Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wojciech Chmielarz – autor bardzo lubiany i szanowany wśród polskich czytelników, głównie zwolenników tworzonego przez niego gatunku. Podbija on liczne serca i umysły swoją przenikliwością oraz umiejętnością wniknięcia w świadomość własnych bohaterów w taki sposób, aby raz chcieć poklepać ich po ramieniu, a innym razem wykrzywiać twarz z obrzydzenia nad ich działaniami. Jest to autor z niesamowitym zmysłem obserwacji i talentem do zgrabnego operowaniem słowem.

„Żmijowisko” okazało się sukcesem na tyle dużym, iż doczekało się ekranizacji w postaci serialu od Canal+, a następująca po nim „Rana” zapewniła sobie prawa do ekranizacji jeszcze przed premierą.

A teraz nadszedł czas na „Wyrwę” i wielką niewiadomą, którą ze sobą niesie.



Życie Macieja Tomskiego w jednej chwili się wali, gdy dowiaduje się o śmierci żony – kobieta miała wypadek samochodowy, do którego doszło z nie do końca wiadomych przyczyn. Od tego momentu mężczyzna sam musi zajmować się domem i dwójką córek, a także ich oraz własnymi demonami niedającymi spokojnie zasnąć.
Może w jakiś sposób przyczynił się do jej śmierci?
Dlaczego kobieta miała wypadek w miejscu, w którym przecież nie powinno jej być?
Może wcale nie znał własnej żony tak dobrze, jak się wydawało?
Kim był ten dziwnie znajomy mężczyzna na jej pogrzebie?
Co przed nim ukrywała i dlaczego?

„Jesteś wolny, przyznaję. Jednak co to za wolność , kiedy wszyscy inni tkwią w klatkach?”

Zawsze mam trudność z tym, aby do danej książki spokojnie przysiąść i oddać się historii w pełni. Tak było i w przypadku „Wyrwy” – otrzymałam egzemplarz już jakiś czas temu, jednak natłok szkolnych i domowych obowiązków sprawił, że dopiero wczoraj, dzień przed premierą, udało mi się chwycić za tę powieść. Jakaż ja byłam podekscytowana!
Nigdy nie ukrywam, że prozę pana Chmielarza bardzo lubię, ponieważ autor potrafi mnie zaskoczyć jak mało kto, no i przy okazji pochłaniam jego powieści w błyskawicznym tempie ze względu na bardzo przystępny i prosty język, którym zgrabnie operuje. Tak było i w przypadku najnowszej książki, wyrywającej mnie z gracją z codziennej monotonii i wrzucającej w sam środek tragicznych ludzkich spraw i jeszcze bardziej mrocznego dążenia do poznania ich stanu zapalnego. Od rana do wieczora czytałam, a moimi jedynymi przerwami były lekcje (nawet to jest nie do końca prawda, bo i na nich przeczytałam kilka bądź kilkanaście stron), ponieważ po prostu nie byłam w stanie się oderwać.

Do stylu nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń, ponieważ czuć w nim duszę autora, która towarzyszy całej jego twórczości. Podobnie jest z samym pomysłem, dającym wiele opcji dróg do obrania, jeśli chodzi o poprowadzenie fabuły i zaskoczenia czytelnika. Dobrym pomysłem okazało się również pomieszanie różnych rodzajów narracji – z początku dostajemy pierwszoosobowe spojrzenie na sprawę oczami głównego bohatera, jednak w pewnym momencie jego narracja przeplata się z trzecioosobową, pokazując nam historię ze strony innego, również istotnego dla tej historii bohatera.

Jednak nie wszystko w tej powieści tak doskonale się prezentowało, jak wyżej wymienione przeze mnie aspekty.

„Tak bardzo chcieliśmy być dorośli i odpowiedzialni, że zapomnieliśmy o tym, czego kiedyś pragnęliśmy. A kiedyś pragnęliśmy przede wszystkim być szczęśliwi.”

A więc co my tu jeszcze mamy?

Głównego bohatera, to oczywiste. A także wiele związanych z nim sytuacji, nie do końca będących dla mnie na miejscu.
Z samą osobą Macieja nie miałam większych problemów, ot – człowiek, słodko-gorzki. Dorosły facet, który chciałby od życia czegoś więcej, ale nie jest zbyt bojowo nastawiony, aby postawić na swoim. Tak w życiu bywa. Czasem jest też tak, iż traumatyczne przeżycia sprawiają, że robimy rzeczy, o których nawet byśmy nie byli w stanie wcześniej pomyśleć. Tak też bywa, owszem. Jednak w „Wyrwie”, w pewnym momencie robi się dość absurdalnie, żeby nie powiedzieć surrealistycznie. Postać, o której mowa, wyrusza w podróż, aby spotkać kogoś i wymusić parę odpowiedzi na jego pytania. I owszem, dochodzi do spotkania, tylko że wygląda ono dość… osobliwie. I to nie tylko moje zdanie, ponieważ rozmawiałam z bratem (któremu wcisnęłam tę powieść zanim sama ją przeczytałam) i zgadza się on ze mną co do tego, że najnowsza powieść Wojciecha Chmielarza to raczej historia spod znaku literatury obyczajowej i sensacyjnej, a nie, jak twierdzi napis na odwrocie: thriller psychologiczny. Opcja psychologiczna? W jakimś stopniu na pewno. Niemniej od thrillera wymagam choć chwili poczucia niepewności, pewnego rodzaju spięcia mięśni w oczekiwaniu na to, co nieznane, a ta książka mi tego nie zapewniła.

Wojciech Chmielarz pisze bardzo dobre powieści, fantastycznie kreuje bohaterów i ukazuje czytelnikom historie przystępne dla każdego – czy to mola książkowego, czy osoby sięgającej po książki od święta. Jest przenikliwy, do bólu szczery i swojski, jednak od czasu do czasu, choć wszystko wydaje się spójne i logiczne, to po dłuższym zastanowieniu łatwo zauważyć, że granica przesady została przekroczona.

Niemniej „Wyrwę” z czystym sumieniem polecam, bo w gruncie rzeczy to dobra książka, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, iż bardzo dobra, tylko że na liście historii stworzonych przez tego autora można znaleźć jeszcze lepsze.

Wojciech Chmielarz – autor bardzo lubiany i szanowany wśród polskich czytelników, głównie zwolenników tworzonego przez niego gatunku. Podbija on liczne serca i umysły swoją przenikliwością oraz umiejętnością wniknięcia w świadomość własnych bohaterów w taki sposób, aby raz chcieć poklepać ich po ramieniu, a innym razem wykrzywiać twarz z obrzydzenia nad ich działaniami....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają jak latać” - to przepiękne słowa Antoine de Saint-Exupéry’ego opisujące to, jak tak naprawdę powinna wyglądać przyjaźń. Niczym w przysiędze małżeńskiej powinna się ona charakteryzować uczciwością, wiernością, także i miłością do tej drugiej osoby, jednak w większości przypadków nie jest ona romantyczna.

„Przyjaciele czasami działają sobie na nerwy, ale jeśli martwią się z jakiegoś powodu, zazwyczaj mają rację”

Drugi tom serii „First” zdecydowanie różni się od pierwszego, głównie klimatem, co jest spowodowane innymi bohaterami i bijącą od nich kompletnie różną energią. „First Last Look” skupiało się na ukazaniu powoli budującego się zaufania w dość dowcipny sposób - między Elle i Lukiem to zaufanie już jest, a oprócz niego również masa napięcia seksualnego, które wprost emanuje ze stron książki. Jednym osobom na pewno się to spodoba, jednak innym – tak jak mi – nie do końca, ponieważ zbyt dominuje ona nad jej emocjonalną, uczuciową stroną sprawiając, że staje się ona trochę płytka.

