-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1159
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać415
Biblioteczka
2019-09-30
2019-04-12
2019-08-31
Ta książka to prawdziwy skarb! Dla miłujących żeglugę - pocieszenie w ich kłopotach z własną jednostką pływającą i przypomnienie, że zawsze może być gorzej. Dla zdeklarowanych szczurów lądowych - słodkie świadectwo na to, że mają rację, trzymając się z dala od wody. A dla stojących w rozkroku pomiędzy obiema opcjami oraz tych, którzy w ogóle nie zadają sobie dramatycznego pytania "Pływać czy nie pływać?" - lektura pełna humoru, stanowiąca doskonałą rozrywkę. Farley Mowat, choć Kanadyjczyk, z prawdziwie angielskim humorem i ironią opisuje wielotygodniowe zmagania z zakupioną w ciemno (dosłownie) łódką, która okazała się typem wyjątkowo kapryśnym, samowolnym i nieposłusznym.
Napisać o tytułowej bohaterce tych wspomnień, "Radosnej Przygodzie", że odznaczała się prawdziwą i diabelską złośliwością, charakterystyczną dla rzeczy martwych, byłoby wyjątkową pomyłką i nietaktem. Czytając o wszystkich jej zagraniach i narowach, po prostu zrozumieć należy, że ta charakterna łódka była w pewien sposób istotą żywą, obdarzoną wolą i rozumem (i od razu jasne się staje, dlaczego Anglosasi nigdy nie powiedzą o łodzi "to", ale zawsze "ona"). Zresztą wiedział o tym sam Mowat, skoro uciekał się do rozmów z nią, a nawet zastraszania czy prób przekupstwa.
Prócz przezabawnych opisów tego, jak borykał się z "Radosną Przygodą", Mowat przedstawia też szereg nadmorskich miejscowości Nowej Fundlandii i daje niezwykły, barwny portret ich mieszkańców, ukazując ich fantazję, hart ducha, wytrwałość oraz wyjątkową, a niekiedy skrywaną pod szorstkością gościnność i uczynność. "Zwariowana łódka" to nie tylko hołd oddany ukochanej choć tak trudnej w pożyciu łajbie i kilku przyjaciołom, z którymi przyszło Mowatowi pływać pod jej żaglem, ale też tym dziesiątkom prostych, twardych ludzi, którzy często spontanicznie i całkiem bezinteresownie nieśli mu pomoc, gdy wydawało się, że przepadł z kretesem.
Niemniej główną osobą (tak, osobą!) pozostaje "Radosna Przygoda" - dziewczyna z charakterem, niepokorna i niezłomna w stawianiu na swoim. Takiej nie przerobisz wedle swoich upodobań, musisz pokochać, jaka jest. Wiem, o czym piszę. Ja mam taki komputer. Ja mu mogę tak i siak, a on i tak zrobi po swojemu. I ja to doceniam. Dostrzegam w nim równego partnera, odczuwam pewne powinowactwo, jeśli nie dusz, to silnych osobowości. Bo czyż mogłabym szanować uległą, pozbawioną charakteru, pokorną maszynę? Nie, podobnie, jak rejs (czy raczej jego kolejne, rozpaczliwe próby) wzdłuż wybrzeży Nowej Fundlandii grzeczną łódką bez wyrazu nie zaowocowałby tak zabawną i zapadającą w pamięć książką.
Ta książka to prawdziwy skarb! Dla miłujących żeglugę - pocieszenie w ich kłopotach z własną jednostką pływającą i przypomnienie, że zawsze może być gorzej. Dla zdeklarowanych szczurów lądowych - słodkie świadectwo na to, że mają rację, trzymając się z dala od wody. A dla stojących w rozkroku pomiędzy obiema opcjami oraz tych, którzy w ogóle nie zadają sobie dramatycznego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-03-21
Aż szkoda, że użytkownicy LC, którzy czytali "Andersa Mordercę..." w większości oceniają tę książkę tak średnio, że średnia faktycznie wychodzi średnia. Być może niektórym czytelnikom trudno było zaakceptować, że tym razem autor kpi z religii i dobroczynności; pierwsza to dla wielu osób wręcz temat tabu, o drugiej zwykliśmy mówić i myśleć zawsze dobrze, a często nawet wzniośle. Z tym dyskutować nie zamierzam, warto jednak zauważyć, że Jonasson w rzeczywistości wyśmiewa ludzką naiwność i głupotę, na której mogą potem żerować wszelkiej maści oszuści, manipulanci i wydrwigrosze. Z drugiej strony pokazał w skrócie - choć w komediowej konwencji - jak działa ta dziwna maszynka, dzięki której niektórzy potrafią z niczego zrobić fortunę. Wystarczy mieć jeszcze smykałkę, tupet, odwagę, fantazję i sporo szczęścia - i człowiek nagle czyni cuda.
