-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant12
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant2
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2024-02-29
2023-10-08
Michał Kubicz w najnowszej powieści historycznej oddaje głos czternastoletniej Julii – dziewczynie o płowych włosach, błękitnych oczach i regularnych rysach, mając jednak pełną świadomość, że głos ten po wielokroć ugrzęźnie jej w gardle. Starorzymski Kopciuszek został bowiem zobowiązany poddać się woli ojca, owładniętego pragnieniem władzy, która stała się obsesją jego oraz podlegających mu osób.
Toteż na kartach 436-stronicowej książki zabiera czytelnika w podróż przez czas, przeciwstawiając obsesję na punkcie rządzenia… uczuciom nastolatki. Pomysł ten – z uwagi na mocno ograniczoną ilość źródeł historycznych – był zapewne karkołomny, jednak pisarz charakteryzujący się lekkością pióra i bogactwem języka, w pełni mu podołał. Rozpinając ,,tkaninę fikcji na rusztowaniu historycznej rzeczywistości”, z ogromnym rozmachem nakreślił powieść osadzoną w latach 25-24 p.n.e. Idąc za przykładem swoich bohaterów, wytrwale budował słowem pałac osadzony na ruchomym fundamencie spisku, którego czterościan stanowiły równie niepewne opozycje, koalicje, pakty i sojusze, zawiązywane w przeświadczeniu o słuszności, pojmowanej zależnie od CELU, jaki za ich przyczyną można by osiągnąć.
A ten w „Julii. Domu Cezarów” przyjmuje różne formy, ściśle powiązane z hierarchią, z której korzystają - bądź przeciwnie – której podlegają członkowie rodziny cezara Oktawiana: Liwia, Tyberiusz, Druzus, Oktawia, Marcellus, Antonie: Starsza i Młodsza, Skrybonia, Julia, Jullus, jak również bliscy mu współpracownicy: Agrypa, Warron i Mecenas. Zwłaszcza pierwszy, Marek ma pełną świadomość, że pałac na Palatynie „to gniazdo węży i żmij. Z każdym dniem jest coraz gorzej. Wszyscy się nawzajem pilnują, wszyscy na siebie donoszą, wszyscy tylko szukają sposobu, by sobie nawzajem zaszkodzić”, a przecież ,,to dom Augusta. Dom człowieka, stojącego ponad innymi śmiertelnymi […], dom Rodziny, na którą wszyscy patrzą i z której mają brać przykład […]”, wszak „ludzie chcą być rządzeni przez kogoś, kogo uważają za wzór do naśladowania. I nie ma znaczenia, że ten wzór jest tylko piękną fasadą […]”.
Radca prawny ponad wszelką wątpliwość wykazał ów fakt, ukazując Rodzinę w świetle tafli lustra, pokrytego niezliczonymi rysami, z których każda z osobna i wszystkie razem niebezpiecznie oscylują na granicy pęknięcia. Toteż można zaryzykować stwierdzenie, że przed zwierciadłem niedoskonałym postawił ludzi równie niedoskonałych, ale za to z krwi i kości, ukształtowanych przez rygorystyczne społeczno-kulturowe uwarunkowania, żyjących w przekonaniu, że „jeżeli chcesz w Rzymie coś osiągnąć, musisz ryzykować. Na tym polega gra”, zakrojona na ,,[…] wielki teatr. Gra w nim on [Oktawian], grają wszyscy byle nie odsłaniać prawdziwego obrazu Rodziny”, którego to jednak autor taktownie nie ocenił, pozostawiając wizerunek refleksji odbiorcy.
,,To są te chwile, kiedy siedzę, myślę tylko, żeby móc...
stanąć, złapać oddech i... (trzeba uważać)
Wiedząc, że wszystko tu, (w tym teatrze)
wszystko możliwe jest, pośród kłopotów znaleźć sens”.
To niełatwe, ale właśnie owego sensu poszukuje Julia, podejmując próby odzyskania władzy nad własnym życiem i ucieczki od samotności. Chcąc desperacko zaspokoić pragnienie miłości sięga po wino i porady Serapusa – wielkiego egipskiego maga, ale przychodzi jej przekonać się, że samotność niełatwo zagłuszyć, tak samo, jak trudno jest wykroić dla siebie choć maleńką cząstkę świata, będącą poza zasięgiem żelaznych zamkowych kleszczy oraz intryg Skrybonii, Oktawiana i Liwii. Tę ostatnią Michał Kubicz uczynił antagonistką, by macocha Julii mogła stanowić centralny punkt zapalny wielu konfliktów, w wyniku których Julia niezdolna do knucia, stawała się łakomym kąskiem pałacowych rozgrywek, a wręcz ich ofiarą, skazaną na notoryczną krytykę ojca – by niemal codziennie tonąć w rozpaczy, przekonując się na własnej skórze, że:
,,Przyciąganie ziemskie to największy świata błąd.
