdź dla mnie, czy też maleńka, które pod koniec pojawiają się wyjątkowo często, wzbudzają we mnie zarówno poczucie zażenowania, jak i sprawiają, że czytając to czuję się niekomfortowo. Bardzo niekomfortowo. W dodatku te słowa włożone w usta bohatera dają obraz zupełnie innej postaci niż ta, którą poznajemy na początku. Nie rozumiem tego i wydaje mi się to po prostu sztuczne. Gdyby nie zakończenie, książka uplasowałaby się u mnie na wyższym miejscu niż jest obecnie. Do pewnego momentu nawet dobrze się bawiłam, choć ciągła naiwność oraz marudzenie ze strony Cataliny drażniły mnie niemal cały czas. Książka była lekka, przyjemna, niewymagająca i mogła skończyć się gdzieś w okolicach 400 strony. Jednak koniec historii według mnie nie dość, że naciągany, tak również był bardzo nieprzyjemny w odbiorze.
https://marionetkaliteracka.com/
Moja relacja z romansami jest skomplikowana. Kiedy mam ochotę przeczytać wyważoną, realną oraz „sympatyczną” książkę z tego gatunku, zwykle trafiam na taką, która jest tego czystym przeciwieństwem. I gdy w końcu sięgnęła po kolejną, co zdarza się stosunkowo rzadko, myślałam, że miło się zaskoczę. Ta myśl towarzyszyła mi przez stosunkowo dużą część książki, lecz gdy przyszło...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-07
Napisanie powieści o miłości, która nie zachodzi o bycie sztampową oraz przewidywalną to sztuka. Rozpisanie relacji między bohaterami tak, by nie zniesmaczyć potencjalnego czytelnika to godna podziwu umiejętność. Z kolei ukazanie romantycznego uczucia między dwójką osób, niepełnoletnią dziewczyną a dorosłym mężczyzną to już kontrowersja. A gdy mam do czynienia z taką właśnie historią, czuję się w pewnym stopniu zaintrygowana książką, jak i nią zniesmaczona.
„Kocham cię. Przestań istnieć.” Dawid jest dwudziestopięcioletnim mężczyzną. Ona, Kaśka, jest piętnastoletnią dziewczyną. Pewnego dnia pod napływem impulsu wyruszają w podróż po Polsce, gdzie na swojej drodze napotykają różnych ludzi z zupełnie obcych im światów. Spotykają dresiarzy, bogate emerytki, aktorów porno czy też świadków Jehowy. Wspólna wyprawa konfrontuje ich z rzeczywistością, dorosłością oraz z miłością, które każde z nich odczuwa w zupełnie inny sposób. „Proszę, i tak wykrwawię się zaraz na śmierć, więc po co, ty chudy, mały, blady morderco, Charlesie Mansonie z gimnazjum, po co, skoro mam już dwadzieścia ran kłutych, dostaję jeszcze jedną?” Jest to moje drugie spotkanie z prozą Jakuba Żulczyka, jednak pierwsze zakończone sukcesem. W międzyczasie sięgnęłam po „Czarne słońce” tegoż autora, lecz tę akurat lekturę odkładam sobie zdecydowanie na później. „Zrób mi jakąś krzywdę” to debiut literacki pisarza i choć spotkałam się ze skrajnymi opiniami na jej temat, nie będę dokładać swoich trzech groszy do zmieszania książki z błotem. Powód jest dość prozaiczny. Mianowicie jestem nią zarówno zaintrygowana, jak i zniesmaczona tym, co w niej wyczytałam. Zanim jednak przejdę do wyjaśnienia, na czym to dokładnie polega, zacznę od tego, iż bardzo odpowiada mi styl, jakim powieść została napisana. Wulgarny język, bezpośredniość oraz mnogość nawiązań do popkultury sprawia, że całość odbiera się dosyć prosto i zarazem z pewną rezerwą. Z jednej strony autor opisuje nam uczucia Dawida względem Kaśki w sposób, powiedziałabym niemal poetycki, ukazując nam dziewczynę jak lalkę, posąg służący jedynie do podziwiania z daleka, by chwilę później wyklinać ją i jej zachowanie bezceremonialnie. Czytelnik momentami ma wrażenie, że nie nadąża za głównym bohaterem, z drugiej jednak strony po części rozumie motywy jego działania. Z kolei opis zachowania dziewczyny bardzo przypomina mi ten, jakim charakteryzują się właśnie nastolatki w podobnym wieku. To trudne do odtworzenia w powieści, biorąc pod uwagę to, że całość została napisana przez dorosłego mężczyznę, a sama narracja również prowadzona jest przez dziesięć lat starszego od bohaterki faceta. „Siadam na ziemi i zapalam papierosa, który smakuje jak czyjeś prochy prosto z urny. Jak pierwszy papieros po przebudzeniu.” I choć sama kreacja zarówno postaci, jak i styl, sposób prowadzenia narracji oraz nawiązania do kultury popularnej są naprawdę dobre i będę się tego trzymać, tak nie omieszkam nawiązać do tej najważniejszej tutaj relacji międzyludzkiej, relacji między dwudziestopięciolatkiem a piętnastoletnią dziewczyną. Nie da się ukryć, że pierwsze co może nam przyjść na myśl to „Lolita” Nabokova, choć to błędne zakładać, że pod względem romantyzmu są one do siebie podobne. W „Zrób mi jakąś krzywdę” nie ma tej stricte erotyki, która ukazana jest w powieści Rosjanina. Niemniej jednak samo to, że została tu opisana relacja romantyczna, nielegalna, zakazana, lecz zarazem niewinna budzi we mnie niesmak, który pewnie na długo ze mną pozostanie. Podsumowując, nie uważam, żeby to była dobra lektura dla każdego. Choć czyta się ją dosyć szybko, co zadziwia ze względu na sam sposób narracji, to podjęty tutaj temat może mocno zniechęcić niektóre osoby. W takim przypadku uczulam, by po nią nie sięgać. Spotkałam się z opiniami, że ten debiut jest najgorszą książką Jakuba Żulczyka. Być może tak jest. Skoro jednak mnie zachęciła do czytania pozostałych pozycji pisarza, wyobrażam sobie, że przy następnym spotkaniu będzie jeszcze lepiej i będę śmiało mogła dołączyć autora do mojej prywatnej listy najlepszych rodzimych pisarzy.
Napisanie powieści o miłości, która nie zachodzi o bycie sztampową oraz przewidywalną to sztuka. Rozpisanie relacji między bohaterami tak, by nie zniesmaczyć potencjalnego czytelnika to godna podziwu umiejętność. Z kolei ukazanie romantycznego uczucia między dwójką osób, niepełnoletnią dziewczyną a dorosłym mężczyzną to już kontrowersja. A gdy mam do czynienia z taką...
więcej mniej Pokaż mimo to2021
Szaleństwo. Obłąkanie. Niezrozumienie. Skrzywdzenie. Potępienie. W tej powieści ich nie brakuje. Ja natomiast początkowo ignorowałam fakt posiadania jej na półce. Nie przyciągała mnie do siebie, nie chciało mi się po nią sięgać, a sama już kilkukrotnie zastanawiałam się, czy jej nie odsprzedać. Jednak w końcu… W momencie, kiedy usiadłam do maratonu czytelniczego, zdecydowałam się zapoznać z książką Mindy McGinnis i tak została już. I pewnie będę do niej jeszcze wracać.
