-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiliana Więcek: „Każdy z nas potrzebuje w swoim życiu wsparcia drugiego człowieka”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel34
Biblioteczka
Każda przygoda kiedyś się kończy.
A może właśnie najlepszym w przygodzie jest powrót do domu?
Od wydania Srebrzystych Węży minęła chwila, emocje opadły, czytelnicy uzbroili się w cierpliwość po bombie, jaką zrzuciła na nich autorka w finale.
I co robi ta sama autorka w początkach Bestii z brązu? Rzuca czytelnika w to samo miejsce, w którym skończyła się poprzednia część.
Dla kogoś, kto czyta ciurkiem - szał. Dla mnie, czytającej na bieżąco, dezorientacja :D Ale minęło kilka chwil, upłynęło kilkanaście stron i wciągnęłam się na nowo.
Wciągnęłam się tak, że nie mogłam się oderwać.
Severin jak zawsze ma plan, choć wiele sznurków wysunęło mu się z rąk. Na szczęście jest dobrym improwizatorem i planistą, da radę. Przynajmniej ja wierzyłam w niego od początku.
Niebezpieczeństwa się mnożą, zagadki takoż, a czas płynie… Dni mijają, uciekają liczby na pierścieniu Laili… wydarzenia pędzą, losy ekipy się ważą...
Czy wrócą w komplecie do Edenu?
Bałam się o nich. Bałam się o wszystkich i o każdego z osobna.
Czy słusznie? Nie powiem Wam. Ale możecie czytać spokojnie, pytania nie zostaną bez odpowiedzi, zagadki znajdą rozwiązanie.
Trylogia jako całość jest genialna. Nie idealna, ale zapewnia rozrywkę na najwyższym poziomie.
Każda przygoda kiedyś się kończy.
A może właśnie najlepszym w przygodzie jest powrót do domu?
Od wydania Srebrzystych Węży minęła chwila, emocje opadły, czytelnicy uzbroili się w cierpliwość po bombie, jaką zrzuciła na nich autorka w finale.
I co robi ta sama autorka w początkach Bestii z brązu? Rzuca czytelnika w to samo miejsce, w którym skończyła się poprzednia...
Tristan Strong jest teoretycznie zwykłym dzieciakiem. Chodzi do szkoły, uprawia sport, ma pełną rodzinę. Ale… W jego życiu niekoniecznie wszystko jest takie zwyczajne.
Jego przyjaciel, właściwie brat z wyboru, zginął, a chłopak nie może sobie z tym poradzić, przez co zawala bardzo ważną dla jego dziadka i ojca walkę bokserską.
Dla dobra chłopaka, aby oderwać jego myśli, zahartować, cokolwiek, ale sam Tristan nie jest zachwycony wizją spędzenia wakacji na farmie.
Nie oszukujmy się, kto by był! I to jeszcze z wizją dokończenia projektu do szkoły. W wakacje!
Pozornie koszmarne wakacje przeradzają się już pierwszej nocy w przygodę życia młodego, gdy przyłapuje dziwną postać na próbie kradzieży dziennika Eddiego…
I zaczyna się jazda.
Nie przepadam za alternatywnymi światami istniejącymi równolegle do naszego. O mitologii afrykańskiej i afroamerykańskiej nie wiem nic i nigdy mnie nie interesowała. Książki dla dzieci lubię mocno wybiórczo.
Brzmi, jakbym miała marudzić :D a ja powiem… Tristan Strong wybija dziurę w niebie to książka, która jest tak odświeżająca, tak inna i dobra, że warto było zniknąć między jej kartkami na kilka godzin.
Nieznajomość legend i postaci z nich pochodzących spowodowało, że każda opowieść, którą snuje autor ustami bohaterów, była dla mnie powiewem nowości. Nawiązania do historii ludu Afryki… Miód. Czytając o kajdanowcach, miałam ciarki na plecach.
Nie wiem, czy to stwory z prawdziwych ich mitów, czy wymysł autora, ale działa na czytelnika bardzo. Będę się tą nowością długo zachwycać, bo trafić na książkę z w większości kompletnie nieznanymi motywami, czymś, czego się nie zna, to nie jest prosta sprawa. A tu właśnie mi się to udało.
Wisienką na tym torcie jest to, że nikt, ale to nikt, mnie tu nie irytował. Tristan ma lat 12, ale jest wyjątkowo dojrzały jak na swój wiek. Gumowa Mała, czyli kauczukowa laleczka z potencjałem to wywoływania piany na pysku - była wkurzająco urocza. Inni bohaterowie, jeśli nawet niekoniecznie nadawali się do polubienia, byli na tyle intrygujący, że nie chciałabym, aby autor cokolwiek w nich zmieniał.
To naprawdę dobra książka dla dzieci. W końcu dobra książka dla dzieci charakteryzuje się tym, że i dorosły spędzi przy niej miło czas. I tu dokładnie tak jest.
Tristan Strong jest teoretycznie zwykłym dzieciakiem. Chodzi do szkoły, uprawia sport, ma pełną rodzinę. Ale… W jego życiu niekoniecznie wszystko jest takie zwyczajne.
Jego przyjaciel, właściwie brat z wyboru, zginął, a chłopak nie może sobie z tym poradzić, przez co zawala bardzo ważną dla jego dziadka i ojca walkę bokserską.
Dla dobra chłopaka, aby oderwać jego myśli,...
Książek o wiedźmach nie ma na naszym książkowym firmamencie zbyt wiele, a dobrych książek o wiedźmach jest jeszcze mniej. Adam Faber postanowił dołożyć swoją gwiazdkę do tej plejady, pytanie tylko, jak jasno ona świeci? Czy to będzie hit?
Nie będę ukrywać, że zakochałam się w tej książce od pierwszego wejrzenia. Okładka powiedziała “pójdź w me ramiona” treść tylko upewniła mnie, że chcę zostać na dłużej.
Uwielbiam każdego z Biesów z osobna i wszystkich Biesów razem. Od dość nieporadnego Sata, przez buntowniczkę Dragę, aż po tajemniczą i ciepłą Tamarę.
Tylko czemu nie wspominam w wyliczance o Argei?
Ano bo ona nie Bies, tylko Dytko i jednocześnie zajmuje specjalne miejsce w moim serduszku. Jak dorosnę, chcę być jak Argea. Zadziorna, pewna siebie i tak uroczo… Egoistyczna :D
Argea to dla mnie siła napędowa tej historii. Nie ma jej za wiele (choć dla mnie nigdy nie byłoby zbyt wiele), to pojawia się co jakiś czas i za każdym razem wchodzi cała na… Czarno.
I skoro zaczęłam już o treści, mówiąc, że chciałam zostać na dłużej, to powiem więcej - z zakątków Krakowa oraz z magicznej krainy Jaaru najchętniej wcale bym nie wychodziła. Mało mi przygód, mało mi wartkiej akcji i mało mi magii, choć w Raz wiedźmie śmierć jest tego dokładnie w sam raz.
Adam Faber zaserwował idealnie wymierzoną mieszankę z odpowiednimi dawkami lekkości, czarów, zagadek i niesztampowych charakterów.
Każdy z jego bohaterów jest inny, a razem tworzą niepowtarzalną całość, dopełniają się, niejednokrotnie będąc swoimi przeciwieństwami.
Nie braknie też charakterów czarnych, chcących namieszać w spokojnym życiu Biesów, ale czy myślicie, że nasza rodzinka sobie nie poradzi?
Jedyne, co może się kłaść cieniem, to fakt, że książka jest ewidentnie pierwszym tomem całości. Otwiera wiele wątków, wiele wyjątkowo wciągających wątków, ale na ich zamknięcie przyjdzie czytelnikowi poczekać do kontynuacji. A przecież chciałoby się wiedzieć najlepiej już!
Ale mimo tego - czytajcie. Czytajcie i się zachwycajcie, to książka idealna na nadchodzące jesienne wieczory. Magiczna, urocza i z zagadką w tle i lekkim dreszczykiem jako dodatkową przyprawą;)
Książek o wiedźmach nie ma na naszym książkowym firmamencie zbyt wiele, a dobrych książek o wiedźmach jest jeszcze mniej. Adam Faber postanowił dołożyć swoją gwiazdkę do tej plejady, pytanie tylko, jak jasno ona świeci? Czy to będzie hit?