Za ciężko, by się zerwać stąd”.
Tym bardziej, jeśli „Nie jesteśmy panami naszego losu […]. O naszym życiu decydują inni, ale, […] gdy czegoś bardzo pragniemy, bogowie pewnego dnia wysłuchają naszych próśb”. Z tego założenia wychodzi córka princepsa, poniekąd wykreowana pisarską wizją starorzymskiej rzeczywistości, misternie utkanej z obrazów zawieszonych między fikcją, a prawdą. Rzeczywistości skrytej między zdaniami w akapitach, słowami w zdaniach i znakami w słowach, stopniowo ujawniających warstwy fabuły przepełnionej koszmarami, mrokiem i dramatyzmem życia w złotej klatce, z której trzeba wyfrunąć za wszelką cenę, by móc po prostu żyć, w przeświadczeniu, że jednak zawsze trzeba być ostrożnym, bo życie już takie jest, że sprytniejszy wygrywa.
Z tą smutną prawdą trudno polemizować, ale za to łatwo wysnuć wniosek, że „Julia. Dom Cezarów” jest wartościową opowieścią o tym, jak przeszłość zostawia swój ślad w teraźniejszości, którą trzeba przemyśleć, choćby po to, aby w pędzie życia na nowo odkryć, że „niekiedy warto puścić przeszłość w niepamięć”, przy tym zdając sobie sprawę, że nie wszystko można kupić, zaspokajając próżność i pychę, bo nic nie jest nam dane raz na zawsze, nawet władza, ponieważ „spektakl się powtarza, tylko goście się zmieniają”.
Cała opinia na stronie: https://goralkaczyta.blogspot.com/2023/11/recenzja-patronacka-micha-kubicz-julia_26.html
Dodatkowo mój wywiad z Michałem Kubiczem można znaleźć tutaj: https://goralkaczyta.blogspot.com/2023/11/wywiad-patronacki-micha-kubicz-zawsze.html
Michał Kubicz w najnowszej powieści historycznej oddaje głos czternastoletniej Julii – dziewczynie o płowych włosach, błękitnych oczach i regularnych rysach, mając jednak pełną świadomość, że głos ten po wielokroć ugrzęźnie jej w gardle. Starorzymski Kopciuszek został bowiem zobowiązany poddać się woli ojca, owładniętego pragnieniem władzy, która stała się obsesją jego oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-19
Maciej Siembieda sześć lat temu szturmem wdarł się na powieściowy rynek wydawniczy za przyczyną „444”- książki, która – traktując o obrazie Jana Matejki pod tytułem „Chrzest Warneńczyka” – zdobyła w 2017 roku Grand Prix pierwszej edycji niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku „Brakująca Litera”, któremu mam zaszczyt i przyjemność przewodzić. Od tamtej pory śledzę literackie poczynania rodowitego starachowiczanina i obserwuję – co przychodzi mi teraz nakreślić z radością, że stale podnosi sobie poprzeczkę, a zarazem pozostaje wierny początkowym założeniom. Dotychczasowy dorobek, bowiem stanowi odbicie prawdziwych zaskakujących wydarzeń. Tychże nie brak jest, a wręcz pojawiają się w obfitości jak grzyby po deszczu również na kartach ,,Nemezis”, dlatego w pierwszych chwilach po lekturze, ręce składały mi się do oklasków, miast do pisania recenzji, zwłaszcza, kiedy odkryłam, że dziadek koleżanki ze studiów dziennikarskich autora stał się pierwowzorem Bruna – początkowo artysty cyrkowego, słynącego z rzucania nożami, następnie hitlerowskiego komandosa, doskonalącego umiejętności pod czujnym okiem Otta Skorzenego – dowódcy wsławiającego się podczas II wojny światowej oddziału, po czym PRL-owskiego skazanego, a w końcu uczestnika nietuzinkowej gry o przyszłość Śląska w Europie, gdzie przewodnia dewiza wręcz grzmiała: „PO TRUPACH DO CELU”.
