-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać358
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2019-09-30
2019-01-09
2019-04-12
2019-07-29
2019-04-26
2019-06-16
"Olśniewająca... Dbająca o detal, a zarazem przekonująca jako całość. Łączy wdzięk prozy Jane Austen z nastrojem thrillerów. Śmierć przybywa do Pemberley jest najlepszą powieścią ze wszystkich, które do tej pory napisała P.D. James" - Simon Brett, "Sunday Express"
Czy to nie przesada?
Rzeczywiście, największym chyba atutem tej książki jest udane naśladownictwo stylu Jane Austen - te tasiemcowe, wielokrotnie złożone zdania, ta drobiazgowość i namiętne upodobanie do najdrobniejszych szczegółów, to opisywanie wszystkiego "od Adama i Ewy", to kronikarskie odnotowywanie uczuć bohaterów, ten stosunkowo wyszukany język. Jeśli o to chodziło, to się udało, ale poza tym nie znalazłam w powieści P.D. James niczego nazbyt pasjonującego. Może właśnie ta kronikarska narracja sprawiała, że zupełnie nie zaangażowałam się w sprawy bohaterów. Podobnie jest zresztą zwykle z powieściami samej Austen, w których wszystkie postaci i wydarzenia są przedstawiane opisowo, jakby z oddali, przez lornetkę, a to rodzi dystans i moją obojętność na perypetie nieszczęśliwie zakochanych panien. Podobnie w tej zgrabnej podróbce: sprawa kryminalna, choć z reguły intrygują mnie one bardziej niż romanse, w gruncie rzeczy ani mnie ziębiła, ani grzała, bynajmniej nie czułam żadnego suspensu, a bohaterowie antypatyczni drażnili, bo byli antypatyczni, zaś ci sympatyczni drażnili swoim chłodnym opanowaniem i wystudiowaną grzecznością oraz taktem. Strasznie zimne ryby. Że coś jednak czuli i szarpały nimi jakieś emocje, wiedziałam tylko ze skrzętnych faktograficznych odnotowań. Znacznie ciekawsze były obserwacje ogólnie zwyczajów i - nazwijmy to - organizacji społecznej w tamtym okresie.
Ogólnie: średnio. A jeśli jeszcze ktoś, jak ja, nieszczególnie gustuje w owym chłodno-dziennikarsko-plotkarskim stylu Austen, to może i nawet trochę szkoda czasu.
"Olśniewająca... Dbająca o detal, a zarazem przekonująca jako całość. Łączy wdzięk prozy Jane Austen z nastrojem thrillerów. Śmierć przybywa do Pemberley jest najlepszą powieścią ze wszystkich, które do tej pory napisała P.D. James" - Simon Brett, "Sunday Express"
Czy to nie przesada?
Rzeczywiście, największym chyba atutem tej książki jest udane naśladownictwo stylu Jane...
2019-01-12
2019-02-15
Zapomnijcie o Camilli Läckberg (która miewa dobre pomysły, ale zwykle zabija je swoją grafomanią), o Lisie Gardner (która jest niezła, ale lubi troszeczkę lać wodę) czy o Charlotte Link (która pozuje na głębię psychologiczną, ale popada w irytującą manieryczność i egzaltację). To Eva García Sáenz de Urturi sprawi, że nie będziecie mogli oderwać się od lektury.
Wiem, co teraz myślicie. Opinia po przeczytaniu egzemplarza przedpremierowego = recenzja na zamówienie = achy i ochy nad byle czym, bo przecież trzeba się wywiązać z umowy z wydawcą. Podobnie jak zdecydowana większość z Was, takie "recenzje na zamówienie" traktuję bardzo nieufnie. I "Ciszę białego miasta" brałam do ręki z silnym postanowieniem, że jeśli okaże się przeciętna, niewarta rekomendacji, napiszę to otwarcie. A zatem otwarcie: jeśli lubicie kryminały, sięgnijcie po powieść baskijskiej pisarki, a na pewno nie pożałujecie.