Grace Mae to odrzucona ciężarna dziewczyna, którą rodzina umieściła w zakładzie dla obłąkanych. W tym miejscu dostrzega ją lekarz zajmujący się psychologią kryminalną — Doktor Thornhollow, który postanawia uczynić ją swoją asystentką. Główna bohaterka, odgrywając rolę osoby chorej, razem z mężczyzną zbiera ślady z miejsc zbrodni. Jednak sprawa niebezpiecznego mordercy, może na zawsze nadwyrężyć psychikę młodej kobiety i przywołać demony przeszłości. „Wezbrały w niej wielkie emocje i jej serce jeszcze nigdy nie wydawało się tak pełne, jak w momencie kiedy stała obok zbezczeszczonego grobu dziwki, słuchając, jak obłąkani śpiewają hymn.” O „Dyskretnym szaleństwie” Mindy McGinnis, w przekładzie Moniki Wiśniewskiej słyszałam wiele dobrego. Powieść polecali, chociażby Olga z Wielkiego Buka, czy Daniel ze Strefy Czytacza, a są to osoby, których upodobania literackie zbiegają się w znacznym stopniu z moimi. Kiedy jednak kupowałam książkę na targach, szykowałam się do jej szybkiego przeczytania. Rzeczywistość zweryfikowała moje plany czytelnicze, a powieść czekała sobie dosyć długo na to, bym finalnie po nią sięgnęła. „Bywa, że czyny zdrowych na umyśle pozbawione są sensu.” Moje pierwsze spostrzeżenia podczas lektury były takie, że bardzo szybko upływał mi przy niej czas. Choć historia podejmuje trudny temat zarówno chorób psychicznych, jak i odsyłania osób społecznie niewygodnych do takich miejsc jak szpitale psychiatryczne, to nie ukrywam, że sposób prowadzenia narracji oraz styl sprawiają, że mimo wszystko czas spędzony nad lekturą upływa błyskawicznie. Autorka postanowiła przedstawić nam gotycką powieść kryminalną osadzoną w dziewiętnastowiecznym Bostonie, w którym główna bohaterka musi radzić sobie jako młoda ciężarna dziewczyna. I choć powód umieszczenia jej w zakładzie dla obłąkanych poznajemy notabene z samego opisu powieści, tak za tym podjętym przez jej rodzinę krokiem, stoi więcej niż początkowo zakładamy. Myślę, że sama koncepcja umieszczenia akcji w tych czasach, powinna mówić nam nieco więcej, gdyż kultura społeczna XIX wieku jak powszechnie wiadomo, nie była łaskawa dla osób wymykających się tamtejszym standardom. Do takich zakładów, jak ten przedstawiony w książce, umieszczano nie tylko osoby rzeczywiście chore, lecz także te, które były kłopotem, czarnymi owcami w rodzinie, czy choćby te, które zhańbiły nazwisko. W momencie, w którym ogólne spojrzenie społeczeństwa na przedstawiony temat było zgoła inne niż obecnie, trzeba zwrócić uwagę na to, jakie były realia takich miejsc, jak traktowano osoby zamknięte, jak dbano o ich dobro zarówno fizyczne jak i psychiczne. To również przedstawia „Dyskretne szaleństwo”. Cały przebieg, kręci się wokół jednego tematu, lecz stara się pokazać nieubarwioną twarz dziewiętnastowiecznych realiów społecznych, wplątując w to znacznie elementy powieści kryminalnej. Mniej więcej od połowy, zaczyna się część nastawiona głównie na szukanie sprawcy morderstwa. Jednak i tutaj nie odstępujemy stricte od tematu, gdyż Mindy McGinnis ukazuje nam proces dochodzenia do „obłędu”, który może dotyczyć każdego z nas, a który potrafi ujawnić się w nawet najmniej oczekiwanych momentach przy użyciu odpowiednich bodźców. „Jeszcze jedno, jeśli mogę. Oryginalne znaczenie słowa „przytułek” to tak naprawdę „schronienie”. Mam nadzieję, że znalazłaś je w swoim jasnym otoczeniu, tak jak ja znalazłem swoje tutaj, w ciemności”.
Szaleństwo. Obłąkanie. Niezrozumienie. Skrzywdzenie. Potępienie. W tej powieści ich nie brakuje. Ja natomiast początkowo ignorowałam fakt posiadania jej na półce. Nie przyciągała mnie do siebie, nie chciało mi się po nią sięgać, a sama już kilkukrotnie zastanawiałam się, czy jej nie odsprzedać. Jednak w końcu… W momencie, kiedy usiadłam do maratonu czytelniczego,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-25
Naprawdę mało wiemy o morzach i oceanach. Więcej ludzi zbadało powierzchnię księżyca, niż morskie głębiny. Być może to właśnie dlatego poznanie – choć w niewielkim stopniu – tego, co w nich żyje, wydaje się być dla mnie fascynujące.
Książka, po którą sięgnęłam tym razem, należy do gatunku non-fiction. Zauważyłam, że choć w ostatnim czasie przeczytałam trochę więcej (z racji zrobionego w zeszły weekend maratonu), to literatura faktu nadal jest jedną z tych, z którymi obcuję najrzadziej, mimo że wolę by było zupełnie na odwrót. Dlatego tym razem trafiło na „Księgę morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku” autorstwa Mortena A. Strøksnesa w przekładzie Marii Gołębiewskiej-Bijak. „Statek, Hugo i ja jesteśmy trzeźwi jak noworodki. To morze jest pijane. Ileż to razy wychylałem się za burtę, wpatrzony w otchłań?” Tę niespełna 340 stronicową książkę połknęłam jednego dnia. I choć z początku nie przekonała mnie do siebie językiem, to zdecydowanie trafiła do mnie treścią. Zresztą, pozycje wydawane przez Wydawnictwo Literackie w większości przemawiają do mnie od razu, jak było na przykład z autobiografią Knausgårda. Przeczytanie omawianej dzisiaj historii odkładałam jednak w czasie. Czekała ona sobie na półce, aż po nią sięgnę i tak minęły chyba ze dwa lata, zanim do tego doszło. Tu postawię sobie pytanie, dlaczego właśnie teraz? Odpowiedź będzie krótka, ponieważ morze, oceany oraz morskie stworzenia fascynują mnie i choć sama nie zajmuję się ich badaniem, to lubię dużo czytać na ten temat, oglądać i wyobrażać sobie, do czego natura jest jeszcze zdolna, a czego my nie jesteśmy jeszcze świadomi. „Specjalny gatunek niebieskozielonych glonów jest tak produktywny i liczny, że naukowcy przyjmują, iż wytwarza dwadzieścia procent ziemskiego tlenu. A do lat dziewięćdziesiątych nauka nawet nie wiedziała o jego istnieniu.” Książka ta nie jest tylko opowieścią o poszukiwaniu i łowieniu rekina polarnego żyjącego w wodach morza norweskiego. Autor wraz ze swoim przyjacielem – ekscentrycznym malarzem i rybakiem Hugonem znajduje się na Lofotach, archipelagu będącym jednym z najpiękniejszych miejsc w całej Norwegii. Tam właśnie towarzyszy w wyprawach na głębiny, opisując przy tym każdą z przeprowadzonych wypraw i połowów, a zarazem raczy nas ciekawostkami związanymi z nieznaną nam otchłanią. „Łagodny szept morza, suche ciepło słońca, idealna przejrzystość powietrza – wokół pełny spokój. Takie dni się kolekcjonuje i zachowuje w pamięci przez lata.” Czym jest Moskstraumen lub Velella Velella? Kim był Johan Hjort? Dlaczego swego czasu mieszkańcy Nordlandu gardzili zwykłą makrelą? Na te i inne pytania z pewnością odpowie nam książka. Momentami czytałam ją, myśląc, że przed sobą trzymam encyklopedię. I jest to zarówno pozytyw, jak i pewnego rodzaju zarzut. O ile mi, osobie, która interesuje się tematem, nie przeszkadzało nagromadzenie ciekawych, jak i tych mniej interesujących informacji, to czytelnikowi, który szykuje się na opowieść o walce z żywiołem oraz rekinem polarnym… No cóż… Taki ktoś po prostu się zawiedzie. To nie jest beletrystyka nastawiona na rozwój akcji ani zawrotne tempo. Powiedziałabym raczej, że narracja jest leniwa, płynie sobie powoli. Przed lekturą nie nastawiałam się praktycznie na nic, dlatego się nie rozczarowałam. Co więcej, brakuje mi na polskim rynku książek o podobnej tematyce, zwłaszcza o morskich stworzeniach. Dla mnie to była naprawdę ciekawa podróż i dobrze zgłębiony temat. Na końcu znajdziemy również długą listę przypisów, więc będzie po co sięgać na przyszłość.
