-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2021-12-08
2019-09-30
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, aby Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do „Stanów”. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wygląda ów amerykański sen i miejscowe realia, które do tej pory większość z nas mogła poznać jedynie z filmów lub z różnego sortu literatury. Tymczasem mamy kolejną „bezwizową” okazję do podróży, dzięki polskiemu wydaniu „Zaginionego kontynentu” autorstwa Bill’ego Brysona.
W latach 80. XX wieku Jankes z Iowa, który postanowił żyć jako poddany Jej Królewskiej Mości Elżbiety II, postanowił ponownie odkryć kraj swojej młodości i udał się w sentymentalną „podróż po prowincjonalnej Ameryce”. Takim też podtytułem opatrzył swoje z tej podróży zapiski. Te trzy dekady odstępu pomiędzy amerykańskim a polskim wydaniem książki sprawiają, że podróżujemy nie tylko w przestrzeni, ale również – a może przede wszystkim – w czasie. To był inny świat. To był naprawdę CAŁKIEM INNY ŚWIAT.
Na Wyspach rządziła „Żelazna dama” - Margaret Thatcher. W Afganistanie walczyli Sowieci, a Michaił Gorbaczow uruchamiał pierestrojkę w Kraju Rad. Polacy zmagali się z kryzysem gospodarczym i jeszcze większym kryzysem mentalnym, który nastał po brutalnym zduszeniu „festiwalu Solidarności”, a w USA trwała republikańska „złota dekada” wyznaczana rządami Ronalda Reagana, który „po czasach stagnacji Cartera przywrócił Amerykanom optymizm”. Wprawdzie u Brysona tego optymizmu nie widać, ale to pewnie wynika z faktu, że jest (był wtedy) „praktykującym demokratą”. Widać natomiast to wszystko, za co pokochały go potem rzesze fanów na całym świecie i za co nie trawi go inna część populacji uważająca autora za bufona, egotyka i nudziarza. Często chodzi o te same cechy jego pisarstwa.
Może trudno w to uwierzyć, ale „Zaginiony Kontynent” - druga chronologicznie książka Brysona – to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Coś tam słyszałem o „Naprawdę krótkiej historii prawie wszystkiego”. Gdzieś przewinęły mi się obrazki z jakiegoś popularnonaukowego programu w jednym z kanałów podróżniczych. Wiedziałem kto zacz, ale tylko tyle. Wystarczająco, żeby ze stosu książek do zrecenzowania wybrać właśnie tę. Reszty dopełniła okładka ze zdezelowanym krążownikiem szos, grzechotnikiem i zagubioną gdzieś w piaskach Arizony, czy innego Nowego Meksyku, stacją benzynową z nieodłącznym wiatrakiem do pompy wodnej w tle.
Osobiście uwielbiam takie klimaty. W czasach przed Google Maps, czytając podobne historie, okładałem się atlasami, aby palcem po mapie podróżować wspólnie z bohaterami. Teraz, w dowolnej przeglądarce w wysokiej rozdzielczości, mogę obejrzeć szczegóły, o jakich kiedyś nie mogłem nawet marzyć, więc korzystam w dwójnasób. Oczywiście nie oglądam zdjęć, tylko mapy fizyczne. „Obrazy” pozostawiam wyobraźni inspirowanej opisami zawartymi w książce, a tych Bryson nie szczędzi. Nie szczędzi również dygresji i… dygresji od dygresji, i anegdot, i wspomnień z rodzinnych podróży wakacyjnych z dzieciństwa. Gęsto na kartach tej książki od uszczypliwych uwag na temat bliźnich i ich niedoskonałości, od komentarzy piętnujących irracjonalne – subiektywnie – czy też głupie – obiektywnie – zachowania i przyzwyczajenia potomków Abrahama Lincolna i Calamity Jane (oczywiście nie w tej konfiguracji). Smaczku dodaje fakt, że opowieść ta została spisana pod koniec ósmej dekady XX wieku, co oznacza, że dzisiejsi piewcy politycznej poprawności mogą mieć twardy orzech do zgryzienia przy czytaniu niektórych fragmentów. Dla mnie to oczywista zaleta i powód do polecania „na prawo i lewo”
Ochoczo więc przemierzyłem z autorem 38 z 50 amerykańskich stanów. Zasuwałem wraz z nim z Des Moines na Południe. A potem w Appalachy, a potem Wschodnim Wybrzeżem, a potem przez Krainę Wielkich Jezior z powrotem do Iowa i świetnie się bawiłem. Po prostu lubię takie opowieści i ten typ narracji, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu: „(…) wjeżdżam na drogę numer… (…), mijam… (…), wjeżdżam na most nad… (…). No lubię i już.