Sami bohaterowie są naprawdę w porządku, polubiłam ich, ale muszę się po raz kolejny przyczepić do tego, że Bianca Iosivoni jest bardzo schematyczna w tworzeniu swoich powieści – znów mamy dwójkę, która została ukształtowana przez swoją trudną przeszłość i dopiero na studiach zaczęła pokazywać „prawdziwe ja”. Znów mamy pewne postępy w relacji bohaterów, klęski, a to wszystko prowadzi do przewidywalnego finału. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, bo nie oczekiwałam od tej książki wiele, ot, potrzebowałam czegoś na jeden wieczór, przy czym nie musiałabym zbyt dużo myśleć i właśnie to otrzymałam. A nawet odrobinę więcej, bo co ciekawe, autorka pomimo powtarzalności porusza nowe problemy towarzyszące wielu osobom w rzeczywistości, przez co czytelnikowi łatwiej jest utożsamić się z bohaterami i ich historią.
Przyznaję, uwielbiam to, w jak prosty, przyjemny i przystępny sposób pisarka porusza ważne sprawy.
Uwielbiam to, w jaki sposób Bianca ukazała przyjaźń w „First Last Kiss” – jako nieraz dogłębnie raniącą drugą osobę bestię, która w końcu i tak porzuci swoją dumę, przekształcając się w piękną, nierozerwalną więź dającą jej siłę i wsparcie, gdy najbardziej tego potrzebuje.

„W college’u, między tymi wszystkimi wykładami, imprezami i egzaminami, zawieranie przyjaźni było proste. Ale dopiero jak komuś powinęła się noga, można było się przekonać, kto był twoim prawdziwym przyjacielem, a kto w najlepszym przypadku pomachał ci na powitanie, i to z bezpiecznej odległości”

Co jeszcze mogę napisać? Jedynie to, że życzę autorce jak najwięcej energii, dobrych pomysłów i weny twórczej. Myślę, że z czasem poprawi się jej charakter doboru słów na bardziej złożony, a powieści i tak nadal będzie się pochłaniać z zawrotną prędkością. Liczę też na odrobinę większe zwrócenie uwagi na psychologiczną stronę tworzenia bohaterów.

Z wielką niecierpliwością czekam na kolejne tomy serii „First” w Polsce, a także mam nadzieję na wydanie innych książek Iosivoni, bo choć mają one swoje wzloty i upadki, to zdecydowanie warto się nimi zainteresować chociażby po to, żeby przyjemnie spędzić przy nich czas, a także „uczulić się” na problemy innych, szczególnie bliskich nam osób.

Za egzemplarz „First Last Kiss” bardzo dziękuję Wydawnictwu Jaguar <3


Zapraszam również na mojego bloga: wilczy-zakatek.blogspot.com

„Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, kiedy nasze skrzydła zapominają jak latać” - to przepiękne słowa Antoine de Saint-Exupéry’ego opisujące to, jak tak naprawdę powinna wyglądać przyjaźń. Niczym w przysiędze małżeńskiej powinna się ona charakteryzować uczciwością, wiernością, także i miłością do tej drugiej osoby, jednak w większości przypadków nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Więź” to książka, która pozornie zapowiada się bardzo dobrze – przepiękna okładka, która zdecydowanie przyciąga wzrok nie tylko zagorzałej okładkowej sroki; opis, po którego przeczytaniu czuje się zapach zimowych gór i ma się nadzieję na powieść utrzymaną właśnie w tym klimacie z dodatkową nutką intrygującej tajemniczości. Ponadto możemy przygotować się na historię o zabarwieniu stricte romantycznym, bo przecież główna bohaterka spotyka na swojej drodze przystojnego, samotnego mężczyznę (a raczej to on natyka się na nią, przy okazji ratując ją przed rychłą śmiercią).
Co więc poszło nie tak? Niestety, ale sporo rzeczy…

„Nie można było się przecież zgubić, jeśli nie miało się dokąd iść”

Ważna sprawa, choć nie najważniejsza, ale zdecydowanie zmieniająca odbiór powieści: bardzo wyraźny wątek z mitologią słowiańską.
Czy mam coś do niej? Absolutnie nie! Jednak ani trochę nie spodziewałam się jej w tej akurat książce, przez co z początku myślałam tylko o tym, że chciałam romans, miałam ochotę na taki typowy romans-romans, a dostałam jakieś oderwane od moich oczekiwań pogańskie rytuały.
Jednak idąc parę kroków dalej okazało się, że głównie to właśnie ten nieoczekiwany wątek uchronił książkę od całkowitej, druzgocącej klęski. Jakby nie spojrzeć, to zabawna sytuacja, bo coś, czego nie powinno w niej być – uratowało ją.
A więc brak wspomnienia o tym w opisie to plus czy minus – moim zdaniem zdecydowanie minus, ale dla wielbicieli tym klimatów jest to sytuacja „do przełknięcia” (ale ci, którzy chcą wspomniany wcześniej stricte romans nie będzie to odpowiednia lektura).

„Wiedział dobrze, że ludzie przychodzą i odchodzą, że każdy jest właściwie tylko przechodniem w życiu innych. Ale uważał, że jeśli ma się obok siebie osoby, za które bierze się odpowiedzialność, to nie wolno ich zostawić, kiedy robi się niewygodnie, nie wolno niszczyć ich jeszcze bardziej.”

Najważniejszą częścią każdej książki są oczywiście występujące w niej postacie, bo to od nich w głównej mierze zależy czy będziemy czuć sympatię i poznawać ich losy z ciekawością, czy wręcz przeciwnie – życzyć jak najgorzej i czuć nieodzowną irytację wszystkim, co z nimi związane.
Główna bohaterka „Więzi” jest zdecydowanie tym drugim typem, ponieważ jej lekkomyślność, brak rozwagi i jakiegokolwiek taktu, a także pewnego rodzaju toksyczność, bo naprawdę nie wiem, jak opisać to inaczej, niezwykle silnie daje się we znaki czytelnikowi, co sprawia, że albo śmieje się w głos nad głupimi poczynaniami Alicji – jak ja - albo po prostu odkłada powieść i stara się o niej szybko zapomnieć.
Nad Wiktorem nie będę się zbytnio rozwodzić, ponieważ gdy o nim myślę, to czuję jedynie rozczarowanie. Z początku walczył dzielnie, zachowywał się całkiem rozważnie, aż ten delikatny domek z kart zwany opanowaniem po prostu spłonął w szale namiętności, którego nawet śnieżna zamieć nie zdołałaby zgasić…

„Problem jednak w tym, że kiedy ktoś udowadnia otoczeniu, że jest silny, inni zaczynają to traktować jako coś oczywistego i już nie pozwalają komuś takiemu na słabość, oczekując zawsze, że będzie się zachowywać dojrzale. Zapominają, że osoba z pozoru silna też czasem potrzebuje odrobiny opieki i wsparcia.”

Historia opisana przez Annę Lewicką okazała się najprościej w świecie nudna, bo nie wiem jak opisać ją inaczej. Mam wrażenie, iż czytając tę książkę w mojej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień odpowiedzialny za jakiekolwiek emocje, ot, czytałam, a raczej śledziłam tekst bez większego zaangażowania, bo nic mnie do tego nie zachęcało. Z tego co pamiętam, to były w tej książce próby zaskoczenia czytelnika, jednak naprawdę kiepskie i przewidywalne.
Do samego pióra autorki mam stosunek właściwie żaden, kompletnie ambiwalentny. Nie jest złe, raczej przeciętne, jednak zdecydowanie za dużo w nim opisów wszystkiego, przez co łatwo stracić zainteresowanie lekturą tak samo, jak i przez górnolotne rozmyślania bohaterów prowadzące donikąd.

„Więź” miała być „pełną magii historią o przeznaczeniu i miłości dwojga ludzi, których z pozoru dzieli niemal wszystko”, a niestety okazała się powieścią wypełnioną głupotą, nudą i irytacją, w której nie znajduję właściwie żadnego punktu zaczepienia, aby tę książkę komukolwiek polecić, bo to niestety kompletne marnotrawstwo czasu.