Co sprawia, że "Cisza białego miasta" to tak dobra pozycja? Przede wszystkim świetnie obmyślana historia. Autorka osnuła fabułę powieści wokół ciągu zbrodni tak niezrozumiałych w swej wymowie, tak dziwnych i tak wręcz teatralnie zainscenizowanych, że samo to wystarczy, by dokładnie przykuć uwagę czytelnika. Do tego dochodzi tajemnica związana z osobą sprawcy, tu nie ma pościgu za podejrzanym, tu jest łamanie głowy i gubienie się w domysłach, kogo w ogóle należy podejrzewać! Policjanci chwytają ciągle nowe tropy, a autorka plącze je i mota, za każdym razem wyprowadzając śledczych i czytelników w pole, trzymając w napięciu właściwie do ostatniej strony. To nie wystarczy, Eva komponuje danie kryminalne znacznie bardziej finezyjne, doprawiając tajemnicę i ciągłe zwroty akcji reminiscencjami starych krzywd, które kładą się cieniem na losach bohaterów. Nie da się ukryć, że to powiązanie ponurej przeszłości z teraźniejszymi zbrodniami przypomina trochę ogólny rys kryminałów skandynawskich, trudno jednak czynić z tego zarzut pod adresem autorki w czasach, gdy już nie tylko kino, zwłaszcza hollywoodzkie, ale właściwie cała kultura, a zatem i literatura, powoli pożera własny ogon i karmi się sama sobą.
Zaletą jest też tempo, w jakim toczy się akcja. Autorka wie, kiedy przyśpieszyć, by czytelnikowi zaparło dech w piersi, ale wie także, kiedy zwolnić, stworzyć nastrój i kreślić głębsze portrety bohaterów. Dobrze wypadło zróżnicowanie postaci, wyczucie dialogu i narracja pierwszoosobowa, rzadko spotykana w tym gatunku (bo też niewielu radzi sobie z tym równie znakomicie, co Raymond Chandler), a tutaj potęgująca niepewność, gdyż główny bohater opowiada nam o śledztwie w bardzo szczególnej dla niego samego sytuacji.
W fabule znalazło się też miejsce dla opowieści o miłości, tyleż namiętnej co tkliwej, zarówno dawnej jak i obecnej, zawsze trudnej i niosącej jeśli nie zgubę, to przynajmniej masę kłopotów. I jeśli przed chwilą wspomniałam o jakimś podobieństwie, skojarzeniu z kryminałami skandynawskimi, to w tym wątku książka jest zdecydowanie południowa, hiszpańska, gorąca. A ja dodam, że nie tylko o miłości zmysłowej jest tu mowa. Bo występujący w książce dziadek głównego bohatera to jedna z najbardziej zapadających w pamięć i wzbudzających sympatię postaci, której portret nakreślono z prawdziwą miłością, wdzięcznością i przywiązaniem. Bez dziadka ta powieść wiele by straciła!
A wreszcie coś, co sprawia, że w istocie "Cisza białego miasta" nie daje się porównywać z innymi kryminałami: związek fabuły z Vitorią, stolicą Kraju Basków. Niby i u nas Wrocław/Breslau ma swojego Krajewskiego, a Lublin swojego Wrońskiego, jednak w moim odczuciu Eva García Sáenz de Urturi pisze o Vitorii zupełnie inaczej. Pisze pięknie po prostu i z wyraźnym zaangażowaniem. Cała powieść jest ściśle wkomponowana w topografię miasta, do tego stopnia, iż rozdziały biorą swe tytuły od nazw budowli, ulic i zabytków Vitorii lub wiążą się z miejscowymi legendami czy zwyczajami. W każdy jest też wpisana jakaś ciekawostka i informacja o danym miejscu czy wielowiekowej tradycji. Warto w trakcie lektury wyszukać w internecie zdjęcia baskijskiej metropolii, nie tak popularnej jak Madryt czy Barcelona, a przecież też pięknej i wartej odkrycia. To zaskakujące, oryginalne zestawienie kryminału z przewodnikiem sprawia, że "Cisza białego miasta" tym bardziej zapada w pamięć i tchnie nieoczekiwaną świeżością. A wydawałoby się, że trudno w tym gatunku wymyślić coś całkiem nowego.
Dlatego trochę skoryguję to, co napisałam wcześniej: sięgnijcie po powieść baskijskiej pisarki, powieść o intrygującym tytule i pięknej, zmysłowej okładce, nawet jeśli rzadko czytacie kryminały. Jestem pewna, że nie pożałujecie.
______________________________
Dziękuję Wydawnictwu Muza za udostępnienie egzemplarza przedpremierowego.