Naprawdę mało wiemy o morzach i oceanach. Więcej ludzi zbadało powierzchnię księżyca, niż morskie głębiny. Być może to właśnie dlatego poznanie – choć w niewielkim stopniu – tego, co w nich żyje, wydaje się być dla mnie fascynujące.
Książka, po którą sięgnęłam tym razem, należy do gatunku non-fiction. Zauważyłam, że choć w ostatnim czasie przeczytałam trochę więcej (z...
2021-03-15
Moje podejście do fińskiej literatury kryminalnej, jak i thrillerów zaczęło się w zasadzie całkiem niedawno. Dopiero co na stronie znalazła się pierwsza recenzja książki fińskiego autora, a ja już przychodzę z następną. Tym razem jednak nie jest to stricte thriller, a połączenie z literaturą młodzieżową, po którą notabene rzadko sięgam.
Siedemnastoletnia Lumikki Andersson to dziewczyna, która przez prześladowanie ze strony dwóch silniejszych koleżanek w dzieciństwie nauczyła się maskować w społeczeństwie i uciekać. Pewnego dnia w ciemni liceum plastycznego, do którego chodzi, odkrywa mokre banknoty i plamy od krwi na podłodze. Mając nadzieję, że nikt jej nie zauważył, odchodzi i próbuje zapomnieć o tym, co zobaczyła. Jednak, czy na pewno jest bezpieczna? Czy rzeczywiście dała radę odejść niezauważona? „Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że mogła przecież zawołać pomoc. Prawdopodobnie ktoś by ją usłyszał. Nie przyszło jej to do głowy. Lumikki nigdy nie wołała o pomoc.” Powieść Salli Simukki wypatrzyłam w jednym z okolicznych supermarketów. Nie miałam wcześniej do czynienia z autorką, choć o samej książce już słyszałam. Głównie rzucała mi się w oczy na fińskich księgarniach internetowych, a także na stronach dotyczących fińskiego w uproszczonej wersji językowej. Nie dziwne więc było, że gdy ją zobaczę, od razu zakupię. „Wspomnienia są bardziej wiarygodne, gdy nikt nie próbuje nimi sterować według własnych założeń.” „Czerwone jak krew” w tłumaczeniu Sebastiana Musielaka to pierwszy tom trylogii o Lumikki Andersson. Od razu, gdy tylko dowiozłam go do domu, zaczęłam czytać. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to ilość słownictwa slangowego, które na pierwszy rzut oka wydało mi się dość zaskakujące, ponieważ nie słyszałam, żeby osoby w moim otoczeniu posługiwały się podobnymi zwrotami w życiu codziennym: brzmi po prostu jedwabiście, itp. Nie słyszałam, żeby ktoś tak mówił, co nie znaczy, że nie jest poprawne. Z ciekawości sprawdziłam to w słowniku i nie ma w tu nic dziwnego, choć na pierwszy rzut oka brzmi dosyć nieswojo. Sama jednak unikam slangu i nie jestem z tym na bieżąco. „Nigdy nie przeceniaj własnego sprytu. Nigdy nie zakładaj, że jesteś całkiem bezpieczna.” Przejdźmy jednak do fabuły. Coś, co bardzo mi przypadło do gustu, to styl, którym książka jest napisana. Całość połknęłam w półtora dnia, co w ostatnim czasie przychodzi mi z trudem. Choć, co typowe dla literatury nordyckiej, pisanie szczegółowe z nastawieniem na małą ilość dialogów w tej książce, nie przeszkadzało mi. Co więcej, uważam, że napisanie tej historii mając na względzie więcej opisów dyskusji niźli całego clue, tylko zaszkodziłoby tej książce. Bo to, nad czym powinniśmy się tutaj skupić, to właściwie nie relacje międzyludzkie, a psychologia postaci. Narrator opisuje nam ich postrzeganie świata, co nimi kieruje w obliczu niebezpieczeństwa i jaki wpływ ma na nich cała sytuacja. Niby rzeczy całkiem przyziemne i niczym nie zaskakujące, a sprawiają, że nie mogę ocenić tej książki z perspektywy jedynie powieści dla młodzieży. Dodatkowo dużą rolę odgrywa w tym wszystkim zakończenie, które może nie całkowicie, ale połowicznie jest interesujące. To, czego z łatwością można się domyślić od samego początku, odgrywa niewielką rolę w tym, co zastajemy na końcu. Brzmi to wszystko dosyć mistycznie, choć w samej powieści mistycyzmu właściwie nie znajdziemy. To nie powieść fantastyczna. To historia mająca w sobie zarówno elementy thrillera, jak i powieści młodzieżowej, choć tego drugiego w mojej opinii jest stosunkowo niewiele. Może właśnie dlatego przypadła mi do gustu? Bo nie jest naiwna ani głupiutka. Niewykluczone, że rok 2021 stanie pod znakiem literatury nordyckiej.
Moje podejście do fińskiej literatury kryminalnej, jak i thrillerów zaczęło się w zasadzie całkiem niedawno. Dopiero co na stronie znalazła się pierwsza recenzja książki fińskiego autora, a ja już przychodzę z następną. Tym razem jednak nie jest to stricte thriller, a połączenie z literaturą młodzieżową, po którą notabene rzadko sięgam.
Siedemnastoletnia Lumikki Andersson...
2021-01-23
Gorący piasek parzący w bose stopy, fale bijące o brzeg oraz słońce, którego promienie tworzą na wodzie coś w rodzaju rażącej w oczy poświaty. Wyobraźmy sobie plażę, na której wypoczynek jest wymarzonym elementem wakacji wielu miłośników nadmorskich klimatów.