Nie będę ukrywać, że zakochałam się w tej książce od pierwszego wejrzenia. Okładka powiedziała “pójdź w me ramiona” treść tylko upewniła...
2021-07-09
Najbardziej wyczekiwany finał najbardziej wyczekiwanej serii za mną.
Oczekiwania miałam ogromne, zakończeń alternatywnych, teorii spiskowych i założeń wcale nie mniej. A to wszystko podkręcane przez rozmowy i dyskusje z innymi fanami serii, czekającymi na Echa nad światem równie mocno, co ja.
Doczekałam się. Przeczytałam. I…
Znów mam niedosyt. Ale czy da się nasycić serią, która pochłania, porywa i wyrywa z rzeczywistości niemal całkowicie, a gdy się kończy, pozostaje… pustka?
Ofelia i Thorn w końcu są razem. W końcu się odnaleźli i działają zespołowo. Na to czekałam, nie ukrywam ;) Ale Ofelia nie byłaby sobą, gdyby nie wpakowała się w kolejne kłopoty. Po uszy. Kilka razy z rzędu.
Co dla mnie najważniejsze i najpiękniejsze w tej książce, to państwo Thorn. Ich… jedność, jednomyślność zakładająca wyłącznie dobro tej drugiej osoby. To, jak potrafią zrobić dla siebie wszystko, pójść za sobą w ogień, do piekła i poświęcić cząstkę duszy. To miłość burząca mury i budująca nowy porządek. Miłość, o jaką nigdy bym ich nie podejrzewała, a bardzo chciałam, by była ich udziałem.
Miłość w gestach i między słowami, miłość wyrażana byciem obok wbrew logice, rozsądkowi i losowi.
To najmocniejszy aspekt tej książki i dla samej ich relacji warto czytać.
Przejdźmy teraz do aspektu, który spowodował u mnie bezsenność i ból głowy z nadmiaru myślenia :D
Wiadomości o Rozdarciu, Bogu, Innym, rozpadzie Arek i echach były nam dotąd dawkowane. Powoli, stopniowo podawane, by łatwo przyswoić ogrom wiedzy, ale pozornie wiedzy dość prostej, bo co może być skomplikowanego w tym układzie?
Może.
Całe mnóstwo.
W końcu, gdy wszystko odwraca się do góry nogami i w negatywie… Łatwo nie jest.
Autorka tworzy własną fizykę, własną naukę. W Echach nad światem dostajemy masę naukowych informacji, masę filozofii i metafizyki. Chwilami czułam się jak na wykładzie z fizyki elementarnej i kwantowej w jednym. Pierwszy strzał jest trudny, odczułam go, jakbym dostała obuchem w łeb. Z czasem informacje się systematyzują, wiedza stabilizuje i co nieco dociera.
Podziwiam Autorkę, że tak to przemyślała i wytłumaczyła, choć troszkę skomplikowała sobie i czytelnikowi, nie da się ukryć :P
Jest też jedna rzecz. Spoilerowa, więc powiem bardzo ogólnikowo.
Są takie momenty, których autorowi się nie wybacza. Albo bardzo trudno to zrobić, bo się wcale nie chce przyjąć do wiadomości, że to tak, a nie inaczej.
Mam to odnośnie do Ech nad światem. Nie wiem, jak z tym żyć i bardzo chciałabym, żeby Autorka zdecydowała się coś jeszcze w temacie dodać :D
Czy finał satysfakcjonuje?
Tak.
Ale… Mam to ale ;) mam jeszcze parę pytań, parę wątków, których rozwinięcie chętnie bym przeczytała.
A teraz pozostaje mi tęsknić za Ofelią i Thornem, wyczekując okazji, by powtórzyć całą Lustrzannę, by pobyć z nimi dłużej, a przy okazji poszukać tropów już na początku przygody.
Najbardziej wyczekiwany finał najbardziej wyczekiwanej serii za mną.
Oczekiwania miałam ogromne, zakończeń alternatywnych, teorii spiskowych i założeń wcale nie mniej. A to wszystko podkręcane przez rozmowy i dyskusje z innymi fanami serii, czekającymi na Echa nad światem równie mocno, co ja.
Doczekałam się. Przeczytałam. I…
Znów mam niedosyt. Ale czy da się nasycić serią,...
Książka, której magia przyciąga od samego patrzenia na okładkę.
Magia tak silna, że aż można dostrzec jej obłoczek unoszący się nad domem Kapeluszniczki Kordelii i wołająca: czytaj, przypomnij sobie, jak to było mieć tylko kilka lat.
Kapelusznicy, to historia małej dziewczynki o bardzo wielkim odważnym sercu, która potrafi patrzeć właśnie sercem, za nic mając rozsądne rady starszych. Na pewno się domyślacie, że odważne serce wie lepiej niż strachliwy rozum ;)
W każdym z nas tkwi dziecko, nieważne, ile mamy lat, nieważne, że nierzadko metryka twierdzi coś zupełnie innego.
Metryka potrafi się mylić! A książki takie jak Kapelusznicy doskonale to pokazują, zamieniając czytelnika w małolata, zanurzającego się w płynącej historii.
Powiem Wam, że przepadłam od pierwszych stron, i to tak po uszy. Historyczny Londyn, specyficzny świat specjalistów wytwarzających różne części garderoby (każda rodzina inny, żeby nie było!) i w tym wszystkim szalony król, dla którego szaty są przyczyną i katalizatorem zdarzeń.
Ach te szaty, a raczej przyodziewek - sam proces wytwarzania kapelusza był nieziemsko ciekawy, tylko to było mi dane ciut poznać, a fascynuje mnie, jak powstawała reszta ;)
Nie dziwię się więc wcale Kordelii, którą do wytworzenia pierwszej ozdoby głowy aż świerzbią ręce, sama chętnie poznałabym osobiście tajniki powstawania nakrycia - dane mi było tylko przeczytać o tym, a to zdecydowanie za mało!
Świat powieści jest jakby nam znany, w końcu książek o Londynie realnym i magicznym nie brakuje, a jednak autorce udało się stworzyć coś nowego, zaszczepić w dobrze znanych miejscach i uliczkach własną magię.
Magię! Ona naprawdę przesiąka ze słów książki do serca czytelnika i uzależnia ;) z ogromną przyjemnością przeczytałabym Kapeluszników jeszcze raz, tylko dla samej rozkoszy przebywania w tym pełnym, bogatym i wyjątkowym domu cechu kapeluszników.
Książka, której magia przyciąga od samego patrzenia na okładkę.
Magia tak silna, że aż można dostrzec jej obłoczek unoszący się nad domem Kapeluszniczki Kordelii i wołająca: czytaj, przypomnij sobie, jak to było mieć tylko kilka lat.
Kapelusznicy, to historia małej dziewczynki o bardzo wielkim odważnym sercu, która potrafi patrzeć właśnie sercem, za nic mając rozsądne rady...
2021-05-11
Są książki, które pozostawiają czytelnika w osłupieniu. Są książki, o których nie wiadomo, co myśleć i ich znaczenie musi się uleżeć w głowie. Są książki pozornie nie wiadomo o czym i jednocześnie tak pełne treści i sensu.
Zimne wody Wenisany to jedna z takich książek. Zaczynasz ją czytać i kompletnie nie wiesz, czego się możesz spodziewać. Ba, czytasz i nadal nie wiesz, o co w tym wszystkim chodzi, aż zamykasz na ostatniej stronie i… Ojej.
Dziwność i prostota, prostota i pogmatwanie, i odrobina magii.
To książka dla dzieci o dziecku, pisana narracją wręcz infantylną, lecz tak przejmującą w swojej prostocie, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. To książka dziwna i chwilami zastanawiałam się, jak to się stało, że została zakwalifikowana jako powieść dla dzieci, bo porusza naprawdę szeroki przekrój trudnych tematów, zawiera w sobie dość mocne sceny i porusza.
Mrok wylewający się z jej kart przesiąka czytelnika, który doskonale czuje samotność i zagubienie małej Agaty, jej nadzieję i potem beznadzieję sytuacji, w których dziewczynka się znajduje. Mrok i oniryczność, tak określiłabym klimat tej jakże krótkiej opowieści.