Gdyby czytać tę „Podróż po prowincjonalnej Ameryce” wtedy, kiedy powstała, mogłaby stanowić rodzaj świetnego przewodnika po amerykańskim „zapupiu”. Dziś – nie ujmując nic z jej wartości – można ją traktować głównie jako swoisty pamiętnik Brysona, a część tego świata, który opisywał i który wspominał, można już odnaleźć wyłącznie na kartach tej książki.
Szkoda, że Wydawca nie pokusił się choćby o symboliczne słowo wstępne, na okoliczność tych trzydziestu lat dzielących wydanie polskie od oryginalnego. Moim zdaniem znacząco poprawiłoby to jakość odbioru. Mamy przecież nieliche grono rodzimych autorów, którzy zabierali nas w swoje amerykańskie peregrynacje. Wojciechowie Cejrowski i Orliński, Marek Wałkuski, Marcin Wrona, Waldemar Łysiak, Andrzej Lubowski…, któryś z nich mógłby z powodzenie sprostać takiemu wyzwaniu. Może w kolejnym wydaniu?
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, aby Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do „Stanów”. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wygląda ów...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-07
2015-01-31
2013-02-02
„Wałkowanie Ameryki” to było zadanie obowiązkowe, które postawiłem sobie już zabierając się za wydaną prawie równolegle książkę autorstwa korespondenta TVN Marcina Wrony. Z racji tego, że „Wrony w Ameryce” były pierwsze to one wyznaczyły punkty odniesienia i ustawiły poprzeczkę oczekiwań – całkiem wysoko zresztą - o czym pozwoliłem sobie skreślić kilka zdań dostępnych, o tu: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/152834/wrony-w-ameryce/opinia/8662621#opinia.... Ja zaś zgodnie z powziętym postanowieniem „rozglądnąłem się” za książką Marka Wałkuskiego, przeczytałem i...
„…i rozwałkował pan Marek Amerykę”. Do imentu. Poddał szczegółowej analizie. Rozłożył ja na czynniki pierwsze. Obliczył procenty, mediany, kwantyle i modalne, wyciągnął średnie, przemierzył i przeliczył ją na galony, kwarty, mile, jardy, cale i dolary. Nie oszczędził nam autor żadnej istotnej z jego punktu widzenia informacji statystycznej. Z czym większość z nas – poza fanami kosza i amerykańskiego futbolu - kojarzy statystykę? Tak, oczywiście… z nudą. Z przeraźliwą nie dającą się niczym zneutralizować nudą. Zatem, czyżby to miała być książka dla fanów informacji na temat kto, komu, kiedy, jak i za ile? Z ogromną ulgą stwierdzam, że absolutnie nie.
Te wszystkie dane, tak dokładnie „rozwałkowane” przez amerykańskiego korespondenta Polskiego Radia, podane są w sposób, który pozwala na stwierdzenie, że stan towarzyszący czytaniu tej książki mieści się „…niezmiernie daleko od nudy”. Owo „niezmiernie” z łatwością powinni zdefiniować wszyscy czytelnicy, którzy mieli okazje oglądać „Pulp Fiction” w polskiej wersji językowej przygotowanej przez Elżbietę Gałązkę - Salamon i przypominają sobie kultową już dzisiaj kwestę, którą w dosyć dramatycznych okolicznościach wygłosił Ving Rhames, odtwarzający rolę Marsellusa Wallace’a.
