rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

"Wyobrażam sobie, że słyszę, jak jej ciało po cichu popada w ruinę: pękają struny, zrywają się włókna, puszczają ze świstem naciągi - rozlega się słaby jęk załamujących się krokwi. Moja matka - dom, który zaczyna się walić, tańczący most podrywany wstrząsami. (...) Ostatnie pylony trzęsą się, ale jeszcze stoją". Mortier napisał bardzo intymną książkę o rozpadzie języka, pamięci, osobowości. O alzheimerze, który gnębi nie tylko matkę, ale odciska dotkliwe piętno na całej rodzinie. Książka napisana pięknym, poetyckim językiem. Poruszające świadectwo nie tylko zmagań z chorobą, ale przede wszystkim miłości do matki. Warto. Bardzo

"Wyobrażam sobie, że słyszę, jak jej ciało po cichu popada w ruinę: pękają struny, zrywają się włókna, puszczają ze świstem naciągi - rozlega się słaby jęk załamujących się krokwi. Moja matka - dom, który zaczyna się walić, tańczący most podrywany wstrząsami. (...) Ostatnie pylony trzęsą się, ale jeszcze stoją". Mortier napisał bardzo intymną książkę o rozpadzie języka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W tym eseju i reportażu w jednym autorka zabiera nas w fascynującą podróż po Petersburgu - podróż w przeszłość i teraźniejszość miasta. Tworzy ciekawy portret miasta naznaczonego wieloma dramatycznymi wydarzeniami. Warto.

W tym eseju i reportażu w jednym autorka zabiera nas w fascynującą podróż po Petersburgu - podróż w przeszłość i teraźniejszość miasta. Tworzy ciekawy portret miasta naznaczonego wieloma dramatycznymi wydarzeniami. Warto.

Pokaż mimo to


Na półkach:

To powieść nie bez wad. Ma ich zresztą sporo. Warstwa kryminalna, choć sama intryga mocno zawikłana, wypada naprawdę słabo. Ciekawie jest natomiast zarysowane samo tło społeczne wielokulturowej 19. Dzielnicy w Paryżu. Interesująca jest też jedna z głównych postaci - Ahmed (wykluczony, zmagający się z depresją). Aż żal, że ten bohater nie został mocniej wyeksponowany.

To powieść nie bez wad. Ma ich zresztą sporo. Warstwa kryminalna, choć sama intryga mocno zawikłana, wypada naprawdę słabo. Ciekawie jest natomiast zarysowane samo tło społeczne wielokulturowej 19. Dzielnicy w Paryżu. Interesująca jest też jedna z głównych postaci - Ahmed (wykluczony, zmagający się z depresją). Aż żal, że ten bohater nie został mocniej wyeksponowany.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść kompletna - ciekawa narracyjnie, niebanalna językowo, intrygująca fabularnie. Interesujące portrety kobiece. Historia, która nie daje o sobie zapomnieć.

Powieść kompletna - ciekawa narracyjnie, niebanalna językowo, intrygująca fabularnie. Interesujące portrety kobiece. Historia, która nie daje o sobie zapomnieć.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Subtelna, kameralna - bardzo powściągliwa w słowie, treści i emocjach. Siła tej opowieści tkwi jednak nie w tym, co powiedziane, a paradoksalnie w tym - co niewypowiedziane, co między słowami, a co właśnie sprawia, że trudno przestać myśleć o Lucy, jej matce,całej ich rodzinie. I ich trudnych relacjach. Pozostawiła we mnie nieokreślony smutek.

Subtelna, kameralna - bardzo powściągliwa w słowie, treści i emocjach. Siła tej opowieści tkwi jednak nie w tym, co powiedziane, a paradoksalnie w tym - co niewypowiedziane, co między słowami, a co właśnie sprawia, że trudno przestać myśleć o Lucy, jej matce,całej ich rodzinie. I ich trudnych relacjach. Pozostawiła we mnie nieokreślony smutek.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat wydawałoby się arcyciekawy, bo i bohater ciekawy, i cały jego harem nietuzinkowy. Jednak podany w sposób mało atrakcyjny dla czytelnika. Nie wiem, czy chaos bijący z kartek tejże książki to celowy zabieg narracyjny mający na celu podkreślić pewien chaos (nie tylko uczuciowy) w życiu wariata z Krupówek, czy może ten chaos to po prostu chaos - ot, taki wynikający z braku ogólnej koncepcji.

Temat wydawałoby się arcyciekawy, bo i bohater ciekawy, i cały jego harem nietuzinkowy. Jednak podany w sposób mało atrakcyjny dla czytelnika. Nie wiem, czy chaos bijący z kartek tejże książki to celowy zabieg narracyjny mający na celu podkreślić pewien chaos (nie tylko uczuciowy) w życiu wariata z Krupówek, czy może ten chaos to po prostu chaos - ot, taki wynikający z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po więcej zapraszam tutaj: http://panibookowska.blogspot.com/2016/07/ja-olga-hepnarova-roman-cilek.html


W 1973 roku 22-letnia kobieta – Olga Hepnarová - umyślnie wjechała ciężarówką w przypadkowych ludzi znajdujących się na jednym z praskich przystanków i na pobliskim chodniku. Zabiła osiem osób, u sześciu kolejnych powodując ciężki i trwały uszczerbek na zdrowiu. Aresztowana od razu przyznała, że dokonała tego czynu świadomie i z premedytacją, by zemścić się na społeczeństwie za krzywdy, jakich w przeciągu całego swojego życia doznała. Tej wersji trzymała się później w trakcie procesu. Za tę masową zbrodnię została skazana na karę śmierci. Hepnarová jest ostatnią kobietą, na jakiej wykonano w Czechosłowacji wyrok śmierci. Znany i ceniony czeski autor non-fiction niemal trzydzieści lat po tych wydarzeniach wraca do tej wstrząsającej historii i z obszernej dokumentacji próbuje stworzyć portret bohaterki. Nie ocenia jej, choć nie stroni od komentarzy. Zresztą z tego bogatego materiału źródłowego otrzymujemy dość niejednoznaczny portret Hepnarovej, a nasz stosunek do niej może być w trakcie lektury ambiwalentny i mogą towarzyszyć mu rożne emocje. Raz patrzymy na osobę skrzywdzoną, traktowaną przez innych jak typowy kozioł ofiarny, innym razem mamy przed oczyma chłodną, narcystyczną mitomankę patrzącą na innych z pogardą i wyższością. „Ja, Olga Hepnarová” to mroczna i niepokojącą podróż w głąb ludzkiego umysłu. Ale też pośrednio krytyka ówczesnego systemu zbudowanego na takich fundamentach, jak: zakłamanie, niekompetencja, nieudolność, obojętność. Mocna rzecz. I wciągająca (o zgrozo!)

Po więcej zapraszam tutaj: http://panibookowska.blogspot.com/2016/07/ja-olga-hepnarova-roman-cilek.html


W 1973 roku 22-letnia kobieta – Olga Hepnarová - umyślnie wjechała ciężarówką w przypadkowych ludzi znajdujących się na jednym z praskich przystanków i na pobliskim chodniku. Zabiła osiem osób, u sześciu kolejnych powodując ciężki i trwały uszczerbek na zdrowiu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

