-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać360
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2024-03-23
2023-10-15
Nie mogę się nazwać znawcą fantastyki, ponieważ czytam jej dość mało, dopiero powoli odkrywając ten gatunek literacki oraz tworzących go autorów. Jednak, gdy w mediach społecznościowych zobaczyłam, że na naszym rynku wydawniczym zostanie wydane „Fourth wing. Czwarte skrzydło”, stwierdziłam, że kupię i zobaczę co to jest. To było moje pierwsze spotkanie z tą autorką i choć całkiem nieźle się bawiłam, mam co do tej powieści mieszane uczucia.
To historia dwudziestoletniej Violet Sorrengail, która za poleceniem jej głównodowodzącej dołącza do kandydatów chcących wstąpić do elity Navarry, tak zwanych jeźdźców smoków. Violet jednak wyróżnia się swoim niskim wzrostem, jak i kruchą sylwetką, co nie pomaga jej w przetrwaniu wewnątrz Kwadrantu Jeźdźców. Ponadto smoków chcących wytworzyć więź jest mniej niż chętnych kandydatów, a wśród obecnych tam jest również Xaden Riorson, czyhający na życie Violet dowódca skrzydła. Wszystko to wewnątrz zaogniającego się konfliktu na granicach królestwa. Jak poradzi sobie Violet Sorrengail?
Nadzieja jest zdradliwa i niebezpieczna. Przez nią zaczynasz skupiać się na nierealnych możliwościach, zamiast na tym, co jest najbardziej prawdopodobne.
Bohaterowie powieści „Fourth wing. Czwarte Skrzydło”, którą napisała Rebecca Yarros, a którą przełożyła Sylwia Chojnacka to jeden z elementów wyjątkowo denerwujących mnie w tej książce. Ich działania często są dla mnie nielogiczne lub bardzo irytujące ze względu na swoją niekonsekwencję, co dopatrzone jest również dziwnym wątkiem romantycznym. Relacja bohaterów według mnie z niczego nie wynika, bo o ile mamy w tej historii wątek enemies to lovers, do którego osobiście nic nie mam, o tyle proces wytworzenia się tej relacji jest bardzo nierówny, a sama miłość przychodzi znienacka, co nie jest w takim zdarzeniu rzeczą realną. Im dalej zagłębiałam się w tę fabułę, tym bardziej żałowałam, że jeden z bohaterów nie pozbył się Violet jeszcze na początku. Główna postać jest bowiem bardzo irytującą dziewczyną ze skłonnością do upierania się przy swoich niejednokrotnie niezrozumiałych wyborach, a towarzyszący jej przyjaciel Dain niestety w tej kwestii dorównuje. I nie chciałabym, żeby to, co piszę było jedynie narzekaniem, bo o ile ich nie polubiłam, tak zapałałam pewną sympatią do Xadena, choć nie jest to postać wyjątkowa i o podobnej czytałam już w „Szklanym tronie” Sarah J. Maas. Problem mam również z wątkiem romantycznym w kwestii zbliżeń cielesnych i zastanawiam się, dlaczego zarówno tu, jak i w dużej ilości innych książek sceny seksu są opisywane w tak nieprzyjemny sposób. We mnie wzbudzały one niesmak oraz przede wszystkim poczucie zażenowania.
Siadam powoli i obracam dłonie, przyglądając się mrowiącym palcom. Mam wrażenie, że powinny wyglądać inaczej, jakoś się zmienić, ale tak nie jest. To wciąż moje ręce, moje smukłe nadgarstki, mimo to wydają się czymś o wiele więcej, jakby były wystarczająco silne, by ujarzmić rozpętaną we mnie burzę i ukształtować z niej to, co tylko zechcę.
Jednak są w tej powieści również dobre, a nawet bardzo dobre wątki i momenty, do których chcę się odnieść. Jednym z nich jest wątek smoków oraz ich relacji z jeźdźcami. Ukazane są tu jako postaci dumne, odważne i budzące postrach, lecz przede wszystkim jako inteligentne i myślące istoty. Podobało mi się to, w jaki sposób autorka akcentuje i ukazuje kwestię komunikacji między światem ludzi a ich, oraz fakt, że nie są to wytwory tylko ludzkiej wyobraźni. Szczerze powiem, że czytałam tę książkę głównie dla nich. To, co jest również warte uwagi to kwestia geopolityki przedstawionego świata, o którym co prawda dowiadujemy się trochę na początku, jak i na końcu książki manewrując gdzieniegdzie przez resztę fabuły. Przedstawiona szkoła to interesujące miejsce, a przede wszystkim niebezpieczne i pełne zasad, wśród których tą najbardziej pomijaną jest kwestia mordowania innych kandydatów. Rozumiem, że na potrzeby historii miejsce to nie może być zbyt bezpieczne, ale za dużo rzeczy uchodzi niektórym na sucho.
Mimo przeważających refleksji w kontekście tego, co mi głównie przeszkadzało w książce, to muszę powiedzieć, że nie uważam jej ani za złą, ani za dobrą powieść. Odpoczęłam przy niej, nieraz się zaśmiałam i z zainteresowaniem obserwowałam smocze i ludzkie relacje, które rzeczywiście mnie urzekły. I choć wiele rzeczy mi się w niej nie podobało, to jednak skończyłam ją w ciągu trzech dni i momentami potrafiłam się wciągnąć na dłuższy czas. Dla osób, które bardziej cenią sobie w książce wątki romantyczne niż polityczne, dla osób, które szukają niezobowiązującej rozrywki, dla takich osób może to być ciekawa lektura, przy której miło spędzą czas. Ja nie odnalazłam w niej zbyt wiele dla siebie, jednak nie żałuję, że po nią sięgnęłam.
Nie mogę się nazwać znawcą fantastyki, ponieważ czytam jej dość mało, dopiero powoli odkrywając ten gatunek literacki oraz tworzących go autorów. Jednak, gdy w mediach społecznościowych zobaczyłam, że na naszym rynku wydawniczym zostanie wydane „Fourth wing. Czwarte skrzydło”, stwierdziłam, że kupię i zobaczę co to jest. To było moje pierwsze spotkanie z tą autorką i choć...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-09
„Yellowface” to już druga przeczytana przeze mnie książka, której autorką jest Rebecca F. Kuang. Jednak jest ona też pierwszą, o której wspominam na Marionetce Literackiej. Choć pisarka do tej pory dała nam się poznać jako fantasta, napisała ona teraz zgoła inną powieść, której tematyka osadzona jest w naszych realiach. Nie ukrywam, że wizja takiej R.F. Kuang skusiła mnie i jeszcze przed premierą zakupiłam swój egzemplarz. O wrażeniach z lektury dzisiaj opowiem.
Rebecca F. Kuang jest amerykańską autorką fantasy chińskiego pochodzenia. Do tej pory na naszym rynku wydawniczym ukazała się zarówno trylogia Wojen Makowych, jak i powieść „Babel”. Teraz również „Yellowface”. Lekturę tą w języku polskim zawdzięczamy Grzegorzowi Komerskiemu, który przełożył tekst z języka angielskiego. Historia opowiada o pewnej pisarce imieniem Juniper, która wobec nagłych tragicznych wydarzeń staje się kimś, o kim wcześniej tylko mogła marzyć. Lecz życie nie jest czarno-białe, a nasza bohaterka ma się o tym niedługo przekonać na własnej skórze.