Zapomnijcie o Camilli Läckberg (która miewa dobre pomysły, ale zwykle zabija je swoją grafomanią), o Lisie Gardner (która jest niezła, ale lubi troszeczkę lać wodę) czy o Charlotte Link (która pozuje na głębię psychologiczną, ale popada w irytującą manieryczność i egzaltację). To Eva García Sáenz de Urturi sprawi, że nie będziecie mogli oderwać się od lektury.
Wiem, co...
2019-03-29
2019-03-30
Zastanawiałam się dłuższą chwilę, jak jednym słowem określić charakter tej książki. I wreszcie mam: nienachalność.
Bo faktycznie, taka ona jest. Jest tu obiecany w opisie na okładce romans, ale bez mdlącej cukierkowatości, bez rozmemłanej ckliwości i bez wciskania banalnych, znanych do znudzenia motywów. Jest humor ale tak na spokojnie, para autorów nie sili się, by koniecznie ubawić czytelnika - i dzięki temu "Pudełko..." nie odrzuca głupotą i mizernością dowcipów, w kilku miejscach naprawdę jest zabawne. Są też rysowane grubszymi kreskami sylwetki drugoplanowych bohaterów, dosyć, że tak powiem, archetypicznych: nieco postrzelone starsze panie, para dzieciaków przebiegle ingerujących w życie dorosłych, seks-bomba szukająca łatwych przygód... Ale i oni nie są denerwująco przerysowani, w dodatku w większości budzą sympatię. Czyli wszystko właśnie tak: nienachalnie.
I nawet jeśli jest to lektura tylko i wyłącznie rozrywkowa, to naprawdę lekka, łatwa i przyjemna, nie zirytuje tych, którzy może wolą na co dzień coś bardziej wymyślnego, a przyniesie im chwilę relaksu. Zaś dla tych, którzy chcą czytać właśnie takie książki i nie lubią specjalnych niespodzianek, to już w ogóle idealnie. :)
Zastanawiałam się dłuższą chwilę, jak jednym słowem określić charakter tej książki. I wreszcie mam: nienachalność.
Bo faktycznie, taka ona jest. Jest tu obiecany w opisie na okładce romans, ale bez mdlącej cukierkowatości, bez rozmemłanej ckliwości i bez wciskania banalnych, znanych do znudzenia motywów. Jest humor ale tak na spokojnie, para autorów nie sili się, by...
2019-04-30
2019-05-05
Na zakup tego zbiorku opowiadań zdecydowałam się, pamiętając, jak bardzo podobała mi się książka Miéville'a "LonNiedyn". Tymczasem spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Nie wiem, czy ja zupełnie nie potrafiłam dostrzec atutów tych utworów (6. dzień z rzędu boli mnie głowa, a czytałam tę książkę właśnie w tym czasie), czy jest to wina niezdarnego tłumaczenia, czy też te opowiadania faktycznie takie są - mnie wydały się w większości rozwlekle przegadane i po prostu (Chino, wybacz!) nudne. Kilka z nich w dodatku irytująco nijak się kończy. Ostatnie, najdłuższe, w ogóle sobie darowałam, bo stanowi dopełnienie losów bohatera innej książki tego autora, a teraz już na pewno po nią nie sięgnę. Czytanie całości szło mi jak po grudzie i z ulgą w końcu ją odłożyłam. Z pewnym smutkiem stwierdzam, że dla mnie najlepsza jest w niej mroczna okładka.
Jak uwielbiany przez wielu Quentin Tarantino jest dla mnie w gruncie rzeczy reżyserem jednego filmu, tak i Miéville będzie chyba autorem jednej książki.
Na zakup tego zbiorku opowiadań zdecydowałam się, pamiętając, jak bardzo podobała mi się książka Miéville'a "LonNiedyn". Tymczasem spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Nie wiem, czy ja zupełnie nie potrafiłam dostrzec atutów tych utworów (6. dzień z rzędu boli mnie głowa, a czytałam tę książkę właśnie w tym czasie), czy jest to wina niezdarnego tłumaczenia, czy też te...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-17
2019-04-19
2019-04-12
Moje powtórne spotkanie z tą książką - po raz pierwszy przeczytałam ją tuż po tym, gdy po raz pierwszy ukazała się w Polsce i pamiętałam bardzo słabo. Pozostało mi właściwie jedynie wrażenie jakiegoś niepokoju, jaki budziła, nie tylko z powodu przedziwnych fotografii, którymi jest ilustrowana, ale także z racji fabuły. I poczucie, że kończyła się denerwująco nijak. No ale to były czasy, gdy jeszcze zdarzało się więcej książek "pojedynczych" niż wielotomowych cykli, bez płodzenia których obecnie chyba nikt nie jest prawdziwym pisarzem... Dlatego, naiwne niebożę, myślałam, że to już koniec opowieści i dlatego tak irytowało mnie to urwane ni w pięć, ni w dziewięć zakończenie.