„Bo cóż takiego widzi pan na tym świecie, żeby dziecku warto było nań przychodzić? No niech mi pan powie. Proszę wskazać choćby jeden ważny powód” (s. 386) – zwraca się do rozmówcy w ostatnich scenach powieści jeden z głównych bohaterów. Problem z podaniem tego jednego powodu ma nie tylko młody mężczyzna pragnący potomka, ale również czytelnik – oczywiście w odniesieniu do pełnego beznadziei świata, jaki wykreowała w swojej powieści Yiyun Li. Gdyby to była kreacja… – autorka oddała w swojej debiutanckiej powieści realia życia w Chinach końca lat 70. I choć jej opowieść jako taka to fikcja literacka, bohaterowie tej opowieści zrodzili się w wyobraźni autorki, to jednak samo tło historyczne, system, w jakim przyszło żyć bohaterom – odmalowała w powieści przeraźliwie wyraźną i prawdziwą kreską. Sięgając po „Włóczęgów”, musicie się przygotować na lekturę miażdżącą i bolesną, ale równocześnie literaturę z najwyższej półki – znakomicie napisaną, gdzie temat, kreacje bohaterów, styl, estetyka całej powieści –zasługują na najwyższe noty.
21 marca 1979 roku. Miasteczko o nazwie Błotnista Rzeka. Tego dnia w tym mieście stracona ma zostać dwudziestoośmioletnia Shan, córka miejscowego nauczyciela, kiedyś zagorzała zwolenniczka maoizmu, potem skazana na śmierć za poglądy kontrrewolucyjne buntowniczka. W całym mieście łopoczą obwieszczenia zwołujące ludność na publiczną uroczystość zdemaskowania i potępienia opozycjonistki. Ku przestrodze innych. To wydarzenie, będące zawiązaniem akcji, jest jednak pretekstem do przyjrzenia się życiu innych mieszkańców miasta – widzom ostatniego aktu życia Shan. Są wśród nich młodzi i starzy, zwolennicy i przeciwnicy reżimu, biedni i bogaci. Przekrój społeczeństwa. Jest spikerka radiowa Kan (niegdyś szkolna koleżanka skazanej), dobrze ustawiona dzięki pozycji męża i teściów; są rodzice skazanej, przede wszystkim ojciec – kiedyś wykładowca uniwersytecki, za poglądy niewygodne władzy zdegradowany do roli miejskiego nauczyciela; jest małżeństwo Hua – para staruszków żebraków, którzy przez lata przygarniali i wychowywali znalezione (czytaj: wyrzucone przez rodziców) dziewczynki; jest młody opozycjonista Jialin czekający tylko na sposobność wyrażenia sprzeciwu wobec władzy. Ale są też bohaterowie dziecięcy: niepełnosprawna fizycznie (a przez to traktowana przez rodzinę jak piąte koło u wozu) dwunastoletnia Nini, jest kilkuletni Tong, który wraca do rodziców po latach spędzonych u dziadków na wsi, przez co jest obiektem szykan ze strony rówieśników. Różna sytuacja społeczna, rodzinna, finansowa tych bohaterów powoduje, że raczej trudno znaleźć w ich życiorysach jakiś punkt wspólny. Jest jeden – ta sama beznadziejność egzystencji.
Mnogość bohaterów to nie tylko wielość znakomicie poprowadzonych ludzkich historii, wokół których trudno przejść obojętnie. To także mnogość po mistrzowsku skreślonych portretów postaci, do których trudno przykładać prostą miarę pozytywny-negatywny. I choć tylko małżeństwo Hua można dosłownie nazwać włóczęgami, to w gruncie rzeczy każdy z bohaterów jest takim życiowym rozbitkiem, kloszardem, któremu trudno odnaleźć miejsce w istniejącym świecie. To świat odarty z orientalnej urody, świat, w którym człowiek człowiekowi wilkiem. Piekło chińskiego reżimu, w którym „dzisiejsi rzeźnicy jutro będą mięsem na kuchennej desce. (s. 401) A nóż, którym dziś podrzynają gardła, kiedyś rozpruje ich własne, bo jak mówi rozgoryczony i pozbawiony jakichkolwiek złudzeń nauczyciel Gu: wbrew temu, co słyszymy przez megafony, siłą napędową historii nie jest rewolucyjna siła, tylko ludzkie pragnienie, żeby wleźć komuś na kark, a potem obsrać go i obszczać do woli.”(s. 386). Co najbardziej przejmujące i przerażające w historiach tych bohaterów – zaplątanie ich w pozornie błahe wydarzenie, zdawałoby się nieistotne zbiegi okoliczności w dramatyczny sposób zmieniało bieg ich życia.
Najtrudniej pisze mi się o książkach, które zrobiły na mnie największe wrażenie. „Włóczędzy” do tego rodzaju literatury przynależą. Przez wzgląd na temat to książka bolesna i trudna, przez wzgląd na temat – ważna. Ale to przede wszystkim kawał doskonałej literatury. Yiyun Li w sposób mistrzowski operuje słowem – choć obok opowiedzianych historii trudno przejść obojętnie, bo wywołują całą gamę przeróżnych emocji, to jednak sam styl autorki pozbawiony jest patosu - oszczędność i surowość, powściągliwość to jego dominanty.
Nie przypuszczałam, że nie będę mogła oderwać się od powieści, która dotyka tak trudnej tematyki i której lektura jest jednak przede wszystkim bolesnym doświadczeniem. Ot mistrzowska ręka pisarki.

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

„Bo cóż takiego widzi pan na tym świecie, żeby dziecku warto było nań przychodzić? No niech mi pan powie. Proszę wskazać choćby jeden ważny powód” (s. 386) – zwraca się do rozmówcy w ostatnich scenach powieści jeden z głównych bohaterów. Problem z podaniem tego jednego powodu ma nie tylko młody mężczyzna pragnący potomka, ale również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

zapraszam: panibookowska.blogspot.com

Szukacie kryminału na letnie upały z wartką, krwistą historią? Z sensacyjnymi zwrotami akcji co kilka stron? Z mrożącą krew w żyłach zbrodnią? Najlepiej w liczbie mnogiej. Z nietuzinkowym śledczym, takim w stylu Harry’ego Hole? Jeśli na większość pytań odpowiedzieliście pozytywnie – nie sięgajcie po „Mężczyznę na dnie”, bo tego w tej książce nie znajdziecie. Ale jeśli cenicie dobre kryminały, w przemyślany sposób skonstruowane i poprowadzone, w których krew nie musi przelewać się hektolitrami, seryjny zabójca dokonywać zbrodni w najbardziej wyszukany i szokujący sposób, a akcja nie musi pędzić do przodu z zawrotną prędkością, by wciągać – sięgnijcie po „Mężczyznę na dnie” Ivy Procházkovej. Ja z tą lekturą zaczęłam sezon wakacyjny i było to trafione otwarcie sezonu.

Zaczyna się jak u Hitchcocka – trzęsieniem ziemi, tylko takim emocjonalnym. Nie będę zdradzać, co jest przedmiotem tego emocjonalnego wstrząsu – nadmienię tylko, że dawno nie czytałam w kryminale tak dobrego (i mocnego) otwarcia historii. To otwarcie dotyczy wydarzenia sprzed dziesięciu lat, które, jak można się domyślać, będzie miało jakiś mniejszy lub większy związek ze śledztwem. Właściwa historia zaczyna się jednak 10 lat po tym fatalnym zdarzeniu – w momencie, gdy dwóch nastolatków zamiast iść grzecznie do szkoły wybiera się do nieczynnego kamieniołomu nad jezioro. Na dnie odnajdują samochód, a w nim trupa – jak się okazuje, rozkładające się ciało należy do tamtejszego policjanta – Osvalda Zapletala. Do sprawy zostaje oddelegowany praski zespół – podinspektor Marián Holina (amator rogalików), wyrywny żółtodziób - aspirant Diviš, i wulkan energii – kapitan Šotolová. Śledczy szybko przekonują się, że z mężczyzny na dnie za życia był niezły gnojek – gliniarz uzależniony nie tylko od trawki, ale i od przemocy, zabawiający się kosztem młodych kobiet, wykorzystujący do tego swoją pozycję i wpływy, niestroniący od szantażu i wymuszeń. Kawał gnoja. Po śmierci – dosłownie na dnie, za życia – na dnie moralnym. Grono osób, które Zapletalowi mogłoby życzyć źle i które z Zapletalem miało na pieńku – jest więc odpowiednio szerokie.