Wszystko to pozwala wysnuć wniosek, że Bruno Janoschek bogactwem faktów z życia wziętych mógłby obdzielić co najmniej kilkoro ludzi, a ponieważ przeżył je sam, zadaniem opowiadającego – w tym przypadku Macieja Siembiedy – było skrupulatnie zgłębić temat, a następnie umiejętnie rozmieścić jego elementy na fabularnej planszy, by na końcu równie fachowo poprowadzić po niej czytelników, usatysfakcjonowanych wyprawą we wcześniej nieznane sobie rejony. Stawia więc pisarz siebie w roli przewodnika i jako artysta słowa pisanego, piórem wskazuje Breslauerstrasse, (obecnie ulicę Wrocławską), przy której młodzieńcze lata spędził Bruno Janoschek, zafascynowany sławą cyrku Buscha, gdzie z czasem przyszło bohaterowi odkryć talent do rzucania nożami – ba! – odkryć ,,[…] dar, jaki Bóg dał na tym świecie tylko człowiekowi”, wszak „[…] żadne ze zwierząt nie potrafi rzucać. Nawet małpa”, a przy tym zrozumieć, że „idą złe czasy. Cyrk to idealne miejsce, żeby się przed nimi schronić”. Jednak już przed samym sobą schronić się nie można i tę gorzką lekcję przyszło Brunowi odrabiać po wielokroć. Na dowód tego Maciej Siembieda niestrudzenie splata pasma prawdy i fikcji w fabularny warkocz, którego estetyka zachwyca i zadziwia. Autor, bowiem popycha go w lwią paszczę oddziału specjalnego niemieckiej, nazistowskiej formacji paramilitarnej, by następnie skierować jego kroki do Egiptu, gdzie faszyzm przybierał własną postać oraz nakazać uczestnictwo w słynnej akcji odbicia Benita Mussoliniego, ,,którego Włosi aresztowali i ukryli na niedostępnej górze Gran Sasso” i tym samym ponad wszelką wątpliwość wykazać, że ów mężczyzna „łaknął krwi. Jego umysł nauczony koncentracji na jednym punkcie, w który ma trafić nóż, miał też jeden cel: zabijać Greków. Codziennie […] prosił Boga, aby dał mu wojnę, która to umożliwi, ale Bóg nie słucha modlitw o zemstę”, nawet, kiedy w tej materii orendują Nemezis – grecka, mitologiczna bogini, przydzielająca ludziom szczęście i sprawiedliwość zależnie od ich zasług, jak również Sechmet – bóstwo Dolnego Egiptu patronujące misji zemsty. Mimo to Janoschek obsesyjnie zaślepiony nienawiścią „trenował swoją zemstę”, a zgubiwszy samego siebie zapomniał, że „nienawiść można zwalczyć tylko miłością”.
Walczą więc ze sobą na uczuciowym ringu nienawiść i miłość, a Maciej Siembieda niczym rasowy arbiter nie pozostaje bierny – wręcz przeciwnie – jest w pełni świadomy, że o wiele trudniej odkryć tajemnicę trawiącą Herberta śpiącego wiecznym snem, aniżeli „tajny bunkier w sudeckim lesie koło Kletna”, dlatego wychodzi z założenia, iż precyzyjne wykonanie operacji na otwartym sercu jest absolutną koniecznością, ponieważ nie tylko uwalnia ona żywych ze szponów śmierci, lecz także – a może przede wszystkim – poszerza horyzonty myślowe i pozwala zrozumieć, że „kochać to nie znaczy zawsze to samo”.
W toku rozwoju akcji bolesną tego świadomość przychodzi zyskać także czytelnikom, kiedy w ostatecznym rozrachunku pisarz za cel literackiej podróży obiera Opole, tym samym, wykazując, że historia kołem się toczy i tylko od nas zależy, czy w natłoku spraw wszelakich znajdziemy czas na refleksję. Bruno „próbując wyprostować znaki zapytania, które splatały mu się w myślach”, „[…] stracił ochotę na wspomnienia”, ale przy tym równie boleśnie jak przed laty zrozumiał, że „nie ma ludzi nietykalnych” oraz, że „[…] teraz też jest wojna. Tylko inna” – o Śląsk, lecz nade wszystko o przyzwoitość, która jest gwarantem miłości do samego siebie. Miłości zdolnej zaświadczyć, iż „koniec z zabijaniem” i posklejać rozsypane cząstki świata, czyniąc go za tą przyczyną lepszym niż jest. Choćby miało to trwać pół wieku, warto próbować owemu światu zrekompensować złą przeszłość i na cztery wiatry przegonić chaos.