Nie jest to książka dla każdego. Ba, wątpię, czy nada się dla każdego dorosłego, nie mówiąc o dzieciach, ale jeśli poświęcić jej chwilę uwagi, odrobinę swoich myśli, czasu i serca, może się w nas zagnieździć. W końcu proste słowa niosą czasem najważniejszy przekaz.
Są książki, które pozostawiają czytelnika w osłupieniu. Są książki, o których nie wiadomo, co myśleć i ich znaczenie musi się uleżeć w głowie. Są książki pozornie nie wiadomo o czym i jednocześnie tak pełne treści i sensu.
Zimne wody Wenisany to jedna z takich książek. Zaczynasz ją czytać i kompletnie nie wiesz, czego się możesz spodziewać. Ba, czytasz i nadal nie wiesz, o...
2021-01-05
Wieloświat skusił mnie okładką. Estetyczne, atrakcyjne wydania to coś, co lubię. Ale to nie było najważniejszym i największym magnesem. Wabik na mnie to Urban Fantasy. Kocham ten podgatunek fantastyki, więc nie mogłam przejść obojętnie obok tej książki.
Nie znałam ani jednej książki z tego uniwersum, więc ten zbiór opowiadań był dla mnie totalnie nową przygodą. Obawiałam się troszkę faktu, że to opowiadania ze świata, którego nie znam, 4 tom serii, ale niejednokrotnie rzuciło mi się w oczy, że można go czytać osobno.
Z mojego punktu widzenia jednak lepiej czytać serię po kolei ;) Autorka wrzuca czytelnika do świata, według niej już mu znajomego i mimo naprawdę dobrego przedstawienia, mam wrażenie, że jednak pewne niuanse uciekają. Przez to też myślę, że nie byłam w stanie docenić pełni jego uroku i nie doceniam w pełni tej książki, nie tak, jak na to zasługuje.
A świat… Powiem Wam, że oby nie był nam bliski, ale brzmi znajomo - przyszłość po globalnej pandemii, lata 40 XXI wieku, jednocześnie powrót do korzeni i współczesność do granic.
Anna Sokalska świetnie łączy właśnie te demony, wierzenia słowiańskie i resztę potwornej zgrai z futurystycznymi realiami.
To naprawdę godne podziwu, zaraz obok świetnego języka, którym operuje autorka.
Natomiast… Bohaterowie.
Tu się jednak ciut zawiodłam. Spora grupa “tych głównych”, podzielona uwaga, która w tym wypadku zadziałała kompletnie na niekorzyść odbioru.
Nie lubię, gdy postacie są mi obojętne.
Planowałam kiedyś zaliczyć Wiedźmę, czyli tom pierwszy, ale teraz sama nie wiem. Może za troszkę, gdy przygoda nabierze znów znamion nowości?
Wieloświat skusił mnie okładką. Estetyczne, atrakcyjne wydania to coś, co lubię. Ale to nie było najważniejszym i największym magnesem. Wabik na mnie to Urban Fantasy. Kocham ten podgatunek fantastyki, więc nie mogłam przejść obojętnie obok tej książki.
Nie znałam ani jednej książki z tego uniwersum, więc ten zbiór opowiadań był dla mnie totalnie nową przygodą. Obawiałam...
2020-12-08
Czekałam, tęskniłam. Miałam syndrom odstawienia i braki w wiedzy po Zaginionych z Księżycowa, którzy zostawili mnie rozedrganą w obawie o losy bohaterów. Ze znakiem zapytania w zaskoczonych oczach.
I oto jest. Pamięć Babel, wyczekana, wytęskniona. Pół roku minęło jak jeden dzień, a jednocześnie jak dwa lata i siedem miesięcy. A czymże jest moje pół roku, wobec dwóch lat i siedmiu miesięcy Ofelii?
Thorn przepadł. Czytaczka została odesłana na rodzinną Arkę i strzeżona jak więzień. Archibaldowi odebrano urząd i moc, Berenilda została sama z dzieckiem, a wiecie-o-kim mowa dąży do sobie tylko znanego celu.
Nic nie jest takie jak powinno.
Tylko że tym razem Ofelia nie poddaje się rozkazowi Nestorek. Tym razem serce i rozum są w stanie przekrzyczeć strach i popchnąć dziewczynę do działania.
Powiem Wam, że Ofelia mnie zaskoczyła. Dojrzała, nabrała odwagi i własnej woli. Ma dla kogo walczyć, ktoś się dla niej liczy. Nie siedzi i nie czeka, aż wszystko wokół niej stanie się samo, tylko chwyta się z życiem za bary i działa, za broń mając tylko umysł i talent.
Nie wszystko jest jej zasługą, bo niejednokrotnie los, przypadek, siła wyższa pomaga jej poprzez innych napotkanych bohaterów, ale to nie tak, że dziewczyna jest czyjąś marionetką. Wykorzystuje pomoc, ale plan ma własny i trzyma się go, nie zbacza z obranej ścieżki, mając jeden cel. Odzyskać ukochanego.
A pan Thorn…
Każe czekać na siebie naprawdę długo! Pojawia się ciągle w myślach Ofelii, ale osobiście… No musiał mieć wielkie wejście, wielkie jak on sam.
I jak już wszedł, to mnie tak wkurzył! Ale tak, że aż przestałam go poznawać. No, bo jak to tak? Mój pan Thorn?!
Ale, ale… On też nie wypadł przecież sroce spod ogona i jak to on, zawsze ma plan, zawsze działa w jakimś, sobie tylko znanym, celu. I bez obaw. Wkurzenie na niego przeszło mi dzięki jednemu wypowiedzianemu przez niego zdaniu. Jakiemu? Na pewno się zorientujecie, gdy już do niego dotrzecie ;)
Każdy tom Lustrzanny jest inny. Pamięć Babel nie przypomina swoich poprzedniczek ani w rytmie, ani w konstrukcji, ani nawet tak bardzo w bohaterach, bo ci nam już znani zmieniają się przez lata dzielące wydarzenia drugiej i trzeciej części. Jedyne, co pozostaje takie samo, to moc zauroczenia czytelnika. Moc wciągnięcia w ten świat, własna grawitacja i urok, jaki rzuca. Ta historia powoli wsiąka w czytelnicze serce i nie daje się usunąć, jeszcze na długo po lekturze każąc zastanawiać się, co będzie dalej.
A będzie, to pewne. Pytań bez odpowiedzi nadal jest mnóstwo. Jasne, część zagadek zyskuje swoje rozwiązanie, ale w to miejsce pojawiają się nowe. I nowe kłopoty, z których bohaterowie będą musieli znaleźć wyjście.
Nie mogę się już doczekać, kiedy poznam zakończenie tej historii, a jestem pewna, że będzie co poznawać.
Czekałam, tęskniłam. Miałam syndrom odstawienia i braki w wiedzy po Zaginionych z Księżycowa, którzy zostawili mnie rozedrganą w obawie o losy bohaterów. Ze znakiem zapytania w zaskoczonych oczach.
I oto jest. Pamięć Babel, wyczekana, wytęskniona. Pół roku minęło jak jeden dzień, a jednocześnie jak dwa lata i siedem miesięcy. A czymże jest moje pół roku, wobec dwóch lat i...
Przejadła Wam się mafia? Sportowcy? Milionerzy? Seksmaszyny? Nie zdziwię się, jeśli powiecie, że tak. I lekiem na ten przesyt może być właśnie Uratuj mnie Anny Bellon.
To historia dwójki młodych ludzi, niemal dzieciaków, u progu dorosłego życia. Ludzi już skrzywdzonych przez los, mających problemy, które w tak młodym wieku nie powinny toczyć umysłów. Ale wszystko się zmienia, gdy się spotykają. Zaczynają być dla siebie najpierw odskocznią, potem powoli podporą, by w końcu być oazą od świata.
Uratuj mnie to książka zdecydowanie nie w duchu Sinnersów czy innych tytułów o muzykach, gdzie wartością nadrzędną jest kotłowanina. To opowieść o emocjach, o przywiązaniu i młodzieńczej miłości, która zaskakująco dojrzała mimo wszystko jest.
To książka napisana przez młodą autorkę, dla młodych czytelników - to naprawdę widać ;) ale jak na debiut napisana naprawdę dobrze i sensownie, choć momentami ciut naiwnie. Wiadomo - amerykanizacja książki weszła mocno, ale tylko umownie. Dla mnie troszkę właśnie tak naiwnie, dziecięco przebiegła ta próba nadania klimatu.