Dość szybko autorka odsłania przed nami krąg osób, wśród których może znajdować się morderca (ewentualnie mordercy), a potem stopniowo odsłania powiązania tych osób z ofiarą (choć za życia – katem), by doprowadzić za sprawą trójki śledczych do rozwiązania zagadki. Autorka zgrabnie zaplatać będzie przed nami sieć wzajemnych powiązań między postaciami i motywami, komplikując tym samym akcję. I choć podinspektor Holina stosuje dość nietuzinkowe metody śledcze, najbardziej ufając swojej intuicji i astrologii (!), wspomagając się w tworzeniu profilu i ofiary, i mordercy układem planet i horoskopem, to jednak na plan pierwszy wysuwają się motywacje psychologiczne (cóż, ponoć to też można wyczytać z gwiazd). Procházková dba o to, by psychologiczne motywacje postaci i ich portrety psychologiczne były wiarygodne.

Nie do końca dałam wiarę takiemu rozwiązaniu zagadki, jakie zaproponowała autorka, choć z drugiej strony sama typowałam tego sprawcę (lub sprawców, żeby nie sugerować). Albo jak u podinspektora Holiny – intuicyjnie przeczuwałam, kto stoi za zbrodnią. Dlatego mimo że otrzymałam naprawdę dobrze napisany kryminał (z wbijającym w fotel otwarciem), który zapewnił mi niezłą rozrywkę na dwa długie wieczory i od którego trudno było się oderwać, to zakończenie mnie nie zaskoczyło. A kiedy w kryminale zakończenie mnie nie zaskakuje, czuję się zawsze trochę zawiedziona.

Ponieważ jednak polubiłam praskich policjantów i ich sposób pracy, nie trzeba mnie będzie namawiać, by sięgnąć po kolejny kryminał z serii. Jak tylko pokaże na polskim rynku.

zapraszam: panibookowska.blogspot.com

Szukacie kryminału na letnie upały z wartką, krwistą historią? Z sensacyjnymi zwrotami akcji co kilka stron? Z mrożącą krew w żyłach zbrodnią? Najlepiej w liczbie mnogiej. Z nietuzinkowym śledczym, takim w stylu Harry’ego Hole? Jeśli na większość pytań odpowiedzieliście pozytywnie – nie sięgajcie po „Mężczyznę na dnie”, bo tego w tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

Przeczytałam prolog i poczułam, że trudno będzie się od tej książki oderwać. Przeczucie mnie nie zawiodło. Razem z bohaterką i narratorką jednocześnie jak najszybciej chciałam odtworzyć drzewo genealogiczne jej rodziny, poznać skrywane do tej pory sekrety, odgrzebać przeszłość, odkryć powikłaną rodzinną historię. Choć z drugiej strony – chciałam się niespiesznie sycić tą opowieścią.
A zaczyna się od roku 1945 i obozu dla uchodźców, w którym swoje pierwsze dziecko przyjdzie w zupełnej ciszy urodzić młodej kobiecie – nie może krzyczeć, nie może mówić, by nie zdradzić się ze swoją niemieckością. Nie wśród byłych więźniów obozów koncentracyjnych, wśród ludzi wracających do Polski z robót przymusowych. A ona, Niemka, między nimi, w drodze do Polski, za swym ukochanym Karolem. Po wielu latach tajemnice przyszywanej babci, jej siostry bliźniaczki i dziadka Karola będzie próbowała odkryć dorastająca dziewczynka – Dagmara. A będzie to historia i bolesna, i smutna.
Ponoć fabuła „Białej Riki” oparta jest na prawdziwych wydarzeniach wziętych z życia przyszywanej części rodziny autorki. Parys układa tę historię ze strzępków pamięci swojej i swoich bliskich, wciąż na nowo próbując narysować drzewo genealogiczne swojej rodziny, oddać skomplikowane relacje między bohaterami. Na powieść składają się krótkie rozdziały – krótkie migawki przedstawiające wyrywki z życia rodziny, co przypomina trudny czasami proces wydobywania czegoś z odległych zakamarków pamięci, a autorka wydobywa z (nie)pamięci nie tylko fakty, postacie czy miejsca, ale zapachy, barwy, a przede wszystkim emocje. Bo ponoć tylko emocje są tutaj prawdziwe. I broszka babci Riki – tak twierdzi autorka. E tam – i tutaj pewnie zmyśla, puszczając do czytelników oko. Kiedy bowiem prześledzić uważnie historię autorki i historię bohaterki powieści, nie sposób nie zauważyć wielu punktów stycznych, w których Magdalena Parys to powieściowa Dagmara, lub odwrotnie.
Można zatem zadawać sobie w czasie lektury pytanie o to, gdzie tutaj leży granica między prawdą a wymyśleniem? Sama autorka przyznaje, że zwykle wychodzi od prawdziwego zdarzenia, ale potem daje się ponieść fantazji, stroi tę prawdę w szaty utkane z wyobraźni. Możemy doszukiwać się podobieństw między samą autorką a bohaterką powieści – wspólnoty doświadczeń, miejsc, historii – nie da się tego nie zauważyć. Ale pytanie o granicę między prawdą i fikcją jest tutaj bezzasadne. Bo czy sama autorka na pewno wie, czy to, co zdaje się pamiętać z przeszłości, na pewno się wydarzyło, czy jest tylko jej wymysłem, wyobrażeniem, jedną z wielu wersji wydarzeń? Dowody różnego pamiętania przeszłości w książce odnajdziemy wielokrotnie, choćby w krótkich sporach między członkami rodziny, którzy często zupełnie inaczej zapamiętywali przeszłość.
Spod pióra Magdaleny Parys wyszła tym razem powieść o miłości, nienawiści, grzechu, o byciu obcym w miejscu, w którym się żyje, o trudnych relacjach polsko-niemieckich, na których swoje piętno odcisnęły doświadczenia II wojny, ale przede o pamięci i niepamięci, o tym, jak różnie zapamiętujemy przeszłości.
Próbuję sobie dziś odpowiedzieć na pytanie, co z tej książki pozostanie ze mną za kilka miesięcy, kiedy zapewne doświadczenie lektury tej powieści niczym palimpsest pokryte zostanie kolejnymi książkowymi przeżyciami i doświadczeniami. I mam takie nieodparte wrażenie, że nie tyle sama rodzinna historia ile forma tej powieści zachowają się w mojej pamięci dłużej. Konstrukcja tej powieści była dla mnie tyleż zaskakująca co interesująca. Czytając, ma się bowiem wrażenie, że to reporterskie dochodzenie, które prowadzi narratorka, dzieje się tu i teraz, w czasie kiedy czytelnik oddaje się lekturze. Niejako uczestniczymy w tym procesie poznawania historii rodzinnej razem z bohaterką (i razem z nią błądzimy). Dzieje się to wszystko na naszych oczach. Ma się wręcz wrażenie, że książka pisze się tu i teraz, a my mamy do czynienia z jej nieostateczną, niewygładzoną jeszcze formą, w której autorka spiera się z redaktorką o to, co gdzie umieścić, jak napisać, w której członkowie rodziny kłócą się ze sobą o to, jaka jest prawdziwa wersja dyskutowanych wydarzeń. Pomysł na taką konstrukcję powieści był świetny.
Myli się ten, kto widzi w „Białej Rice” li tylko książkę, w której autorka mierzy się z trudną i bolesną historią rodziny. Wierzcie mi – nie brakuje tutaj humoru! I o ile przyjdzie czytelnikowi stawiać wraz z narratorką czoła faktom dramatycznym i wspomnieniom przygnębiającym, to przyjdzie się też po prostu doskonale bawić tą historią. W moim odczuciu konstrukcja powieści i właśnie poczucie humoru (często wynikające z tej formy właśnie) czynią z „Białej Riki” książkę wartą uwagi. Nie mogłam się oderwać.