Książka szczerze mnie rozbawiła, nawet jeśli - faktycznie - jej treść nie była tak bogata czy błyskotliwa jak w przypadku "Stulatka...", jednak nie brakuje jej szalonych zwrotów akcji i niespodzianek. Jonasson nie zawiódł też jako twórca wyjątkowo barwnych i zapadających w pamięć bohaterów, są to tak cudne typy, że chciałoby się o nich czytać więcej. Ta cwana pastor, obrażona na los i Stwórcę i tak zbuntowana, że aż utraciła wiarę, za to idealnie odnalazła się w rozmaitych machinacjach na granicy prawa. Ten fanatyczny kościelny i to, co go spotkało. Owo grono wiernych nieprzyjaciół, równie zorganizowanych i efektywnych, co Gang Olsena. Wreszcie tytułowy Morderca, cudownie odmieniony i natchniony do działalności w imię.
Zabawna, inteligentna powieść, a jej średnia ocena na LC cokolwiek zaniżona!
Aż szkoda, że użytkownicy LC, którzy czytali "Andersa Mordercę..." w większości oceniają tę książkę tak średnio, że średnia faktycznie wychodzi średnia. Być może niektórym czytelnikom trudno było zaakceptować, że tym razem autor kpi z religii i dobroczynności; pierwsza to dla wielu osób wręcz temat tabu, o drugiej zwykliśmy mówić i myśleć zawsze dobrze, a często nawet...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-25
Pasjonująca relacja z prób przeżycia i zachowania zdrowia psychicznego. Po tym, jak ich ukochany jacht zatonął po zderzeniu z kaszalotem, małżeństwo Baileyów spędziło blisko 4 miesiące na morzu, dryfując na gumowej tratwie ratunkowej z doczepioną małą dmuchaną dingi. Na zupełnych morskich głuptasów i żółtodziobów nie trafiło - dzięki umiejętności błyskawicznej organizacji, zachowaniu zimnej krwi i rozsądkowi, w szybkim czasie udało im się przenieść z tonącej łodzi na tratwę sporo przedmiotów i wyposażenia, które później wydatnie przyczyniły się do tego, iż rozbitkowie przetrwali liczącą 118 dni tułaczkę po Oceanie Spokojnym (termin 117 dni wynikał z błędnie przyjętego na samym początku liczenia od następnego dnia po katastrofie).
Trzeba przyznać, że w tej wędrówce Baileyów spotykało tyleż szczęścia, co pecha. Wody, po których błąkali się, okazały się akurat o tamtej porze roku wyjątkowo bogate w ryby i żółwie morskie rozmaitych gatunków, które zapewniały im pożywienie, a regularnie występujące deszcze odpędzały widmo śmierci z odwodnienia. Z drugiej strony rychła utrata urządzeń nawigacyjnych wykluczyła możliwość określenia położenia tratwy, zaś utrata dryfkotwy tratwy sprawiła, że rozbitkowie stali się całkiem uzależnieni od kaprysów fal, prądów morskich i wiatru. Sam zaś fakt, że po drodze siedem (siedem!) razy obserwowali rozmaite statki, przepływające niekiedy całkiem niedaleko ich tratwy i za każdym razem, mimo usilnych starań zwrócenia na siebie uwagi, pozostawali niezauważeni, trudno już nawet nazwać pechem, to chyba było jakieś fatum!
Myślę, że nawet dziś tak długi czas dryfowania rozbitków po oceanie i przeżycie go w stosunkowo niezłej (jak na te warunki) formie zarówno fizycznej jak i psychicznej uznawać można za ewenement. To, że ów rejs Baileyów pomimo wszystko zakończył się szczęśliwie, przypisać należy niewątpliwie dwóm czynnikom: wspomnianemu dużemu zarybieniu tamtej części Pacyfiku i warunkom klimatycznym oraz imponującej umiejętności spożytkowania wszystkiego, co tylko było dostępne na tratwie, umiejętności robienia "czegoś z niczego". Wspomnieć też należy o codziennych wysiłkach, by czymś zajmować umysł. Baileyowie wymyślali sobie gry słowne, grali w domino i karty, prowizorycznie narysowane na kartkach dziennika, robili bardzo szczegółowe plany na przyszłość - wszystko, by zająć czymś głowę, nie pozwolić sobie na rozmyślania o nieszczęściu i nie tracić celu, dla którego warto przeżyć.
Uderzająca była dla mnie jednak jeszcze jedna sprawa. W tych zapiskach obojga małżonków (w książce przeplatają się one ze sobą, by dać czytelnikom pełniejszy ogląd kolejnych wydarzeń) wyraźnie da się odczytać niezwykła więź i poczucie wspólnoty, łączące Baileyów, oraz troska i poczucie odpowiedzialności za drugie ze współmałżonków. Choć, jak sami piszą, na pewnym etapie tej podróży zdarzył im się okres nieporozumień i mówienia sobie wszystkiego z bezlitosną szczerością, do końca żadne z nich nie skupiło się wyłącznie na sobie i swoim przetrwaniu, ale niezmiennie pamiętało o partnerze. Maralyn, zdecydowanie bardziej energiczna i rzutka, dbała o chorującego męża i niekiedy wręcz zmuszała go do działania, wybijając tym samym ze zgubnego marazmu. Maurice, gorzej znoszący fizycznie tę tułaczkę i bardziej świadomy, jak szybko maleją ich szanse na przeżycie, ukrywał przed żoną tę prawdę, pozwalając jej karmić się nadzieją. Choć relacja opisana jest w dosyć oszczędny pod względem emocjonalnym sposób, ta więź obojga jest łatwa do zauważenia. To sprawiło też, że spoza dwojga rozbitków, których historia stała się sensacją, wyziera dwoje ludzi, którym uczucia, bliskość i prawdziwe bycie razem pomogło wspólnie przetrwać nawet w takich warunkach.