Pisanie jest dla nas najbliższym oryginału substytutem prawdziwej magii. Pisanie polega na tworzeniu czegoś z niczego, pozwala otwierać bramy do innych światów. Pisarz posiada moc kształtowania swej własnej rzeczywistości, kiedy ta prawdziwa okazuje się zbyt bolesna, by w niej pozostać.
Wydawnictwo promuje tę powieść zdaniem: Zaczyna się od niespodziewanej śmierci. I cóż… Zgodzę się z tym, bo o ile przeczytałam w życiu dużo książek, w których mamy do czynienia z tym motywem, to jednak nie spodziewałam się tego, że autorka wybierze tak banalny sposób uśmiercenia jednej z postaci. I słowo „postać” ma tu duże znaczenie, bo o ile są tutaj bohaterowie literaccy, o tyle tak naprawdę z prawdziwym bohaterem nie mają oni nic wspólnego. Im głębiej sięgamy w umysł Juniper, tym bardziej dostrzegamy jak skomplikowaną postacią ona jest. W tej książce nie ma podziału stricte na protagonistę i antagonistę. W każdym kryje się coś, przez co nie potrafiłam nikomu zaufać. Jest to bardzo interesujące, ponieważ nie sądziłam, że Rebecca F. Kuang tak dobrze potrafi tworzyć portrety psychologiczne bohaterów, czynić ich tak żywymi, jakimi są, a przynajmniej, jakimi się wydają.
Zazdrość to przymus nieustannego porównywania się z nią, z czego zawsze wychodzę pokonana.
To historia trudna, momentami przytłaczająca oraz głęboko psychologiczna, a mimo wszystko jakoś tak z łatwością przebrnęłam przez nią, gdy tylko znalazłam trochę czasu wolnego. To, o czym opowiada jest z pozoru banałem, lecz gdy się w nią wczytamy, ze strony na stronę traci ona swą prostotę na rzecz głębokiej analizy rynku wydawniczego oraz kwestii tożsamości kulturowej i rasizmu. Bo właśnie… Głównym tematem tej powieści nie jest według mnie stricte przywłaszczenie, a właściwie jest nim świat mediów, jak i kręgów wydawniczych oraz tożsamość. Wszystko to w otoczce niespodziewanej śmierci, „przyjaźni” oraz zazdrości, sięgającej momentami zawiści.
Wszyscy pisarze darzą swoich wydawców szczerą nienawiścią. W tym światku nie ma Kopciuszków — jest za to ciężka praca, upór i nieustanne dążenie, by stać się Kimś.
Da się zauważyć, że jest to książka przemyślana i odważna, choć nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że wywoła ona burzę, gdyż o wielu tematach, które porusza, na bieżąco dyskutuje się zarówno w środowisku branżowym, jak i po prostu w social mediach. Nie są to tematy nowe, lecz podejście do nich może skłaniać do dyskusji. Czy tak będzie? Zobaczymy… To, co jednak mogę napisać, to to, że cenię sobie twórczość autorki. Ma ona bardzo dobre pióro, czym można powiedzieć wyrwała mnie z czytelniczego letargu i dziękuję jej za to. To było bardzo dobre ponowne spotkanie z pisarką i z pewnością nie ostatnie.
www.marionetkaliteracka.com
„Yellowface” to już druga przeczytana przeze mnie książka, której autorką jest Rebecca F. Kuang. Jednak jest ona też pierwszą, o której wspominam na Marionetce Literackiej. Choć pisarka do tej pory dała nam się poznać jako fantasta, napisała ona teraz zgoła inną powieść, której tematyka osadzona jest w naszych realiach. Nie ukrywam, że wizja takiej R.F. Kuang skusiła mnie i...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-07
Napisanie powieści o miłości, która nie zachodzi o bycie sztampową oraz przewidywalną to sztuka. Rozpisanie relacji między bohaterami tak, by nie zniesmaczyć potencjalnego czytelnika to godna podziwu umiejętność. Z kolei ukazanie romantycznego uczucia między dwójką osób, niepełnoletnią dziewczyną a dorosłym mężczyzną to już kontrowersja. A gdy mam do czynienia z taką właśnie historią, czuję się w pewnym stopniu zaintrygowana książką, jak i nią zniesmaczona.
„Kocham cię. Przestań istnieć.” Dawid jest dwudziestopięcioletnim mężczyzną. Ona, Kaśka, jest piętnastoletnią dziewczyną. Pewnego dnia pod napływem impulsu wyruszają w podróż po Polsce, gdzie na swojej drodze napotykają różnych ludzi z zupełnie obcych im światów. Spotykają dresiarzy, bogate emerytki, aktorów porno czy też świadków Jehowy. Wspólna wyprawa konfrontuje ich z rzeczywistością, dorosłością oraz z miłością, które każde z nich odczuwa w zupełnie inny sposób. „Proszę, i tak wykrwawię się zaraz na śmierć, więc po co, ty chudy, mały, blady morderco, Charlesie Mansonie z gimnazjum, po co, skoro mam już dwadzieścia ran kłutych, dostaję jeszcze jedną?” Jest to moje drugie spotkanie z prozą Jakuba Żulczyka, jednak pierwsze zakończone sukcesem. W międzyczasie sięgnęłam po „Czarne słońce” tegoż autora, lecz tę akurat lekturę odkładam sobie zdecydowanie na później. „Zrób mi jakąś krzywdę” to debiut literacki pisarza i choć spotkałam się ze skrajnymi opiniami na jej temat, nie będę dokładać swoich trzech groszy do zmieszania książki z błotem. Powód jest dość prozaiczny. Mianowicie jestem nią zarówno zaintrygowana, jak i zniesmaczona tym, co w niej wyczytałam. Zanim jednak przejdę do wyjaśnienia, na czym to dokładnie polega, zacznę od tego, iż bardzo odpowiada mi styl, jakim powieść została napisana. Wulgarny język, bezpośredniość oraz mnogość nawiązań do popkultury sprawia, że całość odbiera się dosyć prosto i zarazem z pewną rezerwą. Z jednej strony autor opisuje nam uczucia Dawida względem Kaśki w sposób, powiedziałabym niemal poetycki, ukazując nam dziewczynę jak lalkę, posąg służący jedynie do podziwiania z daleka, by chwilę później wyklinać ją i jej zachowanie bezceremonialnie. Czytelnik momentami ma wrażenie, że nie nadąża za głównym bohaterem, z drugiej jednak strony po części rozumie motywy jego działania. Z kolei opis zachowania dziewczyny bardzo przypomina mi ten, jakim charakteryzują się właśnie nastolatki w podobnym wieku. To trudne do odtworzenia w powieści, biorąc pod uwagę to, że całość została napisana przez dorosłego mężczyznę, a sama narracja również prowadzona jest przez dziesięć lat starszego od bohaterki faceta. „Siadam na ziemi i zapalam papierosa, który smakuje jak czyjeś prochy prosto z urny. Jak pierwszy papieros po przebudzeniu.” I choć sama kreacja zarówno postaci, jak i styl, sposób prowadzenia narracji oraz nawiązania do kultury popularnej są naprawdę dobre i będę się tego trzymać, tak nie omieszkam nawiązać do tej najważniejszej tutaj relacji międzyludzkiej, relacji między dwudziestopięciolatkiem a piętnastoletnią dziewczyną. Nie da się ukryć, że pierwsze co może nam przyjść na myśl to „Lolita” Nabokova, choć to błędne zakładać, że pod względem romantyzmu są one do siebie podobne. W „Zrób mi jakąś krzywdę” nie ma tej stricte erotyki, która ukazana jest w powieści Rosjanina. Niemniej jednak samo to, że została tu opisana relacja romantyczna, nielegalna, zakazana, lecz zarazem niewinna budzi we mnie niesmak, który pewnie na długo ze mną pozostanie. Podsumowując, nie uważam, żeby to była dobra lektura dla każdego. Choć czyta się ją dosyć szybko, co zadziwia ze względu na sam sposób narracji, to podjęty tutaj temat może mocno zniechęcić niektóre osoby. W takim przypadku uczulam, by po nią nie sięgać. Spotkałam się z opiniami, że ten debiut jest najgorszą książką Jakuba Żulczyka. Być może tak jest. Skoro jednak mnie zachęciła do czytania pozostałych pozycji pisarza, wyobrażam sobie, że przy następnym spotkaniu będzie jeszcze lepiej i będę śmiało mogła dołączyć autora do mojej prywatnej listy najlepszych rodzimych pisarzy.