Drugie Palm Beach. Właśnie tego chciał pewien właściciel ośrodka wypoczynkowego jednej z fińskich miejscowości. Spokój oraz plany na przyszłość dla tej nadmorskiej inwestycji zostają pokrzyżowane w momencie, gdy dochodzi do morderstwa. Na miejsce zostaje wysłany policyjny detektyw z Helsinek, lecz nie wszystko idzie zgodnie z planem. Zwłaszcza przez rozwijające się w mężczyźnie uczucie do głównej podejrzanej. „Dzień znów był znajomo chłodny. Pogodny, lecz niezbyt ciepły. Kiedy promienie słońca padały pod tym kątem, wydawało się, jakby płaszczyzna morza się przechylała. A gdy się zmrużyło oczy i puściło wodze fantazji, to można było sobie wyobrazić, że cały świat odwraca się do góry nogami.” Moją przygodę z autorem rozpoczęłam od innej książki. Była to powieść „Człowiek, który umarł” i niestety pierwsze podejście zakończyło się porażką po kilkudziesięciu stronach. „Najgorętszą plażę w Finlandii” zaczęłam w tym roku, w momencie kiedy to moja motywacja do czytania (jak co roku po Sylwestrze) znowu powróciła. Od dawna chciałam przeczytać cokolwiek tego pisarza, mając od razu na względzie, że będą to książki niecodzienne oraz trochę dziwaczne, a przede wszystkim przesiąknięte czarnym humorem, który uwielbiam. No i właściwie… No coś ewidentnie nie wyszło. Opis na okładce przyrównuje nam powieść do twórczości Tarantino, a napis wielkimi literami ZBRODNIA, SEKS I KŁAMSTWA mówi nam… No cóż… To, co napisałam. Tylko właściwie zastanawiam się gdzie, chociażby połowa z tego, co w zamyśle mieliśmy dostać. Scen erotycznych więcej jest w powieściach Sarah J. Maas, zbrodnia mająca być głównym wątkiem stała się pobocznym i jedynie z kłamstwami zewsząd mamy do czynienia. Nie odczułam również, by była to czarna komedia, kryminalna komedia. Częściej z czarnym humorem spotkamy na wieczorku Stand-upu, czy w filmie „Heavy Trip”, który notabene polecam, a który jest właśnie taką fińską czarną komedią, tyle że o metalowcach. Być może inaczej definiuję czarny humor, a być może było to dla mnie zbyt lekkie i łagodne. Całkiem możliwe. Wiem też, że w książce mimo wszystko nie będzie tak jak na występie ulubionego komika. Nie chciałabym się jednak dopatrywać w niej samych wad, bo całość nie była taka zła. Ciekawym punktem zaczepienia jest z pewnością fakt, że od samego początku wiemy, kto jest mordercą i zamiast doszukiwać się, czy na pewno autor nic tu nie namieszał, my dostajemy postaci w stylu tych z gry „Sąsiedzi z piekła rodem”. I uznałabym to za dobry początek, bo wprowadza nam to jakiś zabawny element do fabuły. Mam jednak wrażenie, że to jest jedyna tego typu rzecz. „Nie uważał siebie za geniusza, nie licząc niektórych specjalistycznych dziedzin czy sytuacji, i przypuszczał, że cierpi z powodu problemów, które spotykają człowieka renesansu. Ponieważ jest wszechstronny. Właśnie tak. Wszechstronny.” Fabuła jest spójna, książkę czyta się lekko i szybko, choć zawiera ona dużo szczegółów, co jest typowe dla powieści z okręgu krajów północy. Dla mnie jest to rozwlekanie akcji i niepotrzebny zabieg, ale wiem, że są i pasjonaci długich szczegółowych opisów. Takim osobom może to jak najbardziej przypaść do gustu. Mimo wszystko podsumowując to, co tutaj napisałam. Spodziewałam się po niej czegoś innego. Powieść nie jest tragiczna. Nie jest nawet zła. Mnie jednak rozczarowuje pod względem zarówno fabularnym, jak i pod kątem komediowym. Powiem szczerze, że choć połknęłam ją w kilka dni, to z pewnością już do niej nie powrócę. Dam szansę autorowi i przeczytam „Człowieka, który umarł”, ale nie sądzę, by i ta książka była o wiele lepsza od tej. „Najgorętsza plaża w Finlandii” nie zagrzeje miejsca w moim serduszku i nie pozostanie w pamięci na długo. Jest to typowa książka do poczytania przy dobrej herbacie pod kocykiem, ale gdybym sięgała po nią teraz, wolałabym nie nastawiać się na nic, tylko podejść na chłodno i bez oczekiwań.
Gorący piasek parzący w bose stopy, fale bijące o brzeg oraz słońce, którego promienie tworzą na wodzie coś w rodzaju rażącej w oczy poświaty. Wyobraźmy sobie plażę, na której wypoczynek jest wymarzonym elementem wakacji wielu miłośników nadmorskich klimatów.
Drugie Palm Beach. Właśnie tego chciał pewien właściciel ośrodka wypoczynkowego jednej z fińskich miejscowości....
2021-01-06
Na świecie mówi się około 7000 językami. Oczywiście są to dane szacunkowe, które nie mogą być podane ze stuprocentową dokładnością. Wpływa na to cała masa czynników, takich jak m.in. różnica między dialektem a odrębnym językiem i związane z tym kryteria. Jednak Gaston Dorren, ukazał nam w książce te języki, które ujete są w kryteriach od największej liczby władającymi nimi użytkownikami.
Zakładam, że jest to pierwsza i z pewnością nie ostatnia pozycja z zakresu nauk o języku ogółem i językach obcych, która pojawi się tutaj w najbliższej przyszłości. „Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata” jest pozycją, która (według informacji zawartych na stronie lubimyczytac.pl) jest książką naukową, dotyczącą językoznawstwa, choć według mnie spełnia te kryteria, plus daje od siebie dużo więcej, ale o tym za chwilę. Autorem jest Gaston Dorren, pochodzący z Holandii lingwista oraz poliglota. Już to u mnie zapunktowało i skłoniło, by po „Babel” sięgnąć. Dlaczego? Ponieważ liczyłam na to, że książka pisana z punktu widzenia poligloty pozwoli mi bardziej odczuć zawiłości oraz koniugacje językowe i poznam wiele ciekawych historii z nimi związanych. Jest to dosyć ciekawe, ponieważ sama łapię się na tym, jak łatwo języki mogą namieszać – nawet te, które nie należą do jednej rodziny językowej (w tym momencie pozdrawiam wszystkich, którym tak jak mi zdarza się wplątać norweskie er w miejsce angielskiego are, lub pomylić norweskie określenie na słowo stary (gammel – gamle (odmieniony) z doniczką w hindi – गमला (gamala)). Konstrukcja tej pozycji jest dosyć prosta. Mamy wstęp plus dwadzieścia rozdziałów, z których każdy jest opowieścią o innym języku z danej nam tutaj dwudziestki, przy czym każdy z nich posiada stronę podstawowych informacji o tym, jakie są cechy szczególne w gramatyce, o liczbie tonów (jeśli je mają, jak w przypadku mandaryńskiego), czy też zapożyczenia, które w każdym z nich możemy znaleźć. Przez to mamy skondensowaną wiedzę w pigułce na początek. „Pomysł, żeby porwać się na całą dwudziestkę, kusił mnie przez chwilę, szybko jednak zrozumiałem, że nigdy nie opanuję choćby podstaw ich wszystkich w terminie, na który pozwalałby mi wydawca, konto w banku i – nie oszukujmy się – przeciętna długość życia. Postanowiłem więc spróbować tylko jednego… za to pełnego wyzwań.” I w ten właśnie sposób poznajemy pierwszą historię perypetii związanych z autorem próbującym nauczyć się wietnamskiego. Zdecydowanie dobry początek. To, co ujęło mnie w tej książce to przede wszystkim humor oraz mnogość anegdot z życia autora, które tylko podkręcają bieg historii. Bo tak, ta pozycja, mimo że jest ona z pozoru książką bardziej pod kątem naukowym (choć w tym momencie wchodzę ja i kiwam palcem, że hola hola, no nie do końca) jest też dobrą powieścią, momentami komedią i to w dobrym tego słowa znaczeniu. Czytelnik po prostu się przy niej nie nudzi, czego można było się obawiać, sięgając po nią. Autor często odchodzi od przyjmowania za pewnik omawiania jednego języka w poświęconym jemu rozdziale na rzecz polemiki i sformułowań porównawczych dotyczących innych języków obcych, w tym tych, którym nie jest poświęcona książka. Za przykład podam język portugalski, który posłużył jako pretekst do zastanowienia się nad historycznie ujętą rolą języka niderlandzkiego. Autor niejako przyrównuje znaczenie obu języków w znaczeniu językoznawstwa. Inną ciekawą rzeczą jest to, że Gaston Dorren nie poszedł tutaj w zawiłe tematy lingwistyczne i obszerne analizy, a zamiast tego skupił się na jednym lub ewentualnie dwóch najciekawszych aspektach języka. Przez to mamy do czynienia z pismem bengalskim, omówieniem różnic między hindi a urdu, czy polemiką nad angielskim jako światową lingua franca. Oczywiście to tylko kilka z przykładów. Gdybym miała się jednak do czegoś przyczepić, to musiałabym długo nad tym pomyśleć. Najzwyczajniej w świecie nic takiego nie przychodzi mi podczas pisania tej recenzji do głowy. Jedynym minusem, który zauważam po przeczytaniu „Babel” jest to, że moja głowa przesiąknięta jest wiedzą z tej pozycji i na razie czuję przesyt książek o tej tematyce. Prawda jest jednak taka, że to mogłoby dotyczyć każdej książki, a nie tylko tej konkretnej.