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

Przeczytałam prolog i poczułam, że trudno będzie się od tej książki oderwać. Przeczucie mnie nie zawiodło. Razem z bohaterką i narratorką jednocześnie jak najszybciej chciałam odtworzyć drzewo genealogiczne jej rodziny, poznać skrywane do tej pory sekrety, odgrzebać przeszłość, odkryć powikłaną rodzinną historię. Choć z drugiej strony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam do siebie na porcję dobrej literatury :)
panibookowska.blogspot.com

Lubię podróżować komunikacją publiczną, obserwować innych pasażerów i kreować w myślach historie ich życia, wymyślać, kim i jacy są. Lubię też podróżować nocą, spoglądać na tlące się w oknach światła i zgadywać, jaka historia kryje się za zasłonami, kim są mieszkańcy mijanych domów, których cienie czasami przemkną w świetle okna. Jak to się ma do powieści Elizabeth Strout? Mniemam, że autorka ma podobne upodobania, bo wchodząc w świat jej powieści, ma się wrażenie takiego zaglądania na chwilę w życie poszczególnych bohaterów, przyłapywania ich w konkretnym (wcale nie przełomowym) momencie życia.
„Olive Kitteridge” to obraz zwyczajnej, szarej codzienności zupełnie zwyczajnych mieszkańców niewielkiej miejscowości Crosby, gdzieś w stanie Maine na Wschodnim Wybrzeżu. I jedynie niezwyczajna może tu być tytułowa Olive Kitteridge, która swoim sposobem bycia może wywoływać większe emocje wśród czytelników. Dysponuje bowiem całym arsenałem takich cech, które powinny budzić sprzeciw czytelników. Bardziej antybohaterka niż bohaterka. Jest antypatyczną, zimną, zrzędliwą zołzą. Nie sili się na grzeczności, nie owija w bawełnę, a bywa wręcz arogancka. Mieszkańcy ze współczuciem patrzą na jej męża – sympatycznego skądinąd faceta. Współczują także synowi takiej oschłej, surowej matki. W tym sensie to naprawdę pełnokrwista bohaterka, mocna postać. Strout ma jednak wielką umiejętność w pokazywaniu prawdy psychologicznej o swoich bohaterach. Dlatego im więcej dowiemy się o Olive, czasem z konkretnego wydarzenia, czasem z jakiegoś niby mimochodem rzuconego zdania (przez samą Kitteridge, innych bohaterów czy narratora), tym bardziej okaże się dla nas postacią wielowymiarową, którą trudno poddać jednoznacznej ocenie. Z kolejnych odkrywanych przez czytelnikiem faktów składających się na życie bohaterki, otrzymamy portret osoby nieszczęśliwej, rozczarowanej życiem, niespełnionej. Kochającej, choć niepotrafiącej tego ukazać, a przez to krzywdzącej najbliższych.
Przyznaję, że po powieść sięgnęłam głównie z powodu antypatycznej bohaterki, Olive Kitteridge. Nie oglądałam serialu, ale jestem ogromnie ciekawa, jak w tej roli odnalazła się Frances McDormand, bo postać stwarza niesamowite możliwości kreacyjne. Dla mnie Kitteridge jest fascynującą bohaterką.
Ponieważ Kitteridge jako bohaterka wzbudziła moje zainteresowanie z niejakim rozczarowaniem stawiłam czoła faktowi, że tytułowa bohaterka nie do końca jest jednak główną bohaterką. Powieść składa się bowiem z odrębnych i zamkniętych fabularnie trzynastu opowiadań, których głównym spoiwem jest po prostu Olive Kitteridge. W przedstawianych w opowiadaniach wydarzeniach odgrywa czasem znaczącą rolę, w innych natomiast zepchnięta jest na plan zupełnie odległy, czasem po prostu jest wspominana przez innych bohaterów, nie odgrywając żadnej fabularnej roli.
Jeśli nie Kitteridge, kto zatem wyrasta na tego głównego bohatera? Społeczność miasteczka Crosby. Choć tytuł oryginału wskazuje także na Olive Kitteridge, zdecydowanie bardziej do tej powieści pasuje jej pierwszy polski tytuł. O dziwo, „Okruchy codzienności” (bo pod takim tytułem powieść ukazała się na polskim rynku w roku 2010) zdecydowanie lepiej oddają sens całej powieści. Cała powieść składa się właśnie z takich pojedynczych wyimków z codzienności, a autorka odsłania przez nami kulisy codzienności kolejnych bohaterów: członków rodziny, sąsiadów, dawnych uczniów, zupełnie dalekich znajomych Olive Kitteridge. Bohaterów przeżywających swoje własne dramaty, pogrążonych w kryzysie, cierpiących, pożądających, uwikłanych w nietrafione związki, opuszczonych, mających swoje sekrety i grzechy, łapczywie chwytających życie i chcących je sobie odebrać.
„Olive Kitteridge” to powieść, z której bije melancholia i smutek. Nieśpieszna narracja odsłania przed nami świat ludzkich pragnień, obaw, niespełnień, życiowej pustki, rezygnacji, rozgoryczenia i rozczarowania. To książka o starości i przemijaniu. I dojmującej samotności („Do diabła. Zawsze jesteśmy samotni. Rodzimy się w samotności. Umieramy w samotności.” – mówi Olive Kitteridge, s. 322), Ta opowieść o zupełnie zwyczajnych ludziach i ich zupełnie zwyczajnej codzienności nie zostawia jednak czytelnika z poczuciem braku nadziei i bezsensu życia. Ale ze świadomością, że poszukiwanie własnego ja, własnej wolności, akceptacja siebie zajmuje bardzo dużo czasu.
Powieść Strout ujęła mnie prawdziwością, psychologiczną wiarygodnością, świetnie poprowadzoną, zapętlającą się narracją, frapującą tytułową bohaterką. Podczas lektury miałam świadomość obcowania z naprawdę dobrą literaturą.

Zapraszam do siebie na porcję dobrej literatury :)
panibookowska.blogspot.com

Lubię podróżować komunikacją publiczną, obserwować innych pasażerów i kreować w myślach historie ich życia, wymyślać, kim i jacy są. Lubię też podróżować nocą, spoglądać na tlące się w oknach światła i zgadywać, jaka historia kryje się za zasłonami, kim są mieszkańcy mijanych domów, których...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

Uwielbiam takie czytelnicze podróże – w rejony zupełnie mi nieznane, odległe, podróże zaskakujące i przyprawiające o zawrót głowy. W taką podróż zabrał mnie Michael Crummey, dając możliwość literackiej eksploracji Nowej Funlandii – wyspy zbyt srogiej i groźnej, zbyt prowokacyjnej, ekstrawaganckiej, dziwacznej i przerażającej, bo mogła być prawdziwa. (s. 206) To była magiczna wyprawa i dlatego tak trudno teraz ubrać ją w słowa i opowiedzieć o niej.

Scena pierwsza: mamy koniec kwietnia, koniec kolejnej srogiej zimy, która kolejny raz dała się we znaki prostym mieszkańcom wyspy. To czasy niedostatku. Kiedy więc ocean wyrzuca na płyciznę ciało wieloryba, wygłodniali mieszkańcy z niecierpliwością czekają na ostatnie tchnienie zwierzęcia, by podzielić zdobycz między siebie. W brzuchu wieloryba odkrywają zaś ludzkie ciało – żyjącego jeszcze, nagiego, białego niczym śnieg mężczyzny. Nazywają go Judą, choć powinni Jonaszem, ale znajomość biblijnych faktów nie jest ich mocną stroną. Wraz z pojawieniem się dziwnego i tajemniczego przybysza, niemowy, nastaje na wyspie rzadki czas dostatku, dlatego mieszkańcy zaczynają traktować Wielkiego Białego jako swego rodzaju talizman, patrona spraw beznadziejnych, za sprawą którego z połowów rybacy wracają z pełnymi sieciami.

Ta pierwsza scena otwiera też przed czytelnikiem sposób odczytywania powieści – już wiemy: nie mamy przed sobą powieści operującej czystym realizmem, a powieści kreującą świat gdzieś na pograniczu magii i rzeczywistości. Skojarzenia z Marquezem nie są bezpodstawne – o ile jednak powieści Kolumbijczyka utrzymane są w ciepłym, żarzących się od słońca, upału i namiętności klimacie realizmu magicznego, o tyle realizm magiczny Nowofunlandczyka smagany jest zimnymi wiatrami, surowością świata i ludzi. Choć i tu nie brak namiętności.