Napisanie powieści o miłości, która nie zachodzi o bycie sztampową oraz przewidywalną to sztuka. Rozpisanie relacji między bohaterami tak, by nie zniesmaczyć potencjalnego czytelnika to godna podziwu umiejętność. Z kolei ukazanie romantycznego uczucia między dwójką osób, niepełnoletnią dziewczyną a dorosłym mężczyzną to już kontrowersja. A gdy mam do czynienia z taką...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-25
Naprawdę mało wiemy o morzach i oceanach. Więcej ludzi zbadało powierzchnię księżyca, niż morskie głębiny. Być może to właśnie dlatego poznanie – choć w niewielkim stopniu – tego, co w nich żyje, wydaje się być dla mnie fascynujące.
Książka, po którą sięgnęłam tym razem, należy do gatunku non-fiction. Zauważyłam, że choć w ostatnim czasie przeczytałam trochę więcej (z racji zrobionego w zeszły weekend maratonu), to literatura faktu nadal jest jedną z tych, z którymi obcuję najrzadziej, mimo że wolę by było zupełnie na odwrót. Dlatego tym razem trafiło na „Księgę morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku” autorstwa Mortena A. Strøksnesa w przekładzie Marii Gołębiewskiej-Bijak. „Statek, Hugo i ja jesteśmy trzeźwi jak noworodki. To morze jest pijane. Ileż to razy wychylałem się za burtę, wpatrzony w otchłań?” Tę niespełna 340 stronicową książkę połknęłam jednego dnia. I choć z początku nie przekonała mnie do siebie językiem, to zdecydowanie trafiła do mnie treścią. Zresztą, pozycje wydawane przez Wydawnictwo Literackie w większości przemawiają do mnie od razu, jak było na przykład z autobiografią Knausgårda. Przeczytanie omawianej dzisiaj historii odkładałam jednak w czasie. Czekała ona sobie na półce, aż po nią sięgnę i tak minęły chyba ze dwa lata, zanim do tego doszło. Tu postawię sobie pytanie, dlaczego właśnie teraz? Odpowiedź będzie krótka, ponieważ morze, oceany oraz morskie stworzenia fascynują mnie i choć sama nie zajmuję się ich badaniem, to lubię dużo czytać na ten temat, oglądać i wyobrażać sobie, do czego natura jest jeszcze zdolna, a czego my nie jesteśmy jeszcze świadomi. „Specjalny gatunek niebieskozielonych glonów jest tak produktywny i liczny, że naukowcy przyjmują, iż wytwarza dwadzieścia procent ziemskiego tlenu. A do lat dziewięćdziesiątych nauka nawet nie wiedziała o jego istnieniu.” Książka ta nie jest tylko opowieścią o poszukiwaniu i łowieniu rekina polarnego żyjącego w wodach morza norweskiego. Autor wraz ze swoim przyjacielem – ekscentrycznym malarzem i rybakiem Hugonem znajduje się na Lofotach, archipelagu będącym jednym z najpiękniejszych miejsc w całej Norwegii. Tam właśnie towarzyszy w wyprawach na głębiny, opisując przy tym każdą z przeprowadzonych wypraw i połowów, a zarazem raczy nas ciekawostkami związanymi z nieznaną nam otchłanią. „Łagodny szept morza, suche ciepło słońca, idealna przejrzystość powietrza – wokół pełny spokój. Takie dni się kolekcjonuje i zachowuje w pamięci przez lata.” Czym jest Moskstraumen lub Velella Velella? Kim był Johan Hjort? Dlaczego swego czasu mieszkańcy Nordlandu gardzili zwykłą makrelą? Na te i inne pytania z pewnością odpowie nam książka. Momentami czytałam ją, myśląc, że przed sobą trzymam encyklopedię. I jest to zarówno pozytyw, jak i pewnego rodzaju zarzut. O ile mi, osobie, która interesuje się tematem, nie przeszkadzało nagromadzenie ciekawych, jak i tych mniej interesujących informacji, to czytelnikowi, który szykuje się na opowieść o walce z żywiołem oraz rekinem polarnym… No cóż… Taki ktoś po prostu się zawiedzie. To nie jest beletrystyka nastawiona na rozwój akcji ani zawrotne tempo. Powiedziałabym raczej, że narracja jest leniwa, płynie sobie powoli. Przed lekturą nie nastawiałam się praktycznie na nic, dlatego się nie rozczarowałam. Co więcej, brakuje mi na polskim rynku książek o podobnej tematyce, zwłaszcza o morskich stworzeniach. Dla mnie to była naprawdę ciekawa podróż i dobrze zgłębiony temat. Na końcu znajdziemy również długą listę przypisów, więc będzie po co sięgać na przyszłość.
Naprawdę mało wiemy o morzach i oceanach. Więcej ludzi zbadało powierzchnię księżyca, niż morskie głębiny. Być może to właśnie dlatego poznanie – choć w niewielkim stopniu – tego, co w nich żyje, wydaje się być dla mnie fascynujące.
Książka, po którą sięgnęłam tym razem, należy do gatunku non-fiction. Zauważyłam, że choć w ostatnim czasie przeczytałam trochę więcej (z...
2021-01-23
Gorący piasek parzący w bose stopy, fale bijące o brzeg oraz słońce, którego promienie tworzą na wodzie coś w rodzaju rażącej w oczy poświaty. Wyobraźmy sobie plażę, na której wypoczynek jest wymarzonym elementem wakacji wielu miłośników nadmorskich klimatów.