Na świecie mówi się około 7000 językami. Oczywiście są to dane szacunkowe, które nie mogą być podane ze stuprocentową dokładnością. Wpływa na to cała masa czynników, takich jak m.in. różnica między dialektem a odrębnym językiem i związane z tym kryteria. Jednak Gaston Dorren, ukazał nam w książce te języki, które ujete są w kryteriach od największej liczby władającymi nimi...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-23
Czytając kryminały, czy też thrillery oraz literaturę gatunkową, często postrzegamy ją jako czystą rozrywkę. Może warto czasami zatrzymać się i zastanowić nad przedstawionym tematem? Być może literatura, po którą sięgamy dla przyjemności będzie dla nas nowym doświadczeniem i pozwoli nam zastanowić się nad naszymi wyborami?
Życie Macieja toczyło się do tej pory tak, jak życie każdego innego człowieka. Miał żonę, dzieci oraz dobrą pracę. Wszystko to runie jak domek z kart w momencie, gdy dowiaduje się, że Janina ginie w wypadku samochodowym. Sprawa jednak nie jest tak prosta, jak by się mogło wydawać. Do wypadku doszło pod Mrągowem, choć kobieta miała być w delegacji do Krakowa. Jak powiedzieć dwójce dzieci, że straciły matkę? Co tak naprawdę stało się w drodze na Mazury? „Ból jest zawsze uczuciem subiektywnym. Nie da się go zmierzyć. Wszystkie opracowane przez medycynę skale są tylko przybliżone. Ja teraz czułem się tak, jakby ktoś wyciął mi kawałek serca.” Podchodziłam do tej książki z pewną dozą sceptycyzmu. Czytałam już podzielone opinie na temat „Żmijowiska”, które według niektórych było kryminałem, inni pisali, że to powieść obyczajowa, a pozostali, że thriller z pierwszego zdarzenia. Komu wierzyć? Wszyscy wiemy, że najlepiej przekonać się na własnej skórze. Historia ta ma tak różne opinie, że zdecydowałam się jednak po nią nie sięgać, by się nie zawieść nadmiernymi oczekiwaniami. Postawiłam na inny tekst. „Wyrwę” upolowałam w jednej z krakowskich galerii handlowych kilka tygodni temu. Jest to zarówno nowość na rynku wydawniczym, jak i na moim regale. Coś musiało w niej być, że po dłuższej przerwie od czytania lektur, zdecydowałam się właśnie na nią, a nie na którąś z zalegających na półce pozycji. Oczekiwania wobec niej miałam spore, choć mój zapał powoli mijał wraz z każdą kolejną przeczytaną stroną. „Myślałem o tym, że dzieci nie powinny umierać przed rodzicami, a rodzice nie powinni umierać wtedy, kiedy dzieci są dziećmi. To po prostu niesprawiedliwe.” Książka promowana jest jako thriller psychologiczny. Tak, po części zgodzę się z tym stwierdzeniem. Jednak jedynie połowicznie. Tym, co bardzo mi przeszkadzało podczas czytania „Wyrwy”, to pewien brak elementu zaskoczenia przez zdecydowaną część przedstawionej nam historii. Czytelnik może z łatwością wydedukować, jakie będą następstwa zdarzeń tutaj ukazanych. Dwie trzecie treści można klasyfikować do powieści stricte psychologicznej. Fakt, że jedna z postaci ginie nie pretenduje jeszcze całości do miana thrillera. Pod tym względem zawiodłam się, ponieważ oczekiwałam zgoła czegoś innego. Z drugiej jednak strony, na pochwałę zasługuje kreacja bohaterów. Czuć, że to postaci z krwi i kości. Przejmująco ukazany jest wątek straty oraz całych procesów psychologicznych zachodzących w umyśle osoby, która boryka się z tym problemem. Obserwujemy zachowanie Macieja, jego dzieci, jak i osób spokrewnionych z Janiną i nie tylko. Da się wyczuć, że nie jest to napisane na kolanie, ale autor spędził mnóstwo czasu nad stworzeniem pełnego portretu psychologicznego każdej osoby, która pojawia się w „Wyrwie”. I choć mogę narzekać na powolną i w większości przewidywalną fabułę, tak nie mogę tego samego powiedzieć o finiszu. W moim odczuciu dopiero na mniej więcej sto stron przed końcem książka rozkręca się. To wtedy dochodzi do wydarzeń, które mają prawo odnosić się do niej jako do thrillera. Jestem zachwycona tym, co Wojciech Chmielarz postanowił dać czytelnikowi jako pełnoprawne zakończenie. Choć nie mogę spojlerować, to mogę Wam powiedzieć, że warto przebrnąć przez tę historię do końca. „Wyrwę” oceniam dobrze, choć nie jest to lektura, po którą sięgnęłabym ponownie. Przyzwyczajona jestem do szybkiego tempa akcji, którego tutaj nie dostałam. Oceniając ją jako powieść stricte psychologiczną, dałabym mocne 8/10, lecz książka promowana jest jako thriller psychologiczny, którym według mnie do końca nie jest, dlatego też ocenę wystawiam niższą. Jestem pewna, że po pozostałą twórczość autora sięgnę, lecz na pewno nie w najbliższym czasie. Pozostała również najważniejsza kwestia. Czy ją polecam? Tak. Myślę, że można przy niej miło spędzić czas, lecz nie stawiałabym przed nią dużych oczekiwań.