„Dostatek” Crummeya to przede wszystkim saga rodzinna obejmująca niemal dwieście lat z życia dwóch zwaśnionych ze sobą rodów: Devine’ów i Sellersów, z seniorami rodzin, którzy do tej wzajemnej niechęci doprowadzili, na czele: wdową po Devinie (przez wielu mieszkańców nazywanej nie bez powodu wiedźmą) i Królówką Sellersem. Źródło tego konfliktu, które zostanie przed czytelnikiem odsłonięte w pewnym momencie, to cudowna opowieść sama w sobie. A takich pojedynczych epizodów, opowiastek, dykteryjek w samej fabule, prowadzonej w sposób fragmentaryczny, odnajdziemy mnóstwo. Każda z nich natomiast składa się na opowieść o ludziach, których życie w większości napędzane jest przez fatalne zrządzenia losu, nieszczęśliwe miłości. Ludziach, którzy kochają i nienawidzą, kierują się żądzą zysku bądź chęcią zemsty, mają swoje większe i mniejsze tajemnice, popełniają różnego typu niegodziwości. Boją się lub budzą strach. Jak na sagę przystało, bohaterów tutaj bez liku i rzeczywiście momentami można się pogubić w gąszczu rodzinnych koligacji i międzyrodzinnych zależności – drzewa genealogiczne jak najbardziej przydatne. Ale otrzymujemy sagę z bohaterami naprawdę nietuzinkowymi, każdy jest tutaj jakiś, każdy ma ciekawie poprowadzoną historię i niebanalną kreską pociągnięty portret, nawet jeśli nie jest bohaterem wiodącym. Najlepszym przykładem niech będzie wątek pani Gallery (nawiedzanej przez ducha męża) i księdza Phelana, który z lubością pomagał wdowie z uporaniem się z nieproszonym gościem z zaświatów, czerpiąc z tego niemałe korzyści cielesne.

Crummey zachwycił mnie także formą swojej powieści. Opowiada nieśpiesznie, a fabułę buduje fragmentarycznie, z drobnych elementów, krótkich opowiastek, dygresji – czasami zabawnych, czasami przerażających, czasami smutnych, tak różnorodnych jak z różnej materii utkana jest nić ludzkiego żywota. A że Crummey ma niezwykły dar opowiadania – czyta się to wyśmienicie.

Choć za sprawą Crummeya odwiedziłam wyspę smaganą chłodnymi, nieprzyjemnymi wiatrami, to jednak wyspę, na której kipi od emocji. Wspaniała, choć nietypowa, podróż do świata zawieszonego gdzieś na pograniczu rzeczywistości i magii. Niezapomniane spotkanie z oryginalnymi mieszańcami Paradise Deep.
Świetne zakończenie!

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

Uwielbiam takie czytelnicze podróże – w rejony zupełnie mi nieznane, odległe, podróże zaskakujące i przyprawiające o zawrót głowy. W taką podróż zabrał mnie Michael Crummey, dając możliwość literackiej eksploracji Nowej Funlandii – wyspy zbyt srogiej i groźnej, zbyt prowokacyjnej, ekstrawaganckiej, dziwacznej i przerażającej, bo mogła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To prosta, nieskomplikowana historia, ale ujmująca właśnie tą prostotą. To proza, która nie sili się na eksperymenty, nowatorskie zabiegi, ale proza, której siła tkwi w samej historii. Pewnej mroźnej, styczniowej nocy roku 1944 w tajemniczych okolicznościach znika Veronika Zarnik – główna bohaterka. Co się stało z tą młodą, ekscentryczną, nietuzinkową osóbką – to pytanie towarzyszyć będzie czytelnikowi podczas lektury niemal całej książki, a do poznania smutnej prawdy przybliżać będą relacje kolejnych osób-narratorów. O życiu Veroniki i o niej samej opowiadać będzie pięcioro bohaterów: serbski oficer i kochanek jednocześnie, matka kobiety, niemiecki lekarz, służąca i młody chłopak partyzant. Każda z tych historii przybliżać będzie do poznania prawdy o Veronice i jej tajemniczym zniknięciu. A w tle okrutny czas II wojny pustoszącej piękną Słowenię. Historia miłości i wojny idą w tu w parze. Ale powieść Jančara to przede wszystkim opowieść o ludziach, ich emocjach, motywach ich postępowania i konsekwencjach ich czynów. Jančar oddaje w ręce czytelnika piękną opowieść przyprawioną smutkiem, miłością, pożądaniem, tęsknotą, zazdrością, zdradą i gniewem. Smakuje to wybornie, choć niekoniecznie słodko.

To prosta, nieskomplikowana historia, ale ujmująca właśnie tą prostotą. To proza, która nie sili się na eksperymenty, nowatorskie zabiegi, ale proza, której siła tkwi w samej historii. Pewnej mroźnej, styczniowej nocy roku 1944 w tajemniczych okolicznościach znika Veronika Zarnik – główna bohaterka. Co się stało z tą młodą, ekscentryczną, nietuzinkową osóbką – to pytanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

panibookowska.blogspot.com
Jak mocnej konstrukcji psychicznej musi być dziennikarz, który podejmuje się opisywać takie tematy – ta myśl nasuwała mi się niejednokrotnie podczas lektury zbioru reportaży Kopińskiej. Choć nie jest to zbiór opasły, bo liczy sobie zaledwie kilkanaście reportaży, to jednak ciężar podejmowanych problemów jest wielki. I choć większość z nich przynajmniej obiła się czytelnikowi o uszy, bo w mediach opisywane sprawy były relacjonowane, to jednak przez zebranie ich w jednym miejscu i lekturę jednego reportażu po drugim moc rażenia jest olbrzymia. Bo przedstawiane przez dziennikarkę sprawy naprawdę porażają. Myślę, że każda z nich musiała pozostawić ślad w psychice dziennikarki, każdą musiała jakoś odchorować. Nie da się bowiem o tym czytać na chłodno, na spokojnie, a co dopiero miesiącami drążyć temat, zbierać materiały, rozmawiać… Nie dziwią mnie liczne nagrody, jakie na dziennikarkę związaną z Dużym Formatem, sypią się od dawna. Jak pierwsza Polka zdobyła European Press Prize, zwaną europejskim Pulitzerem – tę nagrodę kilka dni temu otrzymała za reportaż „Oddział chorych ze strachu”. .

Justyna Kopińska – jako dziennikarka śledcza – otwiera oczy. Swoimi tekstami otwiera oczy społeczeństwa na nieprawość, obojętność i otaczające zło, na zżerające system absurdy prawne, na niewydolność albo bezduszność instytucji państwowych, skorumpowanie władz i bezbronność zwykłego szarego człowieka w tym wszystkim. A niemal każdy z tych tekstów powoduje, że w człowieku kotłują się ze sobą uczucia wściekłości i zupełnej bezsilności.

Cykl reportaży rozpoczyna się mocnym akcentem, bo tekst „Spokojny sen Anny” to zapis rozmowy z żoną Mariusza Trynkiewicza, skazanego za bestialskie zabójstwo czterech chłopców w latach osiemdziesiątych. Wstrząsający zapis. Bo co można powiedzieć o kobiecie, która broniąc ukochanego, sugeruje, że przecież ci zamordowani chłopcy mogli wyrosnąć na zabójców lub złodziei.
Dziennikarka nie ocenia rozmówców, ona wysłuchuje, spisuje, opisuje, otwiera oczy, ale konkluzję pozostawia samym czytelnikom. Nie narzuca swoich interpretacji, poprzestając na przedstawieniu faktów, prawdy. Choć czasem trudno w tę prawdę i te fakty uwierzyć, bo metody dręczenia i upokarzania młodych pacjentów szpitala psychiatrycznego w Starogardzie Gdańskim przypominają te żywcem wyjęte choćby z „Wybrańców” Sema-Sandberga i kojarzące się z polityką Hitlera, bo przecież ofiara gwałtu nie usłyszy w sądzie, że sama jest sobie winna (nie w polskim sądzie, bo gdzieś tam w krajach muzułmańskich to i owszem – rzecz wiadoma). A jednak.