„Więź” to książka, która pozornie zapowiada się bardzo dobrze – przepiękna okładka, która zdecydowanie przyciąga wzrok nie tylko zagorzałej okładkowej sroki; opis, po którego przeczytaniu czuje się zapach zimowych gór i ma się nadzieję na powieść utrzymaną właśnie w tym klimacie z dodatkową nutką intrygującej tajemniczości. Ponadto możemy przygotować się na historię o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Muza Koszmarów", tak jak i blisko rok temu “Marzyciel”, od razu urzekła mnie swoją przepiękną okładką i opisem, który choć niezbyt długi, był dla mnie zapowiedzią czegoś nierzeczywistego, wręcz magicznego, co będzie wymagało od czytelnika pełnego zaangażowania i użycia każdego ułamka wyobraźni. Biorąc pod uwagę fakt, że pierwszy tom tej dylogii niesamowicie mnie urzekł, to postawiłam jej zwieńczeniu wysoką poprzeczkę, której z wielką gracją podołała.

Pochłonęłam tę książkę z tak wielkim zapałem, że kompletnie nie zwracałam uwagi czy jest dzień, czy noc, co jest jedynie dowodem na to, że opowieść przedstawiona przez Laini Taylor pochłonęła mnie bez reszty.

Nawet teraz, kilka dni po zakończeniu tej historii, moje głowa i serce nadal znajdują się w mieście Szloch, skąd nie potrafią - i zdecydowanie nie chcą - powrócić. Również wyobraźnia została w pełni użyta, ale też wystawiona na ciężką próbę: czy potrafi z powrotem zająć swoje miejsce w szeregu, czy wciąż i wciąż będzie podsuwać mi obrazy z tej właśnie powieści.

"Muza Koszmarów' to przepiękna, jakby wyrwana z kart baśni historia o sile własnej wyobraźni oraz kruchości granicy między jawą a snem. Jest to również opowieść o ludzkich lękach i pragnieniach, uprzedzeniu i urazach z przeszłości mających wielki wpływ na teraźniejszość.

Laini Taylor ponownie jest kreatorką niesamowitego, z lekka nierzeczywistego, ale jednocześnie jakby dobrze znanego świata, którym zajęła się od podstaw - dla mnie ten zabieg jest godny pełnego podziwu, bo tak dobrze odnaleźć się w rzeczywistości, którą stworzyła sobie do pracy i kontynuacja poruszania się w nim każdą stworzoną postacią z osobna z taką gracją jest niesamowite.
Akcja przez cały czas brnie na przód i choć autorka bardzo lubi dłuższe opisy, to nie są one nużące, jak mogłoby się wydawać - nadają one historii bardziej narracyjnego charakteru, jakby powieści opowiadanej w głównej powieści.

Niesamowici są również bohaterowie, których całym sercem pokochałam. Nie są doskonali, pomimo swoich wszelkich umiejętności. Nie są również tym typem postaci, przez których nieporadność ma się ochotę załamać ręce. Są to ludzie z krwi i kości, z ducha i serca, dzięki którym byliby w stanie przenosić góry; zmienni, czasem zimni jak bryła lodu, ale kochający i oddani swoim bliskim.

Jeśli miałabym opisać “Muzę Koszmarów” trzema słowami, to byłoby to: przejmująca, niecodzienna, niesamowita (zdecydowanie warta uwagi).

Z całego serca polecam tę pozycję i mam nadzieję, że jeśli ktoś już się zdecyduje po nią sięgnąć, to zostanie oczarowany równie mocno, co ja.

"Muza Koszmarów", tak jak i blisko rok temu “Marzyciel”, od razu urzekła mnie swoją przepiękną okładką i opisem, który choć niezbyt długi, był dla mnie zapowiedzią czegoś nierzeczywistego, wręcz magicznego, co będzie wymagało od czytelnika pełnego zaangażowania i użycia każdego ułamka wyobraźni. Biorąc pod uwagę fakt, że pierwszy tom tej dylogii niesamowicie mnie urzekł, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka jest podzielona na trzy rodzaje narracji – perspektywę Caroline, Francisa i osoby, z którą dokonali zamiany. Ponadto, perspektywa kobiety jest podzielona na czas dom (to, co działo się wcześniej) i poza domem (teraz). Oba zabiegi dodają powieści atrakcyjności, ponieważ możemy dzięki temu obserwować, jak na przestrzeni czasu zmieniają się dane osoby i co dzieje się w obu domach. Dostajemy również dostęp do ich przemyśleń i osobistych dygresji na dane tematy; przez wprowadzenie narracji pierwszoosobowej poznajemy myśli bohaterów „od podszewki”.

Co do samych bohaterów, to zostali oni wykreowani dobrze, ale nie są to postacie z rodzaju tych pełnowymiarowych. Największy problem miałam z postacią Caroline, której niezdecydowanie i ciągłe zmienianie zdania dziłało mi na nerwy.

Rebecca Fleet opiera swoją książkę głównie na refleksjach bohaterów, przez co posługuje się wieloma porównaniami i metaforami, ograniczając dialogi. Z tego względu powieść nie jest tą z typu „nieodkładalnych aż do końca” - fabuła rozwija się powoli, czasem nawet staje się dość nużąca i choć całokształt jest jak najbardziej sensowny, to czytelnik musi brnąć przez kolejne strony zamiast cieszyć się wartko poprowadzoną powieścią.

„Zamiana” to niesamowicie gorzka powieść o tragedii rozpadającej się rodziny i o tym, jak chętnie życie rzuca pod nogi różnego rodzaju trudności i pokusy, którym trudno się oprzeć. Rebecca Fleet w swoim debiucie pokazuje, że potrafi stworzyć coś dobrego, jednak potrzebuje to jeszcze trochę pracy i tzw. doszlifowania. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie mi dane sięgnąć po kolejną powieść tej autorki – wyczekuję tego z wielką niecierpliwością.

Książka jest podzielona na trzy rodzaje narracji – perspektywę Caroline, Francisa i osoby, z którą dokonali zamiany. Ponadto, perspektywa kobiety jest podzielona na czas dom (to, co działo się wcześniej) i poza domem (teraz). Oba zabiegi dodają powieści atrakcyjności, ponieważ możemy dzięki temu obserwować, jak na przestrzeni czasu zmieniają się dane osoby i co dzieje się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“On nie kochał jej, a ona, mówiąc szczerze, nie kochała jego. Nie kocha się kogoś, kto jest dla ciebie za dobry. Można tylko o nim marzyć.”

Do przeczytania “Żmijowiska” zachęcił mnie opis, który dawał nadzieję na świetny thriller oraz autor - Wojciech Chmielarz, którego “Cienie”, w moim odczuciu, były bardzo dobre. Dlatego gdy dostałam od wydawnictwa propozycję napisania o tej powieści - nie zastanawiałam się długo i zgodziłam się.

Książka, którą tutaj dostajemy, to napisana naprawdę zgrabnym, przyjemnym i prostym piórem historia o ludziach i ich dramatach.
Przez sporą ilość bohaterów o różnych charakterach, nie możemy narzekać na nudę czy to, że powieść jest bezpłciowa - co to, to nie. Historię tę tworzą właśnie występujące w niej postacie, dzięki którym ma ona ręce, nogi i co najważniejsze - kręgosłup.

Jedyną rzeczą, do której mogę się przyczepić to fakt, że thriller okazał się bardziej powieścią obyczajową. Byłam gotowa na momenty, które choć trochę zmrożą mi krew w żyłach. Byłam gotowa na fragmenty, przez które poczuję ciarki... Ale niestety nic takiego mnie nie spotkało, bo choć owszem - książka naprawdę nieźle mnie miejscami zaskoczyła, to jednak nie wzbudziła wspomnianych wcześniej emocji. W zamian za to czytałam o ludziach - ich codziennym życiu, odczuciach i decyzjach, które nie są w tym wypadku czymś przyprawiającym o niepokój (a może jednak?).

Mimo tego, “Żmijowisko” Wojciecha Chmielarza to naprawdę świetna książka o ciemnej stronie ludzkiej natury. Opowieść o miłości, zdradzie, zazdrości, żądzy, o tym, do czego gotowy jest się posunąć wściekły i jednocześnie skrzywdzony człowiek.