Czytając kryminały, czy też thrillery oraz literaturę gatunkową, często postrzegamy ją jako czystą rozrywkę. Może warto czasami zatrzymać się i zastanowić nad przedstawionym tematem? Być może literatura, po którą sięgamy dla przyjemności będzie dla nas nowym doświadczeniem i pozwoli nam zastanowić się nad naszymi wyborami?
Życie Macieja toczyło się do tej pory tak, jak...
2020-06-12
Po powieści autorstwa Margit Sandemo mogę sięgać w ciemno i wiem, że się nie zawiodę. Nic dziwnego, że gdy tylko zobaczyłam tę książkę podczas wizyty w Norwegii, nie mogłam jej nie kupić; zwłaszcza egzemplarza w rodzimym języku autorki, choć powszechnie wiadomo, że będąc Norweżką, pisała ona po szwedzku. Jest to zarazem pierwsza recenzja książki obcojęzycznej na blogu, jak i pierwsza powieść, którą przeczytałam w języku norweskim. Co z tego wynikło?
Mamy rok 1644. W Europie panuje wojna trzydziestoletnia. Główną bohaterką jest Kira. Młoda dziewczyna. Sierota. Towarzyszy ona wojsku, pomagając żołnierzom na polu walki. W takich okolicznościach poznaje jednego ze szwedzkich żołnierzy, którym jest Johannes Fell. W zamian za ocalenie życia mężczyzna proponuje dziewczynie, że pomoże jej odnaleźć krewnych. Od tej pory tych dwoje wyrusza w podróż, ku nieznanemu. „Der ble hun borte i skyggene, oppslukt av en endeløs verden som var utpint av krig.”* Tłem dla większości powieści autorstwa norweskiej pisarki są często konflikty zbrojne, co można zauważyć również tutaj ze względu na panującą wówczas w historii wojnę trzydziestoletnią, a konkretnie mowa tu o okresie francusko-szwedzkim, który przypada na lata 1635 – 1648. Wątek ten rozgrywa się na wielu płaszczyznach i jest obecny w każdym aspekcie przedstawionego nam świata. To samo dotyczy, chociażby „Sagi o Ludziach Lodu”, której akcja wielu tomów toczy się się wokół wojen oraz historycznych wydarzeń ważnych dla obszarów krajów skandynawskich. Tutaj duża część z tego, co zawarte na kartach tej powieści, dzieje się wokół Skanii, która w czasach wojny trzydziestoletniej nie należała do Szwecji, jak powszechnie wiadomo, lecz była częścią Danii. „Valmuenes røde silkefarge virket oppmuntrende på Kirsten Maria. Blomstene ble hennes venner og selskap. For himmelen var høy og markene store, og få eller ingen mennesker møtte hun på sin ensomme vei.”** Naszymi głównymi bohaterami są Kira oraz Johannes. Z tego, co zdążyłam zauważyć, pisarka często w swojej twórczości kreuje bohaterów niedoskonałych wobec powszechnie uznanych kanonów piękna. Kira jest dziewczyną silną, czasami miałam wrażenie, że nawet przyrównywaną bardziej do mężczyzny niż do kobiety ze względu na swoją mocną posturę. Z kolei Johannes ukazany jest tu jako silny oraz opiekuńczy mężczyzna, któremu czasem również noga się powinie. Doceniam to, że w książkach Margit Sandemo nie idealizuje ona świata ani bohaterów. Dodatkowo, mamy tu lekki wątek kryminalny, jak i ukazane skomplikowane relacje rodzinne. Fabuła w znacznej mierze kręci się wokół pewnego tajemniczego klucza, będącego głównym elementem prowadzącym do poznania rodzinnych sekretów. Powiem szczerze, że z początku nie było mi łatwo przebrnąć przez tekst napisany w obcym języku, dlatego, choć „Ensom i verden” zaczęłam czytać niedługo po zakupie w 2018 roku, to muszę przyznać, że całość musiała przeleżeć prawie dwa lata na półce, do czasu aż poznam język trochę lepiej i będę czuć się na siłach, żeby ją dokończyć. Dlatego też uważam, że dobrze zrobiłam odstawiając ją na bok. To, co mogę na tę chwilę powiedzieć, to że całość naprawdę mi się podobała. Choć czytałam ją w norweskiej wersji językowej i szło mi czasami opornie, to były momenty, w których z radością i wyczekiwaniem przewracałam kolejne strony. „Ensom i verden” w polskim przekładzie nosi tytuł „Odnalezione szczęście” i z chęcią sięgnę po nią jeszcze raz, po pierwsze by zweryfikować swoją wiedzę na jej temat, by przeżyć to jeszcze raz, a nie tylko w poszukiwaniu polskiego przekładu tłumaczeń do tej recenzji. Komu ją polecam? Przede wszystkim fanom Margit Sandemo. Książka ta utrzymana jest w podobnym klimacie do „Sagi o Ludziach Lodu” i wciąga na tyle mocno, że nie sposób przejść obok niej obojętnie.
Moja ocena: 8/10*
Tłumaczenia cytatów zawarte w recenzji pochodzą z polskiego wydania książki: „Odnalezione szczęście” Margit Sandemo wydawnictwa Pol-Nordica w przekładzie Grzegorza Skommera.
* ” Zniknęła w ciemności, wchłonięta przez bezkresną, wycieńczoną wojną krainę.”
** „Tylko maki dotrzymywały dziewczynce towarzystwa, a ich jedwabista barwa była jej jedyną pociechą i radością. Mała wędrowała namolnie pod wysokim niebem przez bezkresne pola, z rzadka tylko natykając się na ludzi. Żal drąży jej duszę, czuła się straszliwie samotna.”
Po powieści autorstwa Margit Sandemo mogę sięgać w ciemno i wiem, że się nie zawiodę. Nic dziwnego, że gdy tylko zobaczyłam tę książkę podczas wizyty w Norwegii, nie mogłam jej nie kupić; zwłaszcza egzemplarza w rodzimym języku autorki, choć powszechnie wiadomo, że będąc Norweżką, pisała ona po szwedzku. Jest to zarazem pierwsza recenzja książki obcojęzycznej na blogu, jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-28
Kiedyś stroniłam od czytania powieści polskich autorów. Niezależnie od tego, z jakim gatunkiem miałam do czynienia, nie czułam, żeby nasz rodzimy rynek wydawniczy miał coś ciekawego do zaoferowania. Życie jednak jest przewrotne i postanowiłam sięgnąć po twórczość naszych pisarzy, z których jeden rodzaj literatury szczególnie sobie upodobałam, a są to kryminały. „Najgorsze dopiero nadejdzie” Roberta Małeckiego nie jest pierwszą tego typu lekturą z naszego podwórka, po którą sięgam. Warto?