118 dni, pomyślcie tylko. 17 tygodni bez jednego dnia. Potraficie sobie to wyobrazić?
Pasjonująca relacja z prób przeżycia i zachowania zdrowia psychicznego. Po tym, jak ich ukochany jacht zatonął po zderzeniu z kaszalotem, małżeństwo Baileyów spędziło blisko 4 miesiące na morzu, dryfując na gumowej tratwie ratunkowej z doczepioną małą dmuchaną dingi. Na zupełnych morskich głuptasów i żółtodziobów nie trafiło - dzięki umiejętności błyskawicznej organizacji,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-07-22
Utwór, którego nie podejmuję się komentować. Już dlatego, że nie mam nawyku czytania poezji na co dzień ani - poza programem szkolnym - doświadczenia w odbiorze takich strof, ale przede wszystkim jest to moim zdaniem dzieło zbyt wielkiego kalibru, bym mogła pozwolić sobie na jakiekolwiek mądrzenie się i ocenianie. Za to ostatnie niech wystarczą gwiazdki, tak bez dodatkowych słów.
Napiszę tylko, że dla mnie było to faktycznie WYZWANIE. Bo choć Tuwim pisał pięknie, jego poezja bynajmniej nie była dla mnie łatwa w odbiorze. Wielowątkowość, meandryczność oraz liczne odniesienia do aktualnych w czasach autora wydarzeń i osób (oj, brakowało mi redakcyjnego opracowania i objaśnień!) - to był twardy literacki orzech do zgryzienia. Ale nie żałuję, bo wiem, że obcowałam z dziełem wartym łamania głowy i wgryzania się w poetycką materię.
Utwór, którego nie podejmuję się komentować. Już dlatego, że nie mam nawyku czytania poezji na co dzień ani - poza programem szkolnym - doświadczenia w odbiorze takich strof, ale przede wszystkim jest to moim zdaniem dzieło zbyt wielkiego kalibru, bym mogła pozwolić sobie na jakiekolwiek mądrzenie się i ocenianie. Za to ostatnie niech wystarczą gwiazdki, tak bez dodatkowych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-06-11
Wybrałam tę książkę jako pozycję w czerwcowym wyzwaniu LC, bo w moim odczuciu spełnia ona po dwakroć jego wymogi: nie dość, że dotyczy miejsca, które darzę sympatią i chętnie bym odwiedziła, to jeszcze jest swego rodzaju przewodnikiem turystycznym dla podróżujących Tamizą pomiędzy Londynem a Oksfordem.
Jak w przedmowie do polskiego wydania pisze tłumacz, Kazimierz Piotrowski, pierwotnie książka miała być opowieścią o Tamizie, z urozmaicającymi ją humorystycznymi wstawkami. Jerome K. Jerome na początek napisał właśnie te wstawki, później zaś wzbogacił je o dosyć szczegółowe i całkiem poważne informacje o najważniejszej angielskiej rzece i leżących nad nią miastach, miasteczkach i wioskach. Było to dosyć obfite kompendium wiedzy historycznej i krajoznawczej. "Trzech panów w łódce, nie licząc psa" drukowano po raz pierwszy w odcinkach w prasie, a redaktor pisma obszedł się z tymi mądrościami bez pardonu i wszystko powycinał, zaś świat ujrzała jedynie zabawna opowieść o perypetiach trzech przyjaciół, płynących łódką w górę Tamizy. W ostatecznym kształcie książka zawiera nieco opisów mijanych miejscowości i wspomina o faktach historycznych z nimi związanych, w tak jednak okrojonej formie, że przeciętny polski czytelnik, nie znający przecież szczegółowo historii Anglii, więcej dowie się z przypisów do książki niż z samych napomknień w tekście.
"Trzech panów..." pozostało bowiem przede wszystkim przezabawną, pełną uroku i bardzo angielskiego humoru opowiastką, w której autor z taktem ironizuje na temat rozmaitych ludzkich przywar i słabostek. Choć tekst wydaje się odrobinę trącić myszką, liczy już przecież sporo ponad wiek, a codzienność w nim przedstawiana nijak się ma do tej, w której żyje współczesny czytelnik, inteligentny humor Jerome'a pozostaje nieśmiertelny. Mnie samej zdarzyło się kilka razy podczas lektury wybuchnąć głośnym śmiechem - a przecież odbywałam tę podróż z bohaterami nie po raz pierwszy (i sądzę, że nie po raz ostatni). Dodać należy, że jest to też humor z klasą i pełen kurtuazji, bo Jerome, Harris i Jerzy to przecież XIX-wieczni prawdziwi dżentelmeni. A i Montmorency się do nich zalicza, nawet jeśli, jak słusznie zauważa autor, jest przedstawicielem rasy o wyjątkowo awanturniczej i pyskatej naturze.