Mimo tej naprawdę ogromnej ilości statystycznych informacji „Wałkowanie…” z Markiem Wałkuskim nie jest - bo nie może być - nudne. Moim zdaniem jest co najmniej tak samo interesujące jak gotowanie z Robertem Makłowiczem. Daje równie wiele satysfakcji, wiedzy i czysto erudycyjnej przyjemności. Bardzo, naprawdę bardzo dużo można dowiedzieć się z tej książki „about The United States of America”. I choć całkiem spora część informacji była mi znana już wcześniej, to o części nie miałem bladego pojęcia, a nawet jeśli wydawało mi się , że miałem, to autor przedstawiał je w innym, nowym dla mnie kontekście, mocno osadzonym w codziennych amerykańskich realiach.
Książka, to jakby zapis dziennikarskich relacji na zadany temat. Relacje zebrane są w grupy tematyczne takie jak: „Typowy Amerykanin”, „Country – dusza Ameryki”, „Za kierownicą” czy „Polska w Ameryce”. Takich działów – poza „Wałkowaniem wstępnym” - jest trzynaście. Każdy z nich składa się z od kilku do kilkunastu – na ogół - niezbyt długich notatek. Gdybym zetknął się z tą książką w formie audiobooka i to czytaną przez autora, odniósłbym pewnie wrażenie, ze słucham ciągu korespondencji redaktora Wałkuskiego w programie Trzecim Polskiego Radia. Ciekawym i konsekwentnie stosowanym przez autora zabiegiem jest to, że ostatnie zdanie każdej z tych korespondencji stanowi jednocześnie wprowadzenie do następnej.
Czy ten styl opowiadania jest męczący? Dla mnie nie, choć nie zdziwiłbym się słysząc tego typu opinie. To nie jest powieść, to nie są wspomnienia, to nie jest pamiętnik ani zbiór wrażeń z podróży i z pobytu za Wielką Wodą. „Wałkowanie Ameryki” to wycyzelowane, przygotowane z najwyższą starannością reporterskie doniesienia ze Stanów Zjednoczonych. To zapis efektów pracy redaktora Wałkuskiego.
Trójkowy wysłannik „wałkuje” z lekkością, ze swadą i z polotem. Brak może w tych relacjach gawędziarskiego tonu „brata łaty”, brak może odrobiny więcej humoru (i dystansu do niektórych spraw?), no ale do tego byłby pewnie niezbędny siedzący po drugiej stronie „sitka” redaktor Kuba Strzyczkowski. Dialogi obu panów Redaktorów toczone w radiowym eterze przez Atlantyk, to prawdziwe perełki, w książce brak tej interakcji. Ale to nie obniża ani jakości ani wartości tych korespondencji książkowych. Nadaje im po prostu innego charakteru
Zgadzam się z wydawcą, ze autor stara się przybliżyć nam USA w taki sposób, abyśmy mogli dobrze je zrozumieć. Pisze o Stanach i o ich mieszkańcach z sympatią i życzliwością, atakuje wiele stereotypów pokutujących w świecie na temat Amerykanów
Brakuje mi jednak trochę więcej osobistych refleksji. Autor, ani przez chwilę nie wychodzi z roli bezstronnego obserwatora. Nawet wtedy kiedy opisuje poszukiwanie mieszkania w okolicach Arlington, nawet wtedy kiedy opisuje perypetie towarzyszące pierwszym dniom w szkole latorośli państwa Wałkuskich. Nawet wtedy, nawet przez chwilę nie przestaje być obserwatorem – życzliwym, przenikliwym – ale jednak tylko obserwatorem, a przynajmniej tylko z takiej strony daje się w tej książce poznać.
Może to związany z wykonywaną profesją nawyk obiektywnego komentowania, unikania osobistych opinii, subiektywnych – może mało popularnych – sądów. W radiowej relacji świetnie się to sprawdza. W książce, spodziewałem się uzyskać od autora coś więcej.