Uratuj mnie to taki cukiereczek, powstały, jak myślę, z miłości do romansów YA zza wielkiej wody. Szansa na przeżycie wielkiej miłości z amerykańskiego snu, sławy, spełnienia marzeń, choć zdecydowanie na plus nie przesłodzona, bo odrobiną soli jest trauma bohaterów.
Dla mnie było to formą restartu, odmianą od książek czytanych na co dzień. Trzydziestka jednak na karku, gdyby było o dychę mniej, byłabym zakochana.
Przejadła Wam się mafia? Sportowcy? Milionerzy? Seksmaszyny? Nie zdziwię się, jeśli powiecie, że tak. I lekiem na ten przesyt może być właśnie Uratuj mnie Anny Bellon.
To historia dwójki młodych ludzi, niemal dzieciaków, u progu dorosłego życia. Ludzi już skrzywdzonych przez los, mających problemy, które w tak młodym wieku nie powinny toczyć umysłów. Ale wszystko się...
2020-11-19
Znacie ten ból, gdy druga część jest słabsza od pierwszej? To nawet ma swoją nazwę - “syndrom drugiego tomu”. Tak, okropna rzecz.
Ale…
Tej serii to nie dotyczy! :D
Mroczne Wybrzeża były okej. Nie porwały mnie, ale i też nie były wielkim rozczarowaniem, dla mnie - średniaczek z szalą bardziej przechyloną na tak. Natomiast Mroczne Niebo. Oj, Mroczne Niebo!
Nie myślcie sobie, że nie mam “ale”, że jest idealnie i nie będzie czepiania, bo to wcale nie tak. Tylko że dla mnie przepaść jakościowa między tymi dwoma książkami jest ogromna.
Chociaż… Domyślam się, że gdyby zamienić kolejność ich czytania - bo można, zaraz Wam powiem dlaczego, mogłabym również ocenić odwrotnie lub bardziej docenić tom pierwszy.
Przejdźmy więc do tego, czemu uważam, że można te książki czytać zamiennie.
Czas akcji jest ten sam. Zaczynają się w tym samym momencie i po rozłączeniu się bohaterek - przyjaciółek ich historie nie zdradzają wzajemnie losów tej drugiej.
A mam wrażenie, że wręcz w drugim tomie świat magiczny, świat Sześciu bogów jest lepiej wytłumaczony.
Chociaż… Może to wrażenie wynikające z faktu, że poznawałam ten tom po roku od lektury jedynki, część zapomniałam, ale coś w pustej makówce zostało i teraz eureka…
W czym jeszcze dwójka przebija jedynkę? Ano w doborze bohaterów. Lidię było dane poznać czytelnikom w poprzednim tomie i nie wydawała się być zbyt interesującą postacią, lecz wystarczyło spędzić z nią kilka chwil więcej i… I znacznie na tym zyskała. Lidia jest dobra. Zwyczajnie dobra. Czasem naiwna, czasem niepewna siebie i nieśmiała, ale ma ogromne serce i wolę walki. No i znacznie przystępniejszy charakter od Teriany, która mnie zwyczajnie irytowała :D
Porównanie Marka i Killiana również wypada na korzyść tego drugiego. Killian już samym imieniem podbił moje serce, a gdy dołożył do tego niesamowite poczucie humoru, chwilami lekkie zblazowanie i znów - dobroć, jestem oczarowana.
Jedynie czego mi mało, to romansu. Ta seria jest zdecydowanie zbyt uboga w porywy serca, ale liczę, że w kolejnym tomie co nieco się zmieni.
Wspominałam, że nie obędzie się bez ale. No nie obędzie. Dużo jest tu polityki, naprawdę knowania, podstępy i spiski zabierają sporo miejsca, zaraz obok walk i obrazów nieszczęścia ludzi w czasie oblężenia miasta. Tak, chwilami aż miałam przesyt, zwłaszcza w okolicach połowy, gdzie zdarzył się zastój i akcja nie szła tak, jakbym tego chciała. Na szczęście nie jest to długi moment, gdy dzieje się ek-nic-hm, więc mogę to książce wybaczyć. Tym bardziej biorąc pod uwagę to, co wydarza się na samym końcu.
A końcówka to zwrot akcji na zwrocie jadący.
I przez to tym bardziej jestem spragniona kontynuacji.
Recenzja powstała dla grupy Fantastyka na luzie, dzięki Wydawnictwu Galeria Książki.
Znacie ten ból, gdy druga część jest słabsza od pierwszej? To nawet ma swoją nazwę - “syndrom drugiego tomu”. Tak, okropna rzecz.
Ale…
Tej serii to nie dotyczy! :D
Mroczne Wybrzeża były okej. Nie porwały mnie, ale i też nie były wielkim rozczarowaniem, dla mnie - średniaczek z szalą bardziej przechyloną na tak. Natomiast Mroczne Niebo. Oj, Mroczne Niebo!
Nie myślcie sobie,...
Debiuty. Jedni je kochają, inni nienawidzą. Moja relacja z nimi, to klasyczne love-hate, dlatego że gdy nie zna się nazwiska autora i czuje się drzemiący w jego książce potencjał. Odkrycie kolejnego świetnego pisarza jest na wyciągnięcie ręki i już widzę, jak się zakochuję, jak przeżywam nową przygodę. Czy tak było w przypadku Czasu Niepogody?
Na pewno nie mogę stwierdzić, że książka jest ideałem. Ma swoje wady, ale ma też niewątpliwe zalety. Z pewnością trafi do serc wielu wielbicieli książek Maas, gdyż podczas lektury to właśnie jej Dwory wielokrotnie mi przypominała. Chociażby w zachowaniu jakże tajemniczego i kuszącego Tkacza. Wiem, ten bohater przyciąga po samym opisie, nie zdradzę Wam ani koloru włosów, ani jego imienia, ale powiem, że kreacją, swoim stylem bycia i odnoszeniem się do bohaterki wyjątkowo przypominał mi niejakiego Rhysanda.
Wzbudza też podobne emocje u czytelniczki jak tamto bożyszcze ;)
Natomiast bohaterka to odrobinkę mniej, przynajmniej dla mnie, sympatyczna postać. Jest niezaprzeczalnie ludzka, pełna wad, wątpliwości i niepewności, tylko że sama chce być uważana i jest stawiana innym jako wzór cnót.
Nie widzi swoich niedoskonałości, przez co bywa chwilami ciut zarozumiała. Ale czyż to nie jest tak prawdziwe?
Ma swoje marzenia i dążenia, a mierzy wysoko. Mój problem z nią zaczął się w chwili, gdy po rozmowie z potencjalnym wrogiem, po dosłownie kilku odpowiedziach na nurtujące ją pytania, zmieniła drastyczne swój punkt widzenia. Czyli jednak niezachwiana wiara miała gliniane nogi, a miała być sensem życia.
Bohaterowie są sensowni, choć czasem po ludzku niekonsekwentni. Ale nawet ta niekonsekwencja ma sens. Dla mnie najważniejsze jest, że ani Sarune, ani pewien Tkacz, nie są postaciami z papieru mającymi po dwie cechy na krzyż i zdefiniowanymi przez przynależność do ‘strony’.
W nich tkwi więcej i chętnie bym pobyła z nimi dłużej.
Czas Niepogody to książka o wielkim potencjale i zadatkach na wielką powieść. Póki co, jest to udany debiut, ale na wielkość będzie trzeba poczekać.
A wszystko przez to, że fabuła ma pewnie… dziurki. Dla mnie za szybko wszystko się działo, niektóre sceny wręcz proszą się o to, by je rozpisać na więcej zdań, dokładniej, może troszkę inaczej. Zwłaszcza jeśli chodzi o sceny walk i konfliktów - tu miałam nieodparte wrażenie, że Autorka bardzo chce skończyć szybko, bo nie czuje się w nich pewnie. A szkoda! Pewna scena z okolic studni mogłaby wiele zyskać, gdyby była dłuższa ;)
Trzysta stron to zdecydowanie za mało na tę historię. Posiedziałabym w tym świecie dłużej, poznała go lepiej, zwiedziła, dowiedziała się więcej o regułach nim rządzących. No i… Poprzeżywała troszkę więcej w temacie romansowym ;)
Zwłaszcza że bohaterowie mają ku temu potencjał, przeciwieństwa się przyciągają, więzi zawiązują, a chemia… No chemia jest, choć podtrzymuję, że jest mi za mało scen z pewną dwójką!