Cała opinia na stronie: https://goralkaczyta.blogspot.com/2023/08/recenzja-maciej-siembieda-nemezis.html
Maciej Siembieda sześć lat temu szturmem wdarł się na powieściowy rynek wydawniczy za przyczyną „444”- książki, która – traktując o obrazie Jana Matejki pod tytułem „Chrzest Warneńczyka” – zdobyła w 2017 roku Grand Prix pierwszej edycji niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku „Brakująca Litera”, któremu mam zaszczyt i przyjemność przewodzić. Od tamtej pory śledzę...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-24
2022-11-16
Od Yvetot – robotniczej dzielnicy Normandii wszystko się zaczęło: życie się zaczęło, szkoła się zaczęła i gra pozorów okraszona walką na ambicje również się zaczęła przez lata trwając w najlepsze, bo przecież trudno nietuzinkowej jednostce - jaką przyszła pisarka z pewnością była - zaakceptować życie podporządkowane konieczności, która niczym kokon – ciasno otaczała egzystencję jej rodziców – „pary robotników z ambicjami”. Ojciec pracował między innymi w fabryce lin, u dekarza, czy też w rafinerii, matka zaś w fabryce margaryny. Z czasem stali się „właścicielami sklepu wraz z przylegającym do niego domkiem”, a wszystko byle tylko móc zaspokoić odwieczne pragnienie społecznego awansu i mieć pewność, że „już nie zalatują „wsią”, a tym samym wyjść poza „świat drobnego kupca”, w którym jednak brakuje miejsca dla literatury: ,,Książki, muzyka to dobre dla ciebie. Ja nie potrzebuję ich, żeby żyć” – powiedział kiedyś ojciec nie wiedząc, że słowa te kieruje do przyszłej noblistki właśnie w tej dziedzinie, jednak z pełną świadomością, iż tym sposobem pogłębia już i tak niemałą, intelektualną przepaść między nimi, o czym córka zaświadcza słowami: „samotna w świecie słów i idei”, gdyż on był „podporządkowany manierom, poglądom i gustom”.
Mówią, by zwłaszcza o tych ostatnich nie dyskutować. Być może dlatego kobieta z rozbrajającą szczerością pokusiła się o wyznania: ,,Nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać inaczej niż zrzędliwie. Uprzejmy ton był zarezerwowany dla obcych”. I dalej: „Piszę być może dlatego, że nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia”, zwłaszcza, iż uważał, że „wiedza i dobre maniery są oznaką wewnętrznej, wrodzonej doskonałości”, a przy tym miał „pewność, że nie można być szczęśliwszym niż się jest”. Zapomniał więc, że doskonałość nie jest dana raz na zawsze, lecz zadana, dlatego należy stale się o nią starać i do niej dążyć.
Na szczęście Annie Ernaux była tego zdania, toteż na kartach „Bliskich” wytrwale poszukuje odpowiedzi na pytania: „czy pisanie jest formą dawania?” oraz o obecność szczęścia w życiu. To drugie odnajduje w rodzinie, której zalążek decyduje się tworzyć z mężem – pracownikiem administracji państwowej, dzięki czemu za jego oraz przyjaciół ze studiów przyczyną, stała się zdolna odkryć, że jej postrzeganie świata znacząco różni się od tego, w którym żyli rodzice cierpiący i stale walczący z kompleksem niższości. Ona – ze wszystkich sił pragnąc dla siebie innego, lepszego życia – oddzieliła tamto grubą kreską, jednak szybko przyszło jej przekonać się, iż tym samym stała się „oddzielona od samej siebie”.
Książka stanowi niebywale udaną próbę niełatwego powrotu do korzeni i rozliczenia się z przeszłością. Tym cenniejszą, że walutą tegoż rozliczenia jest słowo, a nie pieniądze, bowiem żadna waluta tego świata nigdy nie stanie się gwarantem dojścia do prawdy i jej poznania, zwłaszcza jeśli dotyczyć ma – jak w tym przypadku – prawdy o sobie samej. Jedynie słowo posiada sprawczą moc, zdolną oczyścić mroki przeszłości.