Drugie Palm Beach. Właśnie tego chciał pewien właściciel ośrodka wypoczynkowego jednej z fińskich miejscowości. Spokój oraz plany na przyszłość dla tej nadmorskiej inwestycji zostają pokrzyżowane w momencie, gdy dochodzi do morderstwa. Na miejsce zostaje wysłany policyjny detektyw z Helsinek, lecz nie wszystko idzie zgodnie z planem. Zwłaszcza przez rozwijające się w mężczyźnie uczucie do głównej podejrzanej. „Dzień znów był znajomo chłodny. Pogodny, lecz niezbyt ciepły. Kiedy promienie słońca padały pod tym kątem, wydawało się, jakby płaszczyzna morza się przechylała. A gdy się zmrużyło oczy i puściło wodze fantazji, to można było sobie wyobrazić, że cały świat odwraca się do góry nogami.” Moją przygodę z autorem rozpoczęłam od innej książki. Była to powieść „Człowiek, który umarł” i niestety pierwsze podejście zakończyło się porażką po kilkudziesięciu stronach. „Najgorętszą plażę w Finlandii” zaczęłam w tym roku, w momencie kiedy to moja motywacja do czytania (jak co roku po Sylwestrze) znowu powróciła. Od dawna chciałam przeczytać cokolwiek tego pisarza, mając od razu na względzie, że będą to książki niecodzienne oraz trochę dziwaczne, a przede wszystkim przesiąknięte czarnym humorem, który uwielbiam. No i właściwie… No coś ewidentnie nie wyszło. Opis na okładce przyrównuje nam powieść do twórczości Tarantino, a napis wielkimi literami ZBRODNIA, SEKS I KŁAMSTWA mówi nam… No cóż… To, co napisałam. Tylko właściwie zastanawiam się gdzie, chociażby połowa z tego, co w zamyśle mieliśmy dostać. Scen erotycznych więcej jest w powieściach Sarah J. Maas, zbrodnia mająca być głównym wątkiem stała się pobocznym i jedynie z kłamstwami zewsząd mamy do czynienia. Nie odczułam również, by była to czarna komedia, kryminalna komedia. Częściej z czarnym humorem spotkamy na wieczorku Stand-upu, czy w filmie „Heavy Trip”, który notabene polecam, a który jest właśnie taką fińską czarną komedią, tyle że o metalowcach. Być może inaczej definiuję czarny humor, a być może było to dla mnie zbyt lekkie i łagodne. Całkiem możliwe. Wiem też, że w książce mimo wszystko nie będzie tak jak na występie ulubionego komika. Nie chciałabym się jednak dopatrywać w niej samych wad, bo całość nie była taka zła. Ciekawym punktem zaczepienia jest z pewnością fakt, że od samego początku wiemy, kto jest mordercą i zamiast doszukiwać się, czy na pewno autor nic tu nie namieszał, my dostajemy postaci w stylu tych z gry „Sąsiedzi z piekła rodem”. I uznałabym to za dobry początek, bo wprowadza nam to jakiś zabawny element do fabuły. Mam jednak wrażenie, że to jest jedyna tego typu rzecz. „Nie uważał siebie za geniusza, nie licząc niektórych specjalistycznych dziedzin czy sytuacji, i przypuszczał, że cierpi z powodu problemów, które spotykają człowieka renesansu. Ponieważ jest wszechstronny. Właśnie tak. Wszechstronny.” Fabuła jest spójna, książkę czyta się lekko i szybko, choć zawiera ona dużo szczegółów, co jest typowe dla powieści z okręgu krajów północy. Dla mnie jest to rozwlekanie akcji i niepotrzebny zabieg, ale wiem, że są i pasjonaci długich szczegółowych opisów. Takim osobom może to jak najbardziej przypaść do gustu. Mimo wszystko podsumowując to, co tutaj napisałam. Spodziewałam się po niej czegoś innego. Powieść nie jest tragiczna. Nie jest nawet zła. Mnie jednak rozczarowuje pod względem zarówno fabularnym, jak i pod kątem komediowym. Powiem szczerze, że choć połknęłam ją w kilka dni, to z pewnością już do niej nie powrócę. Dam szansę autorowi i przeczytam „Człowieka, który umarł”, ale nie sądzę, by i ta książka była o wiele lepsza od tej. „Najgorętsza plaża w Finlandii” nie zagrzeje miejsca w moim serduszku i nie pozostanie w pamięci na długo. Jest to typowa książka do poczytania przy dobrej herbacie pod kocykiem, ale gdybym sięgała po nią teraz, wolałabym nie nastawiać się na nic, tylko podejść na chłodno i bez oczekiwań.
Gorący piasek parzący w bose stopy, fale bijące o brzeg oraz słońce, którego promienie tworzą na wodzie coś w rodzaju rażącej w oczy poświaty. Wyobraźmy sobie plażę, na której wypoczynek jest wymarzonym elementem wakacji wielu miłośników nadmorskich klimatów.
Drugie Palm Beach. Właśnie tego chciał pewien właściciel ośrodka wypoczynkowego jednej z fińskich miejscowości....
2020-07-05
2020-06-23
Czytając kryminały, czy też thrillery oraz literaturę gatunkową, często postrzegamy ją jako czystą rozrywkę. Może warto czasami zatrzymać się i zastanowić nad przedstawionym tematem? Być może literatura, po którą sięgamy dla przyjemności będzie dla nas nowym doświadczeniem i pozwoli nam zastanowić się nad naszymi wyborami?