Wybrałam tę książkę jako pozycję w czerwcowym wyzwaniu LC, bo w moim odczuciu spełnia ona po dwakroć jego wymogi: nie dość, że dotyczy miejsca, które darzę sympatią i chętnie bym odwiedziła, to jeszcze jest swego rodzaju przewodnikiem turystycznym dla podróżujących Tamizą pomiędzy Londynem a Oksfordem.
Jak w przedmowie do polskiego wydania pisze tłumacz, Kazimierz...
2019-05-30
Szczerze?
A zatem szczerze: moim zdaniem ta książka jest po prostu głupia. Owszem, autorowi nie sposób odmówić talentu do piętrzenia niezwykłych sytuacji, serwowania nie kończącego się ciągu zwrotów akcji, i to w trybie przyśpieszonym, oraz budowania napięcia, ale... Rzecz w tym, że ten tryb jest zbyt przyśpieszony, zwroty akcji nie budują jakiegoś ciągu fabuły, tylko sprawiają wrażenie "dopalaczy" (żeby było jeszcze ciekawiej, jeszcze goręcej, jeszcze mocniej, jeszcze bardziej o rety!, niekoniecznie zaś, żeby fabuła popłynęła w nowym kierunku), a sytuacje stają się tak niezwykłe, że aż zupełnie niewiarygodne. W pewnej chwili bardziej mnie to już irytowało czy śmieszyło, czego to Arnold jeszcze nie wymyśli, niż napinało i ciekawiło. No i ci bohaterowie... Wszyscy są płaskimi, papierowymi sylwetkami w tym przesadnie rozpędzonym scenariuszu, żadnej głębi, żadnego rysu charakterologicznego, żadnego tła. Przy tej książce powieści Ludluma czy MacLeana to wręcz prace doktorskie z psychologii!
Jeśli ktoś lubi taką sensację pędzącą na złamanie karku bez żadnej refleksji, to proszę bardzo. Dla mnie "Mauzoleum" to przykład książki, na jaką już więcej nie chciałabym trafić.
A teraz patrzę na średnią ocen na LC. Nie wiem, może czytałam jednak inną książkę niż pozostali, którzy tak ją chwalą. A może siedziałam akurat jakoś krzywo i niewygodnie, bo w końcu punkt siedzenie określa punkt widzenia, podobno.
Szczerze?
A zatem szczerze: moim zdaniem ta książka jest po prostu głupia. Owszem, autorowi nie sposób odmówić talentu do piętrzenia niezwykłych sytuacji, serwowania nie kończącego się ciągu zwrotów akcji, i to w trybie przyśpieszonym, oraz budowania napięcia, ale... Rzecz w tym, że ten tryb jest zbyt przyśpieszony, zwroty akcji nie budują jakiegoś ciągu fabuły, tylko...
2019-05-10
Jakoś nie umiem się zachwycić tą książką. Z różnych stron wgryzam się w moje emocje po lekturze - i nic wielkiego nie znajduję. Chłodek czuję w samej sobie.
Na plus zaliczyłabym ogólnie pomysł i twist na końcu książki. Największe wrażenie zrobiła na mnie chyba wizja podziemnych pomieszczeń i korytarzy, pozostałości po dawnym schronie. Odkąd przeczytałam "Domofon" Miłoszewskiego i obejrzałam francuski film "Oni" ("Ils", 2006), takie podziemne labirynty zawsze trochę budzą we mnie dreszczyk i czuję się niekomfortowo nawet idąc do własnej piwnicy. Dlatego chyba właśnie te partie powieści, które rozgrywały się w starym schronie, oraz opisy owych opuszczonych, ukrytych przed światem miejsc, zdecydowanie podnosiły mi ciśnienie.
Niestety, poza tym książka wydaje mi się dosyć bzdurna - choć, jak napisałam, pomysł ogólnie na fabułę był ciekawy. Jednak tok wydarzeń jest dziwnie mętny, widać, że autor stara się utrzymać napięcie, jednak według mnie ono zdecydowanie "siadało". Najbardziej niewiarygodny jest chyba główny bohater. Przecież to jeszcze nieduże dziecko, a rozumuje niczym dorosły, ta jego zdolność kojarzenia, wysnuwania wniosków, przewidywania... Ta jego niewiarygodna operatywność w obliczu takiej grozy. Czy naprawdę jedenastolatek, powtarzam: przerażony i zdruzgotany straszliwym odkryciem, burzącym jego wizję świata, przeprowadzałby takie akcje, jak z tą klapą w komórce w ogrodzie czy zbitą szybą w oknie? O ile sobie przypominam, w tym wieku, gdy coś się przeskrobało, to człowiek raczej czmychał i udawał, że o niczym nie wie, prostodusznie licząc, że nic się nie wyda. A chyba wyobraźnią i rozumem nie zostawałam daleko w tyle za swoimi rówieśnikami.