Historia rodziny Annie Ernaux w równym stopniu tę przeszłość oczyszcza, co obnaża, nakazując zgłębić głęboko skrywaną tajemnicę śmierci jej siostrzyczki, Ginette, która w myśl pokrętnego planu niebios „umarła jak mała święta”, aby noblistka mogła ŻYĆ i twoŻYĆ: „(…) przyszłam na świat, ponieważ ty umarłaś, a ja cię zastąpiłam”.
Pisarka na stu siedemdziesięciu dwóch stronach przy użyciu wprawnego pióra, wykazała więc ponad wszelką wątpliwość, że życie z rodziną jest podróżą pełną wyzwań, gdzie tytułowi bliscy czasem stają się dalecy, nieodgadnieni i odgrodzeni murem śmierci, którego zburzyć w żaden sposób nie można. Ktoś jednak kiedyś powiedział, iż „Ludzie są jak płomień świecy. W każdej chwili wiatr może go zdmuchnąć, więc ciesz się światłem, póki je masz”. Warto by zawsze o tym pamiętać, bez względu na czas i okoliczności.
Cała opinia na stronie: https://goralkaczyta.blogspot.com/2022/11/recenzja-annie-ernaux-bliscy.html
Od Yvetot – robotniczej dzielnicy Normandii wszystko się zaczęło: życie się zaczęło, szkoła się zaczęła i gra pozorów okraszona walką na ambicje również się zaczęła przez lata trwając w najlepsze, bo przecież trudno nietuzinkowej jednostce - jaką przyszła pisarka z pewnością była - zaakceptować życie podporządkowane konieczności, która niczym kokon – ciasno otaczała...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-15
Spod pióra Pana Macieja Siembiedy wyszła intrygująca opowieść z historią w tle sprawiając, że zrozumiałam, iż odkrywanie tajemnic "Chrztu Warneńczyka" pędzla Jana Matejki może fascynować nie tylko Jakuba Kanię, ale także mnie.
To książka na najwyższym literackim poziomie, której nie brak ani jednej litery, dlatego chciałoby się ją bez końca czytać i czytać...
Spod pióra Pana Macieja Siembiedy wyszła intrygująca opowieść z historią w tle sprawiając, że zrozumiałam, iż odkrywanie tajemnic "Chrztu Warneńczyka" pędzla Jana Matejki może fascynować nie tylko Jakuba Kanię, ale także mnie.
To książka na najwyższym literackim poziomie, której nie brak ani jednej litery, dlatego chciałoby się ją bez końca czytać i czytać...
Radosław Lewandowski dał się poznać jako główny laureat niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku "Brakująca Litera" 2021, twórca marynistycznej powieści pod tytułem "Australijskie piekło", której bohaterowie zostali zmuszeni dokonywać trudnych wyborów. Ba! Grać w ruletkę z życiem, niejednokrotnie przedwcześnie zakończonym w okolicznościach nie do pozazdroszczenia.
Godną pozazdroszczenia, natomiast mogłaby okazać się eskapada na Islandię, celem dokonania najdonioślejszego odkrycia w dziejach ostatniego ćwierćwiecza. Jednak już ponad tysiąc lat temu dalekie podróże odbywali wikingowie, zamieszkujący Półwysep Skandynawski. W X wieku pokonali więc Ocean Atlantycki, dopływając do północno-wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej. Zatem to właśnie wikingowie byli pierwszymi Europejczykami, którzy dotarli do Ameryki, ale w wielu krajach nie wiedziano o ich odkryciach.
Wiedziony zaczątkiem tej powszechnie dostępnej wiedzy oraz w pełni świadom, że Islandia to "surowa i nieprzewidywalna wyspa", płocczanin nakreślił opowieść opartą na filarach: przeszłości, teraźniejszości, realizmu oraz fikcji literackiej. "A wszystko zaczęło się jak zwykle niewinnie, od pogaduszek przy piwie. Ha, bez tego napitku lub zamorskiego wina świat –choć ponury- byłby spokojniejszym miejscem".