Nie odwracajcie oczu i przyjrzyjcie się polskiej rzeczywistości! Polskim bolączkom, polskim absurdom. Przełknijcie tę gorzką pigułkę. Reportaże Kopińskiej mają bowiem smak goryczy, bo krążą wokół zła, okrucieństwa, patologii. Ale znajdują się w tym zbiorze takie, które utrzymane są w zupełnie innej tonacji, jak choćby „Nieśmiertelność chrabąszczy” o podwójnej eutanazji profesora Kruszewskiego i jego żony –wzruszająca historia miłości, oddania, przywiązania do ostatniego tchnienia.

Sam tytuł zbioru - „Polska odwraca oczy” - w swym z jednej strony oskarżycielskim tonie, z drugiej tonie lekkiej sensacyjności, jest jednak tytułem trochę na wyrost, bo większość opisywanych patologii, choć wstrząsających i przerażających to fakt, to sytuacje, które mogły ujrzeć światło dzienne właśnie za sprawą dziennikarzy śledczych, choć właściwie powinny za sprawą instytucji publicznych. Jeśli już się wydarzyły, bo wydarzyć się nie miały prawa. Nie w państwie prawa.

Kopińska tropi rożnego typu patologie zżerające społeczeństwo, pisze o niesprawiedliwości społecznej, ułomności publicznych instytucji, bezsilności pojedynczego człowieka wobec bezduszności urzędów, a siła jej tekstów tkwi też w języku, jaki obrała dla swoich tekstów: pisze językiem prostym, konkretnym, wręcz lapidarnym. Warto otworzyć oczy na problemy, które znajdują swoje odbicie w tekstach Kopińskiej.

panibookowska.blogspot.com
Jak mocnej konstrukcji psychicznej musi być dziennikarz, który podejmuje się opisywać takie tematy – ta myśl nasuwała mi się niejednokrotnie podczas lektury zbioru reportaży Kopińskiej. Choć nie jest to zbiór opasły, bo liczy sobie zaledwie kilkanaście reportaży, to jednak ciężar podejmowanych problemów jest wielki. I choć większość z nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

To nie jest powieść dla grzecznych dziewczyn i ułożonych chłopców, dla wielbicieli literatury gładkiej i przyjemnej, takiej do popołudniowej kawy, na leniwy dzień. Nie dla ludzi pruderyjnych, nie dla ludzi, którzy dla wygody wolą udawać, że rzeczywistość wokół jest lepsza niż jest w rzeczywistości. To powieść, która nawet przez chwilę nie pozwala poczuć się czytelnikowi komfortowo, targa nim, przeżuwa go i wypluwa. Nie oszczędza.
Kiedy nadchodzi nowe, a jego sklep z płytami winylowymi plajtuje, kiedy resztki muzycznego asortymentu udaje się opchnąć na Ebayu, a kasa szybko się upłynnia, kiedy nagle dopływ gotówki od dobrego przyjaciela zostaje odcięty, a kasy na czynsz brak – Vernon Subutex ląduje na bruku z jedną walizką w ręku – ot, skromny dorobek faceta z pięćdziesiątką na karku. W walizce ma jednak coś, na pazury ostrzyć będzie sobie coraz więcej osób, z samego Subutexa czyniąc jednego z najbardziej poszukiwanych paryżan: wielogodzinne nagrania narkotycznych wywodów gwiazdy muzycznej Alexa Bleacha, który został znaleziony martwy w pokoju hotelowym. Zaczyna się wyścig tych, którzy z różnych motywacji chcą jako pierwsi przechwycić tajemniczy materiał. Problem w tym, że wyrzucony na bruk Subutex, który szuka noclegu o znajomych, kochanek, przypadkowych ludzi, jest trudno uchwytny.
Odyseja naszego bohatera po paryskich dzielnicach jest tylko pretekstem do tego, by przyjrzeć się francuskiemu społeczeństwu w całym jego przekroju i go sportretować. I będzie to portret, w którym autorka punktować będzie różne grupy społeczne, nie oszczędzając nikogo. Wizyty bohatera u kolejnych znajomych przynoszą kolejny kąśliwy, ponury, smutny portret kolejnego kalekiego życiorysu: mamy tutaj świat show biznesu, producentów, dziennikarzy, gwiazdek porno, młodych nazioli, wyznawców islamu, robotników czy bezdomnych. Świat jałowy, wyzuty z jakichkolwiek wartości i sensu. Kolejni bohaterowie to kolejne nędzne, niespełnione, przegrane życie, kolejni straceńcy, zżerani wewnętrzną pustką, szukający ucieczki w przypadkowym seksie czy używkach, zadowalający się powierzchownymi, pełnymi fałszu relacjami z innymi. Te pojedyncze życiorysy mieszkańców Paryża składają się na obraz całego miasta, a ten obraz to miniatura całej Francji pogrążonej w jakiejś niemocy z jednej strony, a rozszarpywanej przez różnego typu niepokoje społeczne z drugiej. A przede wszystkim wielkiej, dojmującej samotności.
Powieść Despentes jest niczym wrzask: obudźcie się, przyjrzycie się sobie i rzeczywistości wokół. Ta wściekłość autorki udziela się czytelnikowi z każdą kolejną stroną mocniej. To głos buntowniczki niegodzącej się na obowiązujący status quo. To głos osoby autentycznej wściekłej, głos pozbawiony delikatności, za nic mającej polityczną poprawność: ostry, dosadny, celny. Dla Despentes nie na tematów tabu, nie ma słów niewygodnych, obrazów niestosownych. Z tego powodu, choć powieść czyta się znakomicie i nie sposób się oderwać, obcowanie z prozą Despentes nie jest przyjemną literacką wędrówką przez paryski labirynt. To wędrówka pełna bólu.

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

To nie jest powieść dla grzecznych dziewczyn i ułożonych chłopców, dla wielbicieli literatury gładkiej i przyjemnej, takiej do popołudniowej kawy, na leniwy dzień. Nie dla ludzi pruderyjnych, nie dla ludzi, którzy dla wygody wolą udawać, że rzeczywistość wokół jest lepsza niż jest w rzeczywistości. To powieść, która nawet przez chwilę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

panibookowska.blogspot.com

Jenny Nordberg nie pierwszy raz zajęła się problematyką afgańskich kobiet. Tym razem jednak zupełnie przypadkowo trafia na niewiarygodny temat: „Nasz brat w rzeczywistości jest dziewczynką” – mówi córka zaprzyjaźnionej z dziennikarką afgańskiej parlamentarzystki. To zdumiewające odkrycie każe Nordberg zadać pytanie: czy to po prostu jednostkowy przypadek, czy może właśnie trafiła na nierozpoznane wcześniej zjawisko o szerszym zasięgu. Tak właśnie trafia na trop bacza pusz – dziewczynek czasowo przebieranych przez rodziców za chłopców. Myli się jednak ten, kto w tym momencie pomyśli, że jest to jakaś forma buntu przeciwko normom społecznym obowiązującym w krainie położnej u stóp Hindukuszu. Nordberg udało się, nie bez przeszkód i problemów, dotrzeć do innych dziewczyn, kobiet, które w młodości przyjęły na siebie rolę bacza pusz.

