rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Moja Jane Eyre Brodi Ashton, Cynthia Hand, Jodi Meadows
Ocena 6,8
Moja Jane Eyre Brodi Ashton, Cynth...

Na półkach:

"Twoi czytelnicy zaczną wieczorem, a skończą nad ranem" - te słowa wypowiada Jane Eyre do Charlotty Brontë.
Nie pamiętam czy "Dziwne losy Jane Eyre" czytałam w tym systemie, ale muszę się przyznać, że alternatywną wersję napisaną przez to samo trio, które przerobiło fragment XVI-wiecznej historii Anglii czytałam do czwartej nad ranem :D
Tak, wiem, że to niemądre, bo przeczytałam wczoraj (a w zasadzie dzisiaj) całą książkę i już niestety się skończyła (co wcale nie oznacza, że nie mam niczego do czytania ;)) no ale czytało się na tyle fajnie, że postanowiłam doczytać do samego końca. Nic na to nie poradzę, że lubię "wciągacze".)
A dziś... cóż - Na szczęście mam dobrą kawę i nie waham się jej użyć.☕️
Książka jest równie odjechana jak poprzednia (nie są ze sobą powiązane, więc można je czytać w dowolnej kolejności, tyle że akcja tej dzieje się później, jako że i rodzina Brontë żyła w XIX wieku.
Mnóstwo smakowitych kluczy literackich, znów cysterna magii, ale tym razem zupełnie innej niż w przypadku poprzedniej opowieści. Tym razem do akcji wchodzą naprawdziwsze duchy. Oraz XIX-wieczni ghostbusters.
Aha, zwracajcie uwagę na nazwiska bohaterów!
Szczególnie jednego (I nie, nie mam na myśli pana Rochestera). To dodatkowa zabawa z czytelnikiem. Lubię takie wielowarstwowe i wielopiętrowe perskie oko.
Moim zdaniem ta jest zabawniejsza od poprzedniej. A może po prostu mniej poważna?

"Twoi czytelnicy zaczną wieczorem, a skończą nad ranem" - te słowa wypowiada Jane Eyre do Charlotty Brontë.
Nie pamiętam czy "Dziwne losy Jane Eyre" czytałam w tym systemie, ale muszę się przyznać, że alternatywną wersję napisaną przez to samo trio, które przerobiło fragment XVI-wiecznej historii Anglii czytałam do czwartej nad ranem :D
Tak, wiem, że to niemądre, bo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Moja Lady Jane Brodi Ashton, Cynthia Hand, Jodi Meadows
Ocena 7,4
Moja Lady Jane Brodi Ashton, Cynth...

Na półkach:

Mól książkowy. Dziewczyna, która całe dnie spędza z nosem w książkach, która czyta "w pociągu, w przeciągu, na drągu" (no pociągi jeszcze wtedy nie istniały, ale czytanie w karocy