Teraz, po powtórnej lekturze, jestem bardziej usatysfakcjonowana. Poddałam się naprawdę niesamowitemu klimatowi tej historii i jestem pod wrażeniem zarówno wyobraźni autora, nawet jeśli pobudzona ona została wcześniej wspomnianymi fotografiami, jak i umiejętności utrzymania świetnego tempa całej opowieści. Koniecznie chcę też zaznaczyć, że na tle powieści young adult z wątkami fantastycznymi książka Riggsa wyróżnia się naprawdę dobrym stylem i świetnymi portretami bohaterów. Żeby jednak nie było za słodko: pióro Ransoma Riggsa nabiera wyraźnej lekkości i polotu kreśląc postaci i scenki z naszej rzeczywistości, czyli zupełnie realne ("obrazki obyczajowe" z walijskiej wioski są naprawdę smakowite), podczas gdy niesamowita dziatwa z ochronki pani Peregrine wydaje się zbiorowiskiem sylwetek dosyć jednowymiarowych. Autor zbyt skoncentrował się na prezentowaniu ich niezwykłości, bez próby spojrzenia głębiej, poza nią. Kilkoro z dzieci pojawia się zresztą tylko na moment, jedynie dla wspomnienia o ich osobliwych cechach i - być może - usprawiedliwienia obecności w książce kilku frapujących starych fotografii. Minusem wydaje mi się też brak rozwinięcia wątku doświadczeń z młodości dziadka Jacoba, mam nadzieję, że to jedynie taki a nie inny w tej powieści wybór autora, a nie przekonanie, iż taka przeszłość, takie rzeczywiste przeżycia są mniej ciekawe niż fantastyczne wątki o potworach i portalach do innego czasu.
A zresztą - ostatecznie to rzecz gustu, a książce przecież nie mogę odmówić tego, że niesamowicie wciąga i trudno się od niej oderwać. No i te fotografie: choć w czasach, gdy Photoshop przestał być programem dla wtajemniczonych, widuje się nie takie cuda, to jednak niepokoją i wprowadzają silne napięcie przez swą surowość, nastrój niesamowitości oraz niekiedy naprawdę niepojętą dziwaczność. Szczególne wrażenie robią na mnie zdjęcia dwójki dzieci w upiornych białych przebraniach, zakrywających też ich twarze, co wygląda trochę jak jakaś odmiana sado-maso z chorego snu, a trochę jak groteskowy, dziecięcy obrzęd KKK, oraz portret dwóch dziewcząt, z niewyjaśnionych powodów sfotografowanych, gdy stoją tyłem do obiektywu. Daję słowo, są straszniejsze niż lewitująca dziewczynka, bezgłowy chłopak czy młodzian dźwigający jedną ręką wielki głaz! Tamto to pic na wodę fotomontaż, a tu - coś niezrozumiałego, fascynującego i odrzucającego zarazem. Większość z nich jest naprawdę świetna i w gruncie rzeczy stanowią jeden z najsilniejszych atutów książki.