Dlaczego rodzice wybierali spośród swoich dzieci dziewczynkę, która miała przed światem odgrywać rolę chłopca? Nordberg uzyskała na to różne odpowiedzi: męski potomek to obowiązek każdej afgańskiej rodziny, chłopcy w rodzinie są wykładnikami siły rodziny (tak ekonomicznej, jak społecznej), chłopiec to sukces, a dziewczynka porażka. Co więc zrobić, gdy kolejne dzieci są płci żeńskiej, gdy kolejne rodzone dziewczynki okrywają rodzinę hańbą i są upokorzeniem? Uczynić z dziewczynki chłopca – co, o dziwo!, dzieje się za cichym przyzwoleniem, a nawet zrozumieniem lokalnej społeczności. Jako chłopiec dziewczynka może pomagać rodzicom na przykład w sklepie. Jako dziewczynka jest bezużyteczna. Nie bez znaczenia są zakorzenione w zacofanym społeczeństwie wierzenia: wedle wielowiekowej tradycji, jeśli z dziewczynce przyda się chłopięcą tożsamość, zwiększa się szanse na to, że kolejnym urodzonym dzieckiem będzie chłopiec. Nikt nie pyta, jak wpływa to na rozwój emocjonalny bacza pusz, które w pewnym momencie muszą porzucić chłopięce życie i wrócić do życia zgodnie z rolą podyktowaną płcią biologiczną. W każdym razie u źródeł samego zjawiska leżą niespecjalnie odkrywcze przesłanki: urodzić się dziewczynką w społeczności afgańskiej to nic nie znaczyć, być tym gorszym, pozbawionym praw, trzymanym pod kluczem w domu, najpierw przez rodziców, potem przez męża: „Chciałabym być dowolną rzeczą na świecie/(…) Byle nie afgańską kobietą” (Roya).

Nordberg zjawisko bacz pusz próbuje rozgryźć z wielu stron: szuka jego historycznych źródeł nie tylko w krajach Bliskiego Wschodu, ale też w innych kulturach; analizuje je jako zjawisko społeczne; pochyla się również nad aspektem psychologicznym wynikającym z faktu zmiany tożsamości płciowej dziecka. Każda z tych stron jest przez dziennikarkę traktowana z dużą przenikliwością. Nie ukrywam, że dla mnie najciekawsze były kwestie związane z tożsamością bohaterek, ich płcią kulturową. Nikt bowiem, przebierając czasowo dziewczynkę za chłopca, nie zastanawia się tutaj nad konsekwencjami tej chwilowej podmiany ról, mimo że przypada ona na czas dorastania, kształtowania osobowości, określania własnej tożsamości. Zwłaszcza, że znajdujemy się w społeczności, w której obowiązuje wyraźny rozdział na to, co męskie i żeńskie. Tymczasem tym dziewczynkom daje się chwilowe poczucie wolności, pozwalając żyć jak chłopcom, odgrywać chłopięcą rolę, by potem odebrać to wszystko, zmuszając do odgrywania tych ról, do których ogranicza się życie każdej afgańskiej dziewczyny, a potem kobiety. Tutaj można być albo córką (kapitałem ojca, przedmiotem wymiany handlowej), albo żoną (dającą mężowi męskich potomków), albo wdową. Poza tymi rolami kobieta jest w ogóle wykluczona ze społeczeństwa. Nie istnieje.

Podtytuł tego reportażu jest jednak dość mylący: póki co w Afganistanie o jakimkolwiek buncie obyczajowym nie ma raczej mowy, bo nawet zjawisko bacz pusz nie jest specjalnie wymierzone przeciw opresyjnym regułom społeczeństwa afgańskiego, jest jedynie sposobem na ich obejście. A tylko jednostkom udaje się żyć wbrew narzuconym przez system zasadom. Szansę na zmianę sytuacji Nordberg upatruje w ojcach dziewczynek, ale sama prognozuje, że wiele lat jeszcze potrzeba, by coś się zmieniło w sytuacji afgańskich kobiet.

Zjawisko bacza pusz, na którym dziennikarka koncentruje swoją uwagę, które stara się zgłębić i zrozumieć, jest też pretekstem do ogólniejszej refleksji nad sytuacją społeczną, ekonomiczną, kulturową kobiet w Afganistanie. A Nordberg przygląda się tym zagadnieniom bez żadnej wyższości człowieka z lepszego, cywilizowanego świata, za to z empatią (ale bez czułostkowości) do swoich bohaterek/ bohaterów, z przenikliwością drąży temat, starając się dotrzeć do źródeł badanych zjawisk. Temat bacza pusz, choć z punktu widzenia reportera niewątpliwie frapujący, to jednak z wielu powodów bardzo trudny, bo wcześniej niezbadany i nieopisany, bo miejsce zbierania materiałów niebezpieczne, ogarnięte ciągłymi konfliktami, a rozmówcy mało otwarci i niechętni do rozmów z cudzoziemką – nie dziwi, że pięć lat zajęło Nordberg zbieranie materiałów do tego reportażu. Ale właśnie za ten upór, reporterską dociekliwość, nakład pracy włożony w opis zjawiska bacza pusz z jednej strony, z drugiej natomiast – za szczegółowe i wszechstronne (kulturowe, religijne, historyczne, psychologiczne) przedstawienie zjawiska – chylę czoła.

panibookowska.blogspot.com

Jenny Nordberg nie pierwszy raz zajęła się problematyką afgańskich kobiet. Tym razem jednak zupełnie przypadkowo trafia na niewiarygodny temat: „Nasz brat w rzeczywistości jest dziewczynką” – mówi córka zaprzyjaźnionej z dziennikarką afgańskiej parlamentarzystki. To zdumiewające odkrycie każe Nordberg zadać pytanie: czy to po prostu jednostkowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

„Wegetarianka” to niewielkich rozmiarów opowieść, w której cały świat przedstawiony został zredukowany do koniecznego minimum i rozgrywa się w gruncie rzeczy między czworgiem bohaterów. W ich centrum – tytułowa wegetarianka, Yǒng-hye, która pewnego dnia pod wpływem nocnych koszmarów postanawia nie tylko zostać wegetarianką, ale też zaczyna niepokoić rodzinę dziwnym, nieprzewidywalnym zachowaniem, przestaje nosić stanik, szokuje nagością, izoluje się od świata. Świadkami tej przemiany i jednocześnie narratorami samej opowieści są mąż kobiety, jej siostra i szwagier. Pisarka daje nam bowiem polifoniczną opowieść, w której dramat tytułowej bohaterki poznajemy w trzech częściach, w których innemu bohaterowi przyjdzie się mierzyć z dramatem Yǒng-hye, a nas czytelników każda z tych narracji przybliżać będzie (?) do zrozumienia Yǒng-hye, jej świat wewnętrznego, problemów i ich źródła. Autorka oddaje głos najpierw mężowi, potem szwagrowi, na koniec siostrze bohaterki. Każda z tych postaci odsłania inny punkt widzenia, daje nam inny rodzaj wiedzy, bo też innego rodzaju relacje łączą ich z kobietą.
Główna bohaterka, Yǒng-hye, nie ma w sobie nic nadzwyczajnego. Jest przeciętna, także w oczach swojego męża, wiedzie nudne, monotonne życie. Ani oszałamiająca, ani ciekawa, ani błyskotliwa – tak widzi ją mąż. Inaczej patrzy na nią szwagier, awangardowy artysta – ogarnięty jakimś rodzajem erotycznej obsesji na jej punkcie. Jest jeszcze siostra, której przyjdzie trwać przy niej do końca, mimo że ta zrujnowała jej życie, była źródłem osobistej tragedii, zniszczyła rodzinę. Yǒng-hye swoim destrukcyjnym zachowaniem niszczy bowiem nie tylko siebie, ale i wszystko co wokół niej. A czytelnik, śledząc jej poczynania, nieraz zastanawia się, czy za jej zachowaniem kryje się rzeczywista potrzeba wolności, wyzbycia się kajdan, jakie narzuca społeczeństwo, czy jest to po prostu wynik pogłębiającej się choroby psychicznej. Co leży u źródła takiego zachowania, można wywnioskować z opowieści siostry, która wspomnieniami wraca do dzieciństwa. Yǒng-hye mimo wszystko trudno zrozumieć. Jednak obserwacja pogłębiającego się obłędu, powolnego obumierania w sobie wywołują w czytelniku współczucie dla bohaterki.
Dziwna, niepokojąca, z osobliwymi relacjami między bohaterami. Przepełniona grozą, podszyta niepojącym erotyzmem, przeszywające chłodem i surowością. Mimo niewielkich rozmiarów to powieść trudna, niejednoznaczna, wymagająca. Zmusza do refleksji, bo zasiewa w czytelniku wiele wątpliwości i pozostawia z wieloma pytaniami. Otwiera wiele możliwości interpretacyjnych. Dla mnie jest to przede wszystkim opowieść o dążeniu do totalnej, wewnętrznej wolności, opowieść o zrywaniu z siebie gorsetu zniewolenia zewnętrznymi normami, zasadami. I wreszcie – opowieść o pogłębiającym się szaleństwie, autodestrukcji. Tylko czy na pewno? Moja interpretacja tej historii nie jest pozbawiona znaku zapytania.