Zupełnie niedorzeczne wydają mi się też inne postaci. Matka - czy ona naprawdę rozmawia ze swoim małym jeszcze synkiem o takich historiach z przeszłości rodziny? Naprawdę opowiada mu takie rzeczy? Zresztą rozmowy Sama z ojcem też są chwilami kuriozalne, biorąc pod uwagę całość sprawy i kontekst. Ostatecznie zupełnie rozbiły mnie dosłownie dwie ostatnie strony tekstu. Chodzi mi o czysto fizyczną możliwość. Poważnie?
Ktoś może powiedzieć, że przecież wszystko tłumaczy się tym, co okazuje się w zakończeniu. Że to wszystko mogło być poniekąd tak, jak i z tą Azjatką. Ja uważam postać Sama i w sumie całą książkę za niespójną. To opowieść, która dużo na początku obiecuje, ale potem rozsypuje się, grzęźnie w niedorzecznościach i epatuje obrzydliwością, służącą chyba tylko zatuszowaniu braku większego sensu.
Jakoś nie umiem się zachwycić tą książką. Z różnych stron wgryzam się w moje emocje po lekturze - i nic wielkiego nie znajduję. Chłodek czuję w samej sobie.
Na plus zaliczyłabym ogólnie pomysł i twist na końcu książki. Największe wrażenie zrobiła na mnie chyba wizja podziemnych pomieszczeń i korytarzy, pozostałości po dawnym schronie. Odkąd przeczytałam "Domofon"...
2019-03-18
Nie umiem, nie umiem po prostu czytać Słowackiego bez ciągłego porównywania z Mickiewiczem. A porównanie wypada niezmiennie na korzyść autora "Pana Tadeusza". Nawet już machnę ręką na tę zupełnie nieodpowiadającą mi tematykę bliskowschodnią, wyraźnie tak drogą sercu Słowackiego, bo w końcu nie jego to wina. Ale przede wszystkim odstręcza mnie ponury nastrój strof Juliusza, ta niezmienna czarna melancholia i depresja połączona często z agresywną gwałtownością. Uczciwie przyznam, że namiętnym czytelnikiem poezji Słowackiego nie jestem, jednak to, co czytałam, sprawiło, że postrzegam go jako poetę piszącego z dna głębokiego dołu psychicznego. Wydaje mi się twórcą kompletnie pozbawionym dowcipu, wyczucia lekkości i finezji, tworzącym frazy ciężkie, chwilami wręcz kanciaste, przytłaczające, w dodatku skomponowane językiem znacznie bardziej archaicznym (w porównaniu - a jakże! - z Mickiewiczem). Nieopanowany nawał, rozlewność i metaforyczność jego opisów, w których grzęzła i zasypiała chwilami moja uwaga, a które zapewne dla wielu są właśnie dowodem artyzmu Słowackiego, wydawały mi się niekiedy nieznośnie manieryczne, emfatyczne i sztuczne - i niczym nadmiar złotogłowiu, aksamitów, brokatów i jedwabi tuszowały wątłość i rachityczność samej fabuły.
Dlatego nie podając, broń Boże, w wątpliwość pozycji Słowackiego w polskiej literaturze ani nie dyskutując z miłośnikami jego poezji, zdecydowanie identyfikuję się z tym uczniem z "Ferdydurke", który nie zgadzał się z odgórnie narzucana tezą, że "Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość". Nawet jeśli wielkim poetą był.
No był, był!, już dobrze.
Nie umiem, nie umiem po prostu czytać Słowackiego bez ciągłego porównywania z Mickiewiczem. A porównanie wypada niezmiennie na korzyść autora "Pana Tadeusza". Nawet już machnę ręką na tę zupełnie nieodpowiadającą mi tematykę bliskowschodnią, wyraźnie tak drogą sercu Słowackiego, bo w końcu nie jego to wina. Ale przede wszystkim odstręcza mnie ponury nastrój strof Juliusza,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-04-29
Chyba chwilami niełatwo było być Grahamem Greene'em... Spoglądać na ludzi i widzieć ich właśnie takimi, w dodatku ze świadomością, że nie jest to ogląd skrzywiony. Bo poza nim znam jedynie Iris Murdoch, która - jak jej krajan - też dostrzegała małość, tchórzliwość i podłość człowieka. Chodzi o to, że nie opisuje się żadnego kryminalisty, seksualnego zwyrodnialca czy dyktatora, tylko zwykłych ludzi, takich, jakich pełno wokół nas - i ta smutna małość to rzecz codzienna, naturalna i dla wszystkich charakterystyczna. Owszem, zdarzają się nam momenty wielkie i świetliste, zdarza się nam moc i chwała, ale tak w gruncie rzeczy...
