rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Podobno nie jesteśmy w stanie zobaczyć naszego dzieciństwa takim, jakie prawdziwie było – według Sigmunda Freuda to zwyczajnie niemożliwe. Widzimy w głowie wspomnienia z okresu, kiedy mamy kilka lat, i wydaje nam się, że to rzeczywisty zapis przeżyć. Jednak jest zupełnie inaczej: oglądamy zapis, który nasz umysł sam sobie wykształcił na podstawie usłyszanej historii lub zobaczonego zdjęcia czy filmu. Czasami we wspomnieniach spoglądamy na świat własnymi, dziecięcymi oczami, a czasem jesteśmy pobocznymi świadkami sytuacji i wtedy obserwujemy nas samych - nigdy natomiast nie widzimy sytuacji dokładnie takiej, jaka miała miejsce. Dodajemy, odejmujemy pewne fakty lub zastępujemy je innymi. Wspomnienia bywają mylne, szczególnie te, których nie mieliśmy prawa zachować w głowie, ponieważ byliśmy zbyt młodzi. Temat powrotu do dzieciństwa i zmierzenia się z dziecięcymi błędami podejmuje w swojej powieści „Nie posiadamy się ze szczęścia” Karen Joy Fowler.

Rosemary wychowała się w barwnych latach 70. - okresie apelów o pokój na świecie i amerykańskich eksperymentów naukowo-społecznych, w których i jej rodzina wzięła udział. Kilkanaście lat później, będąc na studiach, dziewczyna mierzy się z trudną i niejasną rodzinną historią oraz własnym dziwactwem. Początkowe lata życia wydawały się sielanką, przynajmniej tak myśli Rosemary, kiedy wraca do nich pamięcią lub ogląda stare rodzinne zdjęcia. Rodzice uważali się za niezwykłych szczęściarzy, mając trójkę wspaniałych dzieci: Rosemary, Fern i Lowella. Wszyscy zawsze radośni, może odbiegający od społecznych standardów, ale nie na tyle, żeby to przysporzyło im problemów. I wtedy doszło do tragedii: kiedy Rosemary miała pięć lat, jej starsza siostra Fern zniknęła, zabierając ze sobą spokój i szczęście rodziny. Od tej chwili ich nowe życie nie przypominało w żadnym stopniu poprzedniego, a Rosemary przekonała się o tym najlepiej.

Amerykańskie klimatyczne podwórka z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych i rodzinne dramaty to moim zdaniem idealne połączenie. Prawie zawsze działa i zadziałało również w przypadku powieści Fowler. Nie posiadamy się ze szczęścia to głęboka, przemyślana i niespodziewanie zaskakująca opowieść o tragedii, która prowadzi do stopniowego rozpadu pewnej rodziny. Pełna dramatu fabuła i nielinearna narracja sprawiają, że powieść Fowler ciężko porzucić bez znalezienia odpowiedzi na nurtujące pytania. Pierwszy plus to zachowanie napięcia do ostatniej strony i utrzymanie w czytelniku ciekawości.

Kolejny to stworzenie bohaterki, którą jednocześnie łatwo polubić, jak i okazać jej współczucie. Autorka dopiero pod koniec zdradza motywy, które kierowały główną postacią, oraz przyczyny tragedii oraz same jej szczegóły. Rosemary jest złożoną bohaterką, a tajemniczości dodatkowo dodaje fakt, że wydarzenie, które będzie mieć największy wpływ na fabułę Nie posiadamy się ze szczęścia rozegrało się, gdy Rosemary była małą dziewczynką. Poznajemy historię pełną emocjonalnych zabarwień z jej perspektywy, ale Flower kieruje się freudowską myślą, że dziecko nie jest w stanie zarejestrować pierwszych lat swojego życia, dzięki czemu Nie posiadamy się ze szczęścia zawiera kilka ciekawych i nieoczywistych zmyłek w przebiegu fabuły. Jednak warto przeczytać tę powieść z innego powodu: jest coś (czego nie zdradzę, bo cała zabawa leży w niewiedzy), co wyróżnia książkę Flower spośród wielu innych historii o amerykańskich podwórkach i rodzinnych dramatach. Wiele ma to wspólnego z eksperymentami społecznymi, które miały na celu poszerzenie naukowego zaplecza wiedzy o ludziach i zwierzętach, a przede wszystkich cechach, które pozwalają nas, ludzi, odróżnić od reszty ziemskich organizmów (i jednego konkretnego gatunku). Poboczna, jednak nie mniej ważna, bohaterka, która związana jest z tym wątkiem, całkowicie podbiła moje serce – możliwe, że głównie z osobistych preferencji, ale moim zdaniem jest jaśniejącą gwiazdą powieści Flower. Jej historia jest zaskakująca i dogłębnie poruszająca; mam wrażenie, że trudno, by pozostawiła kogoś obojętnym.

Nie posiadamy się ze szczęścia to pięknie napisana powieść o przedstawionej w poruszający sposób rodzinnej tragedii. Jest zaskakująca, ponieważ Karen Joy Flower trzyma pewne fakty w ukryciu, bazując na dziecięcej świadomości – lub raczej jej braku – a tym samym trzyma czytelników w zaciekawieniu do samego końca. Jest wzruszająca, ponieważ jakby nie patrzeć, to raczej smutna opowieść o błędach popełnionych w przeszłości, na które bohaterowie nie mieli wpływu, oraz o ich konsekwencjach. Jest wywołującą masę emocji lekturą idealną na kilka wieczorów, niekiedy rozweselającą, niekiedy wzruszającą. Zdecydowanie warto ją przeczytać, jako że ukazuje rodzinny portret w krzywym zwierciadle, poruszając przy tym temat nieczęsto opisywany w literaturze. Nie posiadamy się ze szczęścia z jednej strony zachwyciło mnie swoją prostotą, a z drugiej ogromną ilością emocji, które towarzyszyły mi podczas czytania książki. Przede wszystkim jednak zachwycił mnie pewien wątek, który podbił moje serce z przyczyn osobistych – ale nie będę pisać o żadnej z tych rzeczy, żeby niczego nie zdradzić; to popsułoby całą zabawę.

Podobno nie jesteśmy w stanie zobaczyć naszego dzieciństwa takim, jakie prawdziwie było – według Sigmunda Freuda to zwyczajnie niemożliwe. Widzimy w głowie wspomnienia z okresu, kiedy mamy kilka lat, i wydaje nam się, że to rzeczywisty zapis przeżyć. Jednak jest zupełnie inaczej: oglądamy zapis, który nasz umysł sam sobie wykształcił na podstawie usłyszanej historii lub...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com/

Imp to młoda malarka chora na schizofrenię. Jest więźniem własnego umysłu i wspomnień. Nie wie, co jest prawdą, widzi rzeczy, których nie ma, i nie umie odróżnić swoich wyobrażeń od rzeczywistości. Jej matka i babka były wariatkami, więc nie dziwi ją własne szaleństwo. Nauczyła się z tym żyć. Bierze leki i żyje w miarę normalnie. Wszystko zmienia jedno wydarzenie, które niszczy z trudem wypracowaną namiastkę normalności. Imp próbuje opisać, co się wtedy stało i tworzy Tonącą dziewczynę.
Kluczowym słowem dla tej powieści jest pamiętnik. Książka ma formę rozpaczliwego spisu myśli kobiety, która chce sobie wszystko ułożyć i nie ma pojęcia, co tak naprawdę się wydarzyło. Akcja nie jest spójna, w jednym czasie poznajemy parę wersji rzeczywistości, wydarzenie nie następują po sobie w chronologicznym układzie. Imp boi się opisywać pewne wydarzenia, więc tylko wspomina o nich, by zaraz stwierdzić, że to było kłamstwo. Pisze o sobie w trzeciej osobie, zmienia czasy bez powodu i świadomie oszukuje czytelnika. Ta książka to jeden wielki przerażający bałagan.
Początkowo bardzo mi się to nie podobało, nie mogłam zrozumieć skomplikowanej historii i odróżnić faktów od prawd i kłamstw, co wprawiało mnie w irytację. Zwykle mogłam zrozumieć bez trudu każdą książkę, a tej nie mogłam rozgryźć. Stopniowo, wchodząc głębiej w chory umysł Imp, orientowałam się, że to jedyny sensowny sposób, by opisać szaleńca. Kiedy już przyzwyczaiłam się do tego skomplikowania, było ono niezwykle pociągające. Z każdą stroną bardziej doceniałam ten sposób napisania, tak dziwny, nowy i mroczny. W pewnym momencie już nie wiedziałam, kto jest chory - narratorka czy wszyscy inni.
Doceniłam też bohaterów. Imp była jedną z ciekawszych bohaterek, o jakich miała zaszczyt czytać. Była pełna sprzeczności i w żaden sposób nie papierowa. Uwierzyłam w jej szaleństwo już od pierwszej strony i kibicowałem jej szczęściu. Bohaterowie drugoplanowi byli równie skomplikowani. Zupełnie jak w prawdziwym świecie - mieli własne życie i pragnienia.
Pisanie w formie pamiętnika, idealnie pasuje do opowieści. Fabuła była szalenie skomplikowana, pełna wieloznaczności, porównań, metafor i symboli. W książce pojawia się też wiele nawiązań do faktów historyczny, dzieł sztuki czy istniejących ludzi. Topiłam się w tej powodzi znaczeń i sprzeczności, nie miałam pojęcia, co jest naprawdę. Wszystko to zbudowało książkę przerażającą i niezwykle emocjonującą.
Jak każda dobra książka i ta miała swój ukryty przekaz, który można zinterpretować na wiele sposobów. Dla mnie była to wstrząsająca historia kobiety, próbującej uporać się z przeszłością i zrozumieć, czemu stało się tak, a nie inaczej.
„Martwi ludzie, martwe myśli, i pozornie martwe chwile nigdy tak do końca nie umierają i kształtują każdą sekundę naszego życia. Lekceważymy je i na tym zasadza się ich potęga.”*
Tonąca dziewczyna nie jest książką do umilenia wieczorów, jest raczej jak bolesna podróż, którą trzeba odbyć, by zrozumieć wiele spraw. Mimo całego bólu i trudności związanych z czytaniem, powieść szalenie mi się podobała. Była czymś zupełnie nowym, hipnotyzowała mnie i nie pozwoliła o sobie zapomnieć. To jedna z tych książek, które trzeba przeczytać.

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com/

Imp to młoda malarka chora na schizofrenię. Jest więźniem własnego umysłu i wspomnień. Nie wie, co jest prawdą, widzi rzeczy, których nie ma, i nie umie odróżnić swoich wyobrażeń od rzeczywistości. Jej matka i babka były wariatkami, więc nie dziwi ją własne szaleństwo. Nauczyła się z tym żyć. Bierze leki i żyje w miarę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Jest coś specjalnego w powieściach grozy pisanych dla znacznie młodszych odbiorców. Podczas gdy większość autorów standardowych horrorów lub thrillerów kładzie nacisk na budowanie napięcia i otoczki mistycyzmu, w literaturze young adult pisarze bardzo często wyciągają na główny plan problemy bardziej codzienne. Nie inaczej stało się w przypadku Psów Alana Strattona – na pierwszy rzut oka to typowa opowieść o duchach. Na drugi, to historia o utracie i odzyskiwaniu rodziny.
Głównym bohaterem powieści jest nastoletni Cameron, który połowę życia spędził, uciekając. Jego matka jest pewna, że jej mąż, z którym rozstała się kilka lat wcześniej, prześladuje ich każdego dnia. Wraz z synem nigdy nie zostają w jednym miejscu na dłuższy czas, przenosząc się z domu do domu. Kiedy ojciec Camerona po raz kolejny wkracza w ich życie, przeprowadzają się do starego, od dawna niezamieszkanego domu w małej wiosce Wolf Hollow. Pierwszy dzień w szkole uzmysławia chłopcu, że o domu krążą między mieszkańcami przerażające historie, które bardzo szybko okazują się prawdą.
„Od strony pola znowu dobiega mnie chrzęst. Cokolwiek tam jest, nie boi się. Podąża za mną. Słyszę odgłosy dyszenia. Psy. Te psy. Puszczam się biegiem. One też.”*
Historia wykreowana przez Alana Strattona straszy typowymi, klasycznymi wręcz elementami: stary, skrzypiący dom i rodzina, która się do niego wprowadza, pole kukurydzy wokół (niestety, bez kręgów) i tajemniczy sąsiad, który, według miejscowych dzieciaków, morduje ludzi w stodole maszynką do mięsa. Oczywiście, duchy, które widzi jedynie główny bohater. Cała ta mieszanka z jednej strony wydaje się bardzo nieoryginalna, niezaskakująca i wykorzystana w literaturze setki razy, ale z drugiej strony spełnia swoje zadanie – buduje otoczkę grozy znakomicie. Wykorzystując te elementy, Stratton nadał swojej powieści bardzo ciekawej klimatyczności, celowo bazującej na klasykach horroru, dzięki czemu Psy nie straszą dosłownie, ale wkradają się w wyobraźnię czytelnika. Nie zapominajmy, że głównym bohaterem Psów jest nastolatek, który zaczyna zauważać duchy, a nawet nawiązywać z nimi kontakt. W dużej mierze to, co buduje aurę powieści, to dziecięce lęki oraz wizje nie z tego świata, które niebezpiecznie przypominają rzeczywistość. Tajemnica domu, w którym znalazł się Cameron – lub raczej, tajemnica rodziny, która kiedyś go zamieszkiwała – nie wydaje się bardzo odległa od tajemnicy rodziny samego chłopca. Jako że powieść jest przeznaczona raczej dla młodszego czytelnika, też i młodszy bohater odgrywa w niej główną rolę, nie wprowadza to jednak żadnego infantylizmu. Samotność i wyobcowane Camerona, niczym chłopca z Oceanu na końcu drogi Gaimana, odgrywa znaczącą rolę, czyniąc z typowej ghost story historię nieco smutną i tragiczną.
To, co szczególnie podobało mi się w Psach, to aura nostalgii, która przedziera się ze stron, oraz szczególny nacisk na sytuację rodzinną głównego bohatera. A ta nie należy do wesołych. Przenosząc się z miejsca do miejsca, Cameron dawno stracił prawdziwy dom i zapomniał, co właściwie znaczy to słowo. Nie utrzymuje kontaktu z dalszą rodziną – nikim poza matką – na wszelki wypadek. Chłopiec żyje w ciągłym strachu przed ojcem, ale nie wie, czego się boi. Jest straszony przez obsesyjną matkę, ale nigdy nie dowiaduje się prawdy. Kiedy próbuje jej powiedzieć o makabrycznych wizjach, których doświadcza, zostaje uznany za chorego psychicznie dzieciaka. W nowej szkole jest prześladowany i gnębiony. Ostatecznie, życie Camerona to pasmo nieszczęść. Zakończenie tej historii też trudno uważać za szczęśliwe. Psy to powieść w dużej mierze przygnębiająca, czego może nie widać na pierwszy rzut oka, ale w rzeczywistości dotyka problemów, z którymi mierzy się wiele młodych ludzi: potrzebę życia w szczęśliwej i pełnej rodzinie oraz akceptacji środowiska.
Ze strony technicznej powieść Strattona jest dobrze wykreowana. Miejscami makabryczna fabuła, choć należy raczej do przewidywalnych, intryguje i trzyma w ciekawości. Bohaterowie zostali nakreśleni trochę za grubą linią, ale w pewien sposób wpisuje się to w klimat powieści: mamy tu porzuconego nastolatka, matkę z obsesją, ojca kochającego za mocno, szkolnego prześladowcę, tajemniczego sąsiada uwikłanego w tajemnicę domu i starszą kobietę, która wie więcej niż policja. I największa zaleta, cały ten klimat – z jednej strony nieco straszny, z drugiej nieco nostalgiczny. Przede wszystkim jednak, świetnie bazujący na starych i klasycznych horrorach. Psy to też po części powieść detektywistyczna, jako że głównym bohaterem jest chłopiec węszący tam, gdzie nie powinien, i pragnący desperacko poznać sekret starego domu i jego dawnych mieszkańców. Pomimo że intryga najpierw wydaje się oczywista, później wkracza na mniej oczywisty tor, a na końcu wraca jednak do pierwotnej przewidywalności, cała fabuła została napisana w spójny i satysfakcjonujący sposób.
Psy to powieść idealna dla miłośników lekkiej grozy lub osób szukających książek, które przypomną im, jak to jest być dzieckiem i każdej nocy mimowolnie widzieć upiory w ciemności. To powieść na dwa popołudnia lub może raczej dwa wieczory. Bazuje na sprawdzonych elementach grozy, ale tym samym w pewien sposób składa hołd najwybitniejszym twórcom horrorów. Nie jest to skomplikowana opowieść, ale od samego początku pozostaje klimatyczna. Trochę straszy, trochę zasmuca. Trochę przypomina, że będąc dzieckiem, patrzymy na świat w niepowtarzalny sposób.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Jest coś specjalnego w powieściach grozy pisanych dla znacznie młodszych odbiorców. Podczas gdy większość autorów standardowych horrorów lub thrillerów kładzie nacisk na budowanie napięcia i otoczki mistycyzmu, w literaturze young adult pisarze bardzo często wyciągają na główny plan problemy bardziej codzienne. Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com/
Tak długo zwlekałam z przeczytaniem najsłynniejszej powieści Marie Lu, rozpoczynającej trylogię Legenda, że ostatecznie całkiem o niej zapomniałam. Z braku ciekawych książek pod ręką sięgnęłam po Malfetto. Mroczne piętno, które rozpoczyna kolejny cykl autorki. I to nie był najlepszy wybór. Możliwe, że na ocenę wpłynęły małe chęci przeczytania książki, możliwe, że Mrocznie piętno nie jest najlepszą książką w swojej kategorii lub możliwe, że wyrosłam z tego typu powieści. Nie ma to jednak znaczenia - czuję się zawiedziona bez względu na okoliczności.
Po pierwsze, powieści Marie Lu brakuje oryginalności. Autorka przenosi nas na ulice renesansowych Włoch, jednak nie takich, jakie byśmy sobie wyobrażali – łatwo zgadnąć, że i tym razem pojawi się coś nie z tej ziemi. Tym razem będzie to choroba (czy tego już przypadkiem gdzieś nie było?), która zmieniła ludzi w malfetto, czyli bardzo niebezpieczne istoty obdarzone pozaziemskimi mocami. Główna bohaterka, Adelina, stała się jedną z nich. Choroba ściągnęła hańbę na życie jej rodziny, a na jej własne przekleństwo. Wszyscy malfetto są wyłapywani i poddawani surowej karze – najczęściej śmierci – co skutkuje odtrąceniem Adeliny ze strony młodzieńców, a to z kolei pogrzebaniem szans na udaną i przyzwoicie wiedzioną przyszłość. Jednak pewnego dnia w domu jej ojca zjawia się młodzieniec, Enzo, który jest zainteresowany nie tyle jej ręką, co jej całą osobowością – a szczególnie tą mroczniejszą stroną. Adelina rozpoczyna szkolenie swoich umiejętności pod okiem Enzo, a także dowiaduje się, że jej moc może być zarówno jej największym przekleństwem i zarazem darem losu.
Brzmi ciekawie? Na pierwszy rzut oka tak, co potęguje fakt, że główna bohaterka będzie w tej historii antagonistką (lub może: miała być w tej historii antagonistką). To zabieg rzadko wybierany przez pisarzy, co czyni go wyjątkowo intrygującym. Niestety, Adelina jest bohaterką równie nie-antagonistyczną, co i papierową. Miałam wrażenie, że autorka miała na nią pomysł, a nawet i początkowy zamysł przedstawienia jej postaci, ale po drodze wiele nie wyszło – ostatecznie ciężko zauważyć jest w głównej bohaterce coś wyjątkowo złego. Zamordowała kogoś? Szybko okaże się, że nie celowo. Chciała zemścić się na swoich oprawcach? Wszystko pięknie, ale na chęciach się skończyło. Szczególnie spragnionym antagonistek w literaturze Young Adult radzę zapoznać się z Marą Dyer. Znacznie lepiej na tym wyjdziecie.
Po drugie, papierowe postacie są największą wadą tej powieści. Rzadko zdarza mi się, żebym nie pamiętała imion głównych bohaterów kilka dni po zakończeniu lektury, ale w tym przypadku tak było – i niech to zostanie najlepszym podsumowaniem. Adelina miała być antagonistką, nie wyszło, trudno. Gdyby okazała się protagonistką, ale za to dobrze i intrygująco skonstruowaną, machnęłabym ręką. Ale, litości, ta dziewczyna jest prawie przeźroczysta! W podziękowaniach przeczytamy, że początkowo miała odgrywać w tej historii rolę drugoplanową, co rzuca się w oczy. Czasami mam wrażenie, że pisarze chcąc pisać o silnych bohaterkach, myślą, że wystarczy ubrać ich zamiary w słowa kipiące złością i pragnieniem buntu, zamiast doprowadzić do prawdziwych czynów. I Marie Lu popełnia podobny błąd: Adelina spędza połowę książki, przeklinając wszystkich, którzy skrzywdzili ją w życiu, obiecując zemstę na ojcu-kacie i przekonując, że jej siła jest potęgą a ona sama rozszalałym żywiołem. Oczywiście, drugą połowę książki spędza, użalając się nad sobą, przeklinając swoje życie, rozpamiętując wszystkie przestrogi ojca i nie przekraczając bezpiecznej granicy w obawie, że kogoś skrzywdzi. Litości, ile można?
Po trzecie, narracja wypadła bardzo nienaturalnie. Możliwe, że ocenianie autora będzie błędem, jako że nie miałam okazji przeczytać Mrocznego piętna w oryginale, ale styl powieści jest miejscami absurdalny, miejscami zwyczajnie irytujący. Osoba tłumacząca zdecydowała się na użycie słownictwa kojarzonego z dawnymi czasami – w końcu, jesteśmy w renesansie – ale wypada to nieznośnie w zestawieniu z dziecinnością głównej bohaterki (nigdy też nie byłam fanką tego zabiegu – na siłę pewnego stylizowania klimatu powieści). Język, jakim operuje Marie Lu, jest bardzo prosty i jednocześnie nudny. Z drugiej strony sprawia, że powieść czyta się bardzo szybko, ale trudno uznać to za wielką zaletę.
Na koniec mamy bardzo przewidywalną fabułę, oczywisty splot wydarzeń i wymuszony wątek miłosny (bo jakże mogłoby się obejść bez niego). Mroczne piętno jest jedną z tych książek, po które czytelnik sięga, już na stracie wiedząc, jak wszystko się skończy. Sam pomysł nie jest zbyt oryginalny, sceneria również, więc trudno oczekiwać, że fabuła okaże się zaskakująca. Nie mogę zrozumieć, co Marie Lu chciała przekazać tą książką – w końcu było wiele podobnych, a za to lepiej skonstruowanych. Sam wątek miłosny, o którym wspomniałam, jest tak dopracowany, że równie dobrze mogłoby go nie być i nikt nie zauważyłby różnicy. Pojawia się gdzieś w połowie książki, ni stąd ni zowąd, i stanowi tło dla fabuły, nie wnosząc żadnych emocji, jedynie monotonność.
Trudno znaleźć mi jakieś pozytywne odczucia na temat tej powieści, ponieważ całkowicie mnie znudziła – finalnie od pewnego momentu nawet nie szukałam zalet. Przy czym mam dziwne wrażenie, że jest to dokładnie tego typu książka, po którą sięgnęłabym kilka lat temu, przeczytała w jeden wieczór i stwierdziła, że była w miarę ciekawa – prawdopodobnie nie na żadnej wysokiej pozycji w rankingu, ale nadal na średnim, idealnie przyzwoitym poziomie. Jednak po wszystkich książkach, z jakimi zetknęłam się w życiu, zarówno z literatury Young Adult, jak i innej, z silniejszymi i słabszymi bohaterkami, uważam, że Mroczne piętno jest po prostu powieścią słabą. Zdaję sobie sprawę, że autorka pozostawiła dla siebie szeroko otwartą furtkę, jeśli chodzi o konstrukcję drugiego i trzeciego tomu, ale przy tak niskim poziomie pierwszej części, raczej nie sięgnę po kolejne. Coś nadal przekonuje mnie do trylogii Legenda i prawdopodobnie to ją przeczytam szybciej niż kontynuacje Mrocznego piętna, które, do momentu odwołania, będę traktować jako wypadek przy pracy.

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com/
Tak długo zwlekałam z przeczytaniem najsłynniejszej powieści Marie Lu, rozpoczynającej trylogię Legenda, że ostatecznie całkiem o niej zapomniałam. Z braku ciekawych książek pod ręką sięgnęłam po Malfetto. Mroczne piętno, które rozpoczyna kolejny cykl autorki. I to nie był najlepszy wybór. Możliwe, że na ocenę wpłynęły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Peter Heller porzucił dziennikarstwo a także pisanie reportaży, by stać się pełnoetatowym autorem literatury fikcyjnej. W jego głowie narodził się pomysł – zresztą niebezpiecznie podobny do pomysłu, na który inny pisarz wpadł kilka lat wcześniej – i w ten sposób powstała jedna z najdziwniejszych książek, z jakimi spotkałam się w życiu. Gwiazdozbiór Psa, w dużej mierze podobnie jak Droga Cormaca McCarthy’ego, przedstawia historię jednego z ostatnich ludzi na Ziemi, który wyrusza w poszukiwaniu czegoś pierwotnego, stałego i obecnie należącego jedynie do przeszłości.
Hig jest jednym z ostatnich ludzi żyjących na Ziemi po zarazie, która nawiedziła planetę, mordując przy tym niemal całą populację i większość zwierząt. Samotny, zgorszony i nieprzystosowany, Hig żyje w zniszczonym świecie, mając za najlepszego przyjaciela psa i za jedynego sąsiada gburowatego fanatyka broni. Codziennie patroluje okolicę awionetką, chcąc ustrzec się przed potencjalnymi mordercami. Jego życie sprowadza się do monotonnych czynności gwarantujących przetrwanie, lecz nagle, pewnego dnia, wychwytuje sygnał radiowy. Po raz pierwszy od dziewięciu lat. Pchany desperacją i nadzieją, Hig opuszcza dom i wszystko co bezpieczne, by przekonać się, czy lepszy świat istnieje. Świat bez choroby, za to pełen miłości.
Gwiazdozbiór psa to powieść wciągająca od samej pierwszej strony głównie za sprawą niezwykłego języka, którego użył autor i który może okazać się jej największą wadą lub zaletą. Chropowata narracja Higa, która idealnie pasuje do równie chropowatego świata powieści, jest pełna lirycznych odniesień. Sama w sobie stanowi bardziej wiersz niż prozę. Miejscami wprowadza to wiele zamętu, ale odniosłam wrażenie, że jest to zamęt w pełni kontrolowany. Hig urywa myśl w połowie, nie kończy, przechodzi do następnej, zaprzecza, nie wysuwa puenty – słowem, jest bardzo chaotycznie, ale ostatecznie daje to wgląd w umysł bohatera. Styl napisania Gwiazdozbioru psa urzeka, niekiedy irytuje, ale przez cały czas intryguje. Jest niesamowicie płynny, dzięki czemu lektura powieści nie zajmie więcej niż dwa wieczory. I choć większość negatywnych recenzji Gwiazdozbioru psa wynika właśnie z problematyczności języka, dla mnie był to jeden z największych atutów książki. Warto sięgnąć po nią chociażby po to, żeby przekonać się, w jak niekonwencjonalny sposób została napisana.
Heller wykreował swój świat w bardzo sugestywny sposób – nie zdradzając wszystkiego, ale pozwalając czytelnikowi samemu dojść do wielu wniosków. W Gwiazdozbiorze psa sama choroba odgrywa dużą rolę, ale autor znacznie bardziej skupia się na bohaterach. Kreacja Higa jest wyśmienita; nie jest to papierowa postać, nie ma samych zalet, ale jest wielka szansa, że polubicie go od początku. „Na imię mi Hig, jedno imię. Duży Hig, jeżeli potrzebujesz dwóch”* – mówi na pierwszej stronie, tym samym zdobywając moją sympatię. Trzeba przyznać, że kolejnym wielkim atutem Gwiazdozbioru psa jest właśnie ta postać – człowieka zgubionego, porzuconego, nieco zgorszonego, ale nadal nie tracącego nadziei. Ciężko przejść obojętnie obok jego zmagań w poszukiwaniu szczęścia. Śledzimy jego losy, kiedy opuszcza dom i irytującego sąsiada (a zarazem najbliższą mu osobę), i leci przez świat na swojej cessnie z 1956 roku niczym Ostatni Człowiek na Ziemi, kierując się jedynie wiarą w lepszy świat – i jedyne, co możemy zrobić, co trzymać mocno kciuki. Fantastyczny jest również wątek relacji między Higiem i jego sąsiadem, będącym całkowitym przeciwieństwem, Bangleyem. Hig ma duszę niespełnionego poety, podczas gdy Bangley stąpa twardo (czasami wręcz zbyt twardo) po ziemi. „(…) Zastanawiam się, skąd ta potrzeba opowiadania. Jakiegoś ożywienia tego martwego bezruchu przemożnego piękna. Tchnięcia życia przez opowiadanie. Pewnie na przekór strategii Bangleya żeby zabić praktycznie wszystko co się rusza.”**. Wszelkie potyczki słowne między tą dwójką są przepełnione żartobliwością i idealnie dowodzą, jak ważna jest przyjaźń.
Gwiazdozbiór psa okazał się wyśmienitą powieścią. Choć sam pomysł jest zaskakująco podobny do klasycznej już powieści postapo, Drogi McCarthy’ego, wraz z odwracaniem kolejnych stron Gwiazdozbiór psa nabiera więcej różnic. Przede wszystkim Droga jest niesamowicie przygnębiającą lekturą, podczas gdy powieść Hellera podnosi na duchu, pomimo całej tragiczności. Ostatecznie Gwiazdozbiór psa ujął mnie znacznie bardziej niż Droga, chyba ze względu na większą emocjonalność, wręcz intymną narrację i optymizm głównego bohatera. Opinie na temat tej książki są podzielone, ale według mnie zasługuje na wszelkie uznaje, jakie zdobyła. Cudowna powieść.

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Peter Heller porzucił dziennikarstwo a także pisanie reportaży, by stać się pełnoetatowym autorem literatury fikcyjnej. W jego głowie narodził się pomysł – zresztą niebezpiecznie podobny do pomysłu, na który inny pisarz wpadł kilka lat wcześniej – i w ten sposób powstała jedna z najdziwniejszych książek, z jakimi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
George R. R. Martin jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców fantasy ostatnich dziesięcioleci. Jego najsłynniejsza to nieukończona (nienapisane są dwa ostatnie tomy) seria „Pieśń lodu i ognia”. Na jej podstawie powstał jeden z najpopularniejszych seriali wszech czasów, z wielkimi sławami w rolach głównych, wielomilionową publicznością i rekordową liczbą nagród. Dla czytelników „Pieśni lodu i ognia”, w tym dla mnie, taka popularność serialu nie jest żadnym zaskoczeniem. Książki po prostu są zbyt dobre, żeby na ich podstawie (z dobrym odwzorowaniem fabuły) powstał gniot.
George R. R. Martin jest pisarzem jedynym w swoim rodzaju, jego książki są napisane w unikatowy i wyróżniający się sposób. Są pełne treści, wypełnione dziesiątkami wątków i setkami postaci. By czytać jego teksty, trzeba się w pełni poświęcić i skupić. Dopiero gdy wejdzie się w skomplikowany świat, pozna historię wiele pokoleń wstecz, zapamięta skomplikowane powiązania rodzinne i zrozumie zasady panujące w uniwersum, czytanie staje się proste. Takie skomplikowanie ma swój urok, który uwielbiam. Z przyjemnością czytałam kolejne grube tomy „Pieśni lodu i ognia”, czekałam na wyjaśnienie wszystkich wątków. Przeżyłam wielki zawód, kiedy dowiedziałam się, że seria nie jest skończona i nie wiadomo, kiedy będzie. Nie chciałam opuszczać tego pełnego magii świata. Z pomocą przyszła mała książeczka (w porównaniu do innych dzieł Martina) – „Rycerz Siedmiu Królestw”, z trzema opowiadaniami w środku.
Do czytania podeszłam trochę niepewna tego, co dostanę. „Pieśń lodu i ognia” była cudowna i niezwykle trudno byłoby odtworzyć ten sam niepowtarzalny charakter z innymi bohaterami. Na szczęście moje obawy okazały się płonne i „Rycerz Siedmiu Królestw” utrzymał poziom, równocześnie wnosząc nowości. Był czymś więcej niż tylko dodatkiem objaśniającym historię.
Akcja rozpoczyna się około stu lat (według moich obliczeń) przed akcją pierwszego tomu „Pieśni lodu i ognia”. To dostatecznie dużo, żeby klimat panujący w świecie był zupełnie inny. W „Rycerzy Siedmiu Królestw” panuje pokój, ludzie nie boją się o swoje życie, rycerstwo kwitnie i organizowanych jest wiele turniejów rycerskich. Nad całym królestwem rozciąga się władza Targaryenów, potężnych i licznych jak nigdy.
Główni bohaterowie opowiadań to Jajo i Dunk – wędrowny rycerz z giermkiem. Z punktu widzenia czytelnika zaczynającego „Rycerza Siedmiu Królestw” to zwykli prostaczkowie, rycerz zamiast być mądry i piękny, jest głupi i wysoki, a giermek nieposłuszny. Ich życie skrywa więcej sekretów, niż można przypuszczać. Jajo okazuje się być księciem z rodu Targaryenów, na tyle odległym w sukcesji do tronu, że ojciec pozwolił mu w tajemnicy giermkować u ser Dunka. Jako czwarty syn czwartego syna Jajo naprawdę miał nikłą szansę na koronę i Żelazny Tron. Wraz z biegiem lat i dziesiątków zbiegów okoliczności niemożliwe stało się prawdopodobne, aż Jajo został królem Westeros – Aegonem V Niespodziewanym. Dunk z kolei zostanie zapamiętany jako ser Duncan Wysoki – Lord Dowódca Gwardii Królewskiej.
To jednak stało się dziesięciolecia po zakończeniu akcji książki. W „Rycerzu Siedmiu Królestw” nie ma wielkiej polityki, to po prostu spis przygód młodego rycerza i jego niesfornego giermka. Klimat jest nieporównywalnie lżejszy niż w „Pieśni lodu i ognia”, krwi i bólu też jest dużo mniej. Książka urzeka rycerskimi turniejami i małymi potyczkami, omijając z daleka wielkie wydarzenia. Taka prostota ma wielki urok w skomplikowanym świecie, którego nie znalazłam w żadnej innej książce.
Każde z trzech opowiadań przedstawiało zupełnie inną historię, więc fabuła siłą rzeczy nie mogła być skomplikowana. I taka nie była. Miejscami irytowała mnie jej płytkość, ale nie na tyle, by uprzykrzyć czytanie. Jak dla mnie lepiej byłoby, gdyby opowiadania były ze sobą połączone czymś więcej niż głównymi bohaterami i światem. To stworzyłoby trochę głębszą historię.
To jednak był jeden mały zgrzyt w morzu pozytywnych cech. Na największą pochwałę zasługują bohaterowie. Dunk i Jajo byli po prostu przykładem idealnie wykreowanego bohatera książkowego. Mieli swoje przywary, złe humorki, ale też cechy godne królów. Postacie poboczne bladły przy nich, widać było, że stanowią tylko tło dla nich. Właśnie takiego wywyższenie głównych bohaterów brakowało mi w „Pieśni lodu i ognia”.
„Rycerza Siedmiu królestw” polecam nie tylko czytelnikom „Pieśni lodu i ognia”, przywiązanym do niezwykłego uniwersum. Ta powieść jest czymś więcej niż tylko prequelem. Czyta się ją szybko i przyjemnie. Bohaterowie przyciągają swoją świetną kreacją i urokiem osobistym. Fabuła nie wymaga większego skupienia, ale równocześnie jest dopracowana. Ta powieść ma po prostu wszystkie cechy dobrej książki. Fakt, że jej akcja osadzona jest w uniwersum mojej ulubionej serii fantasy tylko potęgował dobre wrażenie.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
George R. R. Martin jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców fantasy ostatnich dziesięcioleci. Jego najsłynniejsza to nieukończona (nienapisane są dwa ostatnie tomy) seria „Pieśń lodu i ognia”. Na jej podstawie powstał jeden z najpopularniejszych seriali wszech czasów, z wielkimi sławami w rolach głównych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mojżesz Wright został znaleziony w koszu w pralni Quick Wash, mając jedynie kilka miesięcy. Stawał się małą-wielką sensacją wszystkich miasteczek, do których trafiał dzieciństwie, wychowując się u obcych rodzin. Ludzie twierdzili, że jego matka była narkomanką, więc nazywano go dzieckiem cracku.
Kilkanaście lat później osiemnastoletni Mojżesz trafił do domu prababci w Levan, a stamtąd na rodzinną farmę siedemnastoletniej Georgii. Był małomówny, nieprzenikniony, trochę egzotyczny i budził w dziewczynie zarazem przerażenie i fascynację. W ten sposób zaczęła się ich wspólna historia, pełna bólu, żalu i strat. W końcu niektóre opowieści nie kończą się happy endem, a ta do właśnie takich należy.

Najsłynniejsza powieść Amy Harmon, bestsellerowej autorki, której książki szczytują na listach New York Times’a, przyciągnęła moją uwagę nieszczęśliwym zakończeniem. Rzadko czytam tego typu książki, ale byłam bardzo ciekawa jak pisarka pokieruje losy bohaterów i czy w jakiś sposób odróżni to Prawo Mojżesza od wszystkich podobnych do siebie romansów. Po przeczytaniu książki dochodzę do wniosku, że to trochę zbyt wyszukane nadzieje: Prawo Mojżesza nie zaskakuje niczym nowym, ale jednocześnie posiada wszystkie elementy, które czynią z powieści niezłą lekturę new adult. Historia skupia się na dwójce nastolatków u progu dorosłości, którzy zbliżają się do siebie pomimo sprzeczności charakterów. On – jest rozbity i zagubiony. Ona – pełna nadziei i zawsze radosna. Wie, że nie powinna zakochiwać się w Mojżeszu, ale nie może tego powstrzymać. On z kolei nie jest w stanie tego zrobić. Do pełnego uczucia między tą dwójką Harmon przechodzi bardzo szybko – właściwie byłam zaskoczona, że tak szybko – ale nie znaczy to, że wątkowi romantycznemu zabrakło rozmachu czy sensu. Autorka daje czytelnikowi szansę poznać swoich bohaterów i polubić ich, ale jednocześnie prowadzi fabułę do przodu. Część, w której bohaterowie nadal mają po -naście lat jest niewielka, jako że Prawo Mojżesza to bardziej powieść o wkraczaniu w dorosłość i mierzeniu się z jej naturą.

Wraz z przeskokiem czasowym w fabule, książka nabiera raczej ponurych barw. Dokładnie tak, jak sugeruje opis, jest pełna bólu, rozczarowań i utraconej miłości. Prawo Mojżesza to smutna i poruszająca powieść, idealnie wpisująca się w ramy new adult, w którym – jak wiadomo – króluje cierpienie. Druga połowa książki to niemal skok na głęboką wodę – autorka nie oszczędza swoich bohaterów; moment, w którym pojawia się promyk nadziei, nie trwa długo. Tak, jak zaznacza w prologu główna bohaterka, ta historia nie skończy się happy endem.

Amy Harmon stworzyła wciągającą, poruszającą i niezwykle emocjonalną powieść. Warto zaznaczyć, że Prawo Mojżesza nie jest, wbrew tytułowi, książką pełną religijności, ale w dużej mierze porusza tematy życia i śmierci, a przede wszystkim utraty ukochanych ludzi. Dobrze wykreowani bohaterowie, wciągająca fabuła i, przede wszystkim, wielka ilość emocji – to wszystko sprawia, że na koniec lata Prawo Mojżesza to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów new adult.

Mojżesz Wright został znaleziony w koszu w pralni Quick Wash, mając jedynie kilka miesięcy. Stawał się małą-wielką sensacją wszystkich miasteczek, do których trafiał dzieciństwie, wychowując się u obcych rodzin. Ludzie twierdzili, że jego matka była narkomanką, więc nazywano go dzieckiem cracku.
Kilkanaście lat później osiemnastoletni Mojżesz trafił do domu prababci w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com/

Zaraz po wielkim sukcesie serii książek opowiadających o losach Endera Wiggina, która przyniosła Orsonowi Scottowi Cardowi ogromny rozgłos i uznanie, czyniąc go jednocześnie jednym z najznakomitszych współczesnych pisarzy science-fiction, w głowie autora narodził się pomysł na kolejną serię, również związaną ze światem Endera, choć niedotyczącą głównego bohatera. Tym razem wybór – wydaje się, że oczywisty – padł na Groszka, czyli pobocznego bohatera Gry Endera, chłopca obdarzonego niezwykłą inteligencją i znakomitego doradcę dowódcy starcia z Formidami. Akcja Cienia Endera pokrywa się z wydarzeniami z Gry Endera, tym razem ukazanymi z odmiennej perspektywy. Jak sam autor podkreśla, nie ma znaczenia, po którą powieść czytelnik sięgnie w pierwszej kolejności – pierwszy tom Sagi Cienia został skonstruowany tak, aby czytanie go nie wymagało znajomości Gry Endera. Jednak czy warto sięgnąć po obie książki? Nie jestem przekonana.
Uważam Grę Endera za wielką i doskonałą w każdym aspekcie powieść, jednak jej sequel, Mówca umarłych, okazał się rozczarowaniem. Sięgając po Cień Endera miałam nadzieję, że wyjątkowy kunszt pisarski Carda wróci wraz z powieścią podobną do Gry Endera – w końcu mamy to samo miejsce, te same wydarzenia, te same założenia i nawet tych samych bohaterów, z Enderem w tle. Największym atutem debiutu Carda było pokazanie w wyraźnym świetle nieziemskiej inteligencji dzieci i nastolatków – nie stojących jeszcze u progu dojrzałości, ale już obarczonych odpowiedzialnością za los ludzi. Teoretycznie powtórzenie sukcesu nie powinno być takie trudne, skoro opieramy się na tej samej historii. W praktyce jednak coś poszło nie tak.
W Cieniu Endera poznamy losy Groszka, od początku do końca (dokładniej: do momentu końca akcji Gry Endera), bohatera, który fanom Gry Endera jest świetnie znany. Dowiemy się o trudnych początkach na ulicy i zaskakujących wynikach testów. Najmniejszy żołnierz z największym umysłem; Card bardzo szybko przekonuje czytelników, że pozycja Endera przewyższała pozycję Groszka o niewiele. Po raz kolejny mamy do czynienia z dzieckiem doskonałym, przewyższającym wyczynami dorosłych dowódców. Jednak Groszek nie jest dosłownym cieniem Endera. Nie pamiętam, szczerze mówiąc, czy polubiłam go w Grze Endera (z pewnością nie tak, jak samego głównego bohatera). W Cieniu Endera jednak prawie że nie potrafiłam znieść jego kreacji. Dawno nie czytałam powieści z tak irytującym głównym bohaterem. Endera Wiggina poznaliśmy jako doskonałego chłopca, ale pełnego empatii i samokrytycyzmu, podczas gdy Groszek, równie świetny, jest zarozumiały i arogancki: non stop przekonany o własnym geniuszu. Jest świadomy własnych wad, ale jednocześnie rekompensuje je paletą zalet. Początkowo obserwujemy jego cichą walkę z Enderem w drodze o dowództwo, ale kiedy chłopiec orientuje się, że z tak małym wzrostem nie osiągnie upragnionego celu, zostaje doradcą i najlepszym przyjacielem Endera, przekonując wszystkich dookoła, że bez niego Ender nie jest w stanie pokonać Formidów. I tutaj Card popełnia kolejny błąd: kwestionuje świetność swojego bohatera, którą przecież wzorował się w Grze Endera. Polubiłam Endera Wiggina tak mocno, ponieważ jego nieomylność i racjonalne wybory uczyniły z niego najlepszego dowódcę w historii ludzkości, a także postać legendarną. Z jednej strony to żołnierz, który osiągał każdy cel; z drugiej, perfidnie wykorzystany w kosmicznej wojnie chłopiec. W Cieniu Endera Card od czasu do czasu podkreśla, że Ender nie był jedyny w swoim rodzaju, nie zawsze nieomylny i nie do końca wyjątkowy. Nie rozumiem, dlaczego autor postanowił splamić świetną kreację własnego bohatera w ten sposób – w dodatku pokazując to z perspektywy drobniejszego i znacznie bardziej aroganckiego chłopca – ale zdecydowanie nie była to dobra decyzja.
Cień Endera nie wciąga od razu i szczerze mówiąc, później też szczególnie nie wciąga. Czytałam powieść, szukając wzmianek o Enderze, więc dopiero od momentu, kiedy te się pojawiły, lektura przyniosła mi przyjemność. Szukałam także wyjątkowej wnikliwości, która zachwyciła mnie w Grze Endera, ale ostatecznie poczułam rozczarowanie. Wszystkie chwyty, którymi autor poprzednio obdarzył swoich dziecięcych bohaterów, teraz wydały mi się niezaskakujące. W Grze Endera ogromnie spodobał mi się zabieg wywierania wpływu na głównego bohatera poprzez jego czyny lub ludzi, którzy w jakikolwiek sposób naznaczyli jego życie (brat, siostra, wróg w Szkole Bojowej) i coś podobnego możemy zauważyć w Cieniu Endera, jednak ze znacznie mniejszym rozmachem.
Podsumowując, tej książki mogłoby nie być (nawet lepiej, gdyby tak się stało). Autor ma rację, twierdząc, że czytanie jej nie wypływa na odbiór Gry Endera, ale czytanie dla samego czytania jest mało warte. Cień Endera nie wznosi się na poziom debiutu Carda i stanowi dla mnie, jako wielkiej fanki Endera, rozczarowanie. Nie mniej jednak, sięgnę po kolejny tom Sagi Cienia, czyli Cień Hegemona, ponieważ Peter Wiggin to kolejna świetna kreacja Orsona Scotta Carda i wielki potencjał. Tylko błagam, żeby na potencjale się nie skończyło, jak w tym przypadku.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com/

Zaraz po wielkim sukcesie serii książek opowiadających o losach Endera Wiggina, która przyniosła Orsonowi Scottowi Cardowi ogromny rozgłos i uznanie, czyniąc go jednocześnie jednym z najznakomitszych współczesnych pisarzy science-fiction, w głowie autora narodził się pomysł na kolejną serię, również związaną ze światem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Rachel dwa razy dziennie jeździ tą samą linią pociągów. W trakcie podróży, kiedy staje przed tym samym semaforem, umila sobie czas w niekonwencjonalny sposób – obserwuje mieszkańców domu przy torach i wyobraża sobie ich życie. Jess i Jason – mieszańcy domu obok semafora są w jej myślach idealnym małżeństwem. Ona jest piękna i bystra, on zakochany w niej do granic możliwości, przystojny i inteligentny. Razem wiodą doskonałe życie i każdy jego dzień jest wypełniony miłością, i wzajemnym zrozumieniem.

Z każdym przejazdem Rachel dodaje kolejny szczegół do ich idyllicznego życia. W końcu jest przekonana, że zna tych ludzi jak starych przyjaciół. I wtedy widzi coś wstrząsającego i zmieniającego obraz idealnej rodziny

Stopniowo dowiadujemy się, czemu Rachel idealizuje życie nieznajomej pary i czemu tak ostro zareagowała na to, co zrobiła Jess. Poznajemy fakty z jej życia, dowiadujemy się, że ona sama nie jest idealna, a nawet przeciętnie dobra. Jej kreacja jest skomplikowana i wielowarstwowa; z jednej strony mamy do czynienia z kobietą, która za wszelką cenę chce pomóc obcych, a z drugiej niezdolną pomóc sobie.

Rachel nie jest bohaterką do polubienia, przez całą książkę chciałam mocno nią potrząsnąć i zmusić do wyjścia z dołka. W pewnych momentach brzydziłam się jej zachowaniem i pijaństwem. Postać Rachel jest osią powieści, połączeniem wszystkich wątków. Mimo że początkowo wydaje się tylko dziewczyną z pociągu, stopniowo okazuje się, że jest kluczową postacią w rozwiązaniu zagadki związanej z Jess.

Rachel nie jest jedyną główną bohaterką i narratorką. Narracja została podzielona oprócz niej między dwie kobiety – Annę (obecną żonę byłego męża Rachel) i rzeczywistą Jess. Wszystkie trzy narratorki różnią się od siebie diametralnie, tworzą trzy oddzielne historie. Dzięki temu czytelnik wie więcej niż Rachel próbująca znaleźć rozwiązanie zagadki.

Wszystkie wątki książki mają drugie dno, można je interpretować na parę sposobów. Autorka, pisząc, balansowała na granicy prawdy, kłamstw i wyobrażeń. Podsuwała czytelnikowi kąsek prawdy, ale ukryty w tonach fałszu. Narratorki nie zdawały sobie sprawy z kłamstw, myślały, że ich wyobrażenie są prawdziwe. Wierzyły w zapewnienia innych. To wszystko stworzyło powieść, w której wszystkie fakty zostały wyłożone na złotej tacy, o której istnieniu dowiedziałam się dopiero po zakończeniu czytania.

Napięcie w książce było dawkowane skokowo. Były momenty, w których nie mogłam przestać czytać, odczuwając przymus odkrycia prawdy, jak i takie, kiedy książka mnie nudziła. Wszystko wynikało z natury thrillera psychologicznego. W tego typu książkach, żeby poznać rozwiązanie intrygi, trzeba poznać charakter bohaterów, nawet, jeśli wymaga rozwlekłego opisywania. W „Dziewczynie z pociągu” rozwiązanie leżało właśnie w charakterach postaci i relacjach między nimi. Końcowa część książki zupełnie odbiega od reszty, jest poświęcona akcji. To właśnie ona jest ciekawa, trzymająca w napięciu i dynamiczna.

O „Dziewczynie z pociągu” było głośno. Książka była wszędzie reklamowana jako niezwykły debiut pisarski. Autorka wskoczyła na siódme miejsce najlepiej zarabiających pisarzy w 2016 roku z kwotą dziesięciu milionów dolarów. Na wrzesień zaplanowana jest światowa premiera ekranizacji, z Emily Blunt w roli głównej. Czy książka zasłużyła na taki medialny rozgłos? Moim zdaniem – nie. „Dziewczyna z pociągu” nie jest złą powieścią, a nawet nie przeciętną, ale wiele jej brakuje. Autorka wpadła na świetny pomysł, opisując zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością, ale realizacja nie powala na kolana. „Dziewczyna z pociągu” to po prostu dobra książka, świetnie umilająca czas. Warto podejść do czytania bez wielkich oczekiwań, jakie sugeruje medialne zainteresowanie.

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Rachel dwa razy dziennie jeździ tą samą linią pociągów. W trakcie podróży, kiedy staje przed tym samym semaforem, umila sobie czas w niekonwencjonalny sposób – obserwuje mieszkańców domu przy torach i wyobraża sobie ich życie. Jess i Jason – mieszańcy domu obok semafora są w jej myślach idealnym małżeństwem. Ona jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Po przeczytaniu „Futu.re” nie mogłam zapomnieć o świecie wykreowanym przez młodego Rosjanina. I mimo że zakończenie książki było idealne i nie pozwalało na kontynuację, pragnęłam więcej. Jej autor słynie z serii „Metro 2033”, więc sięgnięcie po nią było naturalnym następstwem.
W „Metro 2033” stało się to, co przewidują wszyscy. Ludzie zniszczyli Ziemię. W szczycie swojej świetności ludzie skorzystali z broni atomowej, biologicznej i chemicznej. Odbiło się to na wszystkich, ród ludzki został zmuszony, by uciekać z własnego królestwa w podziemia moskiewskiego metra. Na kolanach, bez światła, bez elektryczności, bez udogodnień, których nawet nie wyobrażali sobie stracić.
Czy taki upadek cywilizacyjny zmienił cokolwiek w mentalności ludzi? Odpowiedź jest prosta i logiczna - nie. Człowiek zawsze pozostanie człowiekiem, będzie chciał przeżyć za wszelką cenę, dążyć do wygody, bronić swoich racji i wierzyć w siłę wyższą. Na ograniczonej przestrzeni metra muszą nauczyć się żyć ludzie, którzy nigdy by się nie spotkali. Zaledwie kilka kilometrów od siebie żyją: sataniści, świadkowie Jehowy, Czwarta Rzesza (założenia te same co przy Trzeciej), komuniści, muzułmanie i wyznawcy Wielkiego Czerwia – kanibale. Na każdej stacji istnieje zupełnie inny wszechświat, na jednych całe dnie świecą się prawdziwe świetlówki, targ zawsze pęka od towarów, a ludzie nie muszą bać się o życie. Na innych (w przeważającej większości) każdy dzień jest walką o przetrwanie. Pośród wszystkich stacji, z dziwnymi (i niebezpiecznymi) mieszkańcami jawi się raj, zespół stacji otoczonych wręcz religijnym mistycyzmem – Polis. Ostatnia ostoja człowieczeństwa.
Niezwykle trudno się tam dostać, a już w szczególności młodemu mężczyźnie z peryferyjnej stacji, jakim jest Artem – główny bohater i narrator. Chłopak nigdy nie zdecydowałby się na długą podroż przez całe metro do mistycznego Polis, gdyby nie przedśmiertna prośba nieznajomego. Czując się zobowiązany obietnicą, Artem wyrusza w niebezpieczną podróż przez nieznane.
Główną zaletą „Metra 2033” jest właśnie to nieznane – genialnie wykreowany świat. Mimo że znałam poziom kreacji uniwersum Dmitry Glukhovskiego już z „Futu.re”, nie spodziewałam się aż takiego rozbudowania, na tak małej przestrzeni. Autor zatroszczył się o najmniejszy szczegół. Zasiedlił świat mutantami i potworami charakterystycznymi dla gatunku, ale nie wystarczyło mu to. Dodał jeszcze dziesiątki ideologii, trochę historii i parę wstrząsających obyczajowo zwyczajów.
Książka wstrząsa do głębi, poziom życia w metrze jest zupełnie inny niż obecnie. Ludzie przyzwyczaili się do nowych standardów i odmienili swoje życie nie do poznania. Każda sfera życia musiała się zaadaptować albo zniknąć. Większość zniknęła, zostając zastąpiona walką o przetrwanie, te, które zostały, zmieniły się nie do poznania. Dla mnie najbardziej wstrząsająca była zmiana handlu. Teraz możemy robić zakupy nawet nie wychodząc z domu, wybierając wśród setek tysięcy towarów. W metrze nie ma już praktycznie nic, a to, co pozostało, można kupić tylko za naboje do kałasznikowa.
„Jeden nabój – jedna śmierć. Czyjeś zabrane życie. Sto gramów herbaty – pięć ludzkich żywotów. Kawałek kiełbasy? Proszę, zupełnie niedrogo: całych piętnaście trupów. Skórzana kurtka dobrej, jakości, dzisiaj w promocji, zamiast trzystu tylko dwieście pięćdziesiąt, oszczędzacie życie pięćdziesięciu ludzi.” (s. 122)
W książce uderza też niesamowita prawdopodobnie przedstawionych wydarzeń. Czytając, byłam przekonana, że gdyby w Moskwę uderzyła broń atomowa, wydarzenia potoczyły się dokładnie tak jak w „Metrze 2033”. Jestem pewna, że w tunelach rozwinęłyby się dziesiątki kultur, tak jak przedstawił to autor.
Kolejną zaletą jest sposób napisania. Już w „Futu.re” zauważyłam, że Dmitry Glukhovsky pisze w niepowtarzalny sposób. Dzięki temu każde słowo wydaje się być dokładnie na swoim miejscu, wydarzenia, nieważne jak ze sobą niezwiązane, splatają się w opowieść, a nawet najgłębsze przemyślenia pasują do strzelanin i mutantów. Nie mam pojęcia, na czym dokładnie polega ten sposób pisania, nie udało mi się wychwycić powodów, tylko wspaniałe efekty.
Akcja posuwała się do przodu w natychmiastowym tempie. Na każdej stacji na Artema spotykał nowe przygody i trudności. Walka z nimi była dynamiczna i ciekawa dla czytelnika. Mimo takiego tempa w książce jest głębia. Artem porusza najcięższe zagadnienia istnienia ludzkiego. Przemyślenia o religii, przemijaniu czy życiu pozagrobowym pasują do książki i nie spowalniają jej akcji, tylko pogłębiają treść książki.
Jedynym zgrzytem książki są postacie poboczne. Mamy głównego bohatera – Artema, ze świetną przemyślaną kreacją, ale reszta bohaterów jest dla niego tylko tłem. Żadna postać drugoplanowa nie zostaje w książce dłużej niż trzy rozdziały. To było irytujące. Przyzwyczajałam się do jasnowidzącego szamana i BAM! Nagle pojawia się staruszek z niepełnosprawnym dzieckiem. I BAM! Zastępują go wyznawcy Che Geuvary. Lekceważące traktowanie pobocznych postaci było dużym błędem. Każda z nich miała potencjał, by stać się ważną, ale przez zbyt szybkie zniknięcie nie miała na to szansy.
Mimo tego małego minusa „Metro 2033” jest świetną książką. Ma wciągającą fabułę, szybką i dynamiczną akcję. Jest prawdopodobną wizją przyszłości w moskiewskim metrze, każdy jej element jest rozbudowany i ciekawie opisany. Przemyślenia w niej zawarte wpłynęły na mój światopogląd i zmieniły go. Podsumowując - „Metro 2033” jest po prostu książką godną polecenia.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com
Po przeczytaniu „Futu.re” nie mogłam zapomnieć o świecie wykreowanym przez młodego Rosjanina. I mimo że zakończenie książki było idealne i nie pozwalało na kontynuację, pragnęłam więcej. Jej autor słynie z serii „Metro 2033”, więc sięgnięcie po nią było naturalnym następstwem.
W „Metro 2033” stało się to, co przewidują...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.pl

Zacznę od tego, co rzuca się w oczy, jak weźmie się do ręki tę książkę. Od jej rozmiaru - „#me” liczy sobie dwieście sześć stron. Przez taką objętość trudne jest głębokie wniknięcie do świata powieści. Każda grubość książki ma swoje wady i zalety, ale ja po prostu nie przepadam za tymi krótkimi. Lubię, jak powieść jest rozbudowana – ma wiele wątków pobocznych i bohaterów. Przy takiej objętości osiągnięcie tego jest niemożliwe. W przypadku „#me” moje obawy niestety okazały się uzasadnione.
Świat nastoletniej Sary jest koszmarny, dziewczyna nie ma swojego miejsca na ziemi. W szkole jest odrzucona i wyzywana, w domu czeka na nią pijana matka nieprzejmująca się niczym. Mimo wszystkich przeciwności i przeszkód Sara się nie poddaje i stara się wrócić do społeczeństwa. Poznaje chłopaka swoich marzeń – Józka i zakochuje się w nim bez pamięci. Sara znajduje szczęście i ciągle traci je na nowo, przez matkę alkoholiczkę.
Kreacja bohaterów była ciekawa. Nie powalała na kolana, ale nie była też nudna. Każdy z głównych bohaterów miał jedną wiodącą cechę, nie byli oni złożeni ani wielopłaszczyznowi. Polubiłam Sarę z jej problemami i sposobem ich rozwiązania. Zaciekawiła mnie jej matka i powody, dla których tak się stoczyła. Józek spodobał mi się dzięki altruizmowi i szczerości.
Przez parędziesiąt pierwszych stron z zapartym tchem czytałam o zmaganiach Sary z resztą świat, ale stopniowo przestawało mnie to pociągać. Wystarczyłoby parę podobnych scen, żeby podkreślić błędne koło, w które wpadła bohaterka. Autorka napisała ich kilkanaście. Nawet, kiedy coś znacząco się wydarzało reakcja Sary była nijaka i opisana w sposób uproszczony, przez co ładunek emocjonalny sceny znikał.
Jedną z większych wad powieści był sposób napisania. Zazwyczaj w książkach młodzieżowych wszystko je napisane skrótowo. Na przykład: nie jest opisane, jak bohaterowie się gdzieś dostają, tylko od razu tam są. Zwykle to sprawia, że książkę czyta się szybko i przyjemnie. „#me” zostało zbyt mocno, jak na mój gust, uproszczone. Nie dało się wejść głębiej w świat przedstawiony ze szczątkowymi jego opisami albo bez jakiejkolwiek reakcji emocjonalnej postaci.
Fabuła też została pogwałcona uproszczeniami. Nie było żadnych wątków pobocznych czy tła wydarzeń. Z początku to nie było widocznie, ale wraz z upływem kolejnych stron wątki poboczne po prostu znikały. Nie zostawały rozwiązane czy zakończone, po prostu nie było już o nich ani słowa.
Tak samo było z wątkiem romantycznym. Uczucia Sary względem Józka są opisane wprost. Jak dla mnie zbyt bezpośrednio, dziewczyna zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Jej uczucia nie ewoluowały, jak się pojawiły, takie były przez całą książkę. Z ich relacją było tak samo, każde ich spotkanie było podobne do wcześniejszego i nic nie wnosiło.
Kolejnym rozczarowaniem było zakończenie. Autorka urwała w ciekawym momencie, który w końcu odstawał od rutyny. Nie mam nic przeciwko zakończeniom otwartym, dzięki którym czytelnicy mogę się zastanowić, co było dalej. Zakończenia „#me” nie nazwałabym nawet zakończeniem. Historia dopiero zaczynała nabierać tempa, pojawiali się nowi bohaterowie. Nic nie wskazywało na zakończenie. Miałam wrażenie, że autorka po prostu nie chciała kończyć tej książki i wydała ją w połowie napisaną.
Po przeczytaniu „#me” czułam się rozczarowana. Spodziewałam się błyskotliwej, ale też zabawnej książki młodzieżowej, poruszającej trudne tematy. Dostałam ukończony w połowie spis nieprowadzących do niczego scen.
Czytając recenzje innych osób, zauważyłam, że jestem odosobniona w negatywnej opinii, więc może po prostu wyrosłam już z prostych książek młodzieżowych? „#me” potrafi umilić czas czytelnikowi, ale nie ma w sobie tego czegoś, nie zmusza do refleksji i nie jest niczym nowym na rynku książkowym.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.pl

Zacznę od tego, co rzuca się w oczy, jak weźmie się do ręki tę książkę. Od jej rozmiaru - „#me” liczy sobie dwieście sześć stron. Przez taką objętość trudne jest głębokie wniknięcie do świata powieści. Każda grubość książki ma swoje wady i zalety, ale ja po prostu nie przepadam za tymi krótkimi. Lubię, jak powieść jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

O debiutanckiej powieści młodej amerykańskiej pisarki o ghańskich korzeniach nie bez powodu zrobiło się głośno jeszcze przed jej wydaniem. Wszystko za sprawą podejmowanego w jej powieści tematu, bo czy wśród najbardziej palących problemów współczesnego świata nie znajdują się właśnie takie zagadnienia, jak: uchodźcy, rasizm, nierówności społeczne, mocarstwowa polityka wielu państw, która ma bezpośredni przekład na nierówności, wyzysk i ubóstwo w wielu rejonach świata? A jakie konsekwencje to za sobą pociąga, Yaa Gyasi pokazuje na przykładzie „Drogi do domu” – sagi rodzinnej pokazującej pogmatwane, trudne i bolesne losy czarnoskórej ludności od XVIII do XX wieku, od Ghany po Amerykę. Czytelnik ma szansę poznać punkt widzenia osoby o afrykańskich korzeniach, a nie kolejnego białego, który albo z pewnym sentymentalizmem, albo krzywdzącymi uprzedzeniami spogląda na Czarny Ląd (kto czytał choćby "W pustyni i w puszczy” naszego rodzimego autora – ten wie).
Historia rodzinna ma swój początek w XVIII wieku, w czasie, gdy handel niewolnikami kwitnie w najlepsze, angażując w ten proceder zarówno białych kolonizatorów, jak i czarnych tubylców. W sąsiednich wioskach mieszkają dwie przyrodnie siostry, za sprawą dramatycznych wydarzeń nie mając świadomości o istnieniu tej drugiej. Rozdzielenie rodziny powoduje, że los każdej z nich układa się inaczej: Effia zostaje sprzedana brytyjskiemu kolonizatorowi, dowódcy twierdzy Cape Coast Castle – to miejsce okryte złą sławą, gdyż stanowi coś w rodzaju doraźnego więzienia dla kupionych niewolników, którzy później statkami odsyłani są jako towar do Ameryki, by przypieczętować swój los katorżniczą pracą na rzecz białego pana. Siostra Efii, Esi, również trafia do Cape Coast Castle. Nie ma jednak tyle szczęścia co jej siostra – jeśli tą kategorią można się tu w ogóle posłużyć. Esi trafia do twierdzy jako niewolnica przeznaczona na handel, by wkrótce trafić za ocean. Od tej chwili historia rodzinna rozgałęzia się na dwie równoległe prowadzone historie życia czarnoskórych na dwóch kontynentach: potomkowie Efii związani będą z afrykańskim Złotym Wybrzeżem, potomkowie Esi z Ameryką. I choć dzielić ich będą tysiące kilometrów, łączyć ten sam los: ludzi wykorzenionych, którym przyjdzie walczyć o swój byt, a będzie to walka naznaczona cierpieniem. I tak z pokolenia na pokolenie przypatrywać się będziemy kolejnym zmaganiom kolejnych potomków: od niewolniczej pracy na plantacjach, przez Wielką Migrację, narastające fale rasizmu, powstawanie gett w amerykańskich miastach. Na targanym konfliktami kontynencie afrykańskim rzecz przedstawia się równie nieciekawie – to kontynent, który za sprawą kolonizatorów i ich polityki wykrwawia się, a ludzie żyją w skrajnej nędzy. W tym sensie i jednej, i drugiej linii potomków sióstr wiedzie się równie źle.
Można by zadać sobie pytanie: jakim cudem autorka zamknęła losy siedmiu pokoleń ujętych w dwóch gałęziach rodziny na raptem czterystu stronach, pochylając się nad losami aż czternaściorga bohaterów? Odpowiedź jest prosta: zastosowała bardzo pociętą, fragmentaryczną narrację, wrzucając nas jakby na chwilę (choć trzymając się chronologii) w opowieść o konkretnym potomku, racząc kilkoma faktami, pozwalając z grubsza uczestniczyć w kilku dramatycznych wydarzeniach. I kiedy już mamy wrażenie, że odczuwamy coś na kształt więzi z tym bohaterem, kiedy zaczynamy go poznawać, rozumieć jego historię, autorka bezwzględnie wyrywa nas z tego świata i od razu wrzuca w świat innego bohatera, gdzie znów od nowa musimy przechodzić ten sam proces: przyspieszonego poznawania bohatera i jego losów. I momentami czytelnik może się czuć zagubiony, a może nawet sfrustrowany tymi ciągłymi zmianami, tym, że nie daje mu się szansy „pobyć” z bohaterem i jego historią, że ciągle jest wyrywany z każdego kolejnego świata. Sprytny z wielu powodów zabieg narracyjny – muszę przyznać. Pozwala czytelnikowi w jakiś sposób zrozumieć, jak to jest być nagle wyrwanym z konkretnego środowiska, a tego przecież przez wieki doświadczali czarnoskórzy – wykorzeniani ze swojej ziemi, odrywani od domu, rodziny. Niezakotwiczeni. Niemogący zapuścić trwałych korzeni. O tym w końcu traktuje ta powieść, a jej przemyślana konstrukcja tylko uwypukla ten problem. Z drugiej strony – ciągła zmiana planów powoduje, że tak rozległa fabuła ma jednak bardzo dobre tempo, nie pozwalając na nudę. I w końcu – podkreśla pewien uniwersalizm w historii wszystkich tych bohaterów: bo te czternaście życiorysów to w dużej mierze historie powtarzającego się upokorzenia, cierpienia, prześladowań, niesprawiedliwości. Można momentami odnieść wrażenie, że to bardzo jednostronny obraz, zwłaszcza że tak panoramiczny.
„Droga do domu” to typowy przykład literatury środka, książki napisanej sprawnie, ciekawej konstrukcyjnie, spójnej, podającej trudny temat językiem prostym (choć w wielu momentach brutalnie opisującym doświadczenia postaci). To wszystko powoduje, że saga rodzinna Gyasi ma szansę spodobać się i dorosłym czytelnikom szukającym niewymagającej choć mądrej lektury „o czymś”, i młodym czytelnikom, którzy od literackich wycieczek oczekują czegoś więcej niż tylko fajnej rozrywki, ale dla których książka jest też drogą do zrozumienia prawdziwego świata, jego historii i problemów. I dla jednej, i dla drugiej grupy „Droga do domu” będzie lekturą satysfakcjonującą.

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

O debiutanckiej powieści młodej amerykańskiej pisarki o ghańskich korzeniach nie bez powodu zrobiło się głośno jeszcze przed jej wydaniem. Wszystko za sprawą podejmowanego w jej powieści tematu, bo czy wśród najbardziej palących problemów współczesnego świata nie znajdują się właśnie takie zagadnienia, jak: uchodźcy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Niektóre książki fantasy – a należy podkreślić, że nie przepadam za tym gatunkiem – mają w sobie po prostu coś eleganckiego. Nie ujmują wszelkiego rodzaju magicznymi istotami, smokami czy też innymi jednorożcami, ale zachwycają konstrukcją świata – subtelną, ale i zapadającą w pamięć. Niewiele książek fantasy naprawdę do mnie przemawia, ale te, które przywodzą na myśl samą klasykę, zawsze trafiają w moje gusta. Podobnie jest z Mroczniejszym odcieniem magii, światowym bestsellerem, w którym po prostu widać niezwykły kunszt autorki.
Głównym bohaterem debiutu Schwab jest Kell – jeden z dwóch magów, którzy dzięki swoim umiejętnościom mogą podróżować między trzema Londynami. Jeden z nich, Szary, jest miastem, w którym ludzie zapomnieli, czym jest magia. Drugi, Biały, jest owiany strachem, głodem i śmiercią czającą się za każdym rogiem. Natomiast w trzecim Londynie – Czerwonym, z którego pochodzi Kell – magia wisi w powietrzu i płynie w żyłach mieszkańców. Kiedyś było także czwarte miasto, Czarny Londyn, ale teraz bliżej mu do legendy. W czasie, kiedy Kell nie pośredniczy między monarchami trzech miast, zajmuje się przemytem: przenosi przedmioty z jednego Londynu do drugiego. Uprawiając swoje niebezpieczne i nielegalne gierki, Kell zostaje wrobiony w intrygę, którą może przepłacić życiem – w jego ręce wpada przedmiot z Czarnego Londynu, a to oznacza jedno: kłopoty.
Mroczniejszy odcień magii to powieść, która zachwyca swoim rozbudowanym uniwersum, a najlepiej podkreśla to kilka pierwszych stron, które wywołują u czytelnika zamęt i niezrozumienie – to chyba jedna z niewielu książek, która przysporzyła mi trudności z połączeniem faktów. Zrozumienie, jak działa magia wykreowana przez autorkę, na pierwszy rzut oka wydaje się trudne, ale uczucie to nie trwa długo; wraz z rozwojem fabuły, zostajemy wciągnięci w wir wydarzeń i poznanie magicznego świata przychodzi samo. A jest to świat niezwykle barwny i urzekający: zachwyca oryginalnością i precyzją, z jakimi został skonstruowany. V.E. Schwab postanowiła porzucić fantastyczne istoty, żeby powiązać starodawny Londyn i panujące w nim obyczaje z aurą czarów, i uważam, że to jedna z ogromnych zalet powieści. Klimat Mroczniejszego odcienia magii jest dostrzegalny już od pierwszej strony, dzięki czemu książka nabiera własnego, niepowtarzalnego charakteru.
Uniwersum powieści ma w sobie coś niezwykłego, choć na pierwszy rzut oka wydaje się mało oryginalne i doskonale znane w literaturze fantastycznej: wiktoriański Londyn i magowie. Kiedy jednak zaczynamy się zagłębiać, odkrywamy, że powieściowy świat Schwab ma ogromny potencjał i urok. Poznawanie zasad, które rządzą tu magią – szczególnie, że wszystko jest naznaczone oryginalnością, ale również i logiką – sprawiło mi ogromną frajdę. Co by nie mówić, Mroczniejszy odcień magii jest po prostu uzależniającą lekturą. Bardzo szybko z typowej literatury fantasy przeistacza się w powieść akcji. Zaczyna się powoli, dając szansę czytelnikowi zapoznania się z najistotniejszymi faktami, jednak wraz z kolejnymi stronami, kiedy intryga się zapętla, fabuła zaczyna pędzić z zawrotną prędkością i z każdym kolejnym razem, kiedy nasi bohaterowie ponownie pakują się w tarapaty, możemy mieć jedynie nadzieję, że teraz również wyjdą z tego cali i zdrowi.
Kell jest ciekawą postacią. Magia aż w nim kipi – jest jednym z dwóch magów, którzy wywodzą się z rasy antari. Budując magiczny świat, V.E. Schwab czary przedstawia już na pierwszym planie, obdarzając głównego bohatera zaszczytem bycia jedną z najpotężniejszych istot w całym uniwersum. Przy czym Kell jest po części wygadanym, oddanym swej rodzinie grzecznym chłopcem, który posiadł niefortunną pasję do nielegalnego przemycania rzeczy. Posiada charakter i waleczność, ale zaskakująco łatwo daje się lubić. Chociaż nie tak łatwo jak jego towarzyszka – ledwo wiążąca koniec z końcem złodziejka z Szarego Londynu, Lily, którą Kella poznaje zupełnie przez przypadek. Lily jest postacią z krwi i kości – silną, charyzmatyczną, wygadaną, nieco sarkastyczną, ale i pełną empatii. Zdecydowanie podbiła moje serce. Kiedy losy tej dwójki się łączą, powieść zyskuje wiele dobrego. Jednak Mroczniejszy odcień magii posiada także całe zaplecze ciekawych postaci drugoplanowych, a przede wszystkim świetnie wykreowanych antagonistów. Jest coś niezwykle klasycznego w bohaterach Schwab, którzy wypadają realistycznie, ale nie karykaturalnie; zapadają w pamięć, ale nie wydają się przerysowani. Pisarski talent autorki przekonuje mnie, by bez wahania sięgnąć po jej inne książki.
Mroczniejszy odcień magii ma w sobie coś tak magicznego, jak zdolności Kella – wydaje się, że V.E. Schwab znalazła złoty środek na wspaniałą powieść fantasy. Jest to idealne połączenie magii, uroku starodawnego Londynu i pełnej intryg akcji. Powieść zdecydowanie zasługuje na takie uznanie, jakie zdobyła. Na kolejne części już teraz czekam z niecierpliwością.

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Niektóre książki fantasy – a należy podkreślić, że nie przepadam za tym gatunkiem – mają w sobie po prostu coś eleganckiego. Nie ujmują wszelkiego rodzaju magicznymi istotami, smokami czy też innymi jednorożcami, ale zachwycają konstrukcją świata – subtelną, ale i zapadającą w pamięć. Niewiele książek fantasy naprawdę do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Niewiele jest książek ponadczasowych, posiadających odporne na czas prawdy w formie chętnie czytanej przez kolejne pokolenia. Jednym z takich tytułów jest „Diuna” Franka Herberta. Książka liczy sobie już prawie pół wieku, została nagrodzona nagrodą Hugo i Nebula. Na jej podstawie powstał film, dwa miniseriale telewizyjne i kilka gier. Jest uznawana za jedną z najlepszych książek science-fiction wszech czasów. Po jej przeczytaniu zgadzam się z tym stwierdzeniem.

Ogromny sukces „Diuny” jest wynikiem wielu elementów. Najbardziej znaczących z nich jest uniwersum, utworzone z wielkim rozmachem i dokładnością. Frank Herbert stworzył nie świat, a wszechświat. Zaludnił go tysiącem rodzajów istot z milionem różnych zamiarów. Nie dla wszystkich znalazło się miejsce w „Diunie”, ale czytając, miałam wrażenia, że to uniwersum jest pełne, żywe. Mimo że „Diuna” jest książką traktującą o przyszłości, autor balansował na granicy przyszłości i przeszłości. Z jednej strony w powieści były podróże międzygwiezdne, technologia na najwyższym poziomie, a z drugiej średniowieczny ustrój z rodami, szlachtą i władaniem dzięki urodzeniu. Ten kontrast był zaskakująco trafiony i wydawał się idealnie pasować.

Mimo wielkości świata większa część akcji rozgrywa się na małej, pustynnej planecie Arrakis, zwanej Diuną. Warunki na niej panujące są tysiąckrotnie gorsze od tych znanych z ziemskich pustyń. Normalnie nikt, oprócz tubylców, nie mieszkałby na planecie z tak fatalnymi warunkami atmosferycznymi, są wygodniejsze miejsca do egzystowania dla szlachty. Wszystko zmienił Melanż – cudowny lek o wielkiej wartości, będący też uzależniającym narkotykiem. W całym wszechświecie znane jest tylko jedno miejsce, gdzie on występuję i jest nim właśnie Arrakis. Melanż ściągnął na planetę możnowładców skuszonych wielkim zyskiem. Z chwilą rozpoczęcia akcji powieści ród Harrkonenów na rozkaz Imperatora, rządzącego całym wszechświatem, oddaję rodowi Atrydów władzę nad Arrakis.

Synem księcia Atrydów jest główny bohater – piętnastoletni Paul. Od samego początku powieści jest on przedstawiany jako wybitna osobowość obdarzona mistycznymi zdolnościami. Jego kreacja jest niezwykle rozbudowana, Paul jest pełen kontrastów i sprzecznych cech. To czyni z niego bohatera żywego, w żaden sposób nie papierowego. Jego mentalność zrobiła na mnie ogromne wrażenie, opisy jego przeżyć wewnętrznych i jasnowidzeń były jedną z najlepszych części książki.

Inni bohaterowie byli równie dobrze stworzeni. Najbardziej w pamięć zapadła mi Jessica – matka Paula i konkubina jego ojca, wywodząca się z mistycznego zakonu Bene Gesserit, którego szkolenie daje mistyczne i owiane legendą zdolności. Całe jej życie zostało z góry zaplanowane, jej jedynym celem było zrodzenie księciu Atrydzie córki, która miała szansę stać się wielką Bene Gesserit, dzięki genetycznemu potencjałowi. Nie zrobiła tego, dała księciu syna, którego pragnął. Taka miłość do księcia była dla mnie niezwykle wzruszająca. Jessica była silną osobowością i wyrazistą kobietą, nic nie mogło stanąć jej na drodze. Uwielbiam silne kobiece postacie, więc i ją bardzo polubiłam.

W książce pojawia się wielu postaci pobocznych, które zapadają w pamięć dzięki świetnej kreacji. Mówiąc ogólnie – byli to wszyscy Fremeni – tubylcy Arrakis, zamieszkujący pustynie. Byli niezwykle ciekawi. Lud zmuszony do życia w tak ciężkich warunkach musiał się przystosować albo zginąć. Fremeni wybrali przystosowanie i zrobili to w powalający na kolana sposób. W trakcie czytania byłam zafascynowana ich zwyczajami, ekonomią i wierzeniami, opierającymi się na wodzie i przetrwaniu plemienia. W ich świecie wszystko musi służyć jakiemuś celowi lub musi doprowadzić do konsekwencji. Arrakis zrodziła twardy i ciekawy dla czytelnika ród.

Jedynym zgrzytem (i tak niewielkim) był język. Skomplikowane zdania wielokrotnie złożone i pełne długich zwrotów sprawiły, że książka stała się „ciężka”. Trudno było się przedrzeć przez gąszcz słów i dotrzeć do istoty rzeczy. „Diuna” zdecydowanie nie jest lekką lekturą - w każdym tego słowa znaczeniu, wymaga skupienia i cierpliwości. Taki sposób pisania miał też pozytywne strony, dzięki niemu można się zatracić bez pamięci w uniwersum.

„Diuna” okazała się bardzo miłym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się, że książka starsza od moich rodziców będzie tak ciekawa i przystępna. W tej powieści jest dosłownie wszystko, co powinno znaleźć się w dobrej książce. Pokochałam klimat Arrakis i śledziłam losy bohaterów z wypiekami na twarzy, nie chciałam rozstawać się z Paulem, jego matką i wojowniczymi Fremenami. Na szczęście „Diuna” jest zaledwie początkiem serii, którą mam zamiar jak najszybciej przeczytać. Polecam zrobić to samo każdej osobie lubiącej science-fiction.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Niewiele jest książek ponadczasowych, posiadających odporne na czas prawdy w formie chętnie czytanej przez kolejne pokolenia. Jednym z takich tytułów jest „Diuna” Franka Herberta. Książka liczy sobie już prawie pół wieku, została nagrodzona nagrodą Hugo i Nebula. Na jej podstawie powstał film, dwa miniseriale...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Miedziana rękawica Holly Black, Cassandra Clare
Ocena 7,6
Miedziana ręka... Holly Black, Cassan...

Na półkach:

Książkożercy zapraszają: ksiazkozercy9.blogspot.com

Przed Callem, Tamarą i Aaronem drugi rok w szkole magii – Magisterium. Po przejściu Próby Żelaza rozpoczynają Rok Miedzi – podobno najtrudniejszy i najbardziej wyczerpujący rok nauki w szkole. Na młodych uczniów czekają nowe wyzwania – misje. Ponieważ adepci sztuki magicznej znają już teorię, będą musieli się wykazać w zadaniach terenowych, opuszczając nawet bezpieczne mury Magisterium. Wkrótce po rozpoczęciu roku na szkołę i magów pada blady strach – ktoś ukradł Alkahest, miedzianą rękawicę, która wykuta została z połączenia wszystkich żywiołów i miała tylko jeden cel: pozbawić maga chaosu (makara) jego niezwykłej i rzadkiej zdolności, ponieważ makar posiada zdolność kontrolowania chaosu (w książce jest nim na przykład Aaron, przyjaciel głównego bohatera). Rękawica w rękach zła może przymieść spustoszenie i zagładę wielu magów. Call, Tamara, Aaron – nie bacząc na niebezpieczeństwo – wyruszają z niebezpieczną misją odzyskania cennego przedmiotu.
Druga część serii Magisterium podobała mi się bardziej od pierwszej. Autorki rezygnują z rozbudowanych opisów całego uniwersum, dając pierwszeństwo akcji, intrydze, przygodzie – to wciąga, a na nudę nie ma czasu. Choć nie ma w książce rozbudowanych opisów zatrzymujących akcję, to odnosi się wrażenie, że świat stworzony przez pisarski duet jest spójny. Magiczne uniwersum opiera się o harmonię i istnienie żywiołów: ognia, wody, ziemi, powietrza. I chaosu.
W książce „Magisterium. Miedziana rękawica” znajduję to wszystko, co powoduje, że na wiele godzin porzucam wszystkie interesujące zajęcia, by nie wychodzić ze świata wykreowanego przez autorki. Call Hunt jest bohaterem, którego polubiłem jeszcze bardziej. Jest przede wszystkim bohaterem wyrazistym, skrywającym przed otoczeniem bolesny dla siebie sekret. Musi walczyć ze złem, które zamieszkało w jego duszy. Nie sposób nie kibicować jego poczynaniom.
Zdecydowanie więcej było tutaj zaskakujących zwrotów akcji, fabularnych rozwiązań-pułapek, w które nie raz dałem się złapać jak zwierzyna we wnyki. Akcja – choć rozwija się powoli, nie gna do przodu od samego początku – z każdą stroną robi się coraz bardziej intrygująca i nieoczysta.
Polecam nie tylko wielbicielom książek spod znaku Harry’ego Pottera. Spodoba się fanom takich serii jak Zwiadowcy czy Percy Jackson – bo we wszystkich tych książkach liczą się przede wszystkim przygody młodych bohaterów, które mają porywać za sobą czytelnika, nie pozwalając mu oderwać się od książki. Magisterium można spokojnie postawić na tej samej półce co wspomniane tytułu. I chociaż książka adresowana jest do młodszej młodzieży (tak +10) – czekam na kolejną części.

Książkożercy zapraszają: ksiazkozercy9.blogspot.com

Przed Callem, Tamarą i Aaronem drugi rok w szkole magii – Magisterium. Po przejściu Próby Żelaza rozpoczynają Rok Miedzi – podobno najtrudniejszy i najbardziej wyczerpujący rok nauki w szkole. Na młodych uczniów czekają nowe wyzwania – misje. Ponieważ adepci sztuki magicznej znają już teorię, będą musieli się wykazać w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com

W dalekiej przyszłości ludzkość pokonała ostateczną przeszkodę w dorównaniu bogom - wynalazła lek na śmierć i stała się nieśmiertelna. Genialny lek, który płynie w kranie każdego Europejczyka. Wszelkie niedoskonałości ciała zniknęły, każdy może wyglądać jak chce, może sam się stwarzać. Mając całą wieczność, każdy poświęca się temu, co sprawia mu radość, wiecznie piękni i młodzi są spragnieni zabawy. Każdy w pięknej utopii, jaką jest Europa, może bawić się, ile chce, zważając tylko na swoje szczęście, a szczęśliwe społeczeństwo to nieprzejmujące się żadnymi problemami społeczeństwo.

Problemów jest dużo. Przeludnienie jest najważniejszym i napędzającym wszystkie inne. Ludzie nie mieścili się już na ziemi, więc budowali w górę, zwierzęta i uprawy przeniosły się do wielkich hal, tracąc formę sprzed Leku. Żywność, woda, prąd - wszystko to jest na wyczerpaniu. W konsekwencji została stworzona ustawa o wyborze między dzieckiem i śmiercią w ciągu dziesięciu lat, a nieśmiertelnością. Większość społeczeństwa pogodziła się z tą ustawą jako koniecznością, ale niektórzy łamali prawo i próbowali ukryć nielegalne dzieci. Dzięki wysiłkom Falandze - organizacji wyszkolonych wojowników - prawie nikomu się to nie udało. Falanga budzi strach, wojownicy w maskach Apollo są przypomnieniem, że w świecie, gdzie nikt nie umiera, śmierć jeszcze nie zginęła.

Utopijny świat jest niewątpliwie największą zaletą „Futu.re”. Jest to uniwersum pełne sprzeczności, brutalności i indywidualnych bohaterów. Zatraciłam się w tym świecie bez pamięci, urzekł mnie jego niepowtarzalny charakter. Na każdej stronie byłam zaskakiwana nowym genialnym pomysłem na świat przyszłości. Większość z nich była dopracowana i przerażająco prawdopodobna.

Bohaterowie w porównaniu do świata wypadają odrobinę blado, zwłaszcza postacie drugoplanowe. Czytając, miałam wrażenie, że autor poświęcił większość sił i pomysłów na kreacje świata i narratora. Fabuła na szczęście dorównuje jakością uniwersum.

Główny bohater i narrator w jednym jest w jednym z oddziałów Falangi, wierzy w jej misję i nie próbuje podważać istniejącego porządku. Jednym słowem nie jest typowym bohaterem dystopijnym. Nie jest też zwyczajny na większą skale, jego kreacja jest wyjątkowo rozbudowana i dopracowana. Jan przedstawia czytelnikowi świat przez pryzmat swoich przeżyć, co czyni go jeszcze ciekawszym. Ważnym elementem kreacji głównego bohatera jest jego przeszłość. Jego dzieciństwo skrywa wiele mrocznych sekretów, które dręczą go, co noc. Te sny są jednym z najbardziej emocjonujących elementów książki. Brutalność w zestawieniu z dziećmi jest porażającym kontrastem. Dowiadujemy się z nich, czemu Jan jest tym, kim jest.

Jednym z ciekawszych wątków była walka Jana z idealistami nierozumiejącymi wyższości nieśmiertelności nad śmiercią, osobami mówiącymi: “Oni wszyscy powinni umrzeć. To, co żywe, umiera. Nie jesteśmy bogami. I nie możemy się nimi stać. Oparliśmy się głową o sufit. Nie możemy niczego zmienić, bo sami nie możemy zmienić siebie. Ewolucja się zatrzymała - na nas. Śmierć zapewniała nam odnowę. Reset. A my jej zakazaliśmy.”*
Ta walka nadaje sens powieści i zamienia ją ze zwykłej dystopii w książkę nie do zapomnienia, zmuszającą do refleksji nad naturalnym porządkiem świata.

Mimo że książka porusza głębokie tematy i ma ponad sześćset stron, czyta się ją szybko i bez zgrzytów. Nie ma w niej długich opisów czy nudnego początku. Akcja ma szybkie tempo, nie brakuje jej dynamicznych scen walki ani trzymających w napięciu momentów. Czasami, gdy szalenie pędząca fabuła zwalniała, była chwila na refleksję i ochłonięcie. Wszystko to stworzyło książkę idealną.

Kiedy czyta się dziesiątki książek rocznie, zapamiętuje się tylko parę. Jeszcze rzadziej spotyka się powieści, które zmieniają światopogląd i przypominają się w najmniej spodziewanych momentach. Są prawdziwym objawieniem. Dla mnie właśnie „Futu.re” jest taką książką, wizja wykreowana przez autora wydaje mi się wyjątkowo prawdopodobna, znajduję jej zwiastuny w wielu aspektach życia. Słucham radia, oglądam wiadomości, czytam gazety i myślę: to zapowiedź wydarzeń z „Futu.re”. Z pewnością nigdy nie zapomnę tej książki.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com

W dalekiej przyszłości ludzkość pokonała ostateczną przeszkodę w dorównaniu bogom - wynalazła lek na śmierć i stała się nieśmiertelna. Genialny lek, który płynie w kranie każdego Europejczyka. Wszelkie niedoskonałości ciała zniknęły, każdy może wyglądać jak chce, może sam się stwarzać. Mając całą wieczność, każdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Piętnastoletnia Daisy zostaje wysłana przez ojca do rodziny mieszkającej w Anglii. Tam poznaje trójkę kuzynów, w tym czternastoletniego Emonda. Niespodziewanie między dwója nastolatków zaczyna rozkwitać uczucie, które ma niewiele wspólnego z braterską miłością. W tym samym czasie wybucha wojna, a Anglia zostaje zaatakowana przez obcą armię, co sprawia, że Daisy wraz z rodziną musi uciekać i walczyć o przeżycie.

Nie spodziewałam się, że “Moje nowe życie” okaże się tak intrygującą lekturą. Pomimo młodego wieku głównej bohaterki (nawet w powieściach Young Adult spotykamy się zazwyczaj ze starszymi bohaterami), powieść Meg Rosoff nie drażni dziecinnością, choć czytając początek, właśnie tego się obawiałam: nie od razu zagłębiłam się w narrację i nie od razu zaciekawiłam się fabułą przez dosyć banalną stylistykę zdań. Sama Daisy również mnie nie urzekła - ciężko mówić cokolwiek o kreacji jej charakteru, jednak nie to jest największą zaletą powieści Rosoff - ale na szczęście to uczucie szybko minęło. Jako że książka nie należy do najdłuższych, nie możemy narzekać na wolno rozkręcającą się fabułę.

Urzekł mnie niezwykły klimat, który towarzysz “Mojemu nowemu życiu” i który z jakiegoś powodu kojarzy się z klasycznymi powieściami dla dzieci (chociaż, jeszcze raz: “Moje nowe życie” to książka przeznaczona typowo dla nastolatków). Jest w sielankowej atmosferze, zderzonej następnie z przejmującym niepokojem o przyszłość, jakaś głębia, dzięki której książka Meg Rosoff zapada w pamięć, pomimo nieciekawej kreacji bohaterów. Sama wojna została przedstawiona w intrygujący sposób: z jednej strony sugestywnie i dosłownie - z opisami typowo wojennej brutalności - z drugiej, raczej obrazowo - do samego końca nie dowiadujemy się nic o jej przyczynach czy skutkach. Świetny zabieg, który skupia naszą uwagę nie na przyczynach konfliktu, ale na wpływie, jaki ma na bohaterów.

Jednak wątkiem, który okazał się znacznie bardziej intrygujący, to wątek romantyczny: nietypowy, bo między dwójką kuzynów. Pierwszoosobowa narracja Daisy jest pełna nastoletniej namiętności, nie do końca niewinnej, ale nadal subtelnej i łagodnej. Meg Rosoff opisała uczucie między nastolatkami w piękny i przejmujący sposób, a zgrywając go z dramatami wojny, dodała mu dodatkowy wymiar. W efekcie historia Daisy ma wiele wspólnego z dawnymi melodramatami, z żołnierzami i ich ukochanymi w rolach głównych.

“Moje nowe życie” ma w sobie świetny pomysł, który został ciekawie oddany, a także urzekający klimat. Kreacja bohaterów nie jest jednak tak zachwycająca: o samej Daisy od początku nie wiemy zbyt wiele, natomiast jej kuzyn wydaje się jeszcze mniej intrygującą postacią - właściwie autorka zaznacza jedynie, jak wielce zakochana jest w nim dziewczyna. Największy wpływ na emocje bohaterów ma wojna - wraz z jej biegiem Daisy dorośleje, mierzy się z własnymi lękami i pragnieniami. Miałam jednak wrażenie, że to jedyna okazja, żeby poznać charakter bohaterki, a raczej jego lepszą część.

“Moje nowe życie” okazało się miłym zaskoczeniem. Choć powieść jest krótka i w kilku aspektach niedopracowana, zaciekawił mnie panujący w niej klimat. Z jednej strony jest to słodko-gorzka opowieść o dojrzewaniu i zakochiwaniu się, z drugiej - dramatyczna historia o nastolatce, która sama musi mierzyć się z dramatem wojny. Jest w niej coś romantycznego, ale i tragicznego. Wielka szkoda, że Meg Rosoff nie napisała powieści dłuższej i znacznie bardziej rozbudowanej, dzięki czemu - jestem pewna - “Moje nowe życie” zyskałaby miano jednej z najciekawszych lektur gatunku. Wyszło nieźle, ale nie idealnie: uczuciowe rozterki nastolatków na wojnie to nie wszystko, choć, jak się okazało w tym przypadku, całkiem sporo.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Piętnastoletnia Daisy zostaje wysłana przez ojca do rodziny mieszkającej w Anglii. Tam poznaje trójkę kuzynów, w tym czternastoletniego Emonda. Niespodziewanie między dwója nastolatków zaczyna rozkwitać uczucie, które ma niewiele wspólnego z braterską miłością. W tym samym czasie wybucha wojna, a Anglia zostaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com

W poprzednim tomie - “Córce zjadaczki grzechów” (cała recenzja) - miałam przyjemność poznać historię Twylli, wcielonej bogini, zaręczonej z następcą tronu religijnego królestwa. Spodziewałam się po “Śpiącym Księciu” kontynuacji tej powieści z niezmienioną główną postacią. Już po pierwszych paru stronach moje oczekiwania zostały zaprzepaszczone przez nową narratorkę. Początkowo byłam rozczarowana, ale szybko przekonałam się, że kreacja głównej bohaterki trzyma poziom.
Tym razem narratorką jest początkująca aptekarka, skazana na samotne życie z szaloną matką, która chce ją zabić. Jej życie nie jest usłane różami: ubóstwo i wojna ze Śpiącym Księciem - mistyczną istotą, chcącą podbić jej królestwo z pomocą golemów, przysparza Errin coraz więcej problemów. Jedynym oparciem jest dla niej Silas - tajemniczy mężczyzna z twarzą zawsze skrytą pod kapturem, który jako jedyny kupuje od niej mikstury.

To właśnie Silas jest głównym motorem akcji, dzięki niemu Errin opuszcza swoją wioskę i wyrusza w podróż po królestwie. To jego tajemnice stanowią podwaliny fabuły i nadają jej niezwykłego charakteru. Jest niewątpliwie jedną z najbardziej intrygujących postaci serii. Jego kreacja jest świetnie dopracowana. Zastanawiałam się, co może kryć się za kapturem i nie dostrzegałam innych jego cech. Dopiero gdy rąbek tajemnicy został odsłonięty, mogłam w pełni docenić jego skomplikowaną budowę.

Bohaterowie byli dużym plusem, autorka świetnie radzi sobie z kreowaniem ciekawych i rozbudowanych postaci. Najlepszą okazał się tytułowy Śpiący Książę. W pierwszym tomie spotykamy się z nimi jako legendą, w drugim poznajemy go jako osobę z krwi i kości, z problemami, planami i charakterem. Jego opowieść i motywy działania są niezwykle intrygujące i warte poznania.

Historia Errin była z początku nudna. Tak samo jak w “Córce zjadaczki grzechów” początek był wprowadzeniem, opisującym sytuacje polityczną, którą znamy doskonale z pierwszego tomu. Z każdą stroną akcja nabierała rozpędu, ale nie osiągnęła jak dla mnie zadowalającego tempa. Nawet w czasie najważniejszych wydarzeń czas był rozciągnięty i nierzeczywisty. Ogólnie powieść nie była zbytnio rozbudowana, był główny wątek i parę pobocznych, ale nie tworzyły one skomplikowanej sieci. Po drugim tomie oczekiwałam większego rozbudowania.

W “Śpiącym Księciu” nie zabrakło oczywiście wątku miłosnego. Od początku powieści uczucia Errin względem Silasa są oczywiste i wprost opisane. Ona go kocha, a on jej nie. Tak przynajmniej myśli dziewczyna, ma wiele dowodów: unikanie dotyku, chowanie twarzy, brak zaufania. Wszystko to może świadczy o braku uczuć, ale czy tak jest?

Wątek miłosny w tym tomie jest nieporównywalnie gorszy od tego w pierwszym tomie. Nie porwał mnie w najmniejszym stopniu, nie kibicowałam miłości bohaterów. Autorka zbagatelizowała ten wątek i poświęciła mu za mało czasu. Wielka miłość Errin była zbyt nierzeczywista i bezpodstawna, by jak dla mnie być piękną.

Drugi tom jest gorszy od pierwszego, nie tylko w tym. Wątek fantasy i mistycyzmu zszedł w “Śpiącym Księciu” na dalszy plan. Zniknęły bóstwa, rozbudowana religia i magia, została nauka i rozum. Tę zmianę najlepiej oddaje zmiana głównej bohaterki: z zabijającej dotykiem narzeczonej księcia do aptekarki. Książka wiele straciła z magią.

Mimo wad “Śpiącego Księcia” czyta się szybko i przyjemnie. Opowieść jest chwilami mroczna i intrygująca, zmusza czytelnika do czytania. Ostatnie strony były pełne napięcia, wszystkie wątki w końcu się splotły, tworząc sensowną całość. Końcówka, porównując do całości, powala na kolana. Po takim zakończeniu z przyjemnością przeczytam kolejny tom.

Zapraszamy na blog: http://ksiazkozercy9.blogspot.com

W poprzednim tomie - “Córce zjadaczki grzechów” (cała recenzja) - miałam przyjemność poznać historię Twylli, wcielonej bogini, zaręczonej z następcą tronu religijnego królestwa. Spodziewałam się po “Śpiącym Księciu” kontynuacji tej powieści z niezmienioną główną postacią. Już po pierwszych paru stronach moje oczekiwania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Jak powszechnie wiadomo, najlepiej uczymy się na błędach, szczególnie tych, które popełniamy jako dzieci. Pierwsze lata rozwoju są dla człowieka szczególnie ważne – właściwie od nich przede wszystkim zależy, jak będzie wyglądało nasze późniejsze życie i jak się do niego przystosujemy. Jednak czy możemy przystosować się do unikania niebezpieczeństw i niepotrzebnych problemów, żyjąc w wysterylizowanym świecie? Na to pytanie postarała odpowiedzieć Nicola Yoon w swojej debiutanckiej powieści, która podbiła listę bestsellerów New York Timesa.
Maddy nigdy nie opuściła rodzinnego domu – nigdy nawet nie przekroczyła jego progu. Od urodzenia cierpi na SCiD, chorobę powszechnie zwaną alergią na świat. Wszystko, nawet najmniejszy pyłek, jest w stanie przyczynić się do jej śmierci, dlatego lepiej, żeby pozostała w wysterylizowanej od najmniejszych mikrobów białej bańce, jaką jest jej pokój, bo być może właśnie to zdoła ją ocalić. Pewnego dnia do sąsiedniego domu wprowadza się wraz z rodziną młody chłopak, który od razu przyciąga uwagę Maddy. Kiedy dziewczyna poznaje go bliżej, poznaje także bliżej świat, a co za tym idzie, prawdę o sobie.
„Ponad wszystko” przyciągnęło moją uwagę nie tyle samym opisem fabuły, co recenzjami książki – jest to jedna z powieści nominowanych do tytułu najlepszych z roku 2015 według portalu czytelniczego Goodreads. Zazwyczaj sięgam po bestsellery, ale po przeczytaniu książki Nicoli Yoon zastanawiam się, co zagwarantowało jej tak wysoką pozycję w rankingach.
Historia Maddy jest nie tyle nudna, co nieciekawa. Przyciąga uwagę czytelnika, ale zupełnie nie zapada w pamięć. Została napisana prostym językiem, a w dodatku zawiera mnóstwo ilustracji męża autorki, dzięki czemu przeczytanie je zajęło mi jedynie dwa popołudnia. Przez cały czas liczyłam, że wydarzy się coś, co faktycznie przykuje moją uwagę lub chociaż zmieni moją opinię na temat powieści – a raczej jej brak – ale fabuła aż do ostatniej strony okazała się nieskomplikowana i przewidywalna. W dodatku to taka książka, która aż prosi się, żeby ją rozwinąć, ponieważ zbyt dużo w niej niedopowiedzeń.
Przede wszystkim jednak „Ponad wszystko” jest powieścią, która jest wyraźnie podobna do „Gwiazd naszych wina” – i w fabule, i w bohaterach. Śmiertelnie chora dziewczyna, która może umrzeć w każdej chwili, poznaje nieziemsko przystojnego nastolatka, który z wzajemnością zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia i zmienia jej sposób patrzenia na świat. Od bestselleru Johna Greena odróżnia ją jedynie (niestety przewidywalne) zakończenie. I Maddy, i jej przystojniak z sąsiedztwa, Olly, mają w sobie kilka cech Hazel i Augustusa… i na tym koniec. Dwójka głównych bohaterów powieści Yoon została zarysowana jedynie powierzchownie i, podobnie jak w fabule, nie ma w nich nic przyciągającego. Szczególnie widać to po sylwetce chłopaka – autorka próbowała nakreślić pewien obraz psychologiczny, który miałby oddziaływać na bohatera najsilniej, jednak po kilku stronach postanowiła zepchnąć ten wątek na najdalszy plan i zwyczajnie o nim zapomnieć. Miałam także problem z uczuciem, które rozwinęło się między nastolatkami: spojrzeli na siebie dosłownie raz (w dodatku przez okno, na miłość boską) i już byli zakochani. Książka Nicoli Yoon jest krótka, przez co niedobór dialogów między nimi jest wyraźnie widoczny. Przez cały czas miałam wrażenie, że tak jak i ja nie znam bohaterów, tak i oni nie znają siebie nawzajem.
„Ponad wszystko” jest książką, której wiele brakuje: dobrego pomysłu, ciekawej fabuły, bohaterów, którzy coś sobą prezentują. Nie ma w niej nic przykuwającego uwagę ani wyróżniającego ją z tłumu. Wydaje się miłym czytajdłem na leniwe popołudnie, ale mówiąc szczerze, poczułam się znudzona dylematami miłosnymi głównej bohaterki oraz zupełnie nijaką fabułą, która od początku zmierzała do wiadomego końca. Na leniwe popołudnie proponuję sięgnąć po znacznie ciekawszą lekturę.

Zapraszamy na blog:http://ksiazkozercy9.blogspot.com

Jak powszechnie wiadomo, najlepiej uczymy się na błędach, szczególnie tych, które popełniamy jako dzieci. Pierwsze lata rozwoju są dla człowieka szczególnie ważne – właściwie od nich przede wszystkim zależy, jak będzie wyglądało nasze późniejsze życie i jak się do niego przystosujemy. Jednak czy możemy przystosować się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

ksiazkozercy9.blogpospot.com

„Powiedziałam, że w każdej mitologii istnieje jakieś spersonifikowane fatum. Ja najbardziej lubię Ananke, grecką boginię przeznaczenia. Rafał powiedział, że to ciekawe zagadnienie, czy życiem rządzi przypadek, czy nieuchronny los. Osobiście uważam, że nie ma żadnych przypadków” (ss. 47-48) – mówi główna bohaterka, wykładając w tych słowach jeden z głównych problemów powieści. No właśnie. A jak to jest z Wami – zastanawialiście się kiedyś, co ma wpływ na to, jak wygląda Wasze życie? Kwestia przypadku, przeznaczenia, wolnej woli, zapisania naszego losu w gwiazdach? Jesteśmy panami własnego życia czy mamy na nie ograniczony lub żaden wpływ? Myślę, że to ciekawe zagadnienie do głębszych refleksji.
Nie musicie się obawiać, że książka Ewy Nowak jest trudna i skomplikowana dla młodego czytelnika, skoro może zmuszać do takich filozoficznych rozważań. Wielką zaletą autorki jest to, że pisze w bardzo przystępny i prosty sposób, posługując się językiem współczesnych nastolatków. Dzięki temu jej powieści czyta się szybko i z prawdziwą przyjemnością, bez konieczności ciągłego zaglądania do słownika i sprawdzania niezrozumiałych słów. Lubię autorów, którzy nie czują potrzeby popisywania się przed czytelnikiem bogactwem słownika. Ewa Nowak nigdy nie traci z oczu tego, dla kogo pisze. A pisze dla młodzieży i pisze tak, by młodzież jej powieści rozumiała.
Główną bohaterką powieści jest Jagoda – nastoletnia dziewczyna u progu dojrzałości, która wydaje się być urodzona pod szczęśliwą gwiazdą. Ma świetnych i tolerancyjnych rodziców, z którymi dogaduje się, świetnego i wyluzowanego starszego brata, który nie tylko zabiera ją na imprezy, ale jeszcze chwali się nią przed swoimi znajomymi. Wreszcie spotyka koleżankę, z którą udaje się jej zaprzyjaźnić, a za sprawą brata poznaje chłopaka, Rafała, którego obdarza namiętnym uczuciem. Z wzajemnością. Czego chcieć więcej? Czasem jedno wydarzenie czy jedna decyzja mogą nieźle namieszać w naszym życiu. I tak też się dzieje – jeden fakt stawia pod znakiem zapytania relacje rodzinne, koleżeńskie i te z ukochanym. Nie będę zdradzać, co się wydarzyło, ale było to coś, co na zawsze może odmienić losy wszystkich bohaterów, zwłaszcza beztroskiego życie Jagody, bo powoduje, że stają twarzą w twarz z sytuacją, która jest dla wszystkich wielkim zaskoczeniem. A jak do tej sytuacji doszło? Przypadek? Przeznaczenie? Wolna wola?
Ewa Nowak ma na swoim koncie wiele powieści dla młodzieży. Sama przeczytałam kilka, dlatego wiem, że pisarka potrafi dotrzeć do młodego czytelnika i że opisuje takie problemy i takie sytuacje, które nie są wydumanymi historiami, ale opowieściami z życia wziętymi, prawdziwymi. Autorka portretuje codzienność nastolatków, zwykłych i przeciętnych. Ich problemy w szkole, w rodzinie, z rówieśnikami, problemy miłosne. Wszystko to jest bardzo realistyczne i prawdopodobne. Opisane w prosty i czytelny sposób. Ewa Nowak jest też dobrym psychologiem – ma umiejętność wnikania w głowy nastolatków i opisywania tego, co w nich siedzi, jakby sama była nastolatką. Dlatego tak wiarygodnie wypada pierwszoosobowa narracja Jagody.
Polecam „Moją Ananke”, podobnie jak inne powieści autorki, przede wszystkim tym nastolatkom, którzy czytają książki nie tylko dla rozrywki, ale też by nauczyć się czegoś wartościowego, bo powieści mogą być drogowskazem dla innych, jak postępować, jak zrozumieć drugiego człowieka, jakich błędów nie popełniać. I nie pozostawiają czytelników z poczuciem beznadziei i bezsilności. A do tego dotyczy problemów bliskich młodzieży, bo „Moja Ananke” to powieść o miłości, przyjaźni, akceptacji, zrozumieniu. Myślę, że w czasie lektury możemy poznać odpowiedź na kilka nurtujących nas pytań. Polecam.

ksiazkozercy9.blogpospot.com

„Powiedziałam, że w każdej mitologii istnieje jakieś spersonifikowane fatum. Ja najbardziej lubię Ananke, grecką boginię przeznaczenia. Rafał powiedział, że to ciekawe zagadnienie, czy życiem rządzi przypadek, czy nieuchronny los. Osobiście uważam, że nie ma żadnych przypadków” (ss. 47-48) – mówi główna bohaterka, wykładając w tych słowach...

więcej Pokaż mimo to