Spłonął dom. Marek Bener jest dziennikarzem, wykonującym swoje ostatnie zadanie. Zostaje on wciągnięty w zagadki związane z jego przeszłością, gdy okazuje się, że ofiarą pożaru jest jego dawny przyjaciel, który przed laty uwiódł mu narzeczoną. Szybko okazuje się, że kobieta również znika, a ślad po niej ginie. „Honor był potrzebny w czasie wojny. Teraz mamy pokój i liczą się inne wartości.” Ta książka ma dwa ogromne plusy. Pierwszy z nich, to te około pięćdziesiąt stron rozpoczynających powieść, które przyciągają czytelnika jak magnes i nie zamierzają puścić. Kolejnym jest akcja ukazana w drugiej połowie wydarzeń, która bardzo przypomina mi tą z filmów sensacyjnych z przełomu lat 90 a 00. I to są właściwie główne zalety tej powieści. Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś innego. Zwłaszcza po wprowadzeniu, które serwuje nam autor, a które mnie zaciekawiło. To, co rzuca się w oczy to forma pierwszoosobowa. Ja nie jestem zbytnią fanką literatury pisanej z punktu widzenia bohatera, choć jestem w stanie zrozumieć, że często taka koncepcja pomaga nam poznać go lepiej od strony psychologicznej. Moim zdaniem, postać Marka Benera bywa irytująca, choć z początku na taką nie wygląda. Im dalej w las, tym bardziej charakter głównego bohatera zmienia się na gorsze. Nie brakuje sarkazmu, który naprawdę w książkach cenię, ponieważ nadaje on charakteru indywiduum. Nie brakuje również narzekania oraz niewygodnych pytań. Wszystko to kumuluje się i tworzy istotę, z którą mogłabym się dogadać jedynie w kwestii upodobań muzycznych. Wychodzę z założenia, że pozostałe postaci są tutaj potraktowane po macoszemu, zwłaszcza w kontekście pierwszych rozdziałów. Mamy, chociażby kogoś, kto został wprowadzony do historii jako osoba ważna dla fabuły (w kontekście życia zawodowego głównego bohatera), a którego rola kończy się kilka stron później. Szczerze mówiąc, liczyłam na to, że wątek jakoś się rozwinie, przez co mocno się rozczarowałam. „Nigdy nie wiesz o sobie wszystkiego. Nigdy, dopóki nie staniesz na krawędzi i nie zrobisz czegoś, do czego — jak sądzisz — nie byłbyś zdolny, a co w konsekwencji zmienia cię na zawsze.” Sama fabuła poprowadzona jest w sposób przejrzysty i klarowny. Do najważniejszej części w historii trzeba jednak trochę poczekać, ponieważ po dobrym początku mamy nagły spadek akcji, a opisy stają się zbyt długie i nużące, by wkręcić się w książkę na całego. Gdybym powieść odpuściła po tych dwustu stronach z pewnością bym żałowała, ze względu na dynamiczną akcję, która ukazana jest w drugiej połowie kryminału. Jak już zapewne zdążyliście zauważyć, wspomniałam we wstępie o filmach akcji z przełomu lat 90 oraz 00. Tak… To, co sprawiło, że nie oderwałam się od tego wszystkiego, to właśnie podobieństwo „Najgorsze dopiero nadejdzie” do kina z tamtych lat. Mam tu na myśli stricte amerykańskie kino akcji. Jest to pewien obszar moich zainteresowań, stąd zapewne ta myśl i skojarzenie. Czy jest to pełnokrwisty kryminał? Według mnie nie. Ma on jednak w sobie coś, co może przyciągnąć sporą część czytelników: prostota, przyjemny język oraz dynamiczny bieg wydarzeń. Czy uważam, że był to kryminał, który warto przeczytać? Tak, choć trzeba mieć do niego troszkę cierpliwości.
Kiedyś stroniłam od czytania powieści polskich autorów. Niezależnie od tego, z jakim gatunkiem miałam do czynienia, nie czułam, żeby nasz rodzimy rynek wydawniczy miał coś ciekawego do zaoferowania. Życie jednak jest przewrotne i postanowiłam sięgnąć po twórczość naszych pisarzy, z których jeden rodzaj literatury szczególnie sobie upodobałam, a są to kryminały. „Najgorsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-04
Mam ochotę napisać, jakie to było dobre, a z drugiej strony, że to historia, która jako jedna z nielicznych naprawdę wywarła na mnie wrażenie — zarówno to pozytywne, jak i w pewnym stopniu negatywne. Chyba jeszcze żadna powieść tak bardzo mnie nie „rozstroiła”, jak „Początki” Carla Frode Tillera w tłumaczeniu Katarzyny Tunkiel.
Terje to idealista. Człowiek, którego życie kończy się w mgnieniu oka. Całe życie uczucia kłębił głęboko w sobie, był szorstki oraz ironiczny, a natura bliższa mu była niż ludzie wokół niego. Autor cofa się tu do coraz wcześniejszych wydarzeń z życia bohatera, ukazując przez to jego rozterki oraz walkę z własnymi głęboko skrywanymi demonami. „Spojrzałem na nią, ale i tym razem mnie nie widziała, patrzyła na wskroś przeze mnie. Rzeczywiście umieram, pomyślałem, tak właśnie wygląda śmierć.” Zacznę od tego, iż odbieram tę powieść dość osobiście, przez wzgląd na to, iż utożsamiam się z głównym bohaterem pod względem osobowości. Co to oznacza? Otóż czytając „Początki” miałam niepokojące odczucia, iż autorowi udało się w pewnym stopniu wedrzeć do mojego umysłu, przez co czułam, że powinnam odłożyć tę książkę na półkę, a z drugiej strony iść dalej z czystej ciekawości. Można ją rozpatrywać na dwa sposoby. Jako piekielnie dobrze przedstawiony portret destrukcyjnego idealisty, którego życie kręci się wokół ludzi niepotrafiących go zrozumieć, wokół dysfunkcyjnej rodziny oraz rozważań na temat ludzkiej egzystencji w świecie, który jest pod pewnym względem dla niego niedostępny, lub jako historię opatrzoną do bólu skrajnie szczegółowymi opisami zwykłych codziennych czynności z chwiejną fabułą oraz irytującym bohaterem. „Wydłubałem grudkę ziemi spod paznokcia na prawym palcu wskazującym.” „Początki” są opowieścią, która w zależności od tego czego oczekuje czytelnik, może zachwycić lub zanudzić go na śmierć. Nie jest to książka napisana poetyckim stylem. Wręcz przeciwnie, jest prosta pod względem użytego w niej języka. Bohater często powierza swoje myśli i idee naturze, co według mnie jest kwintesencją większości skandynawskich, jak i nordyckich powieści. Z jednej strony jestem w stanie to zrozumieć, z drugiej jednak uważam, że autor podjął się napisania nadmiernych opisów i zbytnio rozczula się tutaj nad norweską florą i fauną. Pokuszę się o stwierdzenie, iż ta właśnie historia z pewnością przyda się maturzystom, by pokazać jak człowiek mocno związany jest z przyrodą oraz otaczającym nas światem. Mamy tu spojrzenie na tę kwestię ze strony naukowej, poprzez profesję Terje oraz tą w znaczeniu duchowym. „Uniosłem głowę, ciężką głowę, musiałem się wysilać, żeby nagle nie poleciała w przód, tak była ciężka, wtedy zauważyłem coś dużego, brudnobiałego, co ruszało się przede mną, zobaczyłem, że to rusza się moje poroże, więc to moje własne poroże było tak ciężkie, bo byłem jeleniem, to w jeleniu teraz mieszkałem.” To, co również charakteryzuje tę powieść, to odwrócona chronologia. Dowiadujemy się, co doprowadziło głównego bohatera do próby samobójczej oraz dlaczego zdecydował się na takie posunięcie. Tutaj natomiast mam wrażenie jednego wielkiego chaosu. Cofamy się w czasie, by móc obserwować Terje, lecz ta chronologia zaburza się w momencie, gdy autor najpierw opisuje wydarzenia z kilku tygodni wcześniej, potem kilku dni, by znowu móc przejść do tego, co miało miejsce miesiąc lub rok wcześniej. Tak, jakby wszystko ukazał nie według zamierzonego schematu, a raczej by trochę w książce namieszać. Przez to bardzo łatwo pogubić się w fabule. Niemniej jednak całość prezentuje się naprawdę interesująco. Tym, co najlepiej wyszło, jest według mnie zakończenie. Splata ono ze sobą wszystkie wątki ukazane w powieści, by zaraz skupić się na rozterkach bohatera. „Początki” to literatura, która z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Nie znajdziecie w niej dynamicznej akcji, napotkacie tu wiele nic niewnoszących do fabuły opisów, przez które całość momentami dłuży się okropnie. Jeśli jednak szukacie książek psychologicznych, nawet depresyjnych, jak i literatury poważnej, to z pewnością wyciągniecie z niej więcej niż przy powieści obyczajowej. Carl Frode Tiller stworzył coś naprawdę godnego uwagi, lecz również takiego, do którego myślę, że trzeba trochę dojrzeć.