Serdecznie dziękuję Wydawnictwu Marginesy za podzielenie się ze mną egzemplarzem tej powieści, a po dłuższą opinię o tej książce zapraszam na bloga: http://wilczy-zakatek.blogspot.com/2018/06/boj-sie-jadu-zmii-zmijowisko-wojciech.html ;)

“On nie kochał jej, a ona, mówiąc szczerze, nie kochała jego. Nie kocha się kogoś, kto jest dla ciebie za dobry. Można tylko o nim marzyć.”

Do przeczytania “Żmijowiska” zachęcił mnie opis, który dawał nadzieję na świetny thriller oraz autor - Wojciech Chmielarz, którego “Cienie”, w moim odczuciu, były bardzo dobre. Dlatego gdy dostałam od wydawnictwa propozycję napisania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy tylko dowiedziałam się, że „Egomaniac” ma premierę w połowie marca - zwariowałam z radości i czym prędzej chciałam go zdobyć. Jednak stres egzaminów gimnazjalnych dopadł i mnie, dlatego dopiero teraz oddaję Wam swoje kilka słów na temat tej pozycji.

Vi Keeland stworzyła naprawdę świetną parę głównych bohaterów.
On - playboy, zbereźnik i zarozumialec dążący do rozbijania cudzych małżeństw.
Ona - pewna siebie, niepoprawna romantyczka, która stara się pomóc innym parom osiągnąć wzajemne wsparcie, zrozumienie oraz szczerą miłość.
Drew i Emerie są jak ogień i woda, a jednak trudno ich od siebie oddzielić, gdy już doszło do ich niecodziennego - i dość zabawnego - spotkania. Od pierwszych chwil, gdy we dwójkę pojawili się na kartach powieści, można poczuć stopniowo narastającą między nimi chemię i sympatię - bardzo, ale to bardzo polubiłam tę dwójkę.

„Egomaniac” to powieść, w której nie znajdziemy większych zwrotów akcji czy momentów, w których może stanąć nam serce, co jest jednocześnie jej i negatywną, i pozytywną stroną. Negatywną, bo możecie pomyśleć, że jest zwyczajnie nudna. Pozytywną, ponieważ to tylko pozory - przez książkę się po prostu płynie i ani na moment nie chce się zwalniać tempa czytania. Przy końcu możemy znaleźć pewien większy plot twist, jednak nie jest on zbyt zaskakujący tak samo, jak i zakończenie, więc tylko do tego mogę się jakoś bardziej przyczepić.

Sama Vi Keeland pisze prosto, lekko i ze smakiem. Bardzo podobało mi się również poczucie humoru, które włożyła w usta swoim bohaterom - nieraz parskałam śmiechem, bo teksty wydawały mi się niezwykle przyziemne i znajome, tak samo, jak i niejedna sytuacja.

A więc podsumowując: „Egomaniac” to historia na jeden chaps - ma świetnie wykreowanych bohaterów, których nie da się nie lubić; jest prosta, lekka i dowcipna, ale również świetnie ukazuje wartość i siłę miłości (nie tylko tej romantycznej) oraz skutki tego, co się dzieje, gdy pozwalamy jej działać.

Dłuższy wpis o tej pozycji możecie znaleźć na blogu: http://wilczy-zakatek.blogspot.com/2018/05/egomaniac-vi-keeland.html ;)

Kiedy tylko dowiedziałam się, że „Egomaniac” ma premierę w połowie marca - zwariowałam z radości i czym prędzej chciałam go zdobyć. Jednak stres egzaminów gimnazjalnych dopadł i mnie, dlatego dopiero teraz oddaję Wam swoje kilka słów na temat tej pozycji.

Vi Keeland stworzyła naprawdę świetną parę głównych bohaterów.
On - playboy, zbereźnik i zarozumialec dążący do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po książkę „Ktoś mnie obserwuje” sięgnęłam z czystej ciekawości. Thriller młodzieżowy? I to od wydawnictwa Jaguar? Czułam, że to musi być coś dobrego... i wcale się nie pomyliłam, bo powieść okazała się naprawdę ciekawa, wciągająca i przede wszystkim zaskakująca aż do samego końca!

Tessa i Eric to świetnie wykreowane postacie. Autorka postarała się, aby krok po kroku odkrywać przed nami ich przeszłość i to, co kieruje ich zachowaniami; piłowała ich charaktery z kartki na kartkę dodając bądź odejmując im rezerwy, skrytości i pewnego rodzaju tajemniczości. Nie zapomniała ona również o tym, aby ukazać ich z w miarę jak najbardziej realnej, codziennej strony - pomimo niecodziennej agorafobi oraz bycia idolem tłumów - którą szargają silne emocje, w pewnym stopniu też naiwność i chęć ukazania drugiemu człowiekowi tego prawdziwego ja.

A. V. Geiger ma bardzo przyjemny styl - nie stara się pisać na siłę, ale też dba o to, aby jej powieść miała ręce i nogi, o czym świadczy niespełna 300 stronicowa książka, której nie brakuje ani pomysłu, ani wykonania. Autorka pisze w perspektywie trzecioosobowej, co w tym wypadku trochę mnie uwierało, bo jednak lepiej dowiadywać się o czyichś emocjach prosto od niego. Sama fabuła jest niesamowicie wciągająca, przez co powieść z łatwością można pochłonąć w jeden wolny wieczór.

A więc, koniec końców... Książkę z czystym sumieniem polecam. Historia trzyma wysoki poziom od samego początku do końca, przez co aż chce się ją poznawać. Autorka pisze z lekkością, nie tracąc przy tym polotu ani na chwilę, a swoich bohaterów kreuje w naprawdę dobry, trójwymiarowy sposób.
Już nie mogę się doczekać premiery II tomu „Follow Me Back”!

Po dłuższą opinię zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2018/04/ktos-mnie-obserwuje-v-geiger.html ♥

Po książkę „Ktoś mnie obserwuje” sięgnęłam z czystej ciekawości. Thriller młodzieżowy? I to od wydawnictwa Jaguar? Czułam, że to musi być coś dobrego... i wcale się nie pomyliłam, bo powieść okazała się naprawdę ciekawa, wciągająca i przede wszystkim zaskakująca aż do samego końca!

Tessa i Eric to świetnie wykreowane postacie. Autorka postarała się, aby krok po kroku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki dzielimy na wiele kategorii.
Są powieści genialne, bardzo dobre, czy po prostu dobre; są takie, przez które chciałoby się rzucić czytanie, bo były tak beznadziejne, że szkoda na nie czasu, energii i słów. Możemy spotkać też historie, które wydają się bezdennie głupie, denerwujące i bez sensu, ale ostatecznie okazują się tak przejmujące, że aż ma się ochotę sięgnąć po więcej - taki właśnie jest „Srebrny łabędź” Amo Jones.

Usiądźcie wygodnie, a ja opowiem Wam trochę o tym, co najbardziej uwierało mnie w tej powieści oraz co mnie przy niej zatrzymało.

Postacie
Czy to główna bohaterka Madison, czy też chłopaki z Elite King's Club albo wszyscy inni, którzy przewinęli się w tej książce - wszyscy oni byli bezkształtną szarą masą bez jakichkolwiek portretów psychologicznych czy czegoś podobnego. Każdy z nich zachowywał się jak chorągiewka - pójdę tam, gdzie poniesie mnie wiatr (i nie ma to nic wspólnego z byciem marzycielem, czy coś).
Madison oficjalnie została królową najgłupszych bohaterek książkowych na mojej liście (nie tylko roku 2018, ale od samego początku mojej czytelniczej przygody). Bohaterki bez jakiegokolwiek instynktu zachowawczego raczej jeszcze nigdy nie spotkałam... Kiedyś musiał być ten pierwszy raz, prawda?

Styl
Autorka pisze super prosto, co z jednej strony jest cechą pozytywną, a z drugiej negatywną. Pozytywną, ponieważ powieść się po prostu pożera - kartka leci za kartką, przez co jeden wolny wieczór w zupełności wystarczy, aby się z nią uporać.
Negatywną, bo Amo Jones używa języka potocznego, w którym wulgaryzmów jest stanowczo za dużo. No i ksywki. Ileż można znosić słowo „kicia” w odniesieniu do głównej bohaterki?