Moje powtórne spotkanie z tą książką - po raz pierwszy przeczytałam ją tuż po tym, gdy po raz pierwszy ukazała się w Polsce i pamiętałam bardzo słabo. Pozostało mi właściwie jedynie wrażenie jakiegoś niepokoju, jaki budziła, nie tylko z powodu przedziwnych fotografii, którymi jest ilustrowana, ale także z racji fabuły. I poczucie, że kończyła się denerwująco nijak. No ale...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-22
Szczerze mówiąc, Ransom Riggs ostatecznie mnie znudził. Może musiało się tak stać z książką, której pierwotna koncepcja zrodziła się pod wpływem starych i rzeczywiście osobliwych fotografii, a której fabuła przez to była z góry podporządkowana warstwie ilustracyjnej i tym niejako spętana. Otwierający cykl "Osobliwy dom pani Peregrine" miał jeszcze w sobie oryginalność i oferował coś ciekawego: czytelnik oswajał się z osobliwcami, wkraczał w ich świat, poznawał jego dramatyczną rzeczywistość, ukrytą przed zwykłymi ludźmi. Niestety, następne części nie przynoszą nic nowego prócz niewielkich zmian fabularnych. Dziwaczne zdjęcia ilustrują niezmiennie kolejne tomy, nasuwając podejrzenia o czystą pretekstowość treści - i to się czuje bardzo wyraźnie w trakcie lektury. Autor kleci opowieść jakby na siłę, pisząc w gruncie rzeczy stale o tym samym i bez pomysłu na jakieś naprawdę zmyślne zwroty akcji, a najbardziej wyraziste wydają się kuriozalne cechy kolejnych bohaterów, nieprzerwanym strumieniem wprowadzanych przez Riggsa do treści (bo jego zapas fotografii chyba jest jeszcze duży). Bohaterów, dodajmy, poza tym bardzo nijakich i niczym się nie wyróżniających - o niewielu z nich po zamknięciu książki można powiedzieć coś więcej niż tylko to, jakim cudacznym "darem" uszczęśliwiła go Natura. Wszystko to sprawia, że trudno utożsamiać się z tak mdłymi psychologicznie postaciami, a po tym, gdy opadnie pierwsza ciekawość, ich losy właściwie stają się nam obojętne.
Podobny zresztą pomysł na taką "bajkę-samograjkę" miał Lemony Snicket (Daniel Handler), gdy pisał swoją "Serię niefortunnych zdarzeń". Bohaterowie cyklu, trójka znękanych sierot Baudelaire, w kolejnych tomach (oczywiście było ich 13!) trafiała do ciągle nowych niemiłych miejsc i w otoczenie głupich, pozbawionych wyobraźni i obojętnych na ich nieszczęsny los lub wręcz wrogo nastawionych dorosłych, a gdy nawet zdarzył się ktoś przyjazny, zaraz z różnych powodów znikał z horyzontu fabuły, zaś sieroty nieustannie czuły na karku oddech ścigającego ich i zagrażającego ich życiu demonicznego hrabiego Olafa. Snicketowi udało się jednak uniknąć nudy. Przez całą opowieść przewija się korowód bardzo wyrazistych i barwnych postaci, mali Baudelairowie zdecydowanie budzą sympatię, a napięcie i zagrożenie przychodzi tam nie ze strony wydumanych potworów czy jakichś nieprawdziwych, nadprzyrodzonych zdolności. Autor pokazał, że groźba tkwi w zwykłej (choć mocno przez niego podkolorozywanej i wykrzywionej) rzeczywistości: dramat sierot rodzi się z obojętności dorosłych, którzy pozostają głusi na ich skargi. Tym samym książka, choć adresowana do młodzieży, staje się ciekawym głosem w obronie dzieci, który winien trafić do dorosłych i im być dany pod rozwagę. A wreszcie - czego cyklowi Riggsa boleśnie brakuje - "Seria niefortunnych zdarzeń" przesiąknięta jest specyficznym, bardzo ironicznym i bardzo czarnym, a chwilami wręcz makabrycznym poczuciem humoru.
Czyli da się? Da się! Ale nie w tym cyklu.
Szczerze mówiąc, Ransom Riggs ostatecznie mnie znudził. Może musiało się tak stać z książką, której pierwotna koncepcja zrodziła się pod wpływem starych i rzeczywiście osobliwych fotografii, a której fabuła przez to była z góry podporządkowana warstwie ilustracyjnej i tym niejako spętana. Otwierający cykl "Osobliwy dom pani Peregrine" miał jeszcze w sobie oryginalność i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-22
2019-07-27
2019-10-02
2019-08-31
Ta książka to prawdziwy skarb! Dla miłujących żeglugę - pocieszenie w ich kłopotach z własną jednostką pływającą i przypomnienie, że zawsze może być gorzej. Dla zdeklarowanych szczurów lądowych - słodkie świadectwo na to, że mają rację, trzymając się z dala od wody. A dla stojących w rozkroku pomiędzy obiema opcjami oraz tych, którzy w ogóle nie zadają sobie dramatycznego pytania "Pływać czy nie pływać?" - lektura pełna humoru, stanowiąca doskonałą rozrywkę. Farley Mowat, choć Kanadyjczyk, z prawdziwie angielskim humorem i ironią opisuje wielotygodniowe zmagania z zakupioną w ciemno (dosłownie) łódką, która okazała się typem wyjątkowo kapryśnym, samowolnym i nieposłusznym.