Mam ochotę napisać, jakie to było dobre, a z drugiej strony, że to historia, która jako jedna z nielicznych naprawdę wywarła na mnie wrażenie — zarówno to pozytywne, jak i w pewnym stopniu negatywne. Chyba jeszcze żadna powieść tak bardzo mnie nie „rozstroiła”, jak „Początki” Carla Frode Tillera w tłumaczeniu Katarzyny Tunkiel.
Terje to idealista. Człowiek, którego życie...
Jak wiele rzeczy może przytrafić się w życiu jednej osobie? Ile z tego, co napisane na łamach lektury to czysta fikcja literacka, a co jest prawdą? Gregory David Roberts na łamach omawianej tu niemal ośmiuset stronicowej powieści bazującej w znacznej części na jego własnych przeżyciach opowiada historię o tożsamości, Indiach, miłości oraz mafii. To książka, którą pochłonęłam w niecałe dwa dni. Czy jednak według mnie jest ona czytelniczym Świętym Graalem? Otóż nie.
„Shantaram” to historia Australijczyka, przestępcy, który zaczął napadać na banki, a który po porzuceniu przez żonę popadł w uzależnienie od heroiny. Mężczyzna z wyrokiem na dwadzieścia lat w więzieniu, z którego jednak zdołał uciec. Przedostał się więc do Indii, gdzie rozpoczyna się jego historia. Jednak powiedzieć o „Shantaram” bez wzmianki o autorze byłaby tutaj nie na miejscu (jak w każdym przypadku omawiania literatury), ale to, co jest tutaj naprawdę istotne, to życiorys pisarza, który tak jak główny bohater Lin, przez blisko 10 lat ukrywał się z Bombaju, który za napady z bronią w ręku skazany był na dwadzieścia lat więzienia w Australii, z którego uciekł. Autor napisał powieść niemal w większości bazując na własnych doświadczeniach. W polskim wydaniu lekturę przełożyła Maciejka Mazan.
To, co nazywamy tchórzostwem, często jest inną nazwą zaskoczenia, a odwaga rzadko bywa czym innym niż po prostu dobrym przygotowaniem. A ja mógłbym zrobić więcej – mógłbym zrobić cokolwiek, gdyby wszystko to działo się w Australii. To nie twój kraj, powiedziałem sobie, patrząc na samosąd. To nie twoja kultura…
To, na co zwróciłam uwagę na początku, to styl. Zdarzają się takie zabiegi, które mi nie odpowiadały, a co przyczyniło się do mojego odbioru tej historii w ten, a nie inny sposób. Język bywa bardzo prosty, żeby nie powiedzieć momentami ubogi, a zarazem bardzo poetycki. Wydźwięk tej prostoty wybrzmiewa w postaci Prabakera, Indusa zamieszkującego slumsy Bombaju, który jest postacią drugoplanową, lecz skonstruowaną tak, jakby cały jego charakter opierał się na dziecięcej wręcz naiwności. Poetyckość tyczy się jednak sposobu, w jaki sam autor podkreśla jego filozofię życia i podejście do tożsamości kulturowej. Często odnosi się on do miłości, ale przedstawiona kwestia jest tutaj tak, jakby Indusi w głowach mieli tylko tańce, śpiewy i beztroskie podejście do niej, jak i ogólnie życia nawet w najgorszych warunkach. Według mnie za dużo w niej filozofii. Ta postawa głównego bohatera, można powiedzieć generalizująca lub stereotypowa, według mnie odejmuje jej dużo na wartości merytorycznej, choć im dalej, tym lepiej. Bohater z czasem bardziej wnika w indyjską kulturę i gdy więcej nam jej pokazuje, tym ta stereotypowość w myśleniu zanika, a nam ukazuje on piękno oraz język tych Indii, w których się właśnie znajduje.
Nie zdajemy sobie sprawy, jaką przyjemnością jest posługiwanie się własnym językiem, dopóki nie zostaniemy zmuszeni do jąkania się w cudzym.
Z kolei fabuła książki jest bardzo wyrazista i dynamiczna. Slumsy, związki z bombajską mafią czy walka na froncie z Armią Czerwoną w Afganistanie to tylko kilka rzeczy, na które czytelnik natknie się sięgając po „Shantaram”, a do tego dołożyć należy jeszcze wątek miłosny. Można powiedzieć, że niemal w każdym momencie lektury coś się dzieje i dla samej historii warto zagłębić się w tę powieść. W książkach uwielbiam taką dynamikę, choć jestem świadoma tego, że istnieje większa szansa na pogubienie się w fabule. Tego tutaj nie odczułam, a wręcz sprawiało to, że lepiej i szybciej czytało mi się tę powieść, która notabene jest bardzo obszerna, a zarazem posiada mały druk. To, co jednak chcę powiedzieć, to to, że jest to historia bardzo działająca na wyobraźnię. Bez trudu byłam w stanie odnaleźć się w podanych w niej wydarzeniach i mimo jej rozmiaru, nie nudziłam się przy niej.
Nigdy nie wiadomo, co w człowieku siedzi, dopóki nie zacznie się go powoli odzierać z nadziei.
Podsumowując, uważam, że „Shantaram” nie jest powieścią złą. Nie uważam również, by zasługiwała na miano „czytelniczego Świętego Graala”. Warto się w nią zagłębić choćby po to, by móc poznać losy Linbaby, jednak warto wziąć na nią poprawkę jeśli chcemy poznać lepiej Indie, nie pod kątem postaw o charakterze kolonialnym, co robi często główny bohater, a z pewną dozą ostrożności. Warto również uściślić, że „Shantaram” nie można odbierać jako powieść stricte biograficzną, tylko z elementami biograficznymi, a obszar Indii, których dotyczy jest mały z punktu widzenia geograficznego. Dlatego właśnie opisane w książce Indie to tylko mały obszar kulturowy i nie dotyczy on całego kraju.
marionetkaliteracka.com
Jak wiele rzeczy może przytrafić się w życiu jednej osobie? Ile z tego, co napisane na łamach lektury to czysta fikcja literacka, a co jest prawdą? Gregory David Roberts na łamach omawianej tu niemal ośmiuset stronicowej powieści bazującej w znacznej części na jego własnych przeżyciach opowiada historię o tożsamości, Indiach, miłości oraz mafii. To książka, którą...
więcej Pokaż mimo to