Fabuła
Historia sama w sobie zapowiadała się dobrze - była tajemnica, trochę grozy i niepokoju. Ciekawym wątkiem była z pewnością powoli objawiana nam legenda Elite King's Club, która z tego wszystkiego podobała mi się najbardziej. Niestety, potencjał nie został wykorzystany i w zamian za doskonałą powieść dostaliśmy historię niezdecydowanej nastolatki, której przeżycia i perypetie zakrawały o absurd, zgrzytanie zębów i, nie raz, parsknięcia z mojej strony.

Pomimo wszystkich minusów sięgnę po kontynuację tej książki, bo wierzę, że autorka poprawiła choć trochę warsztat i nadała swoim bohaterom choć odrobinę jakiejkolwiek indywidualnej emocji.

Po trochę dłuższą opinię zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2018/02/srebrny-abedz-amo-jones.html ;)

Książki dzielimy na wiele kategorii.
Są powieści genialne, bardzo dobre, czy po prostu dobre; są takie, przez które chciałoby się rzucić czytanie, bo były tak beznadziejne, że szkoda na nie czasu, energii i słów. Możemy spotkać też historie, które wydają się bezdennie głupie, denerwujące i bez sensu, ale ostatecznie okazują się tak przejmujące, że aż ma się ochotę sięgnąć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Senna Richards, znana i ceniona autorka, zostaje porwana w dniu swoich trzydziestych trzecich urodzin. Nieświadoma tego, co się dokładnie dzieje, budzi się w chatce - zamkniętej na cztery spusty, otoczonej śniegiem i lasem.
Błądząc po domu, odkrywa pokój, w którym znajduje się coś związanego z jej przeszłością, a o czym wiedziała tylko ona... i jedna bliska jej sercu osoba.
Od tego momentu kobieta wraca myślami do niektórych sytuacji sprzed lat, poszukując odpowiedzi na nurtujące ją pytania, które mogą z powrotem dać jej upragnioną wolność.

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Tarryn Fisher (pomijając “Never Never”)... a jakie udane!

Autorka ma niesamowitą wyobraźnię i styl do kreowania zmiennych, trochę szalonych, ale ciekawych bohaterów. W świetny sposób ukazuje zachowania w trudnych sytuacjach oraz powolny proces popadania w obłęd, tak samo, jak i proces odwrotny - próby zachowania zdrowego rozsądku i “chłodnej głowy”.

Tarryn Fisher ma również wielki, ale to naprawdę wielki talent do tworzenia ciekawej i niezwykle wciągającej fabuły z niewyobrażalnie zaskakującym biegiem wydarzeń. Pytania i sytuacje ze znakiem zapytania, na których TAKIE rozwiązanie w życiu bym nie wpadła, ubrane w dość prosty i lekki język to coś, co chciałabym czytać o wiele częściej.

“Ciemna strona” jest nie tylko opowieścią o tym, jak to jest być zamkniętym w chatce na odludziu. Opowiada o tym, jak ważne jest dopuszczanie do siebie ludzi i próby nawiązania z nimi relacji. Jest to też historia ukazująca, iż życie bardzo często nie jest fair, a jednak trzeba z niego korzystać, brać garściami to, co nam daje, aby później być zadowolonym z tego, co się osiągnęło - życie przecież jest przewrotne i w każdej chwili może się, spodziewanie czy też nie, po prostu skończyć.

Po dłuższą opinię zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2018/03/ciemna-strona-tarryn-fisher.html ;)

Senna Richards, znana i ceniona autorka, zostaje porwana w dniu swoich trzydziestych trzecich urodzin. Nieświadoma tego, co się dokładnie dzieje, budzi się w chatce - zamkniętej na cztery spusty, otoczonej śniegiem i lasem.
Błądząc po domu, odkrywa pokój, w którym znajduje się coś związanego z jej przeszłością, a o czym wiedziała tylko ona... i jedna bliska jej sercu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wierz w swoje upodobania. Odważnie pokazuj siebie i swoje opinie. Nie ma znaczenia, czy wyczuwasz wiśnie, czekoladę czy kredę, dopóki wierzysz w to, co mówisz, i szanujesz przekonania innych ludzi.”

Nie potrafię zgrabnie ująć w słowa, jak bardzo spodobała mi się ta powieść!

Niesamowicie zżyłam się z obiema głównymi bohaterkami. Kobiet wykreowanych tak realnie, delikatnych i wrażliwych, które równocześnie są bardzo silne oraz pewne tego, czego chcą w życiu, nie spotkałam na kartach książek już dłuższy czas, przez co jestem nimi szczerze zachwycona. Hart ducha, jaki sobą reprezentowały, klasa, szyk, ale też głęboko skrywany ból czy brak obycia w większym towarzyskie oraz wzajemna pomoc, jaką sobie okazywały - z wielką radością i ciekawością śledzi się losy postaci z takimi cechami i ludzkimi niedoskonałościami.

Autorka „Oświadczyn” miała bardzo dobry pomysł na fabułę, który w pełni wykorzystała. Oprócz tego, uraczyła nas swoim wspaniałym piórem, któremu niczego nie zabrakło - lekkie, a równocześnie przyjemne i nie sprawiające wrażenia przesadnie oszczędnego. Pani Perry pisze z polotem, przez co powieści nie ma się serca odłożyć aż do ostatniej strony.

„Oświadczyny” to książka po brzegi wypełniona emocjami - od pełni szczęścia, poprzez niepewność, żal, aż do rozpaczy. Powieść ta ukazuje nam obraz silnych kobiet, które z całych sił parły do przodu, ku swoim marzeniom, po drodze potykając się o liczne przeszkody, jednak nie tracąc swojej werwy i hartu ducha. Historia została napisana w taki sposób, że nie ma szans oderwać się od niej wcześniej, niż po doczytaniu ostatniej strony...
A więc szykujcie wolny wieczór, koc, herbatę i zapas chusteczek - przy tej lekturze na pewno się Wam one przydadzą!

Jeśli chcecie poczytać o tej pozycji trochę więcej, to zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2018/02/oswiadczyny-tasmina-perry.html ♥

„Wierz w swoje upodobania. Odważnie pokazuj siebie i swoje opinie. Nie ma znaczenia, czy wyczuwasz wiśnie, czekoladę czy kredę, dopóki wierzysz w to, co mówisz, i szanujesz przekonania innych ludzi.”

Nie potrafię zgrabnie ująć w słowa, jak bardzo spodobała mi się ta powieść!

Niesamowicie zżyłam się z obiema głównymi bohaterkami. Kobiet wykreowanych tak realnie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ach, te „Listy do utraconej”... Ileż ja uczucia włożyłam w tę niesamowitą powieść, i ileż uczuć ona sama we mnie wzbudziła - po prostu niesamowita!

Dawno nie spotkałam tak barwnych, ciekawych i przede wszystkim życiowych głównych bohaterów - nie denerwują, nie zachowują się jak pępki świata albo typowa szara masa, ale po prostu są. Bardzo, ale to bardzo ich polubiłam! Mają swoje problemy, jak to ludzie, i tym bardziej jak to nastolatki. Próbują radzić sobie z ogromem walących się na nich z każdej strony emocji i budują mury, chowają się pod pancerzem buntu czy spokoju, w zależności od osoby, przez co prawdziwa osobowość chowa się głęboko, głęboko wgłąb ich samych. Niesamowicie obserwuje się życie takich ludzi: trzyma się kciuki, aby jednak wszystko poszło dobrze, żeby powrócili do swojej prawdziwej osobowości, bo bycie sobą w każdej sytuacji jest skarbem, o którym sporo osób zapomina.

