-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant977
Biblioteczka
2016-11-07
2016-09-24
Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com/
Imp to młoda malarka chora na schizofrenię. Jest więźniem własnego umysłu i wspomnień. Nie wie, co jest prawdą, widzi rzeczy, których nie ma, i nie umie odróżnić swoich wyobrażeń od rzeczywistości. Jej matka i babka były wariatkami, więc nie dziwi ją własne szaleństwo. Nauczyła się z tym żyć. Bierze leki i żyje w miarę normalnie. Wszystko zmienia jedno wydarzenie, które niszczy z trudem wypracowaną namiastkę normalności. Imp próbuje opisać, co się wtedy stało i tworzy Tonącą dziewczynę.
Kluczowym słowem dla tej powieści jest pamiętnik. Książka ma formę rozpaczliwego spisu myśli kobiety, która chce sobie wszystko ułożyć i nie ma pojęcia, co tak naprawdę się wydarzyło. Akcja nie jest spójna, w jednym czasie poznajemy parę wersji rzeczywistości, wydarzenie nie następują po sobie w chronologicznym układzie. Imp boi się opisywać pewne wydarzenia, więc tylko wspomina o nich, by zaraz stwierdzić, że to było kłamstwo. Pisze o sobie w trzeciej osobie, zmienia czasy bez powodu i świadomie oszukuje czytelnika. Ta książka to jeden wielki przerażający bałagan.
Początkowo bardzo mi się to nie podobało, nie mogłam zrozumieć skomplikowanej historii i odróżnić faktów od prawd i kłamstw, co wprawiało mnie w irytację. Zwykle mogłam zrozumieć bez trudu każdą książkę, a tej nie mogłam rozgryźć. Stopniowo, wchodząc głębiej w chory umysł Imp, orientowałam się, że to jedyny sensowny sposób, by opisać szaleńca. Kiedy już przyzwyczaiłam się do tego skomplikowania, było ono niezwykle pociągające. Z każdą stroną bardziej doceniałam ten sposób napisania, tak dziwny, nowy i mroczny. W pewnym momencie już nie wiedziałam, kto jest chory - narratorka czy wszyscy inni.
Doceniłam też bohaterów. Imp była jedną z ciekawszych bohaterek, o jakich miała zaszczyt czytać. Była pełna sprzeczności i w żaden sposób nie papierowa. Uwierzyłam w jej szaleństwo już od pierwszej strony i kibicowałem jej szczęściu. Bohaterowie drugoplanowi byli równie skomplikowani. Zupełnie jak w prawdziwym świecie - mieli własne życie i pragnienia.
Pisanie w formie pamiętnika, idealnie pasuje do opowieści. Fabuła była szalenie skomplikowana, pełna wieloznaczności, porównań, metafor i symboli. W książce pojawia się też wiele nawiązań do faktów historyczny, dzieł sztuki czy istniejących ludzi. Topiłam się w tej powodzi znaczeń i sprzeczności, nie miałam pojęcia, co jest naprawdę. Wszystko to zbudowało książkę przerażającą i niezwykle emocjonującą.
Jak każda dobra książka i ta miała swój ukryty przekaz, który można zinterpretować na wiele sposobów. Dla mnie była to wstrząsająca historia kobiety, próbującej uporać się z przeszłością i zrozumieć, czemu stało się tak, a nie inaczej.
„Martwi ludzie, martwe myśli, i pozornie martwe chwile nigdy tak do końca nie umierają i kształtują każdą sekundę naszego życia. Lekceważymy je i na tym zasadza się ich potęga.”*
Tonąca dziewczyna nie jest książką do umilenia wieczorów, jest raczej jak bolesna podróż, którą trzeba odbyć, by zrozumieć wiele spraw. Mimo całego bólu i trudności związanych z czytaniem, powieść szalenie mi się podobała. Była czymś zupełnie nowym, hipnotyzowała mnie i nie pozwoliła o sobie zapomnieć. To jedna z tych książek, które trzeba przeczytać.
Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com/
Imp to młoda malarka chora na schizofrenię. Jest więźniem własnego umysłu i wspomnień. Nie wie, co jest prawdą, widzi rzeczy, których nie ma, i nie umie odróżnić swoich wyobrażeń od rzeczywistości. Jej matka i babka były wariatkami, więc nie dziwi ją własne szaleństwo. Nauczyła się z tym żyć. Bierze leki i żyje w miarę...
2016-09-04
Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Peter Heller porzucił dziennikarstwo a także pisanie reportaży, by stać się pełnoetatowym autorem literatury fikcyjnej. W jego głowie narodził się pomysł – zresztą niebezpiecznie podobny do pomysłu, na który inny pisarz wpadł kilka lat wcześniej – i w ten sposób powstała jedna z najdziwniejszych książek, z jakimi spotkałam się w życiu. Gwiazdozbiór Psa, w dużej mierze podobnie jak Droga Cormaca McCarthy’ego, przedstawia historię jednego z ostatnich ludzi na Ziemi, który wyrusza w poszukiwaniu czegoś pierwotnego, stałego i obecnie należącego jedynie do przeszłości.
Hig jest jednym z ostatnich ludzi żyjących na Ziemi po zarazie, która nawiedziła planetę, mordując przy tym niemal całą populację i większość zwierząt. Samotny, zgorszony i nieprzystosowany, Hig żyje w zniszczonym świecie, mając za najlepszego przyjaciela psa i za jedynego sąsiada gburowatego fanatyka broni. Codziennie patroluje okolicę awionetką, chcąc ustrzec się przed potencjalnymi mordercami. Jego życie sprowadza się do monotonnych czynności gwarantujących przetrwanie, lecz nagle, pewnego dnia, wychwytuje sygnał radiowy. Po raz pierwszy od dziewięciu lat. Pchany desperacją i nadzieją, Hig opuszcza dom i wszystko co bezpieczne, by przekonać się, czy lepszy świat istnieje. Świat bez choroby, za to pełen miłości.
Gwiazdozbiór psa to powieść wciągająca od samej pierwszej strony głównie za sprawą niezwykłego języka, którego użył autor i który może okazać się jej największą wadą lub zaletą. Chropowata narracja Higa, która idealnie pasuje do równie chropowatego świata powieści, jest pełna lirycznych odniesień. Sama w sobie stanowi bardziej wiersz niż prozę. Miejscami wprowadza to wiele zamętu, ale odniosłam wrażenie, że jest to zamęt w pełni kontrolowany. Hig urywa myśl w połowie, nie kończy, przechodzi do następnej, zaprzecza, nie wysuwa puenty – słowem, jest bardzo chaotycznie, ale ostatecznie daje to wgląd w umysł bohatera. Styl napisania Gwiazdozbioru psa urzeka, niekiedy irytuje, ale przez cały czas intryguje. Jest niesamowicie płynny, dzięki czemu lektura powieści nie zajmie więcej niż dwa wieczory. I choć większość negatywnych recenzji Gwiazdozbioru psa wynika właśnie z problematyczności języka, dla mnie był to jeden z największych atutów książki. Warto sięgnąć po nią chociażby po to, żeby przekonać się, w jak niekonwencjonalny sposób została napisana.
Heller wykreował swój świat w bardzo sugestywny sposób – nie zdradzając wszystkiego, ale pozwalając czytelnikowi samemu dojść do wielu wniosków. W Gwiazdozbiorze psa sama choroba odgrywa dużą rolę, ale autor znacznie bardziej skupia się na bohaterach. Kreacja Higa jest wyśmienita; nie jest to papierowa postać, nie ma samych zalet, ale jest wielka szansa, że polubicie go od początku. „Na imię mi Hig, jedno imię. Duży Hig, jeżeli potrzebujesz dwóch”* – mówi na pierwszej stronie, tym samym zdobywając moją sympatię. Trzeba przyznać, że kolejnym wielkim atutem Gwiazdozbioru psa jest właśnie ta postać – człowieka zgubionego, porzuconego, nieco zgorszonego, ale nadal nie tracącego nadziei. Ciężko przejść obojętnie obok jego zmagań w poszukiwaniu szczęścia. Śledzimy jego losy, kiedy opuszcza dom i irytującego sąsiada (a zarazem najbliższą mu osobę), i leci przez świat na swojej cessnie z 1956 roku niczym Ostatni Człowiek na Ziemi, kierując się jedynie wiarą w lepszy świat – i jedyne, co możemy zrobić, co trzymać mocno kciuki. Fantastyczny jest również wątek relacji między Higiem i jego sąsiadem, będącym całkowitym przeciwieństwem, Bangleyem. Hig ma duszę niespełnionego poety, podczas gdy Bangley stąpa twardo (czasami wręcz zbyt twardo) po ziemi. „(…) Zastanawiam się, skąd ta potrzeba opowiadania. Jakiegoś ożywienia tego martwego bezruchu przemożnego piękna. Tchnięcia życia przez opowiadanie. Pewnie na przekór strategii Bangleya żeby zabić praktycznie wszystko co się rusza.”**. Wszelkie potyczki słowne między tą dwójką są przepełnione żartobliwością i idealnie dowodzą, jak ważna jest przyjaźń.
Gwiazdozbiór psa okazał się wyśmienitą powieścią. Choć sam pomysł jest zaskakująco podobny do klasycznej już powieści postapo, Drogi McCarthy’ego, wraz z odwracaniem kolejnych stron Gwiazdozbiór psa nabiera więcej różnic. Przede wszystkim Droga jest niesamowicie przygnębiającą lekturą, podczas gdy powieść Hellera podnosi na duchu, pomimo całej tragiczności. Ostatecznie Gwiazdozbiór psa ujął mnie znacznie bardziej niż Droga, chyba ze względu na większą emocjonalność, wręcz intymną narrację i optymizm głównego bohatera. Opinie na temat tej książki są podzielone, ale według mnie zasługuje na wszelkie uznaje, jakie zdobyła. Cudowna powieść.
Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Peter Heller porzucił dziennikarstwo a także pisanie reportaży, by stać się pełnoetatowym autorem literatury fikcyjnej. W jego głowie narodził się pomysł – zresztą niebezpiecznie podobny do pomysłu, na który inny pisarz wpadł kilka lat wcześniej – i w ten sposób powstała jedna z najdziwniejszych książek, z jakimi...
2016-09-04
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
George R. R. Martin jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców fantasy ostatnich dziesięcioleci. Jego najsłynniejsza to nieukończona (nienapisane są dwa ostatnie tomy) seria „Pieśń lodu i ognia”. Na jej podstawie powstał jeden z najpopularniejszych seriali wszech czasów, z wielkimi sławami w rolach głównych, wielomilionową publicznością i rekordową liczbą nagród. Dla czytelników „Pieśni lodu i ognia”, w tym dla mnie, taka popularność serialu nie jest żadnym zaskoczeniem. Książki po prostu są zbyt dobre, żeby na ich podstawie (z dobrym odwzorowaniem fabuły) powstał gniot.
George R. R. Martin jest pisarzem jedynym w swoim rodzaju, jego książki są napisane w unikatowy i wyróżniający się sposób. Są pełne treści, wypełnione dziesiątkami wątków i setkami postaci. By czytać jego teksty, trzeba się w pełni poświęcić i skupić. Dopiero gdy wejdzie się w skomplikowany świat, pozna historię wiele pokoleń wstecz, zapamięta skomplikowane powiązania rodzinne i zrozumie zasady panujące w uniwersum, czytanie staje się proste. Takie skomplikowanie ma swój urok, który uwielbiam. Z przyjemnością czytałam kolejne grube tomy „Pieśni lodu i ognia”, czekałam na wyjaśnienie wszystkich wątków. Przeżyłam wielki zawód, kiedy dowiedziałam się, że seria nie jest skończona i nie wiadomo, kiedy będzie. Nie chciałam opuszczać tego pełnego magii świata. Z pomocą przyszła mała książeczka (w porównaniu do innych dzieł Martina) – „Rycerz Siedmiu Królestw”, z trzema opowiadaniami w środku.
Do czytania podeszłam trochę niepewna tego, co dostanę. „Pieśń lodu i ognia” była cudowna i niezwykle trudno byłoby odtworzyć ten sam niepowtarzalny charakter z innymi bohaterami. Na szczęście moje obawy okazały się płonne i „Rycerz Siedmiu Królestw” utrzymał poziom, równocześnie wnosząc nowości. Był czymś więcej niż tylko dodatkiem objaśniającym historię.
Akcja rozpoczyna się około stu lat (według moich obliczeń) przed akcją pierwszego tomu „Pieśni lodu i ognia”. To dostatecznie dużo, żeby klimat panujący w świecie był zupełnie inny. W „Rycerzy Siedmiu Królestw” panuje pokój, ludzie nie boją się o swoje życie, rycerstwo kwitnie i organizowanych jest wiele turniejów rycerskich. Nad całym królestwem rozciąga się władza Targaryenów, potężnych i licznych jak nigdy.
Główni bohaterowie opowiadań to Jajo i Dunk – wędrowny rycerz z giermkiem. Z punktu widzenia czytelnika zaczynającego „Rycerza Siedmiu Królestw” to zwykli prostaczkowie, rycerz zamiast być mądry i piękny, jest głupi i wysoki, a giermek nieposłuszny. Ich życie skrywa więcej sekretów, niż można przypuszczać. Jajo okazuje się być księciem z rodu Targaryenów, na tyle odległym w sukcesji do tronu, że ojciec pozwolił mu w tajemnicy giermkować u ser Dunka. Jako czwarty syn czwartego syna Jajo naprawdę miał nikłą szansę na koronę i Żelazny Tron. Wraz z biegiem lat i dziesiątków zbiegów okoliczności niemożliwe stało się prawdopodobne, aż Jajo został królem Westeros – Aegonem V Niespodziewanym. Dunk z kolei zostanie zapamiętany jako ser Duncan Wysoki – Lord Dowódca Gwardii Królewskiej.