Życie Macieja toczyło się do tej pory tak, jak życie każdego innego człowieka. Miał żonę, dzieci oraz dobrą pracę. Wszystko to runie jak domek z kart w momencie, gdy dowiaduje się, że Janina ginie w wypadku samochodowym. Sprawa jednak nie jest tak prosta, jak by się mogło wydawać. Do wypadku doszło pod Mrągowem, choć kobieta miała być w delegacji do Krakowa. Jak powiedzieć dwójce dzieci, że straciły matkę? Co tak naprawdę stało się w drodze na Mazury? „Ból jest zawsze uczuciem subiektywnym. Nie da się go zmierzyć. Wszystkie opracowane przez medycynę skale są tylko przybliżone. Ja teraz czułem się tak, jakby ktoś wyciął mi kawałek serca.” Podchodziłam do tej książki z pewną dozą sceptycyzmu. Czytałam już podzielone opinie na temat „Żmijowiska”, które według niektórych było kryminałem, inni pisali, że to powieść obyczajowa, a pozostali, że thriller z pierwszego zdarzenia. Komu wierzyć? Wszyscy wiemy, że najlepiej przekonać się na własnej skórze. Historia ta ma tak różne opinie, że zdecydowałam się jednak po nią nie sięgać, by się nie zawieść nadmiernymi oczekiwaniami. Postawiłam na inny tekst. „Wyrwę” upolowałam w jednej z krakowskich galerii handlowych kilka tygodni temu. Jest to zarówno nowość na rynku wydawniczym, jak i na moim regale. Coś musiało w niej być, że po dłuższej przerwie od czytania lektur, zdecydowałam się właśnie na nią, a nie na którąś z zalegających na półce pozycji. Oczekiwania wobec niej miałam spore, choć mój zapał powoli mijał wraz z każdą kolejną przeczytaną stroną. „Myślałem o tym, że dzieci nie powinny umierać przed rodzicami, a rodzice nie powinni umierać wtedy, kiedy dzieci są dziećmi. To po prostu niesprawiedliwe.” Książka promowana jest jako thriller psychologiczny. Tak, po części zgodzę się z tym stwierdzeniem. Jednak jedynie połowicznie. Tym, co bardzo mi przeszkadzało podczas czytania „Wyrwy”, to pewien brak elementu zaskoczenia przez zdecydowaną część przedstawionej nam historii. Czytelnik może z łatwością wydedukować, jakie będą następstwa zdarzeń tutaj ukazanych. Dwie trzecie treści można klasyfikować do powieści stricte psychologicznej. Fakt, że jedna z postaci ginie nie pretenduje jeszcze całości do miana thrillera. Pod tym względem zawiodłam się, ponieważ oczekiwałam zgoła czegoś innego. Z drugiej jednak strony, na pochwałę zasługuje kreacja bohaterów. Czuć, że to postaci z krwi i kości. Przejmująco ukazany jest wątek straty oraz całych procesów psychologicznych zachodzących w umyśle osoby, która boryka się z tym problemem. Obserwujemy zachowanie Macieja, jego dzieci, jak i osób spokrewnionych z Janiną i nie tylko. Da się wyczuć, że nie jest to napisane na kolanie, ale autor spędził mnóstwo czasu nad stworzeniem pełnego portretu psychologicznego każdej osoby, która pojawia się w „Wyrwie”. I choć mogę narzekać na powolną i w większości przewidywalną fabułę, tak nie mogę tego samego powiedzieć o finiszu. W moim odczuciu dopiero na mniej więcej sto stron przed końcem książka rozkręca się. To wtedy dochodzi do wydarzeń, które mają prawo odnosić się do niej jako do thrillera. Jestem zachwycona tym, co Wojciech Chmielarz postanowił dać czytelnikowi jako pełnoprawne zakończenie. Choć nie mogę spojlerować, to mogę Wam powiedzieć, że warto przebrnąć przez tę historię do końca. „Wyrwę” oceniam dobrze, choć nie jest to lektura, po którą sięgnęłabym ponownie. Przyzwyczajona jestem do szybkiego tempa akcji, którego tutaj nie dostałam. Oceniając ją jako powieść stricte psychologiczną, dałabym mocne 8/10, lecz książka promowana jest jako thriller psychologiczny, którym według mnie do końca nie jest, dlatego też ocenę wystawiam niższą. Jestem pewna, że po pozostałą twórczość autora sięgnę, lecz na pewno nie w najbliższym czasie. Pozostała również najważniejsza kwestia. Czy ją polecam? Tak. Myślę, że można przy niej miło spędzić czas, lecz nie stawiałabym przed nią dużych oczekiwań.
Czytając kryminały, czy też thrillery oraz literaturę gatunkową, często postrzegamy ją jako czystą rozrywkę. Może warto czasami zatrzymać się i zastanowić nad przedstawionym tematem? Być może literatura, po którą sięgamy dla przyjemności będzie dla nas nowym doświadczeniem i pozwoli nam zastanowić się nad naszymi wyborami?
Życie Macieja toczyło się do tej pory tak, jak...
2020-06-12
Po powieści autorstwa Margit Sandemo mogę sięgać w ciemno i wiem, że się nie zawiodę. Nic dziwnego, że gdy tylko zobaczyłam tę książkę podczas wizyty w Norwegii, nie mogłam jej nie kupić; zwłaszcza egzemplarza w rodzimym języku autorki, choć powszechnie wiadomo, że będąc Norweżką, pisała ona po szwedzku. Jest to zarazem pierwsza recenzja książki obcojęzycznej na blogu, jak i pierwsza powieść, którą przeczytałam w języku norweskim. Co z tego wynikło?
Mamy rok 1644. W Europie panuje wojna trzydziestoletnia. Główną bohaterką jest Kira. Młoda dziewczyna. Sierota. Towarzyszy ona wojsku, pomagając żołnierzom na polu walki. W takich okolicznościach poznaje jednego ze szwedzkich żołnierzy, którym jest Johannes Fell. W zamian za ocalenie życia mężczyzna proponuje dziewczynie, że pomoże jej odnaleźć krewnych. Od tej pory tych dwoje wyrusza w podróż, ku nieznanemu. „Der ble hun borte i skyggene, oppslukt av en endeløs verden som var utpint av krig.”* Tłem dla większości powieści autorstwa norweskiej pisarki są często konflikty zbrojne, co można zauważyć również tutaj ze względu na panującą wówczas w historii wojnę trzydziestoletnią, a konkretnie mowa tu o okresie francusko-szwedzkim, który przypada na lata 1635 – 1648. Wątek ten rozgrywa się na wielu płaszczyznach i jest obecny w każdym aspekcie przedstawionego nam świata. To samo dotyczy, chociażby „Sagi o Ludziach Lodu”, której akcja wielu tomów toczy się się wokół wojen oraz historycznych wydarzeń ważnych dla obszarów krajów skandynawskich. Tutaj duża część z tego, co zawarte na kartach tej powieści, dzieje się wokół Skanii, która w czasach wojny trzydziestoletniej nie należała do Szwecji, jak powszechnie wiadomo, lecz była częścią Danii. „Valmuenes røde silkefarge virket oppmuntrende på Kirsten Maria. Blomstene ble hennes venner og selskap. For himmelen var høy og markene store, og få eller ingen mennesker møtte hun på sin ensomme vei.”** Naszymi głównymi bohaterami są Kira oraz Johannes. Z tego, co zdążyłam zauważyć, pisarka często w swojej twórczości kreuje bohaterów niedoskonałych wobec powszechnie uznanych kanonów piękna. Kira jest dziewczyną silną, czasami miałam wrażenie, że nawet przyrównywaną bardziej do mężczyzny niż do kobiety ze względu na swoją mocną posturę. Z kolei Johannes ukazany jest tu jako silny oraz opiekuńczy mężczyzna, któremu czasem również noga się powinie. Doceniam to, że w książkach Margit Sandemo nie idealizuje ona świata ani bohaterów. Dodatkowo, mamy tu lekki wątek kryminalny, jak i ukazane skomplikowane relacje rodzinne. Fabuła w znacznej mierze kręci się wokół pewnego tajemniczego klucza, będącego głównym elementem prowadzącym do poznania rodzinnych sekretów. Powiem szczerze, że z początku nie było mi łatwo przebrnąć przez tekst napisany w obcym języku, dlatego, choć „Ensom i verden” zaczęłam czytać niedługo po zakupie w 2018 roku, to muszę przyznać, że całość musiała przeleżeć prawie dwa lata na półce, do czasu aż poznam język trochę lepiej i będę czuć się na siłach, żeby ją dokończyć. Dlatego też uważam, że dobrze zrobiłam odstawiając ją na bok. To, co mogę na tę chwilę powiedzieć, to że całość naprawdę mi się podobała. Choć czytałam ją w norweskiej wersji językowej i szło mi czasami opornie, to były momenty, w których z radością i wyczekiwaniem przewracałam kolejne strony. „Ensom i verden” w polskim przekładzie nosi tytuł „Odnalezione szczęście” i z chęcią sięgnę po nią jeszcze raz, po pierwsze by zweryfikować swoją wiedzę na jej temat, by przeżyć to jeszcze raz, a nie tylko w poszukiwaniu polskiego przekładu tłumaczeń do tej recenzji. Komu ją polecam? Przede wszystkim fanom Margit Sandemo. Książka ta utrzymana jest w podobnym klimacie do „Sagi o Ludziach Lodu” i wciąga na tyle mocno, że nie sposób przejść obok niej obojętnie.