Zapraszam: panibookowska.blogspot.com

„Wegetarianka” to niewielkich rozmiarów opowieść, w której cały świat przedstawiony został zredukowany do koniecznego minimum i rozgrywa się w gruncie rzeczy między czworgiem bohaterów. W ich centrum – tytułowa wegetarianka, Yǒng-hye, która pewnego dnia pod wpływem nocnych koszmarów postanawia nie tylko zostać wegetarianką, ale też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Więcej na: panibookowska.blogspot.com

„Boginie z Žitkovej” to opowieść o prawdziwych kobietach żyjących w małej wsi na wzgórzu odciętym od cywilizacji i świata. Kobietach, które zajmowały się sztuką bogowania: leczyły ziołami, poskramiały żywioły, miały dar jasnowidzenia. Niektóre zaprzedały się też czarnej magii i rzucały klątwy, niosąc śmierć i zniszczenie. Co prawda powieść jest fikcją literacką, ale utkaną z biografii prawdziwych bogiń, przeplataną wzorowanymi na prawdziwych dokumentami komunistycznego, a wcześniej nazistowskiego aparatu.
Dora, główna bohaterka, potomkini jednej z ostatnich bogiń, porzuciła bogowanie na rzecz kariery naukowej. Badając od strony naukowej zjawisko bogowania, trafia na teczkę swojej ciotki Surmeny, z której wynika, że ta współpracowała z komunistyczną służbą bezpieczeństwa. Chcąc wyjaśnić tę sprawę, poznaje fascynującą historię bogiń z Žitkovej, sięgającą wieku XVII. „Boginie z Žitkovej” to nie tylko próba oddania fenomenu bogiń i nie tylko fascynujący portret nietuzinkowych kobiet i świata, który nie tak dawno odszedł do historii. To też mroczna historia czasów komunistycznych. To historia o poszukiwaniu własnej tożsamości i korzeni. O tym, że od własnej przeszłości nie można się odciąć. Literacki mariaż faktu z fikcją, realizmu z magią, religii z pradawnymi słowiańskimi praktykami. Ciekawa etnograficznie i historycznie podróż.

Więcej na: panibookowska.blogspot.com

„Boginie z Žitkovej” to opowieść o prawdziwych kobietach żyjących w małej wsi na wzgórzu odciętym od cywilizacji i świata. Kobietach, które zajmowały się sztuką bogowania: leczyły ziołami, poskramiały żywioły, miały dar jasnowidzenia. Niektóre zaprzedały się też czarnej magii i rzucały klątwy, niosąc śmierć i zniszczenie. Co prawda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

więcej na: http://panibookowska.blogspot.com/2016/02/aska-anna-kantoch.html

Pierwszy kryminał Anny Kańtoch niewątpliwie czerpie z wzorców literatury skandynawskiej – odnajdziemy tutaj ten sam mroczny, posępny nastrój. Skandynawski klimat podkreśla dodatkowo zimowa aura: mróz, opady śniegu, szybko zapadający zmierzch. Jest nieprzyjemnie. Mamy spowite we mgle małe miasteczko, w którym każdy każdego zna, sekrety trudno ukryć przed światem, a na obcego patrzy się spode łba. Obcą jest poniekąd Maria, która z powodu swojej niepokojącej przeszłości , trzyma się na uboczu, zapada w sobie, stroni od ludzi. Na nią też padają podejrzenia mieszkańców, gdy zaczyna dziać się źle – jakby po latach Maria znów sprowadziła do miasta zło. Wydarzenia z przeszłości, których nie pamięta, naznaczają znów jej życie. Czy zatem zapomnienie, o którym ciotka Emilia mówiła, że czasem jest łaską, przynosi kobiecie ukojenie, jest gwarantem spokoju? Okazuje się, że nie. Maria, chcąc nie chcąc, musi stawić czoła upiorom z przeszłości – nie dlatego, by zaznać wreszcie spokoju. Nie dlatego, że rodzi się w niej detektyw amator. Bardziej dlatego, że czuje się odpowiedzialna za śmierć chłopca, którego problem zignorowała.
Nie ma w „Łasce” zawrotnego tempa akcji, szokujących zwrotów akcji, zakończenia, które wbija w fotel i pozostawia w niemym niedowierzaniu. Jest za to ciekawie pomyślana intryga, zagadka i tajemnica sprzed lat, które domagają się rozwiązania. Jest wiarygodnie nakreślone tło małego miasteczka z jego mieszkańcami.
Ale „Łaska” najbardziej broni się klimatem, który udało się autorce stworzyć już na pierwszych stronach i utrzymać do ostatnich. Dziewczynka od stóp do głów pokryta warstwą zaschniętej krwi, z fragmentami ludzkiego mózgu we włosach - obrazek jak z horroru. I takim mocnym akcentem Kańtoch zaczyna. Zaszczepia już na samym początku w czytelniku niepokój, który będzie potem towarzyszył do ostatniej strony. A nawet dłużej. Być może zarzut uczynić można z tego, że czytelnik jednak całkiem szybko i trafnie może wytypować osobę, która stoi za rozgrywającą się makabrą, jednak nieznajomość motywów i nieumiejętność połączenia tego co dziś z tym, co kiedyś, nie pozwala wcale poczuć się komfortowo nawet w tej sytuacji. I wcale nie umniejsza to jego strachu, wręcz przeciwnie.
Choć „Łaska” pod względem fabularnym nie powaliła mnie na kolana, to umiejętnie budowanym i podtrzymywanym klimatem – i owszem. Jest w „Łasce” bardzo niepokojąco, mrocznie i złowieszczo. I tak też będę pamiętać moje pierwsze spotkanie z Anną Kańtoch – przez pryzmat atmosfery, jaka mu towarzyszyła.

więcej na: http://panibookowska.blogspot.com/2016/02/aska-anna-kantoch.html

Pierwszy kryminał Anny Kańtoch niewątpliwie czerpie z wzorców literatury skandynawskiej – odnajdziemy tutaj ten sam mroczny, posępny nastrój. Skandynawski klimat podkreśla dodatkowo zimowa aura: mróz, opady śniegu, szybko zapadający zmierzch. Jest nieprzyjemnie. Mamy spowite we mgle małe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Więcej na: panibookowska.blogspot.com
Litewski autor, Alvydas Šlepikas, przywraca zbiorowej świadomości problem tak zwanych wilczych dzieci/ Wolfskinder. Odkrywa przy okazji jeszcze jedno tragiczne pokłosie II wojny światowej: straszne losy niemieckich sierot z Prus Wschodnich, cierpiących głód, umierających z zimna, szukających po lasach i polach schronienia przez mrozem i radzieckim żołnierzem – wałczących o przetrwanie. To mocna i ważna książka, którą wyróżnia nie tylko poruszany problem, ale i forma: poszatkowana narracja, której towarzyszą bardzo sugestywne, plastyczne obrazy. Każda scena jest tutaj niczym konkretne filmowe ujęcie. Taka forma powoduje, że tę książkę czyta się i ogląda jednocześnie. Naprawdę wartościowy tytuł i kolejny, który niezasłużenie przeszedł bez echa.

Więcej na: panibookowska.blogspot.com
Litewski autor, Alvydas Šlepikas, przywraca zbiorowej świadomości problem tak zwanych wilczych dzieci/ Wolfskinder. Odkrywa przy okazji jeszcze jedno tragiczne pokłosie II wojny światowej: straszne losy niemieckich sierot z Prus Wschodnich, cierpiących głód, umierających z zimna, szukających po lasach i polach schronienia przez mrozem i...

więcej Pokaż mimo to