Wrócę raz jeszcze do porównania książek dwóch panów W. Na dziś dwie refleksje. Pierwsza związana z samymi książkami i moim osobistym nastawieniem do nich. „Wrony…” zabrałbym ze sobą pod pachę mając w perspektywie wolne, leniwe popołudnie, które zdecydowałem spędzić przy niezobowiązującej ale mądrej i sympatycznej lekturze, a „Wałkowania…” bez zastanowienia użyłbym w każdej sytuacji, kiedy wymagano by ode mnie rzeczowej, dającej się zastosować wiedzy na temat Ameryki i panujących w tym państwie stosunków. Obie trafią do kategorii moich ulubionych książek.
Druga refleksja odnosi się do autorów obu książek i ich postrzeganiu Ameryki, po tym czego się o nich dowiedziałem. O ile więc mogę sobie wyobrazić, że „Wrony…” zostałyby w Ameryce, bo to dla nich najciekawsze, najwspanialsze miejsce na ziemi, o tyle mogę sobie również wyobrazić równie znakomite i profesjonalne relacje redaktora Wałkuskiego z Moskwy, Rzymu, Buenos Aires czy innego Sydney. Ot, taka różnica.
„Wałkowanie Ameryki” to było zadanie obowiązkowe, które postawiłem sobie już zabierając się za wydaną prawie równolegle książkę autorstwa korespondenta TVN Marcina Wrony. Z racji tego, że „Wrony w Ameryce” były pierwsze to one wyznaczyły punkty odniesienia i ustawiły poprzeczkę oczekiwań – całkiem wysoko zresztą - o czym pozwoliłem sobie skreślić kilka zdań dostępnych, o...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-31
W jednym – mniej więcej – czasie, w połowie 2012 roku, pojawiły się na rynku wydawniczym relacje zza Wielkiej Wody sporządzone przez dwóch panów W. Pierwszy z nich to Marek Wałkuski –korespondent radiowej Trójki już od dziesięciu z górą lat przebywający w kraju Wujka Sama, drugi to Marcin Wrona amerykański korespondent Faktów TVN od 2006 roku. „Trójka” jest mi znacznie, znacznie bliższa od estetyki do bólu komercyjnej TVN a radiowe relacje popularnego Wałka, rozmowy z red. Strzyczkowskim z nieodzownym serwisem dotyczącym amerykańskich naśladowców gangu Olsena, to dla mnie żelazny punkt programu. Z kolei Marcina Wronę „znam dłużej” – pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy na francuskiej licencji FunRadio raczkowało krakowskie RMF FM a Pan Marcin był posiadaczem „wszarów do samego pasa”. Pamiętam również owo słynne JW23, znane dziś chyba już bardzo nielicznym. I to właśnie jego „Wrony w Ameryce” trafiły pod mój „czytelniczy młotek” jako pierwsze.
Moje wrażenia po lekturze? Bardzo, bardzo dobre. Książkę przeczytałem w zasadzie w ciągu jednego popołudnia. „Wrony…” to lekko napisane, dosyć luźno ze sobą powiązane notatki z obserwacji amerykańskiej codzienności. Właściwie to nie tylko obserwacje, to udział „pełną gębą”. Wronia rodzina żyje, mieszka, pracuje w Ameryce. Tam rodzą się im dzieci, tam wybierają im przedszkole i wysyłają do szkoły, tam jeżdżą na wakacje, tam zawierają przyjaźnie, tam wpadają w kłopoty i nie da się ukryć – przynajmniej w świetle tego, co wyziera z kart książki – że Wronom w Ameryce dobrze jest. Mimo wszelkich różnic w mentalności, w jedzeniu, w wychowaniu, czy w obyczajach, różnic prawdopodobnie nie do ogarnięcia dla większości Europejczyków autor pokazuje, że można tę Amerykę zaakceptować, polubić, może nawet pokochać?