To jednak stało się dziesięciolecia po zakończeniu akcji książki. W „Rycerzu Siedmiu Królestw” nie ma wielkiej polityki, to po prostu spis przygód młodego rycerza i jego niesfornego giermka. Klimat jest nieporównywalnie lżejszy niż w „Pieśni lodu i ognia”, krwi i bólu też jest dużo mniej. Książka urzeka rycerskimi turniejami i małymi potyczkami, omijając z daleka wielkie wydarzenia. Taka prostota ma wielki urok w skomplikowanym świecie, którego nie znalazłam w żadnej innej książce.
Każde z trzech opowiadań przedstawiało zupełnie inną historię, więc fabuła siłą rzeczy nie mogła być skomplikowana. I taka nie była. Miejscami irytowała mnie jej płytkość, ale nie na tyle, by uprzykrzyć czytanie. Jak dla mnie lepiej byłoby, gdyby opowiadania były ze sobą połączone czymś więcej niż głównymi bohaterami i światem. To stworzyłoby trochę głębszą historię.
To jednak był jeden mały zgrzyt w morzu pozytywnych cech. Na największą pochwałę zasługują bohaterowie. Dunk i Jajo byli po prostu przykładem idealnie wykreowanego bohatera książkowego. Mieli swoje przywary, złe humorki, ale też cechy godne królów. Postacie poboczne bladły przy nich, widać było, że stanowią tylko tło dla nich. Właśnie takiego wywyższenie głównych bohaterów brakowało mi w „Pieśni lodu i ognia”.
„Rycerza Siedmiu królestw” polecam nie tylko czytelnikom „Pieśni lodu i ognia”, przywiązanym do niezwykłego uniwersum. Ta powieść jest czymś więcej niż tylko prequelem. Czyta się ją szybko i przyjemnie. Bohaterowie przyciągają swoją świetną kreacją i urokiem osobistym. Fabuła nie wymaga większego skupienia, ale równocześnie jest dopracowana. Ta powieść ma po prostu wszystkie cechy dobrej książki. Fakt, że jej akcja osadzona jest w uniwersum mojej ulubionej serii fantasy tylko potęgował dobre wrażenie.
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
George R. R. Martin jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców fantasy ostatnich dziesięcioleci. Jego najsłynniejsza to nieukończona (nienapisane są dwa ostatnie tomy) seria „Pieśń lodu i ognia”. Na jej podstawie powstał jeden z najpopularniejszych seriali wszech czasów, z wielkimi sławami w rolach głównych,...
2016-08-16
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Po przeczytaniu „Futu.re” nie mogłam zapomnieć o świecie wykreowanym przez młodego Rosjanina. I mimo że zakończenie książki było idealne i nie pozwalało na kontynuację, pragnęłam więcej. Jej autor słynie z serii „Metro 2033”, więc sięgnięcie po nią było naturalnym następstwem.
W „Metro 2033” stało się to, co przewidują wszyscy. Ludzie zniszczyli Ziemię. W szczycie swojej świetności ludzie skorzystali z broni atomowej, biologicznej i chemicznej. Odbiło się to na wszystkich, ród ludzki został zmuszony, by uciekać z własnego królestwa w podziemia moskiewskiego metra. Na kolanach, bez światła, bez elektryczności, bez udogodnień, których nawet nie wyobrażali sobie stracić.
Czy taki upadek cywilizacyjny zmienił cokolwiek w mentalności ludzi? Odpowiedź jest prosta i logiczna - nie. Człowiek zawsze pozostanie człowiekiem, będzie chciał przeżyć za wszelką cenę, dążyć do wygody, bronić swoich racji i wierzyć w siłę wyższą. Na ograniczonej przestrzeni metra muszą nauczyć się żyć ludzie, którzy nigdy by się nie spotkali. Zaledwie kilka kilometrów od siebie żyją: sataniści, świadkowie Jehowy, Czwarta Rzesza (założenia te same co przy Trzeciej), komuniści, muzułmanie i wyznawcy Wielkiego Czerwia – kanibale. Na każdej stacji istnieje zupełnie inny wszechświat, na jednych całe dnie świecą się prawdziwe świetlówki, targ zawsze pęka od towarów, a ludzie nie muszą bać się o życie. Na innych (w przeważającej większości) każdy dzień jest walką o przetrwanie. Pośród wszystkich stacji, z dziwnymi (i niebezpiecznymi) mieszkańcami jawi się raj, zespół stacji otoczonych wręcz religijnym mistycyzmem – Polis. Ostatnia ostoja człowieczeństwa.
Niezwykle trudno się tam dostać, a już w szczególności młodemu mężczyźnie z peryferyjnej stacji, jakim jest Artem – główny bohater i narrator. Chłopak nigdy nie zdecydowałby się na długą podroż przez całe metro do mistycznego Polis, gdyby nie przedśmiertna prośba nieznajomego. Czując się zobowiązany obietnicą, Artem wyrusza w niebezpieczną podróż przez nieznane.
Główną zaletą „Metra 2033” jest właśnie to nieznane – genialnie wykreowany świat. Mimo że znałam poziom kreacji uniwersum Dmitry Glukhovskiego już z „Futu.re”, nie spodziewałam się aż takiego rozbudowania, na tak małej przestrzeni. Autor zatroszczył się o najmniejszy szczegół. Zasiedlił świat mutantami i potworami charakterystycznymi dla gatunku, ale nie wystarczyło mu to. Dodał jeszcze dziesiątki ideologii, trochę historii i parę wstrząsających obyczajowo zwyczajów.
Książka wstrząsa do głębi, poziom życia w metrze jest zupełnie inny niż obecnie. Ludzie przyzwyczaili się do nowych standardów i odmienili swoje życie nie do poznania. Każda sfera życia musiała się zaadaptować albo zniknąć. Większość zniknęła, zostając zastąpiona walką o przetrwanie, te, które zostały, zmieniły się nie do poznania. Dla mnie najbardziej wstrząsająca była zmiana handlu. Teraz możemy robić zakupy nawet nie wychodząc z domu, wybierając wśród setek tysięcy towarów. W metrze nie ma już praktycznie nic, a to, co pozostało, można kupić tylko za naboje do kałasznikowa.
„Jeden nabój – jedna śmierć. Czyjeś zabrane życie. Sto gramów herbaty – pięć ludzkich żywotów. Kawałek kiełbasy? Proszę, zupełnie niedrogo: całych piętnaście trupów. Skórzana kurtka dobrej, jakości, dzisiaj w promocji, zamiast trzystu tylko dwieście pięćdziesiąt, oszczędzacie życie pięćdziesięciu ludzi.” (s. 122)
W książce uderza też niesamowita prawdopodobnie przedstawionych wydarzeń. Czytając, byłam przekonana, że gdyby w Moskwę uderzyła broń atomowa, wydarzenia potoczyły się dokładnie tak jak w „Metrze 2033”. Jestem pewna, że w tunelach rozwinęłyby się dziesiątki kultur, tak jak przedstawił to autor.
Kolejną zaletą jest sposób napisania. Już w „Futu.re” zauważyłam, że Dmitry Glukhovsky pisze w niepowtarzalny sposób. Dzięki temu każde słowo wydaje się być dokładnie na swoim miejscu, wydarzenia, nieważne jak ze sobą niezwiązane, splatają się w opowieść, a nawet najgłębsze przemyślenia pasują do strzelanin i mutantów. Nie mam pojęcia, na czym dokładnie polega ten sposób pisania, nie udało mi się wychwycić powodów, tylko wspaniałe efekty.
Akcja posuwała się do przodu w natychmiastowym tempie. Na każdej stacji na Artema spotykał nowe przygody i trudności. Walka z nimi była dynamiczna i ciekawa dla czytelnika. Mimo takiego tempa w książce jest głębia. Artem porusza najcięższe zagadnienia istnienia ludzkiego. Przemyślenia o religii, przemijaniu czy życiu pozagrobowym pasują do książki i nie spowalniają jej akcji, tylko pogłębiają treść książki.
Jedynym zgrzytem książki są postacie poboczne. Mamy głównego bohatera – Artema, ze świetną przemyślaną kreacją, ale reszta bohaterów jest dla niego tylko tłem. Żadna postać drugoplanowa nie zostaje w książce dłużej niż trzy rozdziały. To było irytujące. Przyzwyczajałam się do jasnowidzącego szamana i BAM! Nagle pojawia się staruszek z niepełnosprawnym dzieckiem. I BAM! Zastępują go wyznawcy Che Geuvary. Lekceważące traktowanie pobocznych postaci było dużym błędem. Każda z nich miała potencjał, by stać się ważną, ale przez zbyt szybkie zniknięcie nie miała na to szansy.
Mimo tego małego minusa „Metro 2033” jest świetną książką. Ma wciągającą fabułę, szybką i dynamiczną akcję. Jest prawdopodobną wizją przyszłości w moskiewskim metrze, każdy jej element jest rozbudowany i ciekawie opisany. Przemyślenia w niej zawarte wpłynęły na mój światopogląd i zmieniły go. Podsumowując - „Metro 2033” jest po prostu książką godną polecenia.
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Po przeczytaniu „Futu.re” nie mogłam zapomnieć o świecie wykreowanym przez młodego Rosjanina. I mimo że zakończenie książki było idealne i nie pozwalało na kontynuację, pragnęłam więcej. Jej autor słynie z serii „Metro 2033”, więc sięgnięcie po nią było naturalnym następstwem.
W „Metro 2033” stało się to, co przewidują...
2016-07-20
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Niewiele jest książek ponadczasowych, posiadających odporne na czas prawdy w formie chętnie czytanej przez kolejne pokolenia. Jednym z takich tytułów jest „Diuna” Franka Herberta. Książka liczy sobie już prawie pół wieku, została nagrodzona nagrodą Hugo i Nebula. Na jej podstawie powstał film, dwa miniseriale telewizyjne i kilka gier. Jest uznawana za jedną z najlepszych książek science-fiction wszech czasów. Po jej przeczytaniu zgadzam się z tym stwierdzeniem.
Ogromny sukces „Diuny” jest wynikiem wielu elementów. Najbardziej znaczących z nich jest uniwersum, utworzone z wielkim rozmachem i dokładnością. Frank Herbert stworzył nie świat, a wszechświat. Zaludnił go tysiącem rodzajów istot z milionem różnych zamiarów. Nie dla wszystkich znalazło się miejsce w „Diunie”, ale czytając, miałam wrażenia, że to uniwersum jest pełne, żywe. Mimo że „Diuna” jest książką traktującą o przyszłości, autor balansował na granicy przyszłości i przeszłości. Z jednej strony w powieści były podróże międzygwiezdne, technologia na najwyższym poziomie, a z drugiej średniowieczny ustrój z rodami, szlachtą i władaniem dzięki urodzeniu. Ten kontrast był zaskakująco trafiony i wydawał się idealnie pasować.
Mimo wielkości świata większa część akcji rozgrywa się na małej, pustynnej planecie Arrakis, zwanej Diuną. Warunki na niej panujące są tysiąckrotnie gorsze od tych znanych z ziemskich pustyń. Normalnie nikt, oprócz tubylców, nie mieszkałby na planecie z tak fatalnymi warunkami atmosferycznymi, są wygodniejsze miejsca do egzystowania dla szlachty. Wszystko zmienił Melanż – cudowny lek o wielkiej wartości, będący też uzależniającym narkotykiem. W całym wszechświecie znane jest tylko jedno miejsce, gdzie on występuję i jest nim właśnie Arrakis. Melanż ściągnął na planetę możnowładców skuszonych wielkim zyskiem. Z chwilą rozpoczęcia akcji powieści ród Harrkonenów na rozkaz Imperatora, rządzącego całym wszechświatem, oddaję rodowi Atrydów władzę nad Arrakis.
Synem księcia Atrydów jest główny bohater – piętnastoletni Paul. Od samego początku powieści jest on przedstawiany jako wybitna osobowość obdarzona mistycznymi zdolnościami. Jego kreacja jest niezwykle rozbudowana, Paul jest pełen kontrastów i sprzecznych cech. To czyni z niego bohatera żywego, w żaden sposób nie papierowego. Jego mentalność zrobiła na mnie ogromne wrażenie, opisy jego przeżyć wewnętrznych i jasnowidzeń były jedną z najlepszych części książki.
Inni bohaterowie byli równie dobrze stworzeni. Najbardziej w pamięć zapadła mi Jessica – matka Paula i konkubina jego ojca, wywodząca się z mistycznego zakonu Bene Gesserit, którego szkolenie daje mistyczne i owiane legendą zdolności. Całe jej życie zostało z góry zaplanowane, jej jedynym celem było zrodzenie księciu Atrydzie córki, która miała szansę stać się wielką Bene Gesserit, dzięki genetycznemu potencjałowi. Nie zrobiła tego, dała księciu syna, którego pragnął. Taka miłość do księcia była dla mnie niezwykle wzruszająca. Jessica była silną osobowością i wyrazistą kobietą, nic nie mogło stanąć jej na drodze. Uwielbiam silne kobiece postacie, więc i ją bardzo polubiłam.
W książce pojawia się wielu postaci pobocznych, które zapadają w pamięć dzięki świetnej kreacji. Mówiąc ogólnie – byli to wszyscy Fremeni – tubylcy Arrakis, zamieszkujący pustynie. Byli niezwykle ciekawi. Lud zmuszony do życia w tak ciężkich warunkach musiał się przystosować albo zginąć. Fremeni wybrali przystosowanie i zrobili to w powalający na kolana sposób. W trakcie czytania byłam zafascynowana ich zwyczajami, ekonomią i wierzeniami, opierającymi się na wodzie i przetrwaniu plemienia. W ich świecie wszystko musi służyć jakiemuś celowi lub musi doprowadzić do konsekwencji. Arrakis zrodziła twardy i ciekawy dla czytelnika ród.
Jedynym zgrzytem (i tak niewielkim) był język. Skomplikowane zdania wielokrotnie złożone i pełne długich zwrotów sprawiły, że książka stała się „ciężka”. Trudno było się przedrzeć przez gąszcz słów i dotrzeć do istoty rzeczy. „Diuna” zdecydowanie nie jest lekką lekturą - w każdym tego słowa znaczeniu, wymaga skupienia i cierpliwości. Taki sposób pisania miał też pozytywne strony, dzięki niemu można się zatracić bez pamięci w uniwersum.
„Diuna” okazała się bardzo miłym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się, że książka starsza od moich rodziców będzie tak ciekawa i przystępna. W tej powieści jest dosłownie wszystko, co powinno znaleźć się w dobrej książce. Pokochałam klimat Arrakis i śledziłam losy bohaterów z wypiekami na twarzy, nie chciałam rozstawać się z Paulem, jego matką i wojowniczymi Fremenami. Na szczęście „Diuna” jest zaledwie początkiem serii, którą mam zamiar jak najszybciej przeczytać. Polecam zrobić to samo każdej osobie lubiącej science-fiction.
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Niewiele jest książek ponadczasowych, posiadających odporne na czas prawdy w formie chętnie czytanej przez kolejne pokolenia. Jednym z takich tytułów jest „Diuna” Franka Herberta. Książka liczy sobie już prawie pół wieku, została nagrodzona nagrodą Hugo i Nebula. Na jej podstawie powstał film, dwa miniseriale...
2016-07-15
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
W dalekiej przyszłości ludzkość pokonała ostateczną przeszkodę w dorównaniu bogom - wynalazła lek na śmierć i stała się nieśmiertelna. Genialny lek, który płynie w kranie każdego Europejczyka. Wszelkie niedoskonałości ciała zniknęły, każdy może wyglądać jak chce, może sam się stwarzać. Mając całą wieczność, każdy poświęca się temu, co sprawia mu radość, wiecznie piękni i młodzi są spragnieni zabawy. Każdy w pięknej utopii, jaką jest Europa, może bawić się, ile chce, zważając tylko na swoje szczęście, a szczęśliwe społeczeństwo to nieprzejmujące się żadnymi problemami społeczeństwo.
Problemów jest dużo. Przeludnienie jest najważniejszym i napędzającym wszystkie inne. Ludzie nie mieścili się już na ziemi, więc budowali w górę, zwierzęta i uprawy przeniosły się do wielkich hal, tracąc formę sprzed Leku. Żywność, woda, prąd - wszystko to jest na wyczerpaniu. W konsekwencji została stworzona ustawa o wyborze między dzieckiem i śmiercią w ciągu dziesięciu lat, a nieśmiertelnością. Większość społeczeństwa pogodziła się z tą ustawą jako koniecznością, ale niektórzy łamali prawo i próbowali ukryć nielegalne dzieci. Dzięki wysiłkom Falandze - organizacji wyszkolonych wojowników - prawie nikomu się to nie udało. Falanga budzi strach, wojownicy w maskach Apollo są przypomnieniem, że w świecie, gdzie nikt nie umiera, śmierć jeszcze nie zginęła.
Utopijny świat jest niewątpliwie największą zaletą „Futu.re”. Jest to uniwersum pełne sprzeczności, brutalności i indywidualnych bohaterów. Zatraciłam się w tym świecie bez pamięci, urzekł mnie jego niepowtarzalny charakter. Na każdej stronie byłam zaskakiwana nowym genialnym pomysłem na świat przyszłości. Większość z nich była dopracowana i przerażająco prawdopodobna.
Bohaterowie w porównaniu do świata wypadają odrobinę blado, zwłaszcza postacie drugoplanowe. Czytając, miałam wrażenie, że autor poświęcił większość sił i pomysłów na kreacje świata i narratora. Fabuła na szczęście dorównuje jakością uniwersum.
Główny bohater i narrator w jednym jest w jednym z oddziałów Falangi, wierzy w jej misję i nie próbuje podważać istniejącego porządku. Jednym słowem nie jest typowym bohaterem dystopijnym. Nie jest też zwyczajny na większą skale, jego kreacja jest wyjątkowo rozbudowana i dopracowana. Jan przedstawia czytelnikowi świat przez pryzmat swoich przeżyć, co czyni go jeszcze ciekawszym. Ważnym elementem kreacji głównego bohatera jest jego przeszłość. Jego dzieciństwo skrywa wiele mrocznych sekretów, które dręczą go, co noc. Te sny są jednym z najbardziej emocjonujących elementów książki. Brutalność w zestawieniu z dziećmi jest porażającym kontrastem. Dowiadujemy się z nich, czemu Jan jest tym, kim jest.
Jednym z ciekawszych wątków była walka Jana z idealistami nierozumiejącymi wyższości nieśmiertelności nad śmiercią, osobami mówiącymi: “Oni wszyscy powinni umrzeć. To, co żywe, umiera. Nie jesteśmy bogami. I nie możemy się nimi stać. Oparliśmy się głową o sufit. Nie możemy niczego zmienić, bo sami nie możemy zmienić siebie. Ewolucja się zatrzymała - na nas. Śmierć zapewniała nam odnowę. Reset. A my jej zakazaliśmy.”*
Ta walka nadaje sens powieści i zamienia ją ze zwykłej dystopii w książkę nie do zapomnienia, zmuszającą do refleksji nad naturalnym porządkiem świata.
Mimo że książka porusza głębokie tematy i ma ponad sześćset stron, czyta się ją szybko i bez zgrzytów. Nie ma w niej długich opisów czy nudnego początku. Akcja ma szybkie tempo, nie brakuje jej dynamicznych scen walki ani trzymających w napięciu momentów. Czasami, gdy szalenie pędząca fabuła zwalniała, była chwila na refleksję i ochłonięcie. Wszystko to stworzyło książkę idealną.
Kiedy czyta się dziesiątki książek rocznie, zapamiętuje się tylko parę. Jeszcze rzadziej spotyka się powieści, które zmieniają światopogląd i przypominają się w najmniej spodziewanych momentach. Są prawdziwym objawieniem. Dla mnie właśnie „Futu.re” jest taką książką, wizja wykreowana przez autora wydaje mi się wyjątkowo prawdopodobna, znajduję jej zwiastuny w wielu aspektach życia. Słucham radia, oglądam wiadomości, czytam gazety i myślę: to zapowiedź wydarzeń z „Futu.re”. Z pewnością nigdy nie zapomnę tej książki.
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
W dalekiej przyszłości ludzkość pokonała ostateczną przeszkodę w dorównaniu bogom - wynalazła lek na śmierć i stała się nieśmiertelna. Genialny lek, który płynie w kranie każdego Europejczyka. Wszelkie niedoskonałości ciała zniknęły, każdy może wyglądać jak chce, może sam się stwarzać. Mając całą wieczność, każdy...
2016-05-04
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Pokój jest dla Jacka całym światem. Nic poza nim dla niego nie istnieje, zna sklepy, huśtawki, auta i wiele innych rzeczy z telewizji, ale one nie istnieją. Jest tylko: Pokój, Mama, Stary Nick i rzeczy, które przynosi z Telewizora. Jack najbardziej uwielbia liczbę pięć i Dorę z Telewizora. Nigdy nie nudzi się z mamą. Jego świat jest spokojny i poukładany, każdy posiłek je o określonej godzinie, na Niedzielną Rozpustę może poprosić, o co zechce, a co noc o dwudziestej pierwszej zasypia w szafie.
Porządek znika, gdy staje się Panem Piątakiem i cały jego świat się zawala. Mama zaczyna odkłamywać. Mówi, że poza Pokojem jest Nazewnątrz, Planety z Telewizora istnieją naprawdę, a ona została z nich zabrana przez Starego Nicka. Mama chce uciec z pokoju i potrzebuję pomocy swojego dziecka.
Jack reaguje na rewelacje niezwykle emocjonalnie, o czym możemy się dowiedzieć dzięki genialnej narracji pierwszoosobowej, idealnie pasującej do książki i czyniącej ją piękną. Jack nie rozumie, że jego Mama została porwana i wielokrotnie zgwałcona, nie rozumie, że może istnieć coś poza Pokojem.
Jego postrzeganie rzeczywistości jest najmocniej emocjonującą częścią tej książki. Czytanie o poznawaniu Nazewnątrz było dla mnie wzruszające i piękne. Narracja wręcz powala na kolana, jej niezwykłość leży w wieku narratora i jego braku świadomości. Zwykle pięcioletnie dziecko nie myśli abstrakcyjnie i nie rozumie podstawowych zjawisk, z Jackiem nie było inaczej, słyszał i widział rzeczy, których nie rozumiał. Były one opisane w prosty sposób i instynktownie wiedziałam, o co chodzi.
Bohaterowie byli równie świetni co narracja, skomplikowani i pełnowymiarowi. Mama została najlepiej przedstawiona. Stary Nick porwał ją, gdy była nastolatką i trzymał w zamknięciu przez lata, ale nie straciła nadziei. Jest świetną matką, dba o Jacka w najlepszy, dostępny dla siebie sposób. Starała się być potulną w stosunku do porywacza, by nie zrobił nic złego jej dziecku. Poświęciła wszystko dla Jacka i nie obciążała go życiem w strachu, podejmując bardzo trudną decyzję, której się konsekwentnie trzymała. Została opisana słowami dziecka, które nie rozumiało, czemu jego mama czasami stawała się Nieobecna, czy uważała, że Pokój jest za mały. To tylko zwiększyło jej prawdziwość.
Więź matki z dzieckiem jest jednym z głównym wątków. Jack kocha swoją mamę ponad wszystko, a Mama zrobiłaby i robi dla niego wszystko. Mimo to wielokrotnie zadaje sobie pytanie, czy jest dobrą matkę i czy powinna postąpić tak, jak to zrobiła. Jack stał się dla niej jedynym powodem do życia i tego nie ukrywa, wręcz przeciwnie. Autorka pokazuje, jak silna może być matczyna miłość i jakie cuda może zdziałać, przedstawiając najpiękniejszą relacje rodzica z dzieckiem, o jakiej czytałam.
„Pokój” stawia przed czytelnikiem trudne pytania i zmusza do refleksji. Jack swoją nieświadomością podważa podstawy postrzegania świata statystycznego człowieka. Pyta i nie boi się odpowiedzi, nie jest w żaden sposób związany opinią innych czy dobrymi obyczajami. Próbuje zrozumieć świat jak Pokój, nieświadomy, że ludzie go nie rozumieją.
Mimo strasznego tematu „Pokój” jest książką optymistyczną i delikatną. Jack nie traci dziecięcej radości życia i każda strona nią emanuję. Nie przeczytałam w niej ani jednej brutalnej sceny, której się spodziewałam. Narracja dziecka uczyniła z książki o dramacie porwanej kobiety wspaniałą powieść obyczajową.
„Pokój” po prostu powalił mnie na kolana. Narracja, bohaterowie, słownictwo, świat przedstawiony, wszystko mnie urzekło. Trudny temat został przedstawiony w zupełnie nowy sposób - poruszający i piękny. Z czystym sercem polecam każdemu.
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Pokój jest dla Jacka całym światem. Nic poza nim dla niego nie istnieje, zna sklepy, huśtawki, auta i wiele innych rzeczy z telewizji, ale one nie istnieją. Jest tylko: Pokój, Mama, Stary Nick i rzeczy, które przynosi z Telewizora. Jack najbardziej uwielbia liczbę pięć i Dorę z Telewizora. Nigdy nie nudzi się z mamą....
2016-04-02
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Dwa razy kozie śmierć. To motto życiowe Travisa – chłopca, który zginął, ale przeżył. Zgodziwszy się wcześniej na odcięcie, zamrożenie i hipotetyczne przyszłe przyszycie do innego ciała własnej głowy z mikroskopijną szansą na przeżycie. W najlepszym razie Travis powróciłby do życia za wiele dziesięcioleci. Mimo to umierający na białaczkę nastolatek zdecydował się na szaleńczy zabieg, jedyny mogący mu zapewnić życie po życiu, jakiego pragnął.
Ku wielkiej radości całego świata stało się inaczej, niż przewidywano, medycyna rozwinęła się szybciej i Travis zmartwychwstał po zaledwie pięciu latach za pomocą ciała chłopca chorego na raka mózgu. Stając się pierwszym kriogenicznym nastolatkiem na świecie z niemałą sławą.
Dopiero po kopnięciu śmierci w tyłek Travis przekonał się, że powrót do życia nie jest tak bezproblemowy, jak się spodziewał. Medycznie wszystko było świetnie - aklimatyzacja w nowym ciele sprawiała większe problemy niż samo odcięcie głowy. Pomijając odkrycie nowego rozmiaru majtek, najtrudniejszy okazał się nowy świat. Travis położył się na stole umierający i natychmiast obudził się zdrowy. Tak wyglądało to z jego perspektywy. Jego rodzice i przyjaciele, i cały świat normalnie żyli przez pięć długich lat niepewni, czy chłopak kiedykolwiek się obudzi.
Dla Travisa 60 miesięcy to wielka otchłań czasowa, w końcu to trzecia część jego szesnastu przeżytych lat. Przez ten czas oficjalnie stałby się dorosłym. Nie żył podczas snu, więc budzi się pięć lat do tyłu. Jego przyjaciele skończyli szkołę i poszli na studia, ich młodsze rodzeństwo zrównało się z nim wiekiem, młodsze-starsze kuzynki urodziły dziecko i tak dalej. Wszystko to jest jeszcze dla niego do zniesienia. Dopiero nowy narzeczony ukochanej staje się nie do zaakceptowania. Dziewczyna, która zapewniała go przed jego śmiercią o miłości niemogącej się nigdy skończyć, radośnie rzuciła się w objęcia innego. Przyjęła zaręczynowy pierścionek od niewłaściwego mężczyzny.
To Travis jest jej wyznaczonym przez los mężem. Celem jego drugiego życia staje się przekonanie o tym swojej wielkiej miłości – Cate. Książka opisuje jego zmagania. Nie jest to typowy romantyczny utwór, bohaterowie nie zakochują się w sobie, nie są razem ani nie przeżywają rozstania. Jednym słowem „Chłopak, który stracił głowę” jest fenomenem literatury pod każdym względem.
Mimo kłód rzucanych pod nogi, które zmieniły właściciela, Travis nie traci humoru. Chłopak podchodzi do swojego ciała (od szyi w dół) z wielkim dystansem i nie boi się żadnych uwag. Żarty wylewają się ze stron „Chłopaka, który stracił głowę” wartkim strumieniem. Nie są to tylko przytyki otoczenia. Sposób myślenia Travisa jest autoironiczny i pozwala mu na zabawne komentarze o własnym-cudzym ciele. („Po tym możecie poznać, że sprawy przyjmują dziwny obrót: kiedy zachwycają was własne pierdnięcia.”) Urzekło mnie to od pierwszej strony.
Nie tylko kreacja głównego bohatera zasługuje na pochwałę. Cate, która mimo narzeczonego nie przerywa kontaktu ze swoim pierwszym chłopakiem (nigdy nie mówi o nim były), uważam za najlepiej stworzoną postać. Jej moralny dylemat oczywisty dla czytelnika, oczywisty dla otoczenia i niezrozumiały dla Travisa jest genialny i rzeczywisty. Byłam z nią bliżej z każdą stroną, z każdym romantyczno-zabawnym momentem między nią i zmartwychwstałym, kibicując ich szczęściu.
Wymieniając komediowe cechy w „Chłopaku, który stracił głowę”, nie można zapomnieć o komizmie sytuacyjnym. Zapewniam was - w życiu zmartwychwstałego nastolatka zabawnych momentów nie brakuję. Wielokrotnie śmiałam się na głos, czytając. Najbardziej w pamięć zapadła mi scena, gdy Travis śpiewa ukochanej ( szczęśliwie zaręczonej z innym), jak to stracił dla niej głowę.
Narracja jest kwintesencją głównego bohatera – zabawna i świetnie napisana. Nie przesadzę jak powiem: jest po prostu obłędnie idealna. Słownictwo zdaje się być konsultowane z szesnastolatkiem po zabiegu przeszczepienia głowy z dużym poczuciem humoru. Cudownie jest czytać, gdy genialny temat jest opisany na takim poziomie.
Nie spodziewałam się, że „Chłopak, który stracił głowę” okaże się tak świetną książką pod każdym względem. Nawet tytuły rozdziałów, będące ostatnim/ostatnimi słowami poprzedniego, mnie zachwyciły.
Rzadko trafiam na książki na tak wysokim poziomie z ciekawym i innowacyjnym tematem. Bez wyrzutów sumienia mogę polecić książkę „Chłopak, który stracił głowę” nie tylko nastolatkom.
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Dwa razy kozie śmierć. To motto życiowe Travisa – chłopca, który zginął, ale przeżył. Zgodziwszy się wcześniej na odcięcie, zamrożenie i hipotetyczne przyszłe przyszycie do innego ciała własnej głowy z mikroskopijną szansą na przeżycie. W najlepszym razie Travis powróciłby do życia za wiele dziesięcioleci. Mimo to...
2016-03-30
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
O książkę "Wikingowie. Wilcze dziedzictwo" w naszej redakcji toczył się bój, bo chętnych do przeczytania w pierwszej kolejności było więcej niż egzemplarzy powieści. W końcu książka trafiła w moje ręce. Spędziłem z nią długie wieczory, otulony kocem, pijąc kawę i przenosząc się w świat X-wiecznych wikingów. Po skończeniu książki mogę powiedzieć tylko: było warto.
Przejdźmy od razu do krytyki, a niemałą ilość zalet przedstawię na końcu. Nie uznaję siebie za wielkiego speca od kultury nordyckiej/skandynawskiej, jednak mogę się pochwalić niemałą wiedzą. Wiedzą tą albo nie może pochwalić się projektant okładki, albo celowo wykorzystuje potoczne wyobrażenie związane z wikingami. Już śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż (wydaje mi się, że) Asgot z Czerwoną Tarczą, ojciec głównego bohatera, jest przedstawiony w rogatym hełmie. Tego typu pancerne okrycie głowy pojawiło się dopiero w operach w XVIII wieku i służyło wyłącznie jako ozdoba. Jak wojownik miałby wykręcać młyńce nad hełmem na głowie, z którego odstają dwudziestocentymetrowe rogi?
Ponarzekałem sobie na początek na stronę graficzną, ale nie to jest przecież najważniejsze. Pora skoncentrować się na clue każdej powieści.
Głównym bohaterem jest nastoletni, wkraczający w dorosłość, Oddi Asgotson, syn Asgota z Czerwoną Tarczą. Poznajemy go w dość niefortunnej dla niego sytuacji, a kilka stron później dowiadujemy się powierzchownie o jego relacjach z ojcem. Jest to typowa wikińska rodzina, w której zamiast przytulenia i płaczu po ocaleniu przed niebezpieczeństwem, ojciec pozdrawia syna potężnym ciosem w twarz za to, że nadłożyli przez niego drogi. Po prostu ojcowska miłość. Taka relacja hartuje jednak Oddiego, który wykaże się jeszcze jako wiking, zacznie romansować i robić to, co robi każdy nastolatek, jak widać, od kilkuset lat.
Pozostali bohaterowie, mimo iż w większości ciekawie napisani, cierpią na miejscowy brak charyzmy. Ogólnie dialogi pomiędzy postaciami są często cięte i ostre, ale wyzywanie od "węglożerców" (chyba konkurencja dla nas) nie robi takiego wrażenia na czytelniku. Do gustu niespecjalnie przypadli mi hiszpańscy (albo leóńscy) bohaterowie książki, ale to z własnych pobudek, innym czytelnikom może się spodobać ich sposób bycia.
Czas i miejsce akcji w książce to najlepiej wykreowane elementy, do których nijak nie potrafię się przyczepić. Książka podzielona jest na cztery księgi: "Birka", "Winlanida Dobra", "León" oraz "Sjörkland". Każda z tych ksiąg to nowa kraina, w której miejsce mają najrozmaitsze przygody bohatera i jego kompanów. Nie byłem aż tak ciekawy, by sprawdzać dokładność topografii czy innych opisów, jednak całość została napisana bardzo przyzwoicie i świat przedstawiony jest przejrzysty dla czytelnika.
Kolejnym wielkim plusem książki Radosława Lewandowskiego jest słowniczek pojęć i postaci z mitologii na tyłach książki. Jest to przydatna rzecz, jeżeli nie znamy się na kulturze nordyckiej/skandynawskiej i nie mamy zielonego pojęcia, co to kyndemil czy mylimy Thora z Tyrem. Pomocą dla laika byłby jeszcze słownik z wyglądem, wymową, funkcją i znaczeniem run, które padają kilka razy w tekście, bo bez ich znajomości możemy się początkowo czuć zagubieni.
Książka „Wikingowie. Wilcze dziedzictwo” jest to tekst napisany sprawnym i łatwo przyswajalnym językiem, czyta się go płynnie i w moim przypadku trudno było przestać. Jednak jestem niemalże pewien, że z innymi czytelnikami będzie tak jak w moim przypadku. Zdecydowanie polecam, ale jeśli nie znamy się choć trochę na tej kulturze i nie interesujemy się nią, to jest ryzyko, że książka nie przypadnie do gustu, z drugiej strony istnieje spora szansa na to, że pierwsze spotkanie z wikingami zaowocuje chęcią zagłębienia się w ten fascynujący świat. A jeżeli jesteście sceptyczni do wszystkiego, co jest reklamowane hasłami "[dowolny przymiotnik od miejsca] Gra o tron", to uwierzcie mi - ja też byłem, ale w tym przypadku się nie zawiodłem.
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
O książkę "Wikingowie. Wilcze dziedzictwo" w naszej redakcji toczył się bój, bo chętnych do przeczytania w pierwszej kolejności było więcej niż egzemplarzy powieści. W końcu książka trafiła w moje ręce. Spędziłem z nią długie wieczory, otulony kocem, pijąc kawę i przenosząc się w świat X-wiecznych wikingów. Po...
2016-03-06
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Po przeczytaniu „Z mgły zrodzonego” nie mogłam przestać myśleć o Luthadel pełnym mgieł i allomancji. Brandon Sanderson napisał książkę, która na długo pozostaje w pamięci czytelników. Zakończenie pierwszego tomu było zaskakujące i paradoksalnie oczywiste, nie pozwalało zwlekać z rozpoczęciem czytania drugiego. Nie mogłam uciec od czaru tej serii i nawet tego nie chciałam.
Akcja „Studni wstąpienia” rozpoczyna rok po Upadku będącym zwieńczeniem pierwszego tomu. Wszystko w jednej chwili się zmieniło, upadła istota będąca Bogiem przez tysiąclecia. I kto do tego doprowadził? Mała, niepozorna dziewczyna Skaa - Vin. Ostatnie Imperium pogrążyło się w chaosie, większość szlachty uciekła z Luthadel – stolicy Ostatniego Imperium, spisując je na straty. Wielce się zdziwili, gdy młody szlachcic idealista Elend Venture objął władzę, ogłaszając się królem. Zgodnie ze swoją filozofią życiową uniemożliwił samemu sobie i każdemu następnemu władcy stać się tyranem, tworząc Zgromadzenie. W jego skład wchodzili przedstawiciele każdej powojennej warstwy społecznej. Oddanie władzy ludowi i podporządkowanie króla jego woli jest świetnym rozwiązaniem na czas pokoju. W czasie wojny nie działa.
Elend ma szansę przekonać się, że jego system nie jest idealny dopiero, gdy Luthadel oblegają trzy armie. W jednej chwili okazuje się, że jego największą szansą na klincz niedopuszczający do ataku nie jest wojsko, dobrze zorganizowane miasto czy wyzwalanie niewolników. Jest nią Vin – najsilniejsza Zrodzona z Mgły, zabójczyni Boga, Dziedziczka Ocalałego Kelsiera i ukochana króla.
Akcja z początku jest powolna i leniwa - nic dynamicznego się nie dzieje, największe emocje budzi zmaganie się Elenda z opozycją polityczną. Przez pierwsze sto stron było mi przebrnąć trudno. Po rozkręceniu głównej akcji spowodowanej przybyciem trzech armii pod Luthadel czytanie było czystą przyjemnością. Ciągle pojawiały się nowe intrygi, kłamstwa i postacie. Wieloosobowa narracja jeszcze bardziej uatrakcyjniało lekturę. Sanderson w doskonały sposób radzi sobie z równoczesnymi paroma narratorami, czyniąc ich narracje świeżymi.
Vin mimo swojej potęgi i wygranej nie czuję się jak zwycięzca. Ma wrażenia, że prawdziwe zagrożenie nie zostało jeszcze pokonane. Nikt nie traktuje jej poważnie, oblężenie jest ważniejsze od jej niejasnych przeczuć. W tym tomie to Elend jest ważniejszy i to on decyduję, na czym Vin ma się skupić.
Decyzja autora o wysunięciu króla na pierwszy plan z początku wydała mi się bezpodstawna. Elend w pierwszym tomie pozostawał tylko intrygującym szlachcicem. Byłam bardzo zdziwiona, gdy został królem i została mu poświęcona większość miejsca w „Studni wstąpienia”. Szybko okazało się, że to moje zdziwienie było bezpodstawne. Jego szlachetność granicząca z szaleństwem i władza stanowiły mieszankę idealną. Chłopak wraz z nowym urzędem zyskał godność i wyrafinowanie, którego brakowało mu w poprzednim tomie. Jest świetną postacią godną poświęconej książki.
Vin podobnie jak Elend przeszła metamorfozę z niepewnej pozycji w szajce złodziei dziewczyny do największej broni państwa. Z każdym kolejnym rozdziałem jej osobowość stawała się bardziej skomplikowana i interesująca. Autor w niezwykły sposób pokazał jej charakter, porównując jej opis z własnej i cudzej narracji.
Właściwie jedyną wadą tej książki jest opis na okładce, który jest winą wydawnictwa, a nie Brandona Sandersona. Czytamy w nim o ataku trzech armii, który następuje po stu stronach i starożytnej mocy Studni Wstąpienia. Wątek z nią pojawia się dopiero w samym finale i jego istnienie jest tajemnicą. A raczej by było gdyby nie fatalny opis.
„Studnia wstąpienia” nie zawiodła moich wygórowanych oczekiwań po „Z mgły zrodzonym”, jest rewelacyjną kontynuacją. Zakończenie podobnie jak w pierwszym tomie nie pozwala na chwilę wytchnienia. Gdyby nie mój napięty grafik czytelniczy z chęcią przeczytałabym „Bohatera wieków” – tom trzeci, od razu po drugim.
Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Po przeczytaniu „Z mgły zrodzonego” nie mogłam przestać myśleć o Luthadel pełnym mgieł i allomancji. Brandon Sanderson napisał książkę, która na długo pozostaje w pamięci czytelników. Zakończenie pierwszego tomu było zaskakujące i paradoksalnie oczywiste, nie pozwalało zwlekać z rozpoczęciem czytania drugiego. Nie...
2016-02-13
Podróże w czasie są bardzo popularnym tematem książek młodzieżowych. Trudno w tym temacie napisać coś nowego i odkrywczego. Ta sztuka udała się Ann Brashares, autorce „Tu i teraz”. Kobieta podeszła do tematu podróżowania w czasie w nowy sposób. Nie pisała o wehikułach czasu ani nie opisywała samych podróży. Historia zaczyna się już w nowym czasie i nie jest w niej ważne, jak podróżnicy się znaleźli w nowej czasoprzestrzeni. To było dla mnie spore zaskoczenie, spodziewałam się, że jak w np. „Trylogii czasu” będzie to główny wątek.
Kolejną nowością dla tej powieści jest umiejscowienie akcji w czasie. Właściwa historia zaczyna się 4 lata po przybyciu podróżników do przeszłości. Można powiedzieć, że zaczynamy od środka opowieści. Jest to niespotykany w książkach młodzieżowych zabieg. Zwykle zaczynają się na etapie poznawania nowego czasu, przeznaczenia, sytuacji w społeczeństwie czy stanu materialnego. W „Tu i teraz” jest inaczej – podróżnicy oswoili się z nowościami i wtopili w otoczenie. Można to porównać do sytuacji, w której „Harry Potter” rozpoczynałby się w połowie trzeciego roku magicznej nauki głównego bohatera.
Nie wiemy nic o podróży, ale mamy świadomość, czemu nastąpiła. Początek XXI wieku jawił się jako złoty wiek elektroniki i informatyki. Powoli z każdym rokiem stan świata się pogarszał – klimat drastycznie się ocieplił, pojawiła się nowa, bardzo groźna pandemia przenoszona przez wszechobecne komary. Jedynym ratunkiem było wysłanie ludzi do roku 2010 i próba zmienienia przeszłości. Została wyselekcjonowana grupa najbystrzejszych osób odpornych na zarazę. Znalazła się w niej nastoletnia Prenna James wraz z matką lekarką. 2010 rok okazuję się rajem dla przyzwyczajonych do walki o przetrwanie podróżników. Zasady, których muszą przestrzegać, sprawiają, że nie mogą nawiązywać bliskich relacji z „tubylcami czasu”, co oznacza też niepoddawanie się pomocy medycznej czy zbyt częste dotykanie.
Prenna jest grzeczną przestrzegającą zasad dziewczyną. Stopniowo zaczyna rozumieć, że nie są tym, czym być powinny i odkrywa prawdę o przyszłości. Wszystko za sprawą Ethana – nastoletniego „tubylca czasu”, który zdaje się wiedzieć więcej, niż powinien. Jej przemiana z grzecznej dziewczynki w pewną swoich racji kobietę jest głównym wątkiem powieści. Możemy śledzić, jak jej myślenie zmienia się dzięki narracji pierwszoosobowej. W czasie czytania miałam wrażenie, że stoi obok mnie i szepcze swoje myli wprost do mojego ucha.
Ethan z kolei od samego początku jest genialnym buntownikiem. W dzieciństwie zobaczył coś niewytłumaczalnego i zrobi wszystko, żeby odkryć tajemnicę. Chłopak jest odmienny od zwyczajowego modelu ukochanych narratorek z książek młodzieżowych. Ma swoje zainteresowania i przekonania, z których nie zrezygnuje. Jego kreacja jest bardzo skomplikowana, więc nie rozumiem czemu w opisie książki został określony jako „przystojny” i nic poza tym.
Reszta bohaterów nie jest aż tak świetnie wykreowana. Autorka poświęciła mało czasu na postacie trzecioplanowe, przez co nie było niczym więcej od ładnego tła opowieści Prenny i Ethbana. Na uwagę zasługuje tylko postać matki Prenny, której autorka poświęciła naprawdę niewiele tekstu. Szkoda. Miała w sobie potencjał – niegdyś wpływowa przywódczyni zespołu lekarzy, obecnie pozbawiona głosu kobieta. Nie była buntowniczką, ale nie zgadzała się z pozwoleniem na śmierć niewinnych.
Akcja rozkręca się od pierwszej strony i nie zwalnia nawet na moment. W każdym rozdziale pojawiały się nowe wątki i niespodziewane komplikacje. Bohaterowie stawali w obliczu katastrof i tragedii średnio raz na 3 rozdziały. Dzięki temu książka stała się ciekawsza i uniknęłam czytania nudnego wprowadzenia.
Powieść ma mniej niż 300 stron i wartką akcję, dzięki temu czyta się ją w ekspresowym tempie. Jest delikatna, lekka i niewymagająca większego skupienia. Główni bohaterowie są skomplikowani i świetnie wykreowani, poboczni zostali niesprawiedliwie pominięci. Fabuła jest rozbudowana, ale delikatnie wprowadzona. Podsumowując - książka jest idealna do umilenia czasu bez konieczności poświęcenia jej długich godzin.
Podróże w czasie są bardzo popularnym tematem książek młodzieżowych. Trudno w tym temacie napisać coś nowego i odkrywczego. Ta sztuka udała się Ann Brashares, autorce „Tu i teraz”. Kobieta podeszła do tematu podróżowania w czasie w nowy sposób. Nie pisała o wehikułach czasu ani nie opisywała samych podróży. Historia zaczyna się już w nowym czasie i nie jest w niej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-08
www.ksiazkozercy9.blogspot.com
Po raz kolejny dziwaczne i uśpione w melancholii miasteczko, jakim jest Henrietta, musi zmierzyć się z tajemniczymi siłami, które obudzili Gansey, Adama, Ronan i Blue. Dawniej mogli przypuszczać, że wystarczy jeden krok wstecz, żeby porzucić gonitwę za własnymi marzeniami, od której czasami umierają ludzie, ale teraz nie ma już odwrotu. Gdzieś na granicy między jawą, snami i magią, Adam przekonuje się, że pakt, który zawarł z Cabeswater, czyni go potężniejszym, niż sam pragnąłby przyznać, Ronan odkrywa szansę, by w końcu odzyskać rodzinę, a Gansey znajduje się bliżej mistycznego Króla Kruków niż kiedykolwiek wcześniej. Blue natomiast… ciągle stara się nie zabić chłopaka, którego kocha, swoimi pocałunkami.
Raz jeszcze Henrietta staje się świadkiem przedziwnych, niewytłumaczalnych zdarzeń, otoczonych celtyckimi legendami, duchami, starą magią, koszmarami sennymi i uśpionymi zwierzętami. Tyle, że tym razem jest to początek końca.
Maggie Steifvater znów to zrobiła: zawiesiła akcję swojej powieści w jakimś tajemniczym świecie, którego zrozumienie przychodzi mi z ogromnym trudem, a opisanie wydaje się w ogóle niemożliwe. Jestem pod wrażeniem, że autorka jest w stanie przez trzy powieści tworzyć swoją wizję w tak świetny sposób - ujawniając coraz więcej i jednocześnie nie ujawniając prawie nic. W pierwszym tomie wprowadziła nas do tak dziwnego miejsca, jakim jest Cabeswater, w drugim pomieszała trochę czytelnikom w głowach, a w trzecim… pomieszała jeszcze bardziej. Może właśnie to czyni cykl o Królu Kruków tak ciekawym: świadomość, że nie ma rzeczy, których Maggie Stiefvater mogłaby sobie nie wymyślić. Zaskoczyła już kilkukrotnie i pewnie zaskoczy jeszcze nie jeden raz.
“Wiedźma z lustra” to taka kontynuacja, którą chciałam dostać. Zawiera idealnie dużo zwrotów akcji i jednocześnie pozostawia pewien niedosyt, który pewnie ma wzmocnić odbiór ostatniej części. Nie wyjaśnia wszystkich zagadnień, które Stiefvater stworzyła do tej pory, ale dodatkowo je komplikuje. Ujawnia pewne ciekawe zażyłości między bohaterami i przynosi kolejną, ogromną dawkę zjadliwych dialogów, w których tworzeniu - nie oszukujmy się - autorka jest mistrzynią. Przy czym nie da się ukryć, że cała seria robi się mroczniejsza wraz z czasem, kiedy bohaterowie się przekonują, że budzenie do życia średniowiecznych istot nie jest zwykłą zabawą, a prośby o wielkie bogactwa czy ukończone studia mogą zostać zastąpione przez coś znacznie ważniejszego.
Uwielbiam sposób, w jaki Maggie Stiefvater przenosi na papier swoje myśli. Jej styl jest jednocześnie poetycki i ironiczny, subtelny i dosadny, i idealnie odwzorowuje tajemniczość świata powieści. Uwielbiam też postacie, które autorka wykreowała, do tego stopnia, że nie potrafię wskazać mojej ulubionej. Ani Blue, ani trójka chłopców z prywatnej szkoły Aglionby nie należą do szablonowych i nudnych bohaterów. Uważam, że to stanowi największy plus całego cyklu: interesujące postacie i ich zaskakujące relacje. Książka Stiefvater raz jest zabawna, raz łamie serce, więc z pewnością nie można jej zarzucić, że nie wywołuje emocji. Czasami wywołuje aż za wielkie.
“Wiedźma z lustra” nie przebija “Złodziei snów”, która to była absolutną perełką z całym tym psychodelicznym klimatem i zamieszaniem w głowie Ronana, ale nadal sprawdza się idealnie. “Król kruków” jest cały czas jednym z moich ulubionych cyklów i obawiam się, że nic nie będzie w stanie tego zmienić. Natomiast “Wiedźma z lustra” sama w sobie przynosi wielką frajdę i zaostrza apetyt na czwartą powieść - “The Raven King”. Nie rozwiązuje żadnych tajemnic, ale nie można powiedzieć, że nic ciekawego się tutaj nie dzieje. Oj, dzieje się sporo. Teraz pozostało nam czekać na wielki finał.
www.ksiazkozercy9.blogspot.com
Po raz kolejny dziwaczne i uśpione w melancholii miasteczko, jakim jest Henrietta, musi zmierzyć się z tajemniczymi siłami, które obudzili Gansey, Adama, Ronan i Blue. Dawniej mogli przypuszczać, że wystarczy jeden krok wstecz, żeby porzucić gonitwę za własnymi marzeniami, od której czasami umierają ludzie, ale teraz nie ma już odwrotu....
2016-01-28
www.ksiazkozercy9.blogspot.com
Wiele stuleci temu światu zagroziła straszliwa Głębia - niewyjaśnione śmiertelne zagrożenie. Przyszły tyran, „Ostatni Imperator” zmierzył się z nią i zwyciężył, stając się niepokonanym, nieśmiertelnym Bogiem bez serca. W chwili jego zwycięstwa nad Głębią świat obumarł; wszelkie rośliny uschły, ziemie przysypały warstwy popioły, a w każdą noc nadciągały tajemnicze mgły. Po zwycięstwie Ostatni Imperator hojnie obdarował swoich sprzymierzeńców allomancją - sztuką „spalania” metali, by uzyskać fizyczne lub umysłowe moce. Ich wielkość zależała od pozycji, większość allomantów umiała spalać zaledwie jeden metal. Niektórym przypadła umiejętność władania wszystkimi, takie osoby nazywano „Zrodzonymi z mgły”; zdarzały się bardzo rzadko i tylko w najpotężniejszych rodach. Oprócz allomancji Ostatni Imperator ofiarował sprzymierzeńcom rangę szlachty, samemu zostając królem-Bogiem. Osoby sprzeciwiające się mu w podbojach upokorzył i uczynił niewolnikami zwanymi później Skaa.
Tysiąclecia mijały, Ostatni Imperator niepodzielnie rządził światem żelazną ręką. Ludzie zapomnieli o czasach poprzedzających Głębię, Skaa pogodzili się ze swoim parszywym losem, tracąc wolę walki. Pozostało tylko paru buntowników skazanych na działalność podziemną.
Jednym z nich był Kestrel, Zrodzony z mgły, pół-Skaa, żywa legenda sprzeciwu sadystycznemu Bogowi. Postanawia uczynić to, o czym inni boją się myśleć - chce obalić Ostatniego Imperatora. W tym celu zbiera grupę najpotężniejszych allomantów podziemia w tym niewyszkoloną Zrodzoną z mgły, nastoletnią sierotę Vin.
Jak widzicie, świat powieści Sanderson jest skonstruowany kreatywnie i z dbałością o każdy szczegół. Początkowo (jak zawsze przy tam skomplikowanym uniwersum) było mi trudno odnaleźć się w tej rzeczywistości. Samo opanowanie terminologii związanej z allomancją zajęło mi bardzo dużo czasu. Było mi po prostu nudno czytać setki niezrozumiałych nazw wprowadzonych na raz przy szkoleniu Vin. Autor mógłby wprowadzać słownictwo stopniowe i urozmaicać je wartką akcją, niestety tak nie zrobił. Na szczęście nie poddałam się po trudnym początku i z każdą stroną odkrywałam coraz więcej plusów. Stopniowo skomplikowany świat przestał wydawać się wadą, a stał największą zaletą.
Na pochwałę zasługują bohaterowie, zwłaszcza Kestrel, najbarwniejsza postać w książce. Vin, będąca właściwie główną bohaterką była mocna i wyrazista, wiedziała, czego chce i nie bała się po to sięgnąć. Takie bohaterki lubię! Moją uwagę przyciągnęła jeszcze jedna postać - Eland, intrygujący, buntowniczy szlachcic. Mimo swojej pozycji nie był typowym przystojniakiem z książek młodzieżowych, za co go polubiłam.
Ogromną zaletą tej książki jest finał, niespodziewany, a równocześnie tak oczywisty. W idealny sposób autor zakończył powieść, doskonale balansując pomiędzy definitywnym zamknięciem wszystkich wątków a możliwością wolnej interpretacji.
„Z mgły zrodzony” jest lekturą wymagającą skupienia i czasu, ale w ostatecznym rozrachunku świetną. Mimo jej poważnego charakteru można się pośmiać. Skomplikowany świat i bohaterowie powalają na kolana. Książkę bardzo polecam, nie tylko wielbicielom fantastyki.
www.ksiazkozercy9.blogspot.com
Wiele stuleci temu światu zagroziła straszliwa Głębia - niewyjaśnione śmiertelne zagrożenie. Przyszły tyran, „Ostatni Imperator” zmierzył się z nią i zwyciężył, stając się niepokonanym, nieśmiertelnym Bogiem bez serca. W chwili jego zwycięstwa nad Głębią świat obumarł; wszelkie rośliny uschły, ziemie przysypały warstwy popioły, a w każdą noc...
2016-01-25
www.ksiazkozercy9.blogspot.com
Druga i zarazem najnowsza książka Gavina Extence’a, autora świetnej powieści „Wszechświat kontra Alex Woods”, zbiera same pozytywne recenzje, a niektórzy twierdzą nawet, że w porównaniu z poprzednią książką autora ta wypada o wiele lepiej. Czy to prawda? Oczywiście najlepszy sposób, by to sprawdzić, to przeczytać “Lustrzany świat Melody Black” samemu.
Czasami życie przewraca nam się do góry nogami w najmniej spodziewanym momencie. Abigail to młoda dziennikarka, która ledwo co wiąże koniec z końcem, nieskutecznie stara się rzucić palenie, nie potrafi ścierpieć swojego ojca i jego romansu z dwudziestolatką, a poza tym od czasu do czasu miewa napady depresji. Pewnego dnia znajduje zwłoki swojego sąsiada, a przecież chciała pożyczyć jedynie puszkę pomidorów. To odkrycie staje się dla Abigail początkiem serii niefortunnych zdarzeń, na samym końcu której stoi Melody Black i jej dziwaczna teoria, że wszyscy żyjemy w równoległym świecie, a właściwie w dwóch rzeczywistościach naraz.
Znowu zaczęło się od trupa. I Alex Woods, i Abigail mają coś wspólnego ze zwłokami w początkowej sekwencji książek Gavina Extance’a. Kusi mnie, żeby stwierdzić, że to wszystko, co ich łączy, ale to przecież nieprawda - obydwoje są również oderwani od świata, w którym żyją. Zasadniczo na tym wszystkie podobieństwa się kończą. Uważam, że każda książka tego samego autora to inna historia i rzadko kiedy powinniśmy się doszukiwać powiązań, więc nie wiem dlaczego liczyłam, że “Lustrzany świat…” będzie książką dziwaczną lub że chociaż główna bohaterka będzie dziwaczna (wymaganie, że w dzieciństwie została uderzona meteorytem to trochę za wiele, wiem). Tymczasem okazuje się, że Abigail jest całkowicie zwyczajna. Jest typową młodą kobietą, z wieloma problemami, która stara się pogodzić życie zawodowe z prywatnym. To, że ma napady depresji też nie wyróżnia jej za bardzo, choć z pewnością czyni jej historię ciekawszą. Byłam ciekawa, jak Extence poradzi sobie z nie-ekscentryczną historią o nie-ekscentrykach, i muszę przyznać, że mam mieszane uczucia.
Ogromną zaletą książki jest język, którym została napisana. Gavin Extence z niezwykłą lekkością posługuje się piórem, miesza charakterystyczny brytyjski humor ze słodko-gorzkimi refleksjami i wychodzi mu coś doskonałego w swoim gatunku. Dlatego właśnie “Lustrzany świat Melody Black” czyta się bardzo szybko i lekko. Autor wie, jak zaprezentować swoją opowieść, żeby cieszyła czytelnika, co uważam za duży plus. Ani razu nie poczułam się znudzona, pomimo że historia Abigail sama w sobie nie wydała mi się szczególnie interesująca.
Główną wadą powieści jest to, że zbyt łatwo można podzielić ją na odrębne części. Nie chcę opisywać fabuły, ale w pewnych momentach odczułam ją po prostu jako “okresy, w których jest źle”/”okresy, w których jest dobrze”. “Lustrzany świat…” skupia się przede wszystkim na stanach psychicznych głównej bohaterki, lecz pomimo że praktycznie cała książka tego dotyczy, mam wrażenie, że temat depresji został niewyraźnie zarysowany. Szczególnie mam problem z depresją w przeszłości Abigail, której Extence pisze bardzo często, ale nie wyjaśnia, skąd wzięła choroba się i jak dokładnie się objawia.
W dodatku brakuje mi puenty. “Lustrzany świat Melody Black” jest książką, która w finale okazuje się niesamowicie optymistyczna i niesie sporą dawkę entuzjazmu, czego, oczywiście, mogłam się spodziewać po autorze. Uważam, że to świetne, kiedy twórca przywraca na koniec uśmiech na twarzy czytelnika, co nie zmienia faktu, że brakuje mi tutaj jakiegoś lepszego zakończenia. Przez pierwszą połowę zastanawiałam się, dokąd zmierza powieść, przez drugą nie wiedziałam, co z tego wyniknie, natomiast ostatecznie zabrakło mi ostatniej linijki podsumowania. Czegoś, co rozgrzeje mi serce i pozwoli mi zapamiętać “Lustrzany świat Melody Black” jako powieść niezwykłą. Lub nakaże w ogóle jej nie zapominać.
Podsumowując, przy “Lustrzanym świecie…” bawiłam się, w niektórych momentach lepiej, w innych gorzej. Ciężko stwierdzić, czy książka była przyjemną rozrywką, bo dotyczyła raczej ciężkiego tematu, jakim jest depresja, jednak z pewnością czytało się ją przyjemnie. Jak dla mnie, Alex Woods wygrywa tę potyczkę. Mam nadzieję, że Extence pójdzie raczej w kierunku, który wcześniej obrał, bo wyszło mu to bezbłędnie. Nie przekreślam jednak historii Abigail, która wyszła spod pióra tak zdolnego autora. Po prostu bawiłam się nieco gorzej. Jednak najlepszy sposób, by sprawdzić, czy Gavin Extence ponownie podołał zadaniu, to przeczytać samemu.
www.ksiazkozercy9.blogspot.com
Druga i zarazem najnowsza książka Gavina Extence’a, autora świetnej powieści „Wszechświat kontra Alex Woods”, zbiera same pozytywne recenzje, a niektórzy twierdzą nawet, że w porównaniu z poprzednią książką autora ta wypada o wiele lepiej. Czy to prawda? Oczywiście najlepszy sposób, by to sprawdzić, to przeczytać “Lustrzany świat Melody...
2016-01-15
Wszyscy gramy w gry skupiające się na inwazji kosmitów na Ziemię, oglądamy takie klasyki science fiction jak 2001: Odyseja kosmiczna, Bliskie spotkania trzeciego stopnia, Obcy czy Star Wars, a także czytamy wielkie powieści z tego gatunku. Ludzkość dowiaduje się, że zostało jej niewiele czasu na obronę Ziemi, bo armada obcych już leci w naszym kierunku - spotkaliśmy się z tym nie raz. Jednak czy pomyśleliśmy kiedykolwiek, że wszystkie twory sci-fi, w których zakochujemy się mniej lub bardziej, powstały w jednym konkretnym celu: przygotowania nas właśnie na tę wojnę? Może i brzmi absurdalnie, ale kiedy zastanowimy się dłużej, być może dojdziemy do wniosku, że ta idea nie jest oderwana od powierzchni ziemi tak bardzo, jak byśmy chcieli. Zupełnie jak Zack Lightman, bohater drugiej powieści Ernesta Cline’a, czyli Armady.
Przez całe swoje życie Zack starał się zachowywać jak zwyczajny amerykański nastolatek - czyli taki, który nie wyróżnia się z tłumu, żeby przeżyć. Nie zawsze mu się udawało; jego los został naznaczony już w dzieciństwie, kiedy stracił ojca w niezbyt honorowy sposób (czy dla nastolatka może być coś gorszego, niż stać się pośmiewiskiem całkiem nie ze swojej winy?), a w szkole niejednokrotnie tracił panowanie nad sobą, przez co zyskał miano psychola. Zack całe swoje życie spędził na marzeniu o wielkiej przygodzie, rodem z tych, z którymi mierzy się w swoich ulubionych grach wideo. Chciał zasłynąć przed światem, uczynić coś, co postawiłoby go w opozycji do śmierci ojca i jednocześnie zapewniłoby mu dożywotnią popularność. Kiedy pewnego dnia widzi za oknem przelatujący statek kosmiczny, nie wierzy swoim oczom, bo przecież nierzadko miewał omamy, ale szybko okazuje się, że wielka przygoda - lub może wielka katastrofa ludzkości - jest znacznie bliżej niż kiedykolwiek przedtem.
Ernestowi Cline’owi już od pierwszych stron udaje się złapać czytelnika w sidła, kiedy pokazuje swojemu bohaterowi statek obcej rasy, niebezpiecznie podobny do tych, które widywał w grach, i każe mu się zastanawiać, czy to, co widział, jest prawdziwe. Siedemnastolatek, który zagrał już chyba we wszystkie gry na ziemi, nie wierzy nawet po przeczytaniu pamiętników swego ojca, pełnych teorii spiskowych dotyczących gier właśnie. Nie ma się czemu dziwić, w końcu ojciec nie jest dla Zacka autorytetem, raczej chorym psychicznie człowiekiem, któremu nie powiodło się w życiu. Niespodziewanie w jego szkole zjawiają się tajni agenci, którzy zabierają go do bazy gdzieś na uboczu Nebraski i oznajmiają, że dla najlepszych pilotów gry Armada jest przewidziana wielka misja - i Zack jest jednym z nich. Okazuje się, że ojciec nie oszalał, a całe science fiction zostało wymyślone właśnie w tym celu, żeby przygotować ludzi do walki. Pozostało mało czasu, żeby obronić Ziemię. Czy finał okaże się dla nas przychylny?
Armada jest zaskakującą mieszanką wielu wątków. To powieść zbudowana na kilku płaszczyznach: począwszy od wielkiej pasji do gier, poprzez historię nastolatka stęsknionego ojcowskiej miłości, aż do bitwy z obcymi o naszą planetę. W moim odczuciu każdy z tych wątków jest równie ważny i w takim połączeniu, jakie zastosował Cline, tworzą bardzo interesującą całość. Czytając Armadę, nie da się jednak nie zauważyć, że to właśnie gry mają największy wpływ na głównego bohatera. Zack odziedziczył talent do grania po obojgu rodzicach, lecz u niego przejawia się to jako życiowa pasja. Chłopak zna na wylot wszystkie manewry, funkcjonuje w pierwszej piątce najlepszych graczy świata i przeznacza na gry masę wolnego czasu. We wszystkich jego opisach czuć autentyczną miłość, która, z tego co wiem, cechuje również autora. Chyba pierwszy raz w życiu nie nudziły mnie długie i szczegółowe opisy przeróżnych broni, statków czy specyficznych kostiumów. Pasja do grania zmieniła Zacka Lightmana w człowieka, który może ocalić Ziemię.
Kolejną rzeczą, która przenika przez strony Armady, jest niezwykłe zafascynowanie popkulturą. Ta powieść nie jest oryginalna - właściwie po jakimś czasie okazuje się wręcz przewidywalna, ale miałam wrażenie, że jest to zabieg celowy. Ernest Cline nie ukrywa, jak wielki wpływ wywarły na niego Gwiezdne Wojny czy Gra Endera (przeczytamy o tym nawet w podziękowaniach), cytując ich bohaterów, naśladując ich twórców czy, po prostu, wplatając dzieła w życie swoich własnych bohaterów. Armada szczególnie przypomina powieść Orsona Scotta Carda, w której, podobnie jak tutaj, gry zostały użyte jako symulatory walki. Myślę, że dla prawdziwych fanów będzie to wielka frajda, mogąc spotkać się po raz kolejny z cytatami Luke’a Skywalkera i Yody, czy historią podobną do tej Endera Wiggina. Dodatkowym zaskoczeniem dla mnie było to, że Ernest Cline umieścił w swojej powieści kilka aktualnych sugestii, jak choćby wykupienie Star Warsów przez Disneya, i również wplótł je zgrabnie w swoją ideę.
Czytanie Armady stanowiło dla mnie wielką frajdę - to tak, jakby zebrać wszystkie najlepsze rzeczy związane z science fiction, wrzucić je do jednej powieści i otrzymać historię nastolatka zmuszonego, żeby ratować świat w ostatnich jego godzinach. Jestem wielką fanką wszystkich książek związanych z kosmitami, a Armada, pomimo że nie wprowadza nic nowego do tego gatunku, perfekcyjnie czerpie inspiracje z największych dzieł. Tak jak w wielu przypadkach, ostatecznie okazuje się, że nie byłoby żadnego zagrożenia, gdyby ludzkość sobie go nie wykreowała. Teraz musimy zmierzyć się z konsekwencjami własnych czynów, najlepiej jak potrafimy, nawet jeśli do walki przeszkolić muszą nas ulubione gry.
Czy marzyliście kiedyś o wielkiej przygodzie? Akcie wielkiego poświęcenia i honoru, który uczyni z was bohatera i odmieni wasze życie? Zack Lightman marzył o tym całe życie, kiedy jednak jego marzenie się spełniło, uświadomił sobie, że czasami lepiej nie marzyć o walce z inwazją kosmitów.
Wszyscy gramy w gry skupiające się na inwazji kosmitów na Ziemię, oglądamy takie klasyki science fiction jak 2001: Odyseja kosmiczna, Bliskie spotkania trzeciego stopnia, Obcy czy Star Wars, a także czytamy wielkie powieści z tego gatunku. Ludzkość dowiaduje się, że zostało jej niewiele czasu na obronę Ziemi, bo armada obcych już leci w naszym kierunku - spotkaliśmy się z...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-05
Gołkowski patrzy na mnie z mojej półki i gdyby mógł, zamordowałby mnie z zimną krwią. Oto bowiem nie wybieram Dieselpunku z nazistami, tylko kolejną książkę post-apo. Będzie mnie prześladował jeszcze przez jakiś czas, bo zbyt długo czekałem na trylogię husycką Sapkowskiego.
„Sztejer II” jest drugą książką Roberta Forysia z cyklu "Sztejer". Opowiada ona o łowcy nagród (nie oszukujmy się, to postapokaliptyczny wiedźmin) i jego przeróżnych perypetiach w nienajgorszej dla ludzkości wersji świata po zagładzie.
Vincent Sztejer to postać z pozoru nieciekawa, jednak w miarę, gdy zagłębiamy się w świat przedstawiony w opowiadaniach, nabiera on charakteru i idzie go polubić. Wyznaję zasadę, że dobry zabójca/skrytobójca/łowca nagród powinien mieć długie włosy, bo w połączeniu z chustą na pół twarzy, czy ze skórzanym płaszczem wygląda to przecudownie, dlatego
Sztejer trafił na moją listę ulubionych bohaterów literackich.
Świat przedstawiony to Europa, +/- tysiąc lat po apokalipsie. Część terenów zarosła, część zmieniła się w pustynie, a inne z nich są niezbadane. Miasta to typowo średniowieczne metropolie, które pełne są kramów, wąskich i szerokich uliczek, placów i kościołów. Arsenał jest zróżnicowany, należy bowiem do niego westernowa broń palna oraz typowo XV - wieczny oręż.
Fabuła opowiadań jest zwięzła, prawie nie da się zgubić w toku wydarzeń, akcja miejscami jest wartka i potrafi zatrzymać na dłużej. Kreacje potworów są oryginalne, a ilustracje potrafią uzupełnić nasze wyobrażenie napromieniowanych maszkar. Mimo że nie czytałem pierwszego "Sztejera", to nie czułem się zagubiony w opowieści. Warto wspomnieć o smaczkach, bo jest ich naprawdę wiele, w końcu co jest śmieszniejszego od mieszkańców postapokaliptycznego świata robiących rzeczy sprzed apokalipsy w nienormalny sposób. Żartem w całej książce, którym Foryś karmi nas cały czas, jest Zakon Norisjan, praktykujących sztuki walki i uczących techniki legendarnego kopnięcia z półobrotu. Nie zawsze to się jednak uda i humor jest przesadzony w jednym momencie, a w drugim go brakuje.
"Sztejer II" jest jedną z tych książek, które może przeczytać zarówno nowicjusz, jak i weteran gatunku. Książka dobrze rozdysponuje wasz czas za was, o ile macie tak z dwie, może trzy godziny wolnego (nie wiem, czy to ja szybko czytam, czy to czasoprzestrzeń źle działa). Jeśli jednak nie jest to wasz klimat, to sięgnijcie do innych książek od Roberta Forysia, na przykład "Z zimną krwią" lub "Początek nieszczęść Królestwa"
Gołkowski patrzy na mnie z mojej półki i gdyby mógł, zamordowałby mnie z zimną krwią. Oto bowiem nie wybieram Dieselpunku z nazistami, tylko kolejną książkę post-apo. Będzie mnie prześladował jeszcze przez jakiś czas, bo zbyt długo czekałem na trylogię husycką Sapkowskiego.
„Sztejer II” jest drugą książką Roberta Forysia z cyklu "Sztejer". Opowiada ona o łowcy nagród (nie...
2015-12-28
Nakręciłem się ostatnio na dark fantasy. Nieważne, kto i w jakim języku pisze, ważne, żeby było mrocznie, krwawo, a historia świata przedstawionego była niejasna i owiana tajemnicą. Książkę "Miecz aniołów" dostałem w prezencie od rodziców na swoje imieniny i początkowo nie chciałem jej czytać, ponieważ była ona siódmą z ośmiu części cyklu o Mordimerze Madderdinie, a ja nie lubię (nikt nie lubi) czytać nie w kolejności chronologicznej. Gdy zorientowałem się, że dzieło Jacka Piekary jest zbiorem opowiadań, zacząłem je jednak czytać.
Wizja świata jest przedstawiona na sześciu stronach, ale już samo to jest wystarczającym tłem na resztę opowieści. Wyobraźcie sobie świat, w którym Jezus Chrystus po słowach tłumu "Innych wybawiał, teraz niech siebie wybawi!", schodzi z krzyża i wraz ze swoimi współziomkami morduje ponad połowę populacji Jerozolimy, słowa modlitwy "Ojcze Nasz" zamiast " I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom" brzmią "I daj nam siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom", a ludzie oglądają jasełka, które są rekonstrukcją śmierci Chrystusa (giną +/- 4 osoby, zależy od scenariusza). Czy to nie jest piękne?
Główny bohater nazywa się Mordimer Madderdin, uniżony sługa, wasz i Boży, Młot na czarownice, Miecz w rękach Aniołów i Inkwizytor jego ekscelencji biskupa Hez-Hezronu. Tytuły mogłem sobie podarować, ale sam bohater, gdy się przedstawia, mówi też o swoich stopniach w zakonie. Mordimer nie będzie jednak łapał demonów i skazywał heretyków sam. Towarzyszą mu na ogół Kostuch, ohydnie wyglądający, sarkastyczny i zgryźliwy upadły szlachcic i Bliźniacy, wysportowani, niepozorni i mocno spaczeni ludzie. Same rozmowy między nimi są wystarczająco ciekawe i wciągające, przez co prowadzą do Zasady jeszcze jednego rozdziału.
Co do fabuły nie ma się tu do czego przyczepić, całość jest solidnie zrealizowana, i jak na zbiór opowiadań, wszystko świetnie się dopełnia. Historia potrafi zaintrygować, jest ciekawa i trzyma w napięciu. Nie tyczy się to jednak wszystkich opowiadań, bo jedno z nich, jest tak nudne, głupie, bezsensowne, że wątpię, że jest to dzieło Piekary. Poza tym koszmarkiem, to jest to jeden z lepszych zbiorów opowiadań o Mordimerze i jego ekipie.
Dla fana gatunku będzie to pozycja obowiązkowa, nie jestem pewien, czy polecić to ludziom, którzy z fantasy czytali tylko Tolkiena, Lewisa i Paoliniego. Jeśli kogoś interesuje historia świata, w którym dzieje się akcja, nie będzie nasycony, jeśli ktoś lubi wartką akcję, nie zazna tego zbyt często, a ludzie, którzy nie gustują w czarnym humorze, są z góry straceni dla tego dzieła. Mimo wszystko zaryzykuję, i polecę tę książkę, bo według mojej subiektywnej opinii – warto sięgnąć po ten zbiór opowiadań!
Nakręciłem się ostatnio na dark fantasy. Nieważne, kto i w jakim języku pisze, ważne, żeby było mrocznie, krwawo, a historia świata przedstawionego była niejasna i owiana tajemnicą. Książkę "Miecz aniołów" dostałem w prezencie od rodziców na swoje imieniny i początkowo nie chciałem jej czytać, ponieważ była ona siódmą z ośmiu części cyklu o Mordimerze Madderdinie, a ja nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-25
Zawsze uważałam, że trylogie stanowią szczególny rodzaj serii książkowej, którą najprawdopodobniej najtrudniej napisać, a autor musi wykazać się nie lada talentem, żeby w pierwszym tomie zaciekawić dostatecznie czytelnika, w drugim pokierować losami bohaterów tak, żeby zgubić ich jeszcze bardziej, a w trzecim wszystko ładnie spiąć. Niestety, niewielu się to udaje. Z mojego doświadczenia wynika, że pisarze nie radzą sobie w drugiej części, która zazwyczaj jest zbyt spokojna, albo stanowi coś w rodzaju “łącznika” pomiędzy pierwszą a trzecią, natomiast pod koniec kierują historię na złe tory. To często spotykane błędy, które zaważają na ocenie całości lub zwyczajnie psują dobrą opinię o pierwszym tomie. Z trylogią Michelle Hodkin mam trochę inną zagwozdkę - pierwsza część to była masakra. Serio, dawno nie czytałam tak źle wykreowanej książki. Nawet nie chciałam sięgać po “Przemianę”, w obawie, że okaże się podobną klęską, ale cieszę się, że zdecydowałam się po nią sięgnąć, bo stanowiła naprawdę miłe zaskoczenie. Podobne obawy miałam przy “Zemście”, ponieważ nie raz spotkałam się z sytuacją, kiedy autor sam niszczy swoje dzieło, dopisując nieodpowiednie zakończenie. Chyba nie może być nic gorszego, prawda? Mniej więcej w połowie książki przestałam zastanawiać się, co wydarzy się na kolejnych stronach, i pozwoliłam, żeby Hodkin mnie zaskoczyła swoją wizją. I wiecie co? Trochę zaskoczyła.
“Zemsta” stanowi bezpośrednią kontynuację drugiego tomu, tyle że nie ma w niej tylu zwrotów akcji. Książka raczej skupia się na próbie ucieczki z pułapki, w jakiej znaleźli się bohaterowie, i znalezieniu odpowiedzi na pytania, które autorka dotychczas postawiła. Tak więc fabułę zarysowaną mieliśmy już w poprzednich tomach - w “Zemście” przyszło jedynie zakończenie. Historia dobiega końca, czas na rozwiązanie zagadek, odkrycie prawdy i własnej tożsamości. Nie oznacza to, że trzeci tom jest najspokojniejszy lub spokojny w ogóle. Nie. Michelle Hodkin idzie za ciosem, może i nie podnosi poprzeczki, ale też nie spoczywa na laurach. Trzecia część historii Mary Dyer, która potrafi zabijać myślami i korzysta z tego daru często, jest równie wciągająca co krwawa, a miejscami wręcz odpychająca. Nie uważam tego za wadę, ponieważ zdaję sobie sprawę, że dokładnie taki był zamiar i trzeba przyznać, że spełnić się go udało, jednak czytelnicy o słabszym nerwach zapewne poczują dyskomfort. Gdzieś tam w dolnych partiach brzucha.
Co wyróżnia Marę Dyer wśród innych młodzieżówek? Cóż, raczej nie historia miłosna nierozerwalnie związana z fabułą powieści ani też cięty humor bohaterów. Fabuła też nie jest zbyt oryginalna, jeśliby zastanowić się nad posunięciami autorki bardziej, okażą się one przewidywalne. Pułapkę, w jaką daje się złapać Mara, lub też jej przeszłość, również znamy z innych opowieści. Ale jest coś, co mnie zaskoczyło. Otóż Mara Dyer nie jest bohaterką. Wszystkie jej działania moglibyśmy uznać za egoistyczne, a nawet niemoralne. Może jest ziarnko prawdy w tym, co jej wrogowie sądzą na jej temat. Może nawet sama o tym wie i jedynie świetnie to wykorzystuje.
To jest jeden z tych zabiegów, który wydaje mi się oryginalny. Nie spotykam się z książkami, w których główna postać jest antybohaterem. Może nawet można policzyć je na palcach jednej ręki, bo pisarze rzadko decydują się na takie rozwiązanie. Czytanie historii poprowadzonej przez takiego bohatera stanowi ciekawe doświadczenie.
Sama powieść stanowiła dla mnie świetną zabawę. Nadal nie mogę pojąć, jakim cudem jeden autor może napisać coś tak dobrego i tak złego, ale chyba przestanę się tym przejmować. Michelle Hodkin ma talent. W “Zemście” poeksperymentowała trochę z tekstem, dorzuciła także rozdziały z narracją Noaha (które wbrew pozorom wcale nie były złe) i w taki sposób wyszło jej godne zakończenie trylogii. “Zemstę” czytało się ekspresowo, podobnie jak “Przemianę”. Zakończyłam tę serię z pozytywnym zdaniem na jej temat. Zdecydowanie nie polecam czytać jej wieczorem - za dużo wypruwania flaków. Jednak w każdej innej chwili - jak najbardziej. Poznajcie Marę, chociażby dlatego, że jest niebezpieczna, tajemnicza i zupełnie inna, niż się spodziewacie.
Zawsze uważałam, że trylogie stanowią szczególny rodzaj serii książkowej, którą najprawdopodobniej najtrudniej napisać, a autor musi wykazać się nie lada talentem, żeby w pierwszym tomie zaciekawić dostatecznie czytelnika, w drugim pokierować losami bohaterów tak, żeby zgubić ich jeszcze bardziej, a w trzecim wszystko ładnie spiąć. Niestety, niewielu się to udaje. Z mojego...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-07
Trylogia Michelle Hodkin, której główna bohaterka zabija myślami, zbiera same pozytywne recenzje, ale nie ma co ukrywać, że jej pierwszy tom - Mara Dyer. Tajemnica” kompletnie nie przypadła mi do gustu. Uważam, że poziom, jaki prezentuje, jest za niski na zwykłą młodzieżówkę, a co dopiero młodzieżowy thriller (jak jest opisywana). Zero napięcia, zero grozy, zero wyczucia. Postacie, fabuła, dialogi, humor - naprawdę nic nie zostało tam wykreowane dobrze. Rok temu uznałam Marę Dyer za kompletną stratę czasu i pieniędzy, ale chyba z sentymentu (prawie) dokładnie rok później dałam jej drugą szansę i nie, wcale się nie zawiodłam. Nie mogę się nadziwić, że dwie części tej samej trylogii, pióra tej samej autorki, mogą być tak od siebie różne. I nie na poziomie fabularnym, ale stylistycznym głównie.
Druga część rozpoczyna się prawie dokładnie w tym miejscu, w którym tom pierwszy się skończył (w tej recenzji nie pojawią się żadne spoilery). Autorka nie zagłębia się za bardzo w wydarzenia z przeszłości ani nie przypomina czytelnikom, co dokładnie się stało. Zostawia i ich, i samą bohaterkę z własnymi przypuszczeniami. Szczególnie, że Marze nikt nie wierzy - wszyscy zaprzeczają jej domysłom, przekonując ją, że jest poważnie chora… na głowę. I dokładnie to jest największym plusem drugiego tomu.
Przypomnijmy: Mara Dyer potrafi zabijać myślami. Wystarczy, że pomyśli o czyjejś śmierci, a ta osoba już umiera. Zazwyczaj, dodajmy, umiera w okropnych męczarniach, bo jakoś w naturze Mary leży skłonność do tortur (ale kto by się zbytnio przejmował). W pierwszym tomie poznajemy bohaterkę jako przestraszoną dziewczynkę, której nadnaturalne zdolności dopiero się objawiają. Nosi w swoim umyśle wielką żałobę po stracie przyjaciół, do której się przyczyniła, ale nie potrafi niczego wyjaśnić. Jedynie odkrywa więcej faktów i tajemnic na swój temat, lecz nijak nie potrafi znaleźć rozwiązania.
W drugiej części z Marą jest inaczej: ponieważ bohaterka ma świadomość swoich czynów, może jedynie znajdować kolejne wątpliwości. Zadania nie ułatwiają bliscy, którzy uparcie twierdzą, że Mara cierpi na chorobę psychiczną. Jedynie ukochany Noah wierzy jej równie mocno, co ona sama sobie.
Uważam, że najciekawszym zabiegiem, na jaki zdecydowała się Hodkin, jest ukrycie prawdy. Narracja jest pierwszoosobowa, ale kontrast przekonań Mary i kontrast przekonań wszystkich lekarzy, którzy ją badają, jest naprawdę silny. Ciężko odkryć, które z nich mówi prawdę: główna bohaterka, która lunatykuje co noc i miewa halucynacje średnio co pięć minut, czy wszyscy dookoła (a oni wszyscy powtarzają - jesteś chora, Maro. Musimy ci pomóc). Co prawda fabuła zmierza do oczywistego zakończenia, lecz nie zdziwiłabym się, gdyby pod koniec trzeciego tomu okazało się to kłamstwem. Przede wszystkim w Marze Dyer czytelnicy muszą się przyzwyczaić do dużej ilości kłamstw.
Atmosfera grozy jest naprawdę wyczuwalna. Napięcie wzrasta z każdą stroną, czego nie spodziewałam się po Michelle Hodkin, biorąc pod uwagę spięcia związane z pierwszym tomem. Tym razem poradziła sobie wręcz doskonale - już dawno nie czytałam książki, która tak bardzo namieszała mi w głowie. Kolejnym plusem jest psychodeliczny klimat z elementami horroru czy gore. Co prawda nie raz odczułam obrzydzenie, ale autorka ani razu nie przekroczyła granicy dobrego smaku. Podobnie dobrze wykreowani są bohaterowie - cała irytacja, którą odczuwałam, czytając narrację z punktu Mary rok temu, zniknęła. Teraz wydaje mi się bohaterką podejmująca racjonalne decyzje, która przeżywa niemały koszmar. Jej związek z Noahem, który początkowo opierał się na (denerwującej, co tu ukrywać) relacji dwóch sfrustrowanych nastolatków, teraz budzi raczej ciepłe uczucia. Mam wrażenie, że Hodkin w końcu dała im szansę i potraktowała ich związek poważnie lub też pozwoliła im samym potraktować go poważnie.
W Marze Dyer. Przemiana znajdziemy też nie do końca wyjaśnione retrospekcje, które przyprawiają o ciarki na plecach. Tajemnica jest powiązana z wydarzeniami z przeszłości (lub też nie ma jej wcale - może to jedynie wytwór wyobraźni Mary?). Autorce udało się tymi rozdziałami zaciekawić i jednocześnie nie namieszać zbyt mocno w konstrukcji fabuły. Pozostaje mi mieć nadzieję, że ostateczne zakończenie pozostanie na równie wysokim poziomie.
Podsumowując, bawiłam się niezwykle dobrze, czytając tę książkę. Niezwykle dobrze, w porównaniu do pierwszego tomu i niezwykle dobrze w ogóle. Jeśli szukacie ciekawego, autentycznie strasznego thrillera młodzieżowego, to ta pozycja świetnie się nadaje. Mam wrażenie, że na literackim rynku nie ma zbyt wiele powieści tego typu, tym bardziej Mara Dyer jest ciekawym tworem. Polecam się zapoznać się z serią, przebrnąć przez pierwszy tom, do którego moje uczucia się nie zmieniły, tylko ze względu na poziom drugiego. Jestem bardzo ciekawa Zemsty - szczególnie, że po tytule i zakończeniu Przemiany mogę spodziewać się tylko jednego.
Trylogia Michelle Hodkin, której główna bohaterka zabija myślami, zbiera same pozytywne recenzje, ale nie ma co ukrywać, że jej pierwszy tom - Mara Dyer. Tajemnica” kompletnie nie przypadła mi do gustu. Uważam, że poziom, jaki prezentuje, jest za niski na zwykłą młodzieżówkę, a co dopiero młodzieżowy thriller (jak jest opisywana). Zero napięcia, zero grozy, zero...
więcej mniej Pokaż mimo to
Podobno nie jesteśmy w stanie zobaczyć naszego dzieciństwa takim, jakie prawdziwie było – według Sigmunda Freuda to zwyczajnie niemożliwe. Widzimy w głowie wspomnienia z okresu, kiedy mamy kilka lat, i wydaje nam się, że to rzeczywisty zapis przeżyć. Jednak jest zupełnie inaczej: oglądamy zapis, który nasz umysł sam sobie wykształcił na podstawie usłyszanej historii lub zobaczonego zdjęcia czy filmu. Czasami we wspomnieniach spoglądamy na świat własnymi, dziecięcymi oczami, a czasem jesteśmy pobocznymi świadkami sytuacji i wtedy obserwujemy nas samych - nigdy natomiast nie widzimy sytuacji dokładnie takiej, jaka miała miejsce. Dodajemy, odejmujemy pewne fakty lub zastępujemy je innymi. Wspomnienia bywają mylne, szczególnie te, których nie mieliśmy prawa zachować w głowie, ponieważ byliśmy zbyt młodzi. Temat powrotu do dzieciństwa i zmierzenia się z dziecięcymi błędami podejmuje w swojej powieści „Nie posiadamy się ze szczęścia” Karen Joy Fowler.
Rosemary wychowała się w barwnych latach 70. - okresie apelów o pokój na świecie i amerykańskich eksperymentów naukowo-społecznych, w których i jej rodzina wzięła udział. Kilkanaście lat później, będąc na studiach, dziewczyna mierzy się z trudną i niejasną rodzinną historią oraz własnym dziwactwem. Początkowe lata życia wydawały się sielanką, przynajmniej tak myśli Rosemary, kiedy wraca do nich pamięcią lub ogląda stare rodzinne zdjęcia. Rodzice uważali się za niezwykłych szczęściarzy, mając trójkę wspaniałych dzieci: Rosemary, Fern i Lowella. Wszyscy zawsze radośni, może odbiegający od społecznych standardów, ale nie na tyle, żeby to przysporzyło im problemów. I wtedy doszło do tragedii: kiedy Rosemary miała pięć lat, jej starsza siostra Fern zniknęła, zabierając ze sobą spokój i szczęście rodziny. Od tej chwili ich nowe życie nie przypominało w żadnym stopniu poprzedniego, a Rosemary przekonała się o tym najlepiej.
Amerykańskie klimatyczne podwórka z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych i rodzinne dramaty to moim zdaniem idealne połączenie. Prawie zawsze działa i zadziałało również w przypadku powieści Fowler. Nie posiadamy się ze szczęścia to głęboka, przemyślana i niespodziewanie zaskakująca opowieść o tragedii, która prowadzi do stopniowego rozpadu pewnej rodziny. Pełna dramatu fabuła i nielinearna narracja sprawiają, że powieść Fowler ciężko porzucić bez znalezienia odpowiedzi na nurtujące pytania. Pierwszy plus to zachowanie napięcia do ostatniej strony i utrzymanie w czytelniku ciekawości.
Kolejny to stworzenie bohaterki, którą jednocześnie łatwo polubić, jak i okazać jej współczucie. Autorka dopiero pod koniec zdradza motywy, które kierowały główną postacią, oraz przyczyny tragedii oraz same jej szczegóły. Rosemary jest złożoną bohaterką, a tajemniczości dodatkowo dodaje fakt, że wydarzenie, które będzie mieć największy wpływ na fabułę Nie posiadamy się ze szczęścia rozegrało się, gdy Rosemary była małą dziewczynką. Poznajemy historię pełną emocjonalnych zabarwień z jej perspektywy, ale Flower kieruje się freudowską myślą, że dziecko nie jest w stanie zarejestrować pierwszych lat swojego życia, dzięki czemu Nie posiadamy się ze szczęścia zawiera kilka ciekawych i nieoczywistych zmyłek w przebiegu fabuły. Jednak warto przeczytać tę powieść z innego powodu: jest coś (czego nie zdradzę, bo cała zabawa leży w niewiedzy), co wyróżnia książkę Flower spośród wielu innych historii o amerykańskich podwórkach i rodzinnych dramatach. Wiele ma to wspólnego z eksperymentami społecznymi, które miały na celu poszerzenie naukowego zaplecza wiedzy o ludziach i zwierzętach, a przede wszystkich cechach, które pozwalają nas, ludzi, odróżnić od reszty ziemskich organizmów (i jednego konkretnego gatunku). Poboczna, jednak nie mniej ważna, bohaterka, która związana jest z tym wątkiem, całkowicie podbiła moje serce – możliwe, że głównie z osobistych preferencji, ale moim zdaniem jest jaśniejącą gwiazdą powieści Flower. Jej historia jest zaskakująca i dogłębnie poruszająca; mam wrażenie, że trudno, by pozostawiła kogoś obojętnym.
Nie posiadamy się ze szczęścia to pięknie napisana powieść o przedstawionej w poruszający sposób rodzinnej tragedii. Jest zaskakująca, ponieważ Karen Joy Flower trzyma pewne fakty w ukryciu, bazując na dziecięcej świadomości – lub raczej jej braku – a tym samym trzyma czytelników w zaciekawieniu do samego końca. Jest wzruszająca, ponieważ jakby nie patrzeć, to raczej smutna opowieść o błędach popełnionych w przeszłości, na które bohaterowie nie mieli wpływu, oraz o ich konsekwencjach. Jest wywołującą masę emocji lekturą idealną na kilka wieczorów, niekiedy rozweselającą, niekiedy wzruszającą. Zdecydowanie warto ją przeczytać, jako że ukazuje rodzinny portret w krzywym zwierciadle, poruszając przy tym temat nieczęsto opisywany w literaturze. Nie posiadamy się ze szczęścia z jednej strony zachwyciło mnie swoją prostotą, a z drugiej ogromną ilością emocji, które towarzyszyły mi podczas czytania książki. Przede wszystkim jednak zachwycił mnie pewien wątek, który podbił moje serce z przyczyn osobistych – ale nie będę pisać o żadnej z tych rzeczy, żeby niczego nie zdradzić; to popsułoby całą zabawę.
Podobno nie jesteśmy w stanie zobaczyć naszego dzieciństwa takim, jakie prawdziwie było – według Sigmunda Freuda to zwyczajnie niemożliwe. Widzimy w głowie wspomnienia z okresu, kiedy mamy kilka lat, i wydaje nam się, że to rzeczywisty zapis przeżyć. Jednak jest zupełnie inaczej: oglądamy zapis, który nasz umysł sam sobie wykształcił na podstawie usłyszanej historii lub...
więcej Pokaż mimo to