Moja ocena: 8/10*
Tłumaczenia cytatów zawarte w recenzji pochodzą z polskiego wydania książki: „Odnalezione szczęście” Margit Sandemo wydawnictwa Pol-Nordica w przekładzie Grzegorza Skommera.
* ” Zniknęła w ciemności, wchłonięta przez bezkresną, wycieńczoną wojną krainę.”
** „Tylko maki dotrzymywały dziewczynce towarzystwa, a ich jedwabista barwa była jej jedyną pociechą i radością. Mała wędrowała namolnie pod wysokim niebem przez bezkresne pola, z rzadka tylko natykając się na ludzi. Żal drąży jej duszę, czuła się straszliwie samotna.”
Po powieści autorstwa Margit Sandemo mogę sięgać w ciemno i wiem, że się nie zawiodę. Nic dziwnego, że gdy tylko zobaczyłam tę książkę podczas wizyty w Norwegii, nie mogłam jej nie kupić; zwłaszcza egzemplarza w rodzimym języku autorki, choć powszechnie wiadomo, że będąc Norweżką, pisała ona po szwedzku. Jest to zarazem pierwsza recenzja książki obcojęzycznej na blogu, jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-28
Kiedyś stroniłam od czytania powieści polskich autorów. Niezależnie od tego, z jakim gatunkiem miałam do czynienia, nie czułam, żeby nasz rodzimy rynek wydawniczy miał coś ciekawego do zaoferowania. Życie jednak jest przewrotne i postanowiłam sięgnąć po twórczość naszych pisarzy, z których jeden rodzaj literatury szczególnie sobie upodobałam, a są to kryminały. „Najgorsze dopiero nadejdzie” Roberta Małeckiego nie jest pierwszą tego typu lekturą z naszego podwórka, po którą sięgam. Warto?
Spłonął dom. Marek Bener jest dziennikarzem, wykonującym swoje ostatnie zadanie. Zostaje on wciągnięty w zagadki związane z jego przeszłością, gdy okazuje się, że ofiarą pożaru jest jego dawny przyjaciel, który przed laty uwiódł mu narzeczoną. Szybko okazuje się, że kobieta również znika, a ślad po niej ginie. „Honor był potrzebny w czasie wojny. Teraz mamy pokój i liczą się inne wartości.” Ta książka ma dwa ogromne plusy. Pierwszy z nich, to te około pięćdziesiąt stron rozpoczynających powieść, które przyciągają czytelnika jak magnes i nie zamierzają puścić. Kolejnym jest akcja ukazana w drugiej połowie wydarzeń, która bardzo przypomina mi tą z filmów sensacyjnych z przełomu lat 90 a 00. I to są właściwie główne zalety tej powieści. Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś innego. Zwłaszcza po wprowadzeniu, które serwuje nam autor, a które mnie zaciekawiło. To, co rzuca się w oczy to forma pierwszoosobowa. Ja nie jestem zbytnią fanką literatury pisanej z punktu widzenia bohatera, choć jestem w stanie zrozumieć, że często taka koncepcja pomaga nam poznać go lepiej od strony psychologicznej. Moim zdaniem, postać Marka Benera bywa irytująca, choć z początku na taką nie wygląda. Im dalej w las, tym bardziej charakter głównego bohatera zmienia się na gorsze. Nie brakuje sarkazmu, który naprawdę w książkach cenię, ponieważ nadaje on charakteru indywiduum. Nie brakuje również narzekania oraz niewygodnych pytań. Wszystko to kumuluje się i tworzy istotę, z którą mogłabym się dogadać jedynie w kwestii upodobań muzycznych. Wychodzę z założenia, że pozostałe postaci są tutaj potraktowane po macoszemu, zwłaszcza w kontekście pierwszych rozdziałów. Mamy, chociażby kogoś, kto został wprowadzony do historii jako osoba ważna dla fabuły (w kontekście życia zawodowego głównego bohatera), a którego rola kończy się kilka stron później. Szczerze mówiąc, liczyłam na to, że wątek jakoś się rozwinie, przez co mocno się rozczarowałam. „Nigdy nie wiesz o sobie wszystkiego. Nigdy, dopóki nie staniesz na krawędzi i nie zrobisz czegoś, do czego — jak sądzisz — nie byłbyś zdolny, a co w konsekwencji zmienia cię na zawsze.” Sama fabuła poprowadzona jest w sposób przejrzysty i klarowny. Do najważniejszej części w historii trzeba jednak trochę poczekać, ponieważ po dobrym początku mamy nagły spadek akcji, a opisy stają się zbyt długie i nużące, by wkręcić się w książkę na całego. Gdybym powieść odpuściła po tych dwustu stronach z pewnością bym żałowała, ze względu na dynamiczną akcję, która ukazana jest w drugiej połowie kryminału. Jak już zapewne zdążyliście zauważyć, wspomniałam we wstępie o filmach akcji z przełomu lat 90 oraz 00. Tak… To, co sprawiło, że nie oderwałam się od tego wszystkiego, to właśnie podobieństwo „Najgorsze dopiero nadejdzie” do kina z tamtych lat. Mam tu na myśli stricte amerykańskie kino akcji. Jest to pewien obszar moich zainteresowań, stąd zapewne ta myśl i skojarzenie. Czy jest to pełnokrwisty kryminał? Według mnie nie. Ma on jednak w sobie coś, co może przyciągnąć sporą część czytelników: prostota, przyjemny język oraz dynamiczny bieg wydarzeń. Czy uważam, że był to kryminał, który warto przeczytać? Tak, choć trzeba mieć do niego troszkę cierpliwości.
Kiedyś stroniłam od czytania powieści polskich autorów. Niezależnie od tego, z jakim gatunkiem miałam do czynienia, nie czułam, żeby nasz rodzimy rynek wydawniczy miał coś ciekawego do zaoferowania. Życie jednak jest przewrotne i postanowiłam sięgnąć po twórczość naszych pisarzy, z których jeden rodzaj literatury szczególnie sobie upodobałam, a są to kryminały. „Najgorsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-04
Mam ochotę napisać, jakie to było dobre, a z drugiej strony, że to historia, która jako jedna z nielicznych naprawdę wywarła na mnie wrażenie — zarówno to pozytywne, jak i w pewnym stopniu negatywne. Chyba jeszcze żadna powieść tak bardzo mnie nie „rozstroiła”, jak „Początki” Carla Frode Tillera w tłumaczeniu Katarzyny Tunkiel.