Stany Zjednoczone to kraj zbudowany właśnie na różnicach, wynikających z różnorodności kolejnych fal emigrantów przybywających do swojej ziemi obiecanej i na ciężkiej pracy ich i ich potomków. I żadne zaklęcia WASP-ów, pazernych bankierów i nieuczciwych finansistów tego nie zmienią, zresztą – co potwierdzają obserwacje i zapiski autora - w wielu miejscach na środkowym zachodzie dojrzewa już myśl aby zrobić porządek i przywrócić dawniej obowiązujące amerykańskie zasady.
Sześć lat w Stanach na pewno nie zrobiło z Marcina Wrony amerykanofoba. A czy można już uznać go za amerykanofilia? Nie wiem. Autor konsekwentnie, zdecydowanie ale zręcznie unika ocen, a w zasadzie wyraźnie deklaruje, że „nie ocenia”. Mimo to widać, że Ameryka i amerykański styl życia zyskały zdeklarowanego sympatyka i orędownika. a książka – bez wątpienia - jest tej sympatii wyrazem.
Jedyne, czego ja mógłbym się czepiać, to obecna również w książce – szczególnie w rozdziałach dotyczących wyborów i klasy politycznej – nasza medialna fascynacja Ameryką. Przy czym to uwaga odnosząca się bardziej do ogólnego stanu polskich mediów i naszych relacji z nowym Wielkim Bratem, który generalnie ma nas gdzieś, niż do poglądów i zapisków autora. My naprawdę żyjemy w średniej wielkości europejskim kraju, bez większego strategicznego znaczenia dla USA. Ba, nasze nieszczęsne położenie, o którym tak wyraziście pisał Norman Davies w „Bożym igrzysku”, stanowi dla rządzących Stanami raczej pewien problem i utrapienie, a sprawa wiz stanowi tylko jeden z wielu upokarzających aspektów nieodwzajemnionej „polskiej miłości” do Ameryki.
Podsumowując, „Wrony w Ameryce” to bardzo sympatyczne czytadło, bez zbędnych pretensji i niepotrzebnych aspiracji do wyższej półki w literackiej hierarchii i śmiało mogę tę książkę polecić każdemu. Ja zaś rozglądnę się za „Wałkowaniem Ameryki”, żeby poznać kolejne – być może inne -spojrzenie na ten nieustannie śniony przez wielu rodaków „amerykański sen”.
W jednym – mniej więcej – czasie, w połowie 2012 roku, pojawiły się na rynku wydawniczym relacje zza Wielkiej Wody sporządzone przez dwóch panów W. Pierwszy z nich to Marek Wałkuski –korespondent radiowej Trójki już od dziesięciu z górą lat przebywający w kraju Wujka Sama, drugi to Marcin Wrona amerykański korespondent Faktów TVN od 2006 roku. „Trójka” jest mi znacznie,...
więcej mniej Pokaż mimo to
No lubię. Lubię i już. Country lubię i mam gdzieś, co na ten temat sądzą inni. Dobra, prosta wpadająca w ucho muzyka, taka „pod nóżkę”, albo odwołująca się do najprostszych ludzkich uczuć. I choć nie jestem na bieżąco i nazwiska wykonawców z aktualnego TOP-u w większości pewnie nic mi nie powiedzą, to Chrisa Stapletona i Teskey Brothers rozpoznaję, a przy standardach w rodzaju „Take Me Home Contry Roads” Johnnego Denvera czy „Heart of Gold” Neila Younga się wzruszam po prostu. Lubię takie proste wzruszenia i proste historie prostych ludzi (nie prostaków). Taki też jest „Taniec wdowca” Ricka Riordana.