Brigid Kemmerer stworzyła książkę z gatunku young adult, gdzie to nie miłość gra pierwsze skrzypce, jak w większości przypadków, ale emocje. Uczucia towarzyszące bohaterom, ich przemyślenia na temat wielu spraw, mniej i bardziej poważnych oraz to, jak zmienili się po tym, gdy się przed sobą otworzyli - o to właśnie chodzi w tej powieści. O czucie.
„Listy do utraconej” ukazują nam również obraz tego, jak wielką zgubą potrafią być pozory. Jak jeden moment, jedna chwila, potrafi wgryźć się w życie człowieka i pozostawić na nim stałe piętno, przez które później inni na niego patrzą. Pokazuje również to, jak utrata bliskiej osoby zmienia sposób spostrzegania świata osoby opuszczonej.

To wszystko ujęte jest naprawdę świetnym, lekkim i przyjemnym piórem autorki. Nie skupia się ona na długich opisach, które zamęczyłyby nawet Elizę Orzeszkową, ale wyklucza je do minimum po to zaś, żeby skupić się na płynnej, bardzo dobrze zaopatrzonej we wzloty i upadki fabule, która wprost nie pozwala oderwać się od lektury!

Po więcej moich przemyśleń na temat cudownych „Listów do utraconej” zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2018/01/listy-do-utraconej-brigid-kemmerer.html ♥

Ach, te „Listy do utraconej”... Ileż ja uczucia włożyłam w tę niesamowitą powieść, i ileż uczuć ona sama we mnie wzbudziła - po prostu niesamowita!

Dawno nie spotkałam tak barwnych, ciekawych i przede wszystkim życiowych głównych bohaterów - nie denerwują, nie zachowują się jak pępki świata albo typowa szara masa, ale po prostu są. Bardzo, ale to bardzo ich polubiłam! Mają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Okładka tej książki, czy nawet i opis wmówiły mi, że to będzie powieść stricte erotyczna... Nieprawda. Okazuje się, iż to historia o tym, że nie ważne jakby się chciało, nie zdoła się przeżyć swojego życia w samotności, szczególnie, gdy to właśnie przeszłość trzyma Cię za nogę i nie daje zrobić kroku na przód, ku przyszłości, a Twoją jedyną deską ratunku jest drugi człowiek.

Ale zacznijmy od początku.

Książka, o której mowa, dzieli się na dwie połowy: dobrą i złą.

Złą połową okazuje się ta pierwsza - tak pod względem kreacji bohaterów, jak i fabuły oraz samego pióra. Główne postaci, Olivia i Will, zostały wykreowane w tak nieprzyjemny sposób, że aż miejscami nie chciało mi się przez nich poznawać dalszej części tej historii. Pewni siebie, nie mający do siebie nawzajem szacunku ani krzty empatii, po prostu działali mi na nerwy. Równym kreacji postaci minusem okazał się styl autorki, który okazał się irytujący - szczególnie uderzyły mnie jej wyzwiska względem trenera... Ktoś jeszcze używa takiego przedszkolnego słownictwa? Oj nie, ja w to nie wchodzę.

Największym plusem drugiej - dobrej - połowy okazuje się fabuła i przekierowanie jej na ścieżkę bardziej emocjonalną, uczuciową. Olivia przestaje być tak okropna, jaka była na początku; opada jej tarcza, po którą ukryła swoje prawdziwe, delikatne oblicze. Will to dostrzega, przez co również się uspokaja i próbuje odkryć, dlaczego jego uczennica jest taka, a nie inna, a gdy to odkrywa - stara się jej jakoś pomóc. To właśnie teraz zaczyna się właściwa fabuła, gdzie pierwsze skrzypce wygrywają pieśń o próbie ucieczki przed przeszłością, o zakazanym uczuciu, niezdecydowaniu i złamanych sercach. To właśnie teraz zaczyna się dobry czas pióra autorki, przez który nie można oderwać się od tej powieści, dopóki się jej nie skończy.

Po dużo więcej moich przemyśleń na temat tej książki zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2018/01/przebudzenie-olivii-elizabeth-oroark.html 😉

Okładka tej książki, czy nawet i opis wmówiły mi, że to będzie powieść stricte erotyczna... Nieprawda. Okazuje się, iż to historia o tym, że nie ważne jakby się chciało, nie zdoła się przeżyć swojego życia w samotności, szczególnie, gdy to właśnie przeszłość trzyma Cię za nogę i nie daje zrobić kroku na przód, ku przyszłości, a Twoją jedyną deską ratunku jest drugi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem wielbicielką polskich kryminałów, więc gdy tylko dostałam propozycję napisania przedpremierowo o najnowszej powieści Wojciecha Chmielarza, powiedziałam zdecydowane TAK!, choć nie czytałam wcześniej nic spod pióra tego autora.
A więc jak to jest z tymi „Cieniami”?

Do bohaterów nie mam o co się przyczepić - świetnie wykreowani, bardzo różnorodni i trójwymiarowi, co jest wielką zaletą tej powieści.
Główna dwójka - Mortka i Sucha - świetnie ukazana, silna i mająca to przysłowiowe „coś”, co okazało się bardzo ważnym punktem historii.

Sama fabuła - genialna, a i wykonanie w żadnym razie nie zawiodło. Od samego początku zostałam wciągnięta do tej niesamowitej kryminalnej Warszawy, gdzie wszystko rządzi się swoimi prawami. Bardzo dobrze utrzymane tempo akcji, która na końcu serwuje nam totalne zaskoczenie, urwanie głowy, po których trzeba zbierać szczękę z podłogi - jestem na TAK.

Jedynym małym zgrzytem w książce okazał się ogrom bohaterów. Historię poznajemy z perspektywy co najmniej sześciu osób, co może być dość trudne do ogarnięcia, przynajmniej na początku. Możliwe jest, że osoby zaznajomione z wcześniejszymi częściami serii o komisarzu Mortce będą w stanie lepiej się w tym wszystkim odnaleźć, nie jestem pewna, w każdym razie ja czułam się co chwilę mylona tym, kto w tej chwili jest narratorem (pomimo trzecioosobowej narracji).

Wojciech Chmielarz pisze dość mało dialogów, ale w żadnym razie nie uwłacza to jego powieści. Styl tego pisarza jest bardzo dobrze skonstruowany, nie należy do najłatwiejszych, ale świadczy też o wiedzy autora na temat tego, o czym właściwie pisze - to się ceni jak nic. Właśnie pióro pana Chmielarza sprawiło, że ta książka była tak wciągająca.

Po więcej na temat „Cieni” zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2018/01/cienie-wojciech-chmielarz.html

Jestem wielbicielką polskich kryminałów, więc gdy tylko dostałam propozycję napisania przedpremierowo o najnowszej powieści Wojciecha Chmielarza, powiedziałam zdecydowane TAK!, choć nie czytałam wcześniej nic spod pióra tego autora.
A więc jak to jest z tymi „Cieniami”?

Do bohaterów nie mam o co się przyczepić - świetnie wykreowani, bardzo różnorodni i trójwymiarowi, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Miłość, która przełamała świat" przyciąga swoim wyglądem każdą Książkową Srokę. Piękno tkwi w prostocie - okładka zgadza się z tym powiedzeniem, a sama powieść? No cóż, to wygląda już z decka inaczej...

Główną bohaterką historii - i jednocześnie narratorką - jest Natalie Cleary, która nie zyskała mojej sympatii. Nie mówię, że była to do cna nijaka czy zła postać, bo to nie prawda, ale po prostu jej nie polubiłam. Od samego początku powieści jej zachowanie wydawało mi się trochę dziecinne i nieodpowiedzialne, a niektóre sytuacje z jej udziałem - irytujące.
O wiele bardziej polubiłam Beau; jego dojrzałość zaprawiona szaleństwem miłości, delikatność, ale też siła były czymś, czego ta historia potrzebowała; czymś, co dawało jej poczucie równowagi między charakterami bohaterów tak głównych jak i pobocznych (którzy, swoją drogą, zostali bardzo dobrze wykreowani i stali się ważną częścią tej powieści).