Terje to idealista. Człowiek, którego życie kończy się w mgnieniu oka. Całe życie uczucia kłębił głęboko w sobie, był szorstki oraz ironiczny, a natura bliższa mu była niż ludzie wokół niego. Autor cofa się tu do coraz wcześniejszych wydarzeń z życia bohatera, ukazując przez to jego rozterki oraz walkę z własnymi głęboko skrywanymi demonami. „Spojrzałem na nią, ale i tym razem mnie nie widziała, patrzyła na wskroś przeze mnie. Rzeczywiście umieram, pomyślałem, tak właśnie wygląda śmierć.” Zacznę od tego, iż odbieram tę powieść dość osobiście, przez wzgląd na to, iż utożsamiam się z głównym bohaterem pod względem osobowości. Co to oznacza? Otóż czytając „Początki” miałam niepokojące odczucia, iż autorowi udało się w pewnym stopniu wedrzeć do mojego umysłu, przez co czułam, że powinnam odłożyć tę książkę na półkę, a z drugiej strony iść dalej z czystej ciekawości. Można ją rozpatrywać na dwa sposoby. Jako piekielnie dobrze przedstawiony portret destrukcyjnego idealisty, którego życie kręci się wokół ludzi niepotrafiących go zrozumieć, wokół dysfunkcyjnej rodziny oraz rozważań na temat ludzkiej egzystencji w świecie, który jest pod pewnym względem dla niego niedostępny, lub jako historię opatrzoną do bólu skrajnie szczegółowymi opisami zwykłych codziennych czynności z chwiejną fabułą oraz irytującym bohaterem. „Wydłubałem grudkę ziemi spod paznokcia na prawym palcu wskazującym.” „Początki” są opowieścią, która w zależności od tego czego oczekuje czytelnik, może zachwycić lub zanudzić go na śmierć. Nie jest to książka napisana poetyckim stylem. Wręcz przeciwnie, jest prosta pod względem użytego w niej języka. Bohater często powierza swoje myśli i idee naturze, co według mnie jest kwintesencją większości skandynawskich, jak i nordyckich powieści. Z jednej strony jestem w stanie to zrozumieć, z drugiej jednak uważam, że autor podjął się napisania nadmiernych opisów i zbytnio rozczula się tutaj nad norweską florą i fauną. Pokuszę się o stwierdzenie, iż ta właśnie historia z pewnością przyda się maturzystom, by pokazać jak człowiek mocno związany jest z przyrodą oraz otaczającym nas światem. Mamy tu spojrzenie na tę kwestię ze strony naukowej, poprzez profesję Terje oraz tą w znaczeniu duchowym. „Uniosłem głowę, ciężką głowę, musiałem się wysilać, żeby nagle nie poleciała w przód, tak była ciężka, wtedy zauważyłem coś dużego, brudnobiałego, co ruszało się przede mną, zobaczyłem, że to rusza się moje poroże, więc to moje własne poroże było tak ciężkie, bo byłem jeleniem, to w jeleniu teraz mieszkałem.” To, co również charakteryzuje tę powieść, to odwrócona chronologia. Dowiadujemy się, co doprowadziło głównego bohatera do próby samobójczej oraz dlaczego zdecydował się na takie posunięcie. Tutaj natomiast mam wrażenie jednego wielkiego chaosu. Cofamy się w czasie, by móc obserwować Terje, lecz ta chronologia zaburza się w momencie, gdy autor najpierw opisuje wydarzenia z kilku tygodni wcześniej, potem kilku dni, by znowu móc przejść do tego, co miało miejsce miesiąc lub rok wcześniej. Tak, jakby wszystko ukazał nie według zamierzonego schematu, a raczej by trochę w książce namieszać. Przez to bardzo łatwo pogubić się w fabule. Niemniej jednak całość prezentuje się naprawdę interesująco. Tym, co najlepiej wyszło, jest według mnie zakończenie. Splata ono ze sobą wszystkie wątki ukazane w powieści, by zaraz skupić się na rozterkach bohatera. „Początki” to literatura, która z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Nie znajdziecie w niej dynamicznej akcji, napotkacie tu wiele nic niewnoszących do fabuły opisów, przez które całość momentami dłuży się okropnie. Jeśli jednak szukacie książek psychologicznych, nawet depresyjnych, jak i literatury poważnej, to z pewnością wyciągniecie z niej więcej niż przy powieści obyczajowej. Carl Frode Tiller stworzył coś naprawdę godnego uwagi, lecz również takiego, do którego myślę, że trzeba trochę dojrzeć.
Mam ochotę napisać, jakie to było dobre, a z drugiej strony, że to historia, która jako jedna z nielicznych naprawdę wywarła na mnie wrażenie — zarówno to pozytywne, jak i w pewnym stopniu negatywne. Chyba jeszcze żadna powieść tak bardzo mnie nie „rozstroiła”, jak „Początki” Carla Frode Tillera w tłumaczeniu Katarzyny Tunkiel.
Terje to idealista. Człowiek, którego życie...
2020-01-21
Tamtego wieczoru Sandrę podwozi do domu nieznajomy mężczyzna, lecz za pomoc oczekuje zapłaty innej niż szklanka whisky. W niedługim odstępie czasu dochodzi do wypadku samochodowego. Jeanette jest jednym ze światków zdarzenia, lecz o zaistniałej sytuacji nie mówi nikomu. Kerstin natomiast czeka na męża w domu, lecz nie wie, że on już nigdy do niej nie wróci. Dokładnie cztery lata później widzimy Sandrę jako wolontariuszkę w telefonie zaufania, a jedna rozmowa sprawi, że skrywane od dawna tajemnice połączą ze sobą trzy sobie nieznane kobiety… „Na wstyd i zniszczenie, które zawładnęły jej wnętrzem, nie mogła zaradzić ani ona sama, ani żadna terapia.” Myślę, że powinnam zacząć od tego, iż moje pierwsze skojarzenie z tą książką to był inny thriller, zresztą w swoim czasie bardzo popularny, a mianowicie „Dziewczyna z pociągu” Pauli Hawkins. Thriller, z którym mamy do czynienia opowiada historię trzech kobiet, których losy zazębiają się ze sobą w pewnym momencie ich życia. Być może właśnie to sprawiło, że moje skojarzenie było takie, a nie inne. Nie zmienia to jednak faktu, iż obie książki całkowicie się od siebie różnią pod względem fabuły. Jeśli czytacie dużo skandynawskiej prozy, zapewne zauważyliście pewien charakterystyczny dla niej sposób ukazywania otoczenia w sposób stonowany, czasami melancholijny oraz ponury. Styl zazwyczaj jest prosty, lecz zawierający sporo szczegółów. Skandynawowie bardzo często skupiają się w swoich utworach na mocno psychologicznych aspektach swoich bohaterów oraz społeczeństwa, w którym się znajdują. „Opowiedz mi o nim” jest powieścią, która te wszystkie cechy zawiera. „Lepiej późno niż wcale: teraz potoczą się głowy.” Jest to książka psychologiczna, lecz ku mojemu niezadowoleniu, elementów thrillera jest tu naprawdę mało. Sam fakt, iż mamy do czynienia z wypadkiem samochodowym nie czyni z niej historii tego typu. Owszem, mamy tu tajemnicę, mamy przestępstwa, które są głównym motorem napędowym tego dzieła i to na nich opiera się fabuła, choć jest to dla mnie wątek niedopracowany. Dlaczego? Przede wszystkim na cały odbiór treści według mnie ma wpływ ułożenie schematu, na którym podczas pisania autor będzie się opierał. I choć nie wątpię, iż schemat w tym wypadku był dopracowany, tak przelanie pomysłu na papier nie wyszło najlepiej. Czytając tę powieść, dość łatwo gubiłam się w fabule, która przedstawiona jest tu po prostu chaotycznie, a odróżnić poszczególnych bohaterów było mi naprawdę ciężko przez to, iż ich charaktery są bardzo do siebie podobne. Szczerze mówiąc, choć całość przeczytałam w jeden dzień, to czasami po prostu książka mnie nudziła i musiałam ją odłożyć na kilka minut, by ponownie do niej wrócić. Carin Gerhardsen ma lekkie pióro oraz ciekawe pomysły, lecz wykonanie do mnie nie trafiło. Jeśli interesują Was naprawdę mocne thrillery trzymające w napięciu, to nie polecę Wam tej książki. Natomiast, jeśli szukacie dobrej książki psychologicznej lub szukacie czegoś w iście skandynawskich klimatach, to jak najbardziej sięgajcie po nią i czytajcie. Choć ja się nią rozczarowałam, to nie znaczy, że Was nie zachwyci.