Z lektury każdej książki Greene'a wychodzę z moralniakiem. Z poczuciem skruchy i wstydu, że taka jest nasza kondycja. Choć zaznaczyć należy, że akurat "Trzeci człowiek", powieść króciutka, dotyczy podłości wcale nie takiej małej i codziennej. I boli jeszcze bardziej myśl, że takie rzeczy robią ludzie przecież na co dzień dobrzy, sympatyczni, mili, otoczeni przyjaciółmi i tymi, którzy ich kochają. A potem pozostaje tylko niesmak, rozczarowanie, ból i wrażenie, że zostaliśmy i my zbrukani.
Poruszająca opowieść, która zostaje w pamięci na długo. Podobnie jak ekranizacja: znakomita, budząca niepokój, przedstawiająca Wiedeń jak miasto ze złego snu, olśniewająca rewelacyjnymi, pełnymi ekspresji zdjęciami i z niezapomnianym motywem muzycznym Antona Karasa.
Chyba chwilami niełatwo było być Grahamem Greene'em... Spoglądać na ludzi i widzieć ich właśnie takimi, w dodatku ze świadomością, że nie jest to ogląd skrzywiony. Bo poza nim znam jedynie Iris Murdoch, która - jak jej krajan - też dostrzegała małość, tchórzliwość i podłość człowieka. Chodzi o to, że nie opisuje się żadnego kryminalisty, seksualnego zwyrodnialca czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-02-06
Czegoś innego oczekiwałam po tej książce. "Bizarne" - to określenie nasunęło mi skojarzenia z połykanymi we wczesnej młodości opowiadaniami autorów iberoamerykańskich oraz Rolanda Topora, tymczasem tekstów Tokarczuk nie da się porównać ani z pierwszymi, ani - tym bardziej! - z drugim. Ogólnie mam mieszane uczucia. Niektóre z tych opowiadań wydały mi się interesujące, inne zmęczyły mnie i z trudem doczytywałam je do końca. Większość w jakiś sposób zaskoczyła, albo zupełnie obcym światem, albo sytuacjami, istotnie dziwacznymi.
Nie ujął mnie styl pisarski Tokarczuk - mam wrażenie, że z jej prozy bije dziwny chłód, brakuje mi tu żywszych czy bardziej czytelnie ukazywanych emocji. To pasowało do rzeczywistości i miejsc wyimaginowanych, jak choćby w utworze "Wizyta", lub z natury kojarzących się z powściągliwością (klasztor w opowiadaniu "Góra Wszystkich Świętych"), ale już choćby w utworze "Transfugium", w stworzonej tam sytuacji, ten lodowaty dystans zadziałał na mnie wręcz odpychająco. To opowiadanie zresztą wzbudziło we mnie zdecydowaną, największą niechęć.
Uderzyło mnie natomiast, z jakim zmysłem i jak zajmująco szkicuje autorka sylwetki kobiet, szczególnie gdy żyją one w grupie, połączonej raczej wyczuwanymi niż werbalizowanymi umowami i prawami, ożywianej wewnętrzną dynamiką ("Wizyta", "Góra Wszystkich Świętych"). Są to portery stworzone z wielką delikatnością, a zarazem prawdziwe - chyba właśnie dlatego te dwa opowiadania oceniam najwyżej.
Ciekawe jest zestawienie dwóch ostatnich utworów, znacznie dłuższych od pozostałych. Oba dotykają tematyki religii, zwłaszcza ostatnie, choć autorka zastanawia się nie nad samą wiarą, ale nad liturgią i obrzędem, który może okazać się nadużyciem i oszustwem. Zamykający ten tom "Kalendarz ludzkich świąt" - zdumiewające, ciekawe, a zarazem w pewien sposób wstrętne (tak, jak wstrętny niegdyś wydał mi się film Petera Greenawaya "Dzieciątko z Macon").
To opowiadania bardzo spójne, przemyślane i intrygujące. Nawet jeśli wzbudzają protest swoją fabułą lub tematyką, nawet jeśli przy swej znakomitej konstrukcji i nadzwyczajnym uporządkowaniu wydają się aż sterylne, na pewno nie jest to literatura do zapomnienia w dwa dni po przeczytaniu.
Nie wiem tylko, czy prędko nabiorę ochoty na ponowną wizytę w tak chłodnym świecie prozy Tokarczuk.
Czegoś innego oczekiwałam po tej książce. "Bizarne" - to określenie nasunęło mi skojarzenia z połykanymi we wczesnej młodości opowiadaniami autorów iberoamerykańskich oraz Rolanda Topora, tymczasem tekstów Tokarczuk nie da się porównać ani z pierwszymi, ani - tym bardziej! - z drugim. Ogólnie mam mieszane uczucia. Niektóre z tych opowiadań wydały mi się interesujące, inne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-02-21
Oto książka prawdziwie relaksująca i poprawiająca humor! Trudno byłoby co prawda powiedzieć, że jakoś nadmiernie angażuje intelekt, jest jednak tak urocza, lekka i sympatyczna, że po prostu musi się wybaczyć jej tę - nazwijmy to tak - prostolinijność.