Autor, którego polubiłem przy okazji obcowania z przygodami Percy’ego Jacksona, zaskoczył mnie świetną, prostą opowieścią. W mojej biblioteczce też pewnie trafi do kategorii kryminałów, bo historia detektywa Tresa Navarre i wschodzącej gwiazdy country Mirandy Daniels nosi wszelkie cechy tego gatunku, ale to przede wszystkim stara jak świat opowieść o ludzkich pragnieniach, namiętnościach i cenie, jaką przychodzi uiścić za realizacje marzeń. Rzecz w tym, że większość z nas, mniej lub bardziej chętnie, godzi się płacić za realizację swoich pragnień. Gorzej, jeśli musimy płacić za czyjeś. Kiedyś, przy okazji recenzowania całkiem innej historii (niekryminalnej i nie z USA), posłużyłem się nieco zmodyfikowanym cytatem: „za każdym mężczyzną sukcesu stoi kobieta, która nie ma co na siebie włożyć”. To oczywiście mocno seksistowskie podejście i związane z tym, że wychowałem się w patriarchalnym społeczeństwie kultywującym maczystowskie podejście do życia. Daleki jestem jednak od składania samokrytyki niczym POlitycy pewnej partii po urodzinach u red. Mazurka i mam w głębokim poważaniu polityczną poprawność, co z dziką rozkoszą dostrzegam również u autora, dworującego sobie ze zbiorowej głupoty społeczności studenckiej, która doprowadziła do dymisji leciwego znawcy średniowiecznej literatury angielskiej z powodu jego niechęci do „etnicznej dywersyfikacji programu nauczania”. Rozumiem gościa - nawet przyjmując, że Kopernik była kobietą, a Otello – bez wątpienia – Maurem. A swoją drogą – cóż to za bełkot - „etniczna dywersyfikacja programu nauczania”!!??
Ów cytat, do którego ponownie się odwołałem, w oryginale mówił o „kobiecie mającej krew na rękach” i w odniesieniu do powieści Ricka Riordana jest to znacznie bardziej trafione sformułowanie. Mężczyźni w tej powieści są mężczyznami a kobiety kobietami, ale nie takimi, o których Mickiewicz myślał pisząc o „puchu marnym i zwiewnej istocie”. Pląsające w rytmie przejmującego „Tańca wdowca” bohaterki świadome są swych potrzeb i zdeterminowane, aby je zaspokoić, A że arsenał środków niewieścich (w tym cnót tak ostatnio wyśmiewanych) jest zdecydowanie bardziej bogaty niż to, czym mogą przeciwstawić im się przedstawiciele brzydkiej płci (znów ten seksizm), robią sobie panie z panami co chcą i jak chcą. I tak z pozornie zmaskulinizowanej opowieści, pełnej kowbojskich kapeluszy, dwunastocylindrowych pick-upów, rewolwerów i testosteronu zapamiętujemy „Sierotkę Marysię” z czarnym pasem w sztuce manipulacji i bandę sfrustrowanych krasnoludów niepotrafiących zrozumieć, że są tylko pionkami w partii szachów.
„Taniec wdowca” to druga z serii siedmiu wydanych dotychczas powieści z Tresem Navarre w roli głównej - w Polsce ukazały się chyba tylko trzy tomy. Ja odkryłem ponownie pana Ricka Riordana i szczerze polecam każdemu, kto nie szuka lektury z pretensjami do literatury przez wielkie „L”, a jednocześnie oczekuje od powieści czegoś więcej, niż tylko skłębionego nadmiaru fizjologicznych namiętności i ocierającej się o pornografię dosłowności. Niejednowymiarowi bohaterowie, zjadliwy, ocierający się o błyskotliwość humor, fascynujący bezmiarem swych przestrzeni i uwielbieniem wolności Teksas… to się naprawdę dobrze czyta.
No lubię. Lubię i już. Country lubię i mam gdzieś, co na ten temat sądzą inni. Dobra, prosta wpadająca w ucho muzyka, taka „pod nóżkę”, albo odwołująca się do najprostszych ludzkich uczuć. I choć nie jestem na bieżąco i nazwiska wykonawców z aktualnego TOP-u w większości pewnie nic mi nie powiedzą, to Chrisa Stapletona i Teskey Brothers rozpoznaję, a przy standardach w...
więcej Pokaż mimo to