Tamtego wieczoru Sandrę podwozi do domu nieznajomy mężczyzna, lecz za pomoc oczekuje zapłaty innej niż szklanka whisky. W niedługim odstępie czasu dochodzi do wypadku samochodowego. Jeanette jest jednym ze światków zdarzenia, lecz o zaistniałej sytuacji nie mówi nikomu. Kerstin natomiast czeka na męża w domu, lecz nie wie, że on już nigdy do niej nie wróci. Dokładnie cztery...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak wiele rzeczy może przytrafić się w życiu jednej osobie? Ile z tego, co napisane na łamach lektury to czysta fikcja literacka, a co jest prawdą? Gregory David Roberts na łamach omawianej tu niemal ośmiuset stronicowej powieści bazującej w znacznej części na jego własnych przeżyciach opowiada historię o tożsamości, Indiach, miłości oraz mafii. To książka, którą pochłonęłam w niecałe dwa dni. Czy jednak według mnie jest ona czytelniczym Świętym Graalem? Otóż nie.
„Shantaram” to historia Australijczyka, przestępcy, który zaczął napadać na banki, a który po porzuceniu przez żonę popadł w uzależnienie od heroiny. Mężczyzna z wyrokiem na dwadzieścia lat w więzieniu, z którego jednak zdołał uciec. Przedostał się więc do Indii, gdzie rozpoczyna się jego historia. Jednak powiedzieć o „Shantaram” bez wzmianki o autorze byłaby tutaj nie na miejscu (jak w każdym przypadku omawiania literatury), ale to, co jest tutaj naprawdę istotne, to życiorys pisarza, który tak jak główny bohater Lin, przez blisko 10 lat ukrywał się z Bombaju, który za napady z bronią w ręku skazany był na dwadzieścia lat więzienia w Australii, z którego uciekł. Autor napisał powieść niemal w większości bazując na własnych doświadczeniach. W polskim wydaniu lekturę przełożyła Maciejka Mazan.
To, co nazywamy tchórzostwem, często jest inną nazwą zaskoczenia, a odwaga rzadko bywa czym innym niż po prostu dobrym przygotowaniem. A ja mógłbym zrobić więcej – mógłbym zrobić cokolwiek, gdyby wszystko to działo się w Australii. To nie twój kraj, powiedziałem sobie, patrząc na samosąd. To nie twoja kultura…
To, na co zwróciłam uwagę na początku, to styl. Zdarzają się takie zabiegi, które mi nie odpowiadały, a co przyczyniło się do mojego odbioru tej historii w ten, a nie inny sposób. Język bywa bardzo prosty, żeby nie powiedzieć momentami ubogi, a zarazem bardzo poetycki. Wydźwięk tej prostoty wybrzmiewa w postaci Prabakera, Indusa zamieszkującego slumsy Bombaju, który jest postacią drugoplanową, lecz skonstruowaną tak, jakby cały jego charakter opierał się na dziecięcej wręcz naiwności. Poetyckość tyczy się jednak sposobu, w jaki sam autor podkreśla jego filozofię życia i podejście do tożsamości kulturowej. Często odnosi się on do miłości, ale przedstawiona kwestia jest tutaj tak, jakby Indusi w głowach mieli tylko tańce, śpiewy i beztroskie podejście do niej, jak i ogólnie życia nawet w najgorszych warunkach. Według mnie za dużo w niej filozofii. Ta postawa głównego bohatera, można powiedzieć generalizująca lub stereotypowa, według mnie odejmuje jej dużo na wartości merytorycznej, choć im dalej, tym lepiej. Bohater z czasem bardziej wnika w indyjską kulturę i gdy więcej nam jej pokazuje, tym ta stereotypowość w myśleniu zanika, a nam ukazuje on piękno oraz język tych Indii, w których się właśnie znajduje.
Nie zdajemy sobie sprawy, jaką przyjemnością jest posługiwanie się własnym językiem, dopóki nie zostaniemy zmuszeni do jąkania się w cudzym.
Z kolei fabuła książki jest bardzo wyrazista i dynamiczna. Slumsy, związki z bombajską mafią czy walka na froncie z Armią Czerwoną w Afganistanie to tylko kilka rzeczy, na które czytelnik natknie się sięgając po „Shantaram”, a do tego dołożyć należy jeszcze wątek miłosny. Można powiedzieć, że niemal w każdym momencie lektury coś się dzieje i dla samej historii warto zagłębić się w tę powieść. W książkach uwielbiam taką dynamikę, choć jestem świadoma tego, że istnieje większa szansa na pogubienie się w fabule. Tego tutaj nie odczułam, a wręcz sprawiało to, że lepiej i szybciej czytało mi się tę powieść, która notabene jest bardzo obszerna, a zarazem posiada mały druk. To, co jednak chcę powiedzieć, to to, że jest to historia bardzo działająca na wyobraźnię. Bez trudu byłam w stanie odnaleźć się w podanych w niej wydarzeniach i mimo jej rozmiaru, nie nudziłam się przy niej.
Nigdy nie wiadomo, co w człowieku siedzi, dopóki nie zacznie się go powoli odzierać z nadziei.
Podsumowując, uważam, że „Shantaram” nie jest powieścią złą. Nie uważam również, by zasługiwała na miano „czytelniczego Świętego Graala”. Warto się w nią zagłębić choćby po to, by móc poznać losy Linbaby, jednak warto wziąć na nią poprawkę jeśli chcemy poznać lepiej Indie, nie pod kątem postaw o charakterze kolonialnym, co robi często główny bohater, a z pewną dozą ostrożności. Warto również uściślić, że „Shantaram” nie można odbierać jako powieść stricte biograficzną, tylko z elementami biograficznymi, a obszar Indii, których dotyczy jest mały z punktu widzenia geograficznego. Dlatego właśnie opisane w książce Indie to tylko mały obszar kulturowy i nie dotyczy on całego kraju.
marionetkaliteracka.com
Jak wiele rzeczy może przytrafić się w życiu jednej osobie? Ile z tego, co napisane na łamach lektury to czysta fikcja literacka, a co jest prawdą? Gregory David Roberts na łamach omawianej tu niemal ośmiuset stronicowej powieści bazującej w znacznej części na jego własnych przeżyciach opowiada historię o tożsamości, Indiach, miłości oraz mafii. To książka, którą...
więcej Pokaż mimo to