Bardzo lubię styl pisania Emily Henry, bo jest prosty, ale nie brak mu pewnego rodzaju zwiewności, dzięki czemu kartka leci za kartką i naprawdę trudno je zatrzymać. Ponadto, opowiada nam ona niesamowite indiańskie legendy zaczerpnięte z prawdziwych źródeł - nigdy bym się o to nie posądzała, ale gdy tylko będę miała okazję to poszukam zbiorów takich plemiennych opowieści i z pewnością je poznam! Wkrada nam się w tę powieść również "naukowy bełkot", ale spokojnie, można go przeżyć.
Fabuła książki jest ciekawa, wciągająca i przede wszystkim inna, choć jak wiadomo - wszystko zwykle sprowadza się do miłości, a tak też było i w tym przypadku. Największym zgrzytem całej książki okazało się zbaczenie z pięknej ścieżki wątku paranormalnego dla tego romantycznego właśnie, ale cóż, przecież tytuł mówi sam za siebie, więc nie można się spodziewać po tym zbyt wiele.

"Miłość, która przełamała świat" ma w sobie to coś co sprawia, że trudno się od niej oderwać. Jest drogą wiecznych upadków i powstań; tak samo jak główna bohaterka poszukiwała swojego własnego ja, tak i ta powieść próbowała odnaleźć ten jeden główny gatunek, w którym czułaby się najlepiej - cóż, nie do końca się udało, ale nie zmienia to faktu, że lektura tej książki była świetnie spędzonym czasem.

Po mniej chaotyczne kilka słów zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2017/12/miosc-ktora-przeamaa-swiat-emily-henry.html ;)

"Miłość, która przełamała świat" przyciąga swoim wyglądem każdą Książkową Srokę. Piękno tkwi w prostocie - okładka zgadza się z tym powiedzeniem, a sama powieść? No cóż, to wygląda już z decka inaczej...

Główną bohaterką historii - i jednocześnie narratorką - jest Natalie Cleary, która nie zyskała mojej sympatii. Nie mówię, że była to do cna nijaka czy zła postać, bo to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaczęło się od okładki. Zaintrygowała mnie kolorystyka i ta dość ciekawie kojarząca się sowa. Po błyskawicznym przeczytaniu opisu doszłam do wniosku, że chcę poznać tę książkę, bo historia w niej zawarta może skraść moje uwielbiające grozę serce... Ale nie skradła, a przynajmniej nie tak do końca.

Pierwsza rzecz: bohaterowie.
Główny bohater - Konrad Małecki - okazał się mocno przerysowany i nijaki, niestety. Trochę złościło mnie jego zachowanie, trochę irytowało, a nawet momentami było absurdalne. Nie, nie i jeszcze raz NIE.
O wiele ciekawszy okazał się dziennikarz Paweł, któremu od samego początku egzystencji w książce przyświecał jeden cel - udowodnić winę Małeckiego i wybić się na pogrążeniu go. Pewny siebie, nie wahający się zbyt długo, nie przebierający w środkach - po trupach dążył do tego, aby ułożony scenariusz poszedł po jego myśli. W porównaniu do Konrada była to bardzo wyrazista postać, która podciągnęła poziom książki.

Druga rzecz: fabuła.
Ciekawie poprowadzona, od samego początku dynamiczna, miejscami niesmaczna - genialna! Jedyne zastrzeżenie to to, iż pod koniec tempo historii jakby trochę zwolniło - przynajmniej w moim odczuciu - przez co zakończenie nie wywołało na mnie efektu "wow". Niemniej, pod tym kątem jestem usatysfakcjonowana.

Trzecia rzecz: pomysł.
Tajemnicze morderstwa, które tak naprawdę okazują się samobójstwami? Intrygująco. A jeśli dodamy tutaj również wątek paranormalny, demoniczne siły ingerujące w te tragedie? Petarda!... Tylko że autor nie do końca wykorzystał potencjał tego pomysłu. Fabuła ciągle skupiona jest na morderstwach, a wątek z tajemnicami wyciągniętymi stricte z serialu "Nie z tego świata" dostaje kilka sekund sławy dopiero pod koniec książki, nad czym ubolewam straszliwie. Gdyby wyłożyć karty na stół wcześniej, rozwinąć ten wątek dokładniej - to by było coś!

Niemniej, "Teatr lalek" to bardzo dobry debiut. Jest ciekawa historia, mamy grozę przyprawiającą o ciarki, intrygujący wątek paranormalny oraz ratującego honor powieści bohatera. Spędziłam przy tej książce dość ciekawy wieczór. ;)

Po trochę dłuższy wywód zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2017/12/19-w-twojej-skorze-mi-do-twarzy-teatr.html ☺

Zaczęło się od okładki. Zaintrygowała mnie kolorystyka i ta dość ciekawie kojarząca się sowa. Po błyskawicznym przeczytaniu opisu doszłam do wniosku, że chcę poznać tę książkę, bo historia w niej zawarta może skraść moje uwielbiające grozę serce... Ale nie skradła, a przynajmniej nie tak do końca.

Pierwsza rzecz: bohaterowie.
Główny bohater - Konrad Małecki - okazał się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z twórczością Daniela Koziarskiego spotkałam się pierwszy raz... no i z pewnością nie ostatni, bo lektura "Ciemnokręgu", jak się okazało, była naprawdę pasjonująca, przejmująca i z pewnością na długo zapadająca w pamięć.

Ale powoli.

Nie lubię zbiorów opowiadań. Naprawdę, po prostu ich nie cierpię - zanim wgryzę się na dobre w jakąś historię, takowa się kończy, a ja zostaję z wielkim czytelniczym niedosytem... Po co czytać coś, co pozostawi po sobie raczej negatywne wspomnienia? No właśnie - po nic, nie warto.
Hmm, dlaczego więc sięgnęłam po książkę pana Koziarskiego? Dlaczego, że masa czytelników bardzo chwaliła sobie tę pozycję, dlatego też doszłam do wniosku, iż, a nuż, może mi się spodoba? No i spodobała.

"Ciemnokrąg" trzyma poziom od samego prologu - intryguje, wręcz zmusza do tego, aby czytać i dowiedzieć się, jak mogło dojść do opisanego zdarzenia. Każde z czterech opowiadań opisuje ludzi, do których los niezbyt chciał się uśmiechnąć i postawił ich pod ścianą podejmowania trudnych życiowych decyzji... Tylko jak mogą oni działać rozważnie czy logicznie, kiedy goni ich czas albo przeraża odpowiedzialność za własne czyny? Autor w niesamowicie autentyczny sposób - podkreślam niesamowicie autentyczny - ukazuje psychikę swoich bohaterów, tok myślenia, chłodne kalkulacje "co dla mnie będzie lepsze" oraz zachowanie, przez które można poczuć bardzo nieprzyjemne ciarki.

Oprócz tego, że to naprawdę wyjątkowy zbiór opowiadań (jeśli mi się spodobał, to musi być naprawdę genialny), tak pod względem prawdziwości bohaterów, jak i ogólnego przesłania tworu - każdy człowiek odnajdzie w nim coś, co będzie do niego bardzo głośno przemawiać i być może sprawi, że czytelnik ten zacznie myśleć nad tym, czy aby na pewno postępuje w swoim życiu tak, jak powinien...

Jeśli chcecie poczytać o tej pozycji trochę więcej, to zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2017/12/18-wolnosc-ma-swoja-cene-ciemnokrag.html ;)

Z twórczością Daniela Koziarskiego spotkałam się pierwszy raz... no i z pewnością nie ostatni, bo lektura "Ciemnokręgu", jak się okazało, była naprawdę pasjonująca, przejmująca i z pewnością na długo zapadająca w pamięć.

Ale powoli.

Nie lubię zbiorów opowiadań. Naprawdę, po prostu ich nie cierpię - zanim wgryzę się na dobre w jakąś historię, takowa się kończy, a ja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Chłopiec z Aleppo, który namalował wojnę" to przykład książki, która trzyma serce czytelnika w garści od samego początku do szarego - a może nie? - końca. Boleśnie realna historia łamiąca serce, gdzie gorycz łączy się z radością, a rozpacz z nadzieją. Ta powieść to wzruszające przedstawienie realiów wojny, która naprawdę trwa i codziennie niszczy ludzkie życia.

Adam nie jest typowym głównym bohaterem. Jak na swój czternastoletni wiek, wydaje się dość dziecinny, a jego zachowanie może być lekko irytujące - spowodowane jest to Zespołem Aspergera, którego objawy ma chłopiec. Oprócz tego, widzi on świat inaczej, barwniej, przez synestezję - ludzi oraz ich emocje postrzega jako konkretne kolory, co daje mu możliwość wierniejszego oddania uczuć na swoich obrazach. Patrzenie na błyskawicznie rozwijającą się wokół niego wojnę jest niesamowicie silnym doświadczeniem, które czuje się bardzo dotkliwie i zapada w pamięć na długi czas.

Sumia Sukkar - niesamowita pisarka, której pióro mnie oczarowało, a umysł kompletnie rozbroił emocjonalnie. Swój debiut, czyli właśnie "Chłopiec z Aleppo, który namalował wojnę" napisała w wieku - o ile się nie mylę - dwudziestu dwóch lat, czyli dość młodo. Kobieta ta ma wielki talent, ponieważ opisać masakrę wojny oczami dziecka, w dodatku niezwykłego nastolatka, musi być nie lada wyzwaniem, a Sukkar zrobiła to z taką pasją i delikatnością, że aż brak mi słów - po prostu niesamowite...

Po dłuższą opinię na temat tej wspaniałej książki zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2017/11/chopiec-z-aleppo-ktory-namalowa-wojne.html ♥

"Chłopiec z Aleppo, który namalował wojnę" to przykład książki, która trzyma serce czytelnika w garści od samego początku do szarego - a może nie? - końca. Boleśnie realna historia łamiąca serce, gdzie gorycz łączy się z radością, a rozpacz z nadzieją. Ta powieść to wzruszające przedstawienie realiów wojny, która naprawdę trwa i codziennie niszczy ludzkie życia.

Adam nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Gwiazdy, które spłonęły" to książka o niesamowitej kobiecej sile i determinacji poszukiwania zagubionych emocji oraz uczuć; powieść o potrzebie bycia zauważanym, potrzebnym, docenianym i najprościej w świecie - kochanym.

Claire jest przykładną żoną i matką, jednak w jej życiu czegoś brakuje - uczuć. Wiecznie zapracowany mąż nie spędza z nią już tak wiele czasu jak wcześniej, a ich spotkania sprowadzają się zwykle do powiedzenia "dobranoc" - co jest jednak bardzo rzadkie - oraz wspólnego spożywania posiłków. Płomień namiętności między małżeństwem wygasł, jednak Claire ostatkami sił walczy o to, aby było lepiej.
Pewnego dnia, do kobiety pisze Dean - jej pierwsza wielka miłość... Przez co w jej życiu zaczyna się droga pod górkę.
Czy główna bohaterka nadal ma starać się o poprawę relacji w swojej rodzinie? A może to nie ma sensu i zerwanie zakazanego owocu jakim jest Dean okaże się dla niej najlepszą opcją?
Claire to niesamowita kobieta, której życie zgotowało inny plan niż sama by tego chciała. Szalona, kochająca gwiazdy i ogień nastolatka, zamieniła się w pochłoniętą monotonią żonę i matkę. Pomimo różnic między nią a mną, zżyłam się z tą bohaterką niesamowicie i gorąco kibicowałam temu, aby jej małżeństwo przetrwało.

Melissa Falcon Field bardzo umiejętnie posługuje się prostym językiem, w który wplotła również nieco naukowej paplaniny, która bardzo mi się spodobała i zaciekawiła. Nie było to typowe, podręcznikowe tłumaczenie, z którego nikt nic nie wie, ale takie życiowe opowiadanie podparte przykładami, przez co jestem jak najbardziej na tak.
Autorka stworzyła historię, która może wydawać się, cóż, nijaka, jednak to nieprawda! Zaskakująca fabuła w połączeniu z bardzo filozoficznym podejście do życia Claire sprawiły, że czytelnik bez obaw może spędzić z tą powieścią całą noc, nawet nie zauważając zbliżającego się świtu (przykład takowego czytelnika: ja).

Spodziewałam się głupiutkiej historyjki o niczym, a otrzymałam naprawdę niezwykłą powieść o walce z samą sobą, trudzie samotności oraz macierzyństwa, niespełnionych ambicjach, a także demonach i aniołach przeszłości.
Ta książka jest po prostu niezwykła.

Po dłuższą opinię na temat tej książki zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2017/10/gwiazdy-ktore-sponey-melissa-falcon.html ♥

"Gwiazdy, które spłonęły" to książka o niesamowitej kobiecej sile i determinacji poszukiwania zagubionych emocji oraz uczuć; powieść o potrzebie bycia zauważanym, potrzebnym, docenianym i najprościej w świecie - kochanym.

Claire jest przykładną żoną i matką, jednak w jej życiu czegoś brakuje - uczuć. Wiecznie zapracowany mąż nie spędza z nią już tak wiele czasu jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Goodbye Days" to książka, w której tkwi wiele ukrytej mądrości. Słodko-gorzka historia, w której jest zawarte wiele opisanego smutku, ale też nadziei, dzięki której utwierdzamy się w przekonaniu, że warto żyć.

Carvera spotkała wielka tragedia - w jeden dzień stracił trójkę swoich najlepszych przyjaciół, a oprócz tego został również podany do prokuratury w sprawie nieumyślnego przyczynienia się do spowodowania ich śmierci. Gorzej być nie może? Może! Siostra bliźniaczka jednego z nieżyjących nastolatków otwarcie gardzi głównym bohaterem i nastawia przeciwko niemu uczniów ich szkoły, przez co i tam nie może on czuć się swobodnie.
Nastoletni pisarz-marzyciel staje się trochę apatyczny, a jego poczucie winy i wielkiej straty oraz napady lękowe wcale nie ułatwiają mu życia. Pomimo to, Carver nie poddaje się negatywnemu naciskowi tłumu i żyje tak, jak może, w miarę najlepiej. Wspierają go rodzice, starsza siostra oraz dziewczyna zmarłego przyjaciela, Jesmyn, dzięki której chłopak może poczuć radość i spokój.
Bardzo polubiłam głównego bohatera za to, że nie starał się zbyt ukrywać swoich emocji ani żalu po stracie przyjaciół. Nie został on zbyt przerysowany, nie był ani życiowym nieudacznikiem ani szkolną gwiazdą - był sobą, prostym, marzącym sobą... Z dość mocno potłuczonym sercem.

Jeff Zentner ma niesamowity talent pisarski. Jako muzyk ma w sobie wiele wrażliwości, co czuć podczas czytania jego książki. Niezwykle celne przemyślenia skłaniające do refleksji, dość proste słownictwo i piękne porównania, dzięki którym historia nabiera niezwykłych barw i trafia wprost do serca czytelnika.
Ponadto, stworzył on książkę o fabule nie tylko poruszającej, ale też wciągającej tak mocno, iż trudno skończyć lekturę przed prześlizgnięciem się na ostatnią stronę.

"Goodbye Days" poruszyło mnie, skłoniło do myślenia i doceniania tego, co najważniejsze - własnego życia, na które nie zwracałam wcześniej zbyt wielkiej uwagi.
Pamiętajcie, aby zawsze czerpać z życia pełnymi garściami. Nie warto gdybać "Co by było, gdyby..." - trzeba to sprawdzić.
Carpe diem!

Po dłuższą opinię na temat tej niesamowitej książki zapraszam na bloga: http://slademwilka.blogspot.com/2017/11/goodbye-days-jeff-zentner.html ♥

"Goodbye Days" to książka, w której tkwi wiele ukrytej mądrości. Słodko-gorzka historia, w której jest zawarte wiele opisanego smutku, ale też nadziei, dzięki której utwierdzamy się w przekonaniu, że warto żyć.

Carvera spotkała wielka tragedia - w jeden dzień stracił trójkę swoich najlepszych przyjaciół, a oprócz tego został również podany do prokuratury w sprawie...

więcej Pokaż mimo to