Ruth Hogan wymyśliła historię, która w jakimś stopniu mówi troszkę o każdym z nas. Bo chyba wszyscy miewamy jakieś drobiazgi, w którymi łączą się bardzo szczególne wspomnienia i uczucia. Często bywają to rzeczy obiektywnie bez żadnej wartości, ale dla nas są przecież najdroższymi skarbami, bo wiążą się z ważnymi zdarzeniami, bliskimi osobami. Wspomnienia, te z pietyzmem przechowywane okruchy przeszłości, zamknięte w takich drobiazgach, zawsze wydawały mi się czymś wyjątkowym i nadzwyczaj cennym, bo przecież suma tego, co przeżyliśmy, czego doświadczyliśmy, buduje nasze prawdziwe ja, stanowi o tym, kim naprawdę każdy z nas jest. Dlatego ta powieść dotknęła bardzo czułej struny w moim sercu. Panoptikum, będące osią książki, wydaje mi się czymś absolutnie wspaniałym i magicznym, podobnie jak magiczna jest cała opowieść, a wreszcie zakończenie głównego wątku - tytułowego strażnika i jego zmarłej ukochanej. W całej tej historii czas odległy przeplata się z tym bliższym, główna opowieść z wątkami pobocznymi, smutek z radością, zupełnie jak we wspomnieniach.
Jedynym, co trochę mnie rozczarowało, był stosunkowo słabo wykorzystany potencjał, tkwiący w pomyśle całego tego niezwykłego zbioru skarbów. Może to dziwnie brzmi, ale w trakcie lektury czułam po prostu, że w tej kolekcji drzemie skumulowana niesamowita energia i czekałam, żeby autorka to wykorzystała. Można było zaczerpnąć więcej tej magii, opisać więcej niezwykłych historii, które mogłyby się gdzieś ze sobą nieoczekiwanie łączyć. Troszkę mi tego zabrakło, odrobinę zbyt mocno w fabule rozpychał się wątek perypetii sercowych Laury. Na szczęście nie był on bezsensownie przesłodzony, a fasonu całości dodawała postać niepowtarzalnej Sunshine i jej bezbłędne komentarze.
Ogólnie zresztą jest to historia pełna wdzięku i dostarczająca wielu emocji, jednak - za co wielkie brawa dla autorki - serwowanych z wielkim taktem, wyczuciem i subtelnością. Jeśli chcecie odpocząć, przeczytajcie "Strażnika rzeczy zagubionych" - książka rozbawi Was i wzruszy, a na koniec natchnie siłą i optymizmem. Oby więcej takich pozytywnie energetyzujących powieści!
Oto książka prawdziwie relaksująca i poprawiająca humor! Trudno byłoby co prawda powiedzieć, że jakoś nadmiernie angażuje intelekt, jest jednak tak urocza, lekka i sympatyczna, że po prostu musi się wybaczyć jej tę - nazwijmy to tak - prostolinijność.
Ruth Hogan wymyśliła historię, która w jakimś stopniu mówi troszkę o każdym z nas. Bo chyba wszyscy miewamy jakieś...
2019-01-07
Ostatnio dosyć często zdarzają się książki z gatunku romansów, których okładki prezentują stół z "boskiej perspektywy", w dodatku obowiązkowo w romantyczno-świąteczno-zimowym klimacie. A to filiżanka herbaty z pierniczkami gwiazdkami, a to uszka pływające w barszczu, a to kawa z apetyczną pianką i koniecznie z serduszkiem ze spienionego mleka na powierzchni... Chyba dlatego książkę Iwony Poczopko otwierałam, spodziewając się podobnej tematyki i konwencji, choć kłam temu zadają widoczne tu widelce, dzierżone tak, jakby stołownicy chcieli zaraz ruszyć do walki, a pośrodku króluje rozbity talerz, sugerujący rozpad i stratę.
W efekcie "Nasze kochane święta" sprawiły mi sporą niespodziankę, nie ukrywam, że bardzo miłą. Nie ma w tym nic z przesłodzonej, ckliwej tzw. literatury kobiecej. Autorka funduje krótką ale niezwykle intensywną lekcję historii Polski, obejmującą kilka ostatnich dekad, od przaśnego okresu rządów Gierka, poprzez niespokojne lata 80., czas gwałtownych zmian i zawirowań w latach 90. aż po początek bieżącego stulecia i nowe oblicze polskiej rzeczywistości, przynoszącej tyle samo radości co rozczarowania.
Wszystko to pokazane jest na przykładzie losów jednej rodziny, której członkowie raz w roku gromadzą się wszyscy przy wigilijnym stole. Te ukazane tutaj cztery Wigilie, osadzone w czterech różnych epokach, to okazja do rozliczenia się z samym sobą, z dotychczasowymi osiągnięciami. Nad świątecznym stołem zderzają się różne poglądy i postawy, w gorących dyskusjach ścierają się argumenty osób wybierających zupełnie odmienne ścieżki przez życie, w tych konfrontacjach raz biorą górę zadawnione pretensje, zazdrość i gniew, raz więzy krwi, bliskość i miłość.
Faktycznie, bardzo _nasze_, polskie są te święta w książce. A raczej cała nasza polska historia i codzienność. Chyba każdy rozpozna choćby część siebie czy swoich bliskich w osobach, które zasiadają tu do wigilijnego stołu. Mądra, słodko-gorzka opowieść, zmuszająca do spojrzenia na nas samych, zastanowienia się, jacy jesteśmy, jaka jest nasza rzeczywistość i jaką sami ją uczyniliśmy.
Ostatnio dosyć często zdarzają się książki z gatunku romansów, których okładki prezentują stół z "boskiej perspektywy", w dodatku obowiązkowo w romantyczno-świąteczno-zimowym klimacie. A to filiżanka herbaty z pierniczkami gwiazdkami, a to uszka pływające w barszczu, a to kawa z apetyczną pianką i koniecznie z serduszkiem ze spienionego mleka na powierzchni... Chyba dlatego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Moje powtórne spotkanie z tą książką - po raz pierwszy przeczytałam ją tuż po tym, gdy po raz pierwszy ukazała się w Polsce i pamiętałam bardzo słabo. Pozostało mi właściwie jedynie wrażenie jakiegoś niepokoju, jaki budziła, nie tylko z powodu przedziwnych fotografii, którymi jest ilustrowana, ale także z racji fabuły. I poczucie, że kończyła się denerwująco nijak. No ale to były czasy, gdy jeszcze zdarzało się więcej książek "pojedynczych" niż wielotomowych cykli, bez płodzenia których obecnie chyba nikt nie jest prawdziwym pisarzem... Dlatego, naiwne niebożę, myślałam, że to już koniec opowieści i dlatego tak irytowało mnie to urwane ni w pięć, ni w dziewięć zakończenie.
Teraz, po powtórnej lekturze, jestem bardziej usatysfakcjonowana. Poddałam się naprawdę niesamowitemu klimatowi tej historii i jestem pod wrażeniem zarówno wyobraźni autora, nawet jeśli pobudzona ona została wcześniej wspomnianymi fotografiami, jak i umiejętności utrzymania świetnego tempa całej opowieści. Koniecznie chcę też zaznaczyć, że na tle powieści young adult z wątkami fantastycznymi książka Riggsa wyróżnia się naprawdę dobrym stylem i świetnymi portretami bohaterów. Żeby jednak nie było za słodko: pióro Ransoma Riggsa nabiera wyraźnej lekkości i polotu kreśląc postaci i scenki z naszej rzeczywistości, czyli zupełnie realne ("obrazki obyczajowe" z walijskiej wioski są naprawdę smakowite), podczas gdy niesamowita dziatwa z ochronki pani Peregrine wydaje się zbiorowiskiem sylwetek dosyć jednowymiarowych. Autor zbyt skoncentrował się na prezentowaniu ich niezwykłości, bez próby spojrzenia głębiej, poza nią. Kilkoro z dzieci pojawia się zresztą tylko na moment, jedynie dla wspomnienia o ich osobliwych cechach i - być może - usprawiedliwienia obecności w książce kilku frapujących starych fotografii. Minusem wydaje mi się też brak rozwinięcia wątku doświadczeń z młodości dziadka Jacoba, mam nadzieję, że to jedynie taki a nie inny w tej powieści wybór autora, a nie przekonanie, iż taka przeszłość, takie rzeczywiste przeżycia są mniej ciekawe niż fantastyczne wątki o potworach i portalach do innego czasu.
A zresztą - ostatecznie to rzecz gustu, a książce przecież nie mogę odmówić tego, że niesamowicie wciąga i trudno się od niej oderwać. No i te fotografie: choć w czasach, gdy Photoshop przestał być programem dla wtajemniczonych, widuje się nie takie cuda, to jednak niepokoją i wprowadzają silne napięcie przez swą surowość, nastrój niesamowitości oraz niekiedy naprawdę niepojętą dziwaczność. Szczególne wrażenie robią na mnie zdjęcia dwójki dzieci w upiornych białych przebraniach, zakrywających też ich twarze, co wygląda trochę jak jakaś odmiana sado-maso z chorego snu, a trochę jak groteskowy, dziecięcy obrzęd KKK, oraz portret dwóch dziewcząt, z niewyjaśnionych powodów sfotografowanych, gdy stoją tyłem do obiektywu. Daję słowo, są straszniejsze niż lewitująca dziewczynka, bezgłowy chłopak czy młodzian dźwigający jedną ręką wielki głaz! Tamto to pic na wodę fotomontaż, a tu - coś niezrozumiałego, fascynującego i odrzucającego zarazem. Większość z nich jest naprawdę świetna i w gruncie rzeczy stanowią jeden z najsilniejszych atutów książki.
Moje powtórne spotkanie z tą książką - po raz pierwszy przeczytałam ją tuż po tym, gdy po raz pierwszy ukazała się w Polsce i pamiętałam bardzo słabo. Pozostało mi właściwie jedynie wrażenie jakiegoś niepokoju, jaki budziła, nie tylko z powodu przedziwnych fotografii, którymi jest ilustrowana, ale także z racji fabuły. I poczucie, że kończyła się denerwująco nijak. No ale...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to