Napisać o tytułowej bohaterce tych wspomnień, "Radosnej Przygodzie", że odznaczała się prawdziwą i diabelską złośliwością, charakterystyczną dla rzeczy martwych, byłoby wyjątkową pomyłką i nietaktem. Czytając o wszystkich jej zagraniach i narowach, po prostu zrozumieć należy, że ta charakterna łódka była w pewien sposób istotą żywą, obdarzoną wolą i rozumem (i od razu jasne się staje, dlaczego Anglosasi nigdy nie powiedzą o łodzi "to", ale zawsze "ona"). Zresztą wiedział o tym sam Mowat, skoro uciekał się do rozmów z nią, a nawet zastraszania czy prób przekupstwa.
Prócz przezabawnych opisów tego, jak borykał się z "Radosną Przygodą", Mowat przedstawia też szereg nadmorskich miejscowości Nowej Fundlandii i daje niezwykły, barwny portret ich mieszkańców, ukazując ich fantazję, hart ducha, wytrwałość oraz wyjątkową, a niekiedy skrywaną pod szorstkością gościnność i uczynność. "Zwariowana łódka" to nie tylko hołd oddany ukochanej choć tak trudnej w pożyciu łajbie i kilku przyjaciołom, z którymi przyszło Mowatowi pływać pod jej żaglem, ale też tym dziesiątkom prostych, twardych ludzi, którzy często spontanicznie i całkiem bezinteresownie nieśli mu pomoc, gdy wydawało się, że przepadł z kretesem.
Niemniej główną osobą (tak, osobą!) pozostaje "Radosna Przygoda" - dziewczyna z charakterem, niepokorna i niezłomna w stawianiu na swoim. Takiej nie przerobisz wedle swoich upodobań, musisz pokochać, jaka jest. Wiem, o czym piszę. Ja mam taki komputer. Ja mu mogę tak i siak, a on i tak zrobi po swojemu. I ja to doceniam. Dostrzegam w nim równego partnera, odczuwam pewne powinowactwo, jeśli nie dusz, to silnych osobowości. Bo czyż mogłabym szanować uległą, pozbawioną charakteru, pokorną maszynę? Nie, podobnie, jak rejs (czy raczej jego kolejne, rozpaczliwe próby) wzdłuż wybrzeży Nowej Fundlandii grzeczną łódką bez wyrazu nie zaowocowałby tak zabawną i zapadającą w pamięć książką.
Ta książka to prawdziwy skarb! Dla miłujących żeglugę - pocieszenie w ich kłopotach z własną jednostką pływającą i przypomnienie, że zawsze może być gorzej. Dla zdeklarowanych szczurów lądowych - słodkie świadectwo na to, że mają rację, trzymając się z dala od wody. A dla stojących w rozkroku pomiędzy obiema opcjami oraz tych, którzy w ogóle nie zadają sobie dramatycznego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pomysłowy dodatek do "Świata Dysku", będący dowodem na to, że Terry Pratchett nie tylko wiedział, jak pisać swój cykl, ale i jak zapewnić mu "drugi obieg" (ciekawe, czy okazja dodatkowego zarobku odgrywała tu jakąś rolę?...). Mnóstwo zabawnych drobiazgów, opisanych z wielką powagą, choć ze względu na to, że nie są połączone właściwie żadną linią fabularną, dłuższa lektura tej książki staje się w końcu dosyć jednostajna, a nawet męcząca. Z pewnością jednak bezcenna pozycja dla zdeklarowanych miłośników cyklu.
Pomysłowy dodatek do "Świata Dysku", będący dowodem na to, że Terry Pratchett nie tylko wiedział, jak pisać swój cykl, ale i jak zapewnić mu "drugi obieg" (ciekawe, czy okazja dodatkowego zarobku odgrywała tu jakąś rolę?...). Mnóstwo zabawnych drobiazgów, opisanych z wielką powagą, choć ze względu na to, że nie są połączone właściwie żadną linią fabularną, dłuższa lektura...
więcej Pokaż mimo to