Ale próżno tutaj liczyć na spokój, ponieważ to historia od pierwszych stron bardzo dynamiczna, ukierunkowana w równej mierze na rozrywkę i wiedzę z zakresu mitologii nordyckiej, za przyczyną której czytelnik zostaje przeniesiony -niczym w kapsule czasu- do IX wieku. Dzięki temu ma nietuzinkową szansę zaznajomić się z tekstem kronikarza imieniem Magnu, będącego spadkobiercą magicznego Naczynia oraz kompanem i dobrym duchem Sigmunda Olaffsona. Można więc śmiało powiedzieć, że Radosław Lewandowski przeplata wątki - niczym pasma włosów- łącząc przeszłość z teraźniejszością, a czesząc ów fabularny warkocz, wykazuje ponad wszelką wątpliwość, że wywierają one każdorazowo wzajemny wpływ na siebie i na całą ludzkość. Boleśnie przekonuje się o tym wspomniany jarl Sigmund Olaffson, zmiennokształtny, który nie waha się ani chwili i wyrusza ratować syna Katila kosztem narażenia życia własnego i towarzyszących mu wojów. W moim odczuciu to najpiękniejszy wątek książki potwierdzający, że świat winien kręcić się wokół miłości.
Przy czym autor ze strony na stronę uświadamia, że równie niebezpiecznie jest zapuszczać się po tajemniczy klucz do Helheimu, co ocierać się o naiwność, której – dla własnego dobra – należy szybko się wyzbyć właśnie po to, aby mieć choć cień szansy na przetrwanie w drodze po tajemniczy skarb wikingów. A wszystko dlatego, że na jej odcinkach, aż roi się od niespodziewanych przeszkód, odsłanianych niespiesznie sekretów bohaterów, wpływających na ich sposoby myślenia i postępowania, ale nade wszystko – od zwrotów akcji, które na ostatnich stronach powieści osiągają swoiste apogeum, burząc wizję świata: Wiktorii, Marcina, Karola, Konrada i Natalii, tym samym, pozostawiając czytelnika z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami.
Zanim to nastąpi, pisarz nie szczędzi czytającemu sporej dozy słownego i sytuacyjnego humoru, stojącego w opozycji wobec pełnej po brzegi powagi, łatwo dającej się odszukać na kartach kroniki Magnu, która (być może ku przestrodze dla śmiałków, ważących się podjąć w przyszłości próbę odnalezienia osławionego Naczynia), obfituje w opisy barbarzyńskich czynów wikingów, budzących grozę na równi z rządami zmiennokształtnego Olaffsona, bowiem opisy krwawych walk mogą przyprawić o dreszcze tych bardziej wrażliwych.
Jednak czyż to właśnie nie wrażliwość każe czytelnikowi być czujnym i otwierać oczy na mnogość literackich światów? Jeden z nich, wykreowany w umyśle głównego zwycięscy V edycji plebiscytu "Brakująca Litera", jest piekielnie niebezpieczny, ale jednocześnie być może właśnie dlatego tak bardzo kuszący? Wszak nęci runami, ziołami, czarną magią i tajemnicą Zakonu Kawalerów Maltańskich, którym po piętach depczą agenci CIA.
Udając się w tę wyprawę po śmierć istnieje więc ryzyko, że śledząc rozwój akcji, nieopatrznie – a może wręcz przeciwnie – z pełną świadomością w pewnym momencie wejdziemy w buty tych ostatnich. Ale nie zapominajmy przy tym, że nasza eskapada nie kończy się wraz z kropką wieńczącą ostatnie zdanie powieści, trwając dopóty, dopóki żyjemy. Dlatego w myśl łacińskiej sentencji: "Dum vivimus, vivamus" - "Dopóki żyjemy, używajmy życia". Niechaj jego ścieżki prowadzą nas każdorazowo do upragnionego celu ziemskiej wyprawy. Celu, którym będzie znalezienie klucza do… szczęścia.
Cała recenzja na stronie: https://goralkaczyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-patronacka-radosaw-lewandowski.html
Dodatkowo mój wywiad z Radosławem Lewandowskim można znaleźć tutaj: https://goralkaczyta.blogspot.com/2024/05/wywiad-patronacki-radosaw-lewandowski.html
Radosław Lewandowski dał się poznać jako główny laureat niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku "Brakująca Litera" 2021, twórca marynistycznej powieści pod tytułem "Australijskie piekło", której bohaterowie zostali zmuszeni dokonywać trudnych wyborów. Ba! Grać w ruletkę z życiem, niejednokrotnie przedwcześnie zakończonym w okolicznościach nie do...
więcej Pokaż mimo to