Liczę, że będzie coś dalej, że Autorka rozwinie w tym świecie skrzydła i da nam taką opowieść z niego, że pospadamy z krzeseł. Bo wiem, że potrafi. Zresztą, przekonajcie się sami ;)
Debiuty. Jedni je kochają, inni nienawidzą. Moja relacja z nimi, to klasyczne love-hate, dlatego że gdy nie zna się nazwiska autora i czuje się drzemiący w jego książce potencjał. Odkrycie kolejnego świetnego pisarza jest na wyciągnięcie ręki i już widzę, jak się zakochuję, jak przeżywam nową przygodę. Czy tak było w przypadku Czasu Niepogody?
Na pewno nie mogę...
2020-10-24
Odmian magii znanych nam z książek jest masa. Magiczne zaklęcia, stworzenia, inkantacje, magia wrodzona i objawiająca się indywidualnymi mocami, magia wyuczona, magia do której potrzebne są różdżki albo niepotrzebne jest nic.
A co, jeśli magia kryje się w zapachach?
Miałam oczekiwania wobec tej książki. Spore, naprawdę. I o dziwo, nie zostały zawiedzione, co wcale nie jest takie oczywiste.
Klimat - jakby starożytna Arabia, nowy dla czytelnika świat, nowe reguły i przede wszystkim nowe nazwy. Największy problem to były właśnie te nowe nazwy, nie wiedziałam chwilami, czy mowa jest o jakimś bohaterze, rytuale, mieście czy państwie. To był problem duży, a ja zwykle problemu z imionami nie mam. Na szczęście jednak w pewnym momencie przychodzi zrozumienie, można się połapać i bez trudu dać porwać historii.
A uwierzcie mi, ma co porywać. Dzieje się mnóstwo, zagadki się mnożą, rozwiązania przychodzą powoli, by zadać czytelnikowi cios prosto w środek czoła.
Może i pewnych elementów się spodziewałam, ale i tak potwierdzenie zaskoczyło - nietypowo nie? ;)
Historię poznajemy naprzemiennie, ze strony Asha i Rakel. Oboje są wyjątkowi, choć żadne z nich na pierwszy rzut oka się takie nie wydaje. Zwykła prosta dziewczyna z ludu i książęca Tarcza, czyli obrońca.
Ale potencjał jaki w nich siedzi, ich charaktery tak różne, a jednak intrygujące, ich zdolności i tajemnice… To przyciąga. Talent Rakeli i zagadki Asha pchały mnie przez opowieść na równi, co ciekawość, jak to wszystko się zakończy.
Wyjątkowych postaci drugoplanowych też nie brakuje, a co ważne, nie są z jednej foremki i mają coś do opowiedzenia.
Czytając Shadowscent. Kwiat mroku, czułam unoszące się nad książką zapachy. Nie zawsze piękne i upojne, ale i te towarzyszące biedzie i chorobie. To historia, którą dominuje aromat i smród, gdzie właśnie one rządzą i panują, i wreszcie można powąchać słowo. A to sztuka, by tak pisać, że aż czytelnik jest otumaniony buchającymi oparami.
Odmian magii znanych nam z książek jest masa. Magiczne zaklęcia, stworzenia, inkantacje, magia wrodzona i objawiająca się indywidualnymi mocami, magia wyuczona, magia do której potrzebne są różdżki albo niepotrzebne jest nic.
A co, jeśli magia kryje się w zapachach?
Miałam oczekiwania wobec tej książki. Spore, naprawdę. I o dziwo, nie zostały zawiedzione, co wcale nie...
2020-10-19
Kto z nas nie chciałby dostać w spadku mieszkania w Paryżu?
Zachowanego w stanie z poprzedniej epoki i kryjącego zagadkę przeszłości…
Alice ma 16 lat, pochodzi z New Jersey, mieszka z rodzicami i dopiero co zmarła jej babcia. I ta babcia, zapisała jej, nie mamie, mieszkanie w Paryżu, o którym nikt z rodziny nie miał dotąd pojęcia.
Dlaczego? Co takiego wydarzyło się w przeszłości, że Chloe przez całe swoje życie nie pisnęła słówkiem o latach wczesnej młodości?
Alice też nurtuje to pytanie. Ale nie tylko ono, bo gdy zaczyna kopać i grzebać w pozostawionych przez jej przodków rzeczach, pojawiają się kolejne zagadki i tajemnice do odkrycia.
Jordyn Taylor prowadzi akcję swojej powieści dwutorowo. Teraźniejszość to losy Alice, zwiedzającej współczesny nam cudowny Paryż i szukającą odpowiedzi, oraz przeszłość, która jest udziałem Adalyn, tajemniczej krewnej żyjącej w czasach drugiej wojny światowej młodej dziewczyny, od której jak się wydaje, wszystko się zaczyna.
Moja opinia też musi się odrobinę podzielić.
Część o przeszłości dla mnie była perfekcyjna, jak to zwykle ze mną bywa przy tego typu książkach. Przejmująca, słodko-gorzka, pełna obaw o bohaterów i z ogromną ilością podziwu dla hartu ducha bohaterki. Adalyn mimo swoich 19 lat szybko dorosła w wojennych realiach i mierzyła się z rzeczami, które nie powinny być jej udziałem. Ta część to sztos wzbudzający we mnie dwukrotnie morze łez.
Natomiast teraźniejszość…
Jest tu delikatny romans - wyjątkowo uroczy i słodki. Masa opisów Paryża, również uroczych i tak bliskich mojemu sercu, bo Paryż kocham. Odkrywanie tajemnic - też uwielbiam, dochodzenie do prawdy krok po kroku, ale też odnajdywanie w tym wszystkim siebie.
Mam tylko jedno wielkie ale - wiek bohaterki. Bo Alice sama przeżywa przygodę życia. Sama chodzi po mieście, dowiaduje się i docieka, a jej rodzice nie mają kompletnie nic przeciwko. W ogóle rodzina boryka się ze swoimi problemami, ale nie wydaje się być toksyczna. Dlatego też kompletnie nie rozumiem, czemu szesnastolatka ma pełne pozwolenie na chodzenie po obcym sobie mieście, bez ograniczeń czasowych ani nawet potrzeby dawania znać, że wszystko okej.
To jest właściwie mój największy i jedyny zarzut co do książki. Gdyby dziewczyna miała kilka lat więcej, rozpłynęłabym się na całego ;)
Więc może to nawet lepiej, że tak? :P
Dziewczyna z Paryża to z pozoru historia, jakich wiele. Przeszłość miesza się z teraźniejszością poprzez więzy krwi dwóch kobiet, każdej żyjącej w swojej epoce, każdej walczącej o coś, co dla niej ważne. Pozory pozorami, ale historia ma w sobie pewną magię. Czuć, że autorka włożyła w nią kawałek serca, przez co i do serca czytelniczki łatwo ma szansę trafić.
Kto z nas nie chciałby dostać w spadku mieszkania w Paryżu?
Zachowanego w stanie z poprzedniej epoki i kryjącego zagadkę przeszłości…
Alice ma 16 lat, pochodzi z New Jersey, mieszka z rodzicami i dopiero co zmarła jej babcia. I ta babcia, zapisała jej, nie mamie, mieszkanie w Paryżu, o którym nikt z rodziny nie miał dotąd pojęcia.
Dlaczego? Co takiego wydarzyło się w...
2020-10-04
Czy jesteś dzieckiem całkiem małym, czy już jednak mocno podrośniętym, w przypadku Małego Licha nie ma to najmniejszego znaczenia. Jeśli proza Marty Kisiel trafia do Twojego serca, Małe Licho też tam trafi,
Po raz trzeci.
Lato z diabłem - ach! Bazylu, mój Bazylu! Jak tylko zobaczyłam drugi człon tytułu, wiedziałam, że spotkanie z ulubionym czortem jest pewne. Uwielbiam tego koziego drania!
Mały Bożek nie jest już taki mały, w końcu właśnie został absolwentem trzeciej klasy podstawówki, a to poważny wiek! I z racji tego, wraz ze swoim Aniołem Stróżem - Lichem, są gotowi na przeżycie prawdziwej wakacyjnej PRZYGODY. A gdzie przeżyć przygodę, taką najlepsiejszą? Oczywiście, że u cioci Ody!
Wyposażony przez swoją szaloną rodzinkę we wszelkie potrzebne utensylia (eine kleine Panzerfaust od strychowych widm niestety nie przeszedł maminej kontroli bagażu) rusza na spotkanie przygody.
I uwierzcie, ona naprawdę czeka na Bożka, mroczna, niebezpieczna i zagadkowa.
To jest książka dla dzieci, choć nie tylko, bo dorosły będzie bawił się przy niej równie doskonale, choć inaczej. Zwłaszcza fani Marty Kisiel, ci, którzy są od początku, znów dostrzegą te puszczone oczka, delikatne nawiązania i spotkają starych znajomych. A że akcja dzieje się głównie u Ody nie braknie też przyjaciół poznanych nie tak dawno, ale nie mniej kochanych.
Myślę, że dla dziecka będzie to świetna letnia opowieść o akceptacji i przyjaźni, i o tym, że takiego przyjaciela mieć to ważna rzecz, bo jak trzeba, to odda wszystko, by ocalić skórę kumpla. A dla dorosłego? Dla dorosłego są smaczki, jest inteligentny Bazyl (tak, uwielbiam go, jakbyście jeszcze nie wiedzieli). Ach i Mickiewicz jest, ale w zjadliwej, kompletnie nie ukwieconej formie.
A poezja i sarkazm, to niebezpieczna broń, mówię Wam ;)
Przez Małe Licho i lato z diabłem zatęskniłam za Szaławiłą i jej zacisznym domkiem na skraju świata. Dlatego cicho liczę, że kolejne części historii samej Ody się pojawią, bo mimo że uwielbiam jej występy gościnne w Małym Lichu, chciałabym poczytać jeszcze więcej o niej samej i o Rochu.
Ale wezmę, co będzie, co tylko wyjdzie spod pióra genialnej Marty Kisiel.
Czy jesteś dzieckiem całkiem małym, czy już jednak mocno podrośniętym, w przypadku Małego Licha nie ma to najmniejszego znaczenia. Jeśli proza Marty Kisiel trafia do Twojego serca, Małe Licho też tam trafi,
Po raz trzeci.
Lato z diabłem - ach! Bazylu, mój Bazylu! Jak tylko zobaczyłam drugi człon tytułu, wiedziałam, że spotkanie z ulubionym czortem jest pewne. Uwielbiam...
2020-09-27
Formowany świat, formowani ludzie, tylko uczuć nie da się formować.
Srebrzyste węże zdecydowanie odstają od chaotycznej, może przemyślanej, ale w pewnych aspektach niedopracowanej poprzedniczki. Ostają w tę dobrą stronę.
Bohaterowie dojrzewają, zmieniają się pod wpływem wydarzeń z końcówki Pozłacanych Wilków, wydawać by się mogło, że już na zawsze i nieodwracalnie. Tragedia zmienia człowieka, zmienia też dynamikę w zespole Severina.
Zmienia się też klimat w książce. Mrok wkrada się w słowa i przygody, mrok wkrada się też w bohaterów. Pytania się mnożą, odpowiedzi nie dają satysfakcji, chce się czytać dalej, wiedzieć więcej, aż tu niepostrzeżenie wkrada się epilog.
Mało mi. Mało, a wiem, że na kolejny tom przyjdzie poczekać.
Luki w charakterze bohaterów, niedopowiedzenia i niedopracowania zostały wypełnione. Cechy charakterystyczne uwypuklone, lecz nie w przesadzony sposób. Tak idealnie, w sam środek tarczy. Postaci są tak różnorodne, jak tylko mogą być. Nie sposób się z nimi nudzić, ci, których myślicie, że znacie, mogą mocno zaskoczyć, a nowi… Nowi też są ciekawi. Chokshi odrobiła pracę domową z kreacji bohaterów.
Choć nie przywiązywałabym się do uczuć, jakimi darzyliśmy postaci w pierwszej części ;) mnie się co nieco zmieniło, ktoś, kogo lubiłam, zaczął wzbudzać niechęć, a inny ktoś, komu nie wierzyłam, stał się jednym z ulubieńców ;)
Gdy pierwsza część to historyczne urban fantasy pełne blichtru, przepychu i skarbów, druga to ciąg przygód i prób, kończących się różnie. Dla mnie Srebrzyste węże dryfują mocno w stronę dark steampunka. Może nie z naciskiem na dark, ale mroku, śmierci i brudu tu nie braknie.
I zachwyca mnie to, bo autorka oddaje niesamowicie klimat książki. Opisuje plastycznie i bardzo przemawiająco do wyobraźni.
Jest też końcówka. A właściwie ostatnie 100 stron. Wcześniej jeszcze odłożenie książki było realne. od pewnego momentu - nie jest. Zaskoczenie goni zaskoczenie i co ważniejsze - dzieje się. Nie sposób się ani przez chwilę nudzić, a co równie ważne, wreszcie nie ma uczucia chaosu lub popędzania akcji. Jej tempo jest równe, napięcie dobrze stopniowane, by w odpowiedniej chwili wybuchnąć czytelnikowi w twarz.
Nie przesadzę, gdy powiem, że to jedna z lepszych książek, jakie dane mi było czytać przez ostatnie miesiące. Bawiłam się przy niej świetnie i nie żałuję ani sekundy z nią spędzonej.
Formowany świat, formowani ludzie, tylko uczuć nie da się formować.
Srebrzyste węże zdecydowanie odstają od chaotycznej, może przemyślanej, ale w pewnych aspektach niedopracowanej poprzedniczki. Ostają w tę dobrą stronę.
Bohaterowie dojrzewają, zmieniają się pod wpływem wydarzeń z końcówki Pozłacanych Wilków, wydawać by się mogło, że już na zawsze i nieodwracalnie....
2020-09-14
Okładka to magnes na takie jak ja. Ogromny, wołający imię, kusiciel - magnes. Dlatego też nie byłabym sobą, gdybym nie skusiła się na lekturę w nadziei, że wnętrze będzie równie magiczne, jak okładka.
I czy było?
Kaye jest zwyczajną, na pozór, nastolatką, o bardzo niezwyczajnym życiu. Los rzuca ją to tu, to tam wraz z matką niespełnioną piosenkarką, niemającą kompletnie szczęścia do facetów. W końcu więc, jeden z takich związków zespołowo-muzycznych kończy się tak, że trzeba wiać. A jak wiać, to przecież, że do ostoi jaką jest babcia, gdzie Kaye spędziła pierwsze dziesięć lat swojego życia.
I te lata obfitowały w zabawy z wróżkami, w wyzyty na bagnach u Kolczastej Wiedźmy i inne rozrywki z dziecięcego świata wyobraźni.
Ale czy na pewno?
No właśnie. Nie. Nikt nie wierzył Kaye w to, co widzi, tak samo jak nie uwierzyli jej, że spotkała rannego przystojniaka na poboczu, gdy wracała z bardzo nieudanej imprezy.
Tylko że ten przystojniak istnieje i prędzej czy później odnajdzie Kaye, bo ma wobec niej swoje plany…
‘Zła królowa’ to książka zdecydowanie młodzieżowa. Zdecydowanie lekka i niewymagająca. To debiut pisarski Holly Black i to czuć przez wkradający się tu i ówdzie chaos. Przez jakieś drobne dziurki czy potknięcia albo sceny, które mogłyby mieć kilka zdań więcej. Po przeczytaniu stwierdziłam, że ta książka mogłaby mieć kilkadziesiąt stron więcej. Wtedy, z rozbudowanymi kilkoma motywami, byłaby ideałem.
Przejdźmy do bohaterki. Dla mnie? Nietypowej. Jak wspominałam wcześniej Kaye miała trudny start, co ją ukształtowało w określony sposób. To zdecydowanie nie jest poukładana, rozsądna osóbka. To dziewczyna wychowana przez bary, imprezy i matkę, którą bardziej interesowały balangi niż to, co robi jej córka. To dość niekonwencjonalna kreacja, nie u każdego wzbudzająca sympatię, ale jednego nie można jej odmówić - jest spójna. Logiczna w swoim postępowaniu. Przez to nie każdą jej decyzję poprzemy, możemy jej nawet nie kibicować, lecz na pewno nikt nie zarzuci jej, że działa niezgodnie ze swoim charakterem. A dla mnie to wystarczający argument, by jako postać mi się podobała.
A jak nietypowa bohaterka to u przygoda musi być nietypowa, prawda?
Pogranicze dwóch światów, dobro walczące ze złem i polityczne rozgrywki między dwoma dworami. To brzmi jednak jakoś tak znajomo, bo owszem, te motywy są przewałkowane. ale tu można się zaskoczyć, kto z kim przystaje, kto komu służy i jakie motywacje nim kierują. Kaye musi mieć oczy dookoła głowy, by nie wpaść w pułapkę. Ale czy jej się to uda?
Pamiętacie, że pisałam o przystojnym nieznajomym, nie? Roiben. Ach. Mało mi gościa. Ma potencjał w sobie, liczyłam też na jakieś uniesienia między nim a Kaye, ale trzeba się obejść smakiem ;) to nie historia o miłości fae i ludzkiej kobiety. I to w żadnym wypadku nie zarzut, bo wątek romantyczny rozgrywał się bardziej w mojej głowie niż na kartach powieści. Ale jest chemia, naprawdę miła dla duszy czytelniczki ;)
Jestem kompletną antyfanką Okrutnego Księcia, ale do Złej Królowej moje uczucia są zgoła inne. Nie jest to książka idealna, ale bawiłam się przy niej na tyle dobrze, że drugiego tomu Modern Fairytales będę wypatrywać z delikatną niecierpliwością.
Okładka to magnes na takie jak ja. Ogromny, wołający imię, kusiciel - magnes. Dlatego też nie byłabym sobą, gdybym nie skusiła się na lekturę w nadziei, że wnętrze będzie równie magiczne, jak okładka.
I czy było?
Kaye jest zwyczajną, na pozór, nastolatką, o bardzo niezwyczajnym życiu. Los rzuca ją to tu, to tam wraz z matką niespełnioną piosenkarką, niemającą kompletnie...
2020-04-22
Nadszedł czas i jest to odpowiednie miejsce, na wrażenia z drugiej części Domu Ziemi i Krwi. Jak już wiecie, część pierwsza jest warta uwagi, jest ciekawa i emocjonująca, choć może nie tak idealna, jak mogłaby być.
Natomiast druga…
Ach!
Pierwsza skończyła się tak, że natychmiast musiałam przerzucić się na drugą, bez chwili wytchnienia czy przerwy, no i zaczęła się już jazda bez trzymanki.
To jest Maas w najwyższej formie.
Z rozdziału na rozdział dzieje się coraz więcej, mocniej, sprawy się komplikują, nic nie idzie tak, jakbyśmy mogli przewidywać. Zaskakują nas i bohaterów, ale to oni będą musieli znaleźć wyjście z sytuacji, niejednokrotnie pozornie bez wyjścia.
Przez to wszystko nie braknie nam emocji w trakcie lektury. Serio! Niejednokrotnie dałam się zaskoczyć, wzruszyć, wciągnąć i porwać przygodzie, aby potem płakać ze smutku albo tak irytować na któregoś z bohaterów, by marzyć o wyjęciu go z książki i potrząśnięciu. Lub nawet daniu w pysk, zależnie od tego, co tam przeskrobał.
Bryce jest początkowo dość irytująca. Uchodzi za głupią, pustą lalkę, ale mijają lata, dni i strony, a w niej można dostrzec coraz więcej. A dokładniej inteligentną, odważną młodą kobietę, nie bez wad, lecz mimo to idealną. Uwielbiam ją, to co robi dla najbliższych, jak postępuje, jak dużo w niej altruizmu i dobra.
Ale nie tylko w niej ono jest.
Książka jest wręcz pochwałą przyjaźni. Tak wiele potrafią bohaterowie wzajemnie dla siebie poświęcić, tak wiele zrobić, to naprawdę porusza.
Ale świat bohaterów nie kończy się na Bryce. Danika, Hunt, Ruhn… Nie umiem wybrać ulubionej postaci. Danika jest tak podobna do Bryce, a jednak tak od niej różna i też totalnie nie taka, jak się wydaje na samym początku.
Hunt - poharataniec, facet z przeszłością i bez przyszłości, niepozostawiający czytelnika obojętnym. Ma w sobie tajemnicę i buzuje mocą, a przecież właśnie to lubimy.
Ruhn - książątko, ale jest w nim drugie dno, pewien tragizm, choć i zadziorność. I mam wrażenie, że jeszcze ostatniego słowa nie powiedział. Jest też jakże cudną szansą na romans! Ze swoją potencjalną wybranką spotyka się raptem… Dwa razy, ale to jak chemia wybucha między nimi jest czymś niesamowitym.
Sama jego wybranka to też kobieta - ogień. Nie zdradzę Wam jej imienia, ale powiem tylko, że kojarzy mi się z ukochaną przeze mnie Manon z Tronów ;)
Chemia to jest w ogóle coś, czym ta książka stoi, jest między wszystkimi bohaterami, więc tu nie chodzi tylko o napięcie erotyczne, ale o ognistość i ‘żywość relacji’.
Tu ludziom zwyczajnie albo na sobie zależy, albo nienawidzą się z mocą tysiąca słońc.
No i drugi plan. Ach ten drugi plan!
To są małe perły. Czasem postacie napisane na dwie sceny, a zapadają w pamięć bardzo. Nie bardziej od pierwszoplanowych, ale wcale im nie ustępują.
Wątek kryminalny jest (i to jak bardzo jest!) satysfakcjonujący, widać, że Autorka poświęciła czas na przemyślenie, jak go poprowadzić i dzięki temu nie wiedzie czytelnika za rączkę, pokazując paluszkiem, gdzie należy spojrzeć, jednocześnie pozwalając myśleć i dochodzić do własnych wniosków. Nie zawsze słusznych, bo na manowce też potrafi wyprowadzić, ale jakże przyjemne jest to błądzenie!
Ale nie martwcie się, wyjaśnia się wszystko, wątki rozpoczęte znajdują swoje zamknięcie, ale jednocześnie nie jest podane jak kawa na ławę, ale zostawia pole wyobraźni. No i oczywiście szansę na kontynuację w dalszych tomach, na które już czekam!
Dom Ziemi i Krwi to taka książka, że właściwie gdy założysz sobie, że przeczytasz tylko jeszcze kolejny rozdział, to ten na sam koniec zwali Cię z nóg do tego stopnia, że nie powstrzymasz się przed napoczęciem kolejnego. Nieważne, która będzie godzina, nieważne, że jutro trzeba iść do pracy, odechce Ci się też natychmiast spać, będziesz chcieć tylko czytać dalej.
Maas stworzyła niesamowity świat, wciągający jak bagno. Akcja mknie, porywa i nie chce puścić nawet na moment. Skończyłam oba tomy już chwilkę temu i mam takiego kaca giganta, że nic nie ‘smakuje’ jak Księżycowe miasto. Dawno żadna historia nie porwała do tego stopnia.
Nadszedł czas i jest to odpowiednie miejsce, na wrażenia z drugiej części Domu Ziemi i Krwi. Jak już wiecie, część pierwsza jest warta uwagi, jest ciekawa i emocjonująca, choć może nie tak idealna, jak mogłaby być.
Natomiast druga…
Ach!
Pierwsza skończyła się tak, że natychmiast musiałam przerzucić się na drugą, bez chwili wytchnienia czy przerwy, no i zaczęła się już jazda...
2020-04-21
Czekanie na nową Maas, jest jak czekanie na Boże Narodzenie. Terminarz też się mniej więcej zgadza, bo Autorka raczy nas nowościami raz w roku. Dlatego, gdy było mi dane sięgnąć po Księżycowe Miasto przedpremierowo… No co tu dużo mówić, Gwiazdka w kwietniu ;)
Po samym tym wstępie, pewnie się domyślacie, że czekać było warto.
Oj było.
Nowy świat. Nowy gatunek. Nowi bohaterowie, nowe przygody i jakby trochę nowa Maas. Nie wiem, czy dojrzalsza, czy bardziej dorosła, może, choć to nie tylko o to chodzi.
Mówi się, że to pierwsza książka Autorki dla dorosłych.
Czy to na bank tak? W dużym stopniu owszem, ale delikatnością dwie poprzednie serie też nie grzeszyły. Jedynie co, to język dosadniejszy jest. Tak, nastawcie się, że tu i ówdzie mięsko poleci soczyste.
Gdy poznajemy Bryce i Danikę, poznajemy dwie szalone imprezowiczki. Dzikie kocice, którym w głowie głównie to, by pobalować, przygód na jedną noc poszukać, a od używek i alkoholu też nie stronić. Myślicie sobie - jak takie bohaterki mogą wzbudzić sympatię?
Ano właśnie, początkowo to z tą moją sympatią do nich było różnie.
Aż tu nagle… Bum.
Bum następuje w rozdziale numer 5, a rozdziały Maas krótkie są, więc szybko i już jest tak dobrze, że właściwie można się zamknąć w odosobnieniu i tylko czytać. Nie spać, nie jeść, CZYTAĆ. Bo dzieje się.
To jest Urban Fantasy pełną gębą. Jest, ale mam wrażenie, że nie tylko. Jest nowy świat, nie nasz zniekształcony magią, lecz komputery, samochody, technologia są na porządku dziennym, zaraz obok Fae, wilków, aniołów i … demonów.
Maas zbudowała wielkie imperium - Midgard, od podstaw. Zostawia nam jeszcze sporo do odkrycia w kolejnych tomach, jednocześnie dając jakże kusząco-obiecujący zarys.
Mnie chyba najbardziej urzekło to, że ludzie to jest jednak mniejszość, władzę trzymają wszelkie istoty paranormalne. Wiadomo, takie klasyki jak wilkołaki, wampiry, anioły to standard ale na ulicach (i w wodach) Księżycowego Miasta spotykamy też zupełnie nowe lub dawno zapomniane stwory.
Pierwsza część jest jednak wciąż wprowadzeniem do akcji. Owszem, nie sposób się nudzić, nie można narzekać na dłużyzny, ale cała śmietanka dopiero przed nami. Tu dzieje się, ale niewiele odpowiedzi można znaleźć, za to pytań przybywa z każdą odwróconą stroną.
Część pierwszą oczywiście wciągnęłam dość szybko i natychmiast sięgnęłam po drugą… Ale o niej opowiem Wam w odpowiednim miejscu i czasie ;)
Czekanie na nową Maas, jest jak czekanie na Boże Narodzenie. Terminarz też się mniej więcej zgadza, bo Autorka raczy nas nowościami raz w roku. Dlatego, gdy było mi dane sięgnąć po Księżycowe Miasto przedpremierowo… No co tu dużo mówić, Gwiazdka w kwietniu ;)
Po samym tym wstępie, pewnie się domyślacie, że czekać było warto.
Oj było.
Nowy świat. Nowy gatunek. Nowi...
2020-07-10
Legendy Arturiańskie towarzyszyły mi od zawsze, od momentu poznania bajki ‘Magiczny miecz’ jakieś dwadzieścia lat temu. Potem, już jako nastolatka, szukałam tego motywu w książkach, następnie w filmach. “Camelot” działa jak magnes.
Dlatego nie mogłam przejść obojętnie obok Przeklętej.
Miecz wybiera swoją królową. A więc co z Arturem? Jak to, kobieta władczynią Camelot? Hmm ;) a co, jeśli powiem Wam, że tu nie wszystko jest takie, jakie wydaje się być? Są wszyscy znani nam bohaterowie tej legendy, ale są też inni. Nowi.
A ci znani… Potrafią zaskoczyć.
Myślałam z początku, że będziemy mieć do czynienia z kolejną nastoletnią bohaterką zbawiającą świat. Po części - owszem, ale to nie tak, że mamy idealną Mery Sue, której wszystko idzie jak z płatka. No nie. Nimue jest porywcza, chwilami głupia lub nieodpowiedzialna i pakuje się w naprawdę ogromne kłopoty.
Do tego przyszło jej żyć w trudnych i krwawych czasach.
Tak. Zaznamy w książce okrucieństwa, będą krwawe sceny walki i morderstw. Za to nie będzie słodko.
Nie jest to idealna inspiracja legendami, jest to raczej ich interpretacja lub próba dopowiedzenia brakującej części historii na swój własny sposób.
Do tego opowieść opatrzona jest cudownymi, genialnymi grafikami, które mocno dodają klimatu. Ale w końcu rysownik nie byle jakich komiksów jest ich autorem ;)
Ale mnie bardziej urzekły te kolorowe - wnoszą odrobinę barw i lekkości w naprawdę mroczną treść, choć wcale słodkie nie są.
Całość tworzy książkę wartą uwagi i posiadania, no bo kto nie lubi dobrych historii w pięknej oprawie graficznej? ;)
Za możliwość przeczytania "Przeklętej" bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak.
Legendy Arturiańskie towarzyszyły mi od zawsze, od momentu poznania bajki ‘Magiczny miecz’ jakieś dwadzieścia lat temu. Potem, już jako nastolatka, szukałam tego motywu w książkach, następnie w filmach. “Camelot” działa jak magnes.
Dlatego nie mogłam przejść obojętnie obok Przeklętej.
Miecz wybiera swoją królową. A więc co z Arturem? Jak to, kobieta władczynią Camelot? Hmm...
Wyobraźcie sobie, że Shrek i Osioł są dwójką młodych mężczyzn i zakładają razem firmę.
Intrygująca wizja, prawda?
W książce Spółka Antymagiczna Gabrieli Bramskiej mamy do czynienia z Alfaenem i Darkinsem, którzy swoim sposobem bycia właśnie wspomnianą wyżej dwójkę przypominają mi niemożliwie bardzo. Oczywiście są różni od dwójki przyjaciół z animacji, ale mają ten specyficzny "shrekowy" vibe, zresztą tak samo jak cała książka, co czyni ją idealną lekturą dla młodszej i starszej młodzieży. Młodzieży 30+ takoż.
Spółka Antymagiczna to także trzymający w napięciu kryminał, z zagadką, złolem i mrokiem w tle. Mimo że książka teoretycznie kierowana do młodszych czytelników, to mnie dreszczyk niepokoju przebiegł po plecach nie raz i nie dwa. Klimacik lekkiej grozy jak nic!
Ta historia wpasowała się idealnie w moją potrzebę na coś lekkiego, wyjątkowo inteligentnego i zadziornego, a jednocześnie mającego pewną głębię. Nie jest skomplikowana, co to to nie, tylko wciągająca i zajmująca głowę do granic możliwości.
W książce spotkamy też plejadę bohaterów. Od tej szalonej dwójki młodych mężczyzn, którzy się czubią, ale kochają jak bracia, po czarnoksiężnika, który najbardziej na świecie kocha się smucić. A dzień bez żalu jest dniem straconym, w czym jest irracjonalnie przekomiczny.
Na kartach powieści spotkać też można przesympatyczne smoki, kobiety o silnych charakterach, wuja mającego wampiryczny sznyt (ja mu nie wierzę!) i bardzo złolskiego złola.
Powiem Wam, że gdybym nie wiedziała, że Autorka jest debiutantką, to za nic na świecie nie postawiłabym na to, że jest to właśnie pierwsza jej publikacja.
Książka jest genialna. Lekka i przyjemna, ale zarazem dopracowana w każdym aspekcie, przepełniona inteligentnym humorem i intrygującymi zagadkami.
A do tego końcówka powala na kolana. I wiecie co? Chciałabym drugi tom. I trzeci. A najlepiej z dziesięć, by jak najszybciej i na jak najdłużej powrócić do Burzowa i znów pobyć z tymi zakręconymi podrywaczami!
Wyobraźcie sobie, że Shrek i Osioł są dwójką młodych mężczyzn i zakładają razem firmę.
więcej Pokaż mimo toIntrygująca wizja, prawda?
W książce Spółka Antymagiczna Gabrieli Bramskiej mamy do czynienia z Alfaenem i Darkinsem, którzy swoim sposobem bycia właśnie wspomnianą wyżej dwójkę przypominają mi niemożliwie bardzo. Oczywiście są różni od dwójki przyjaciół z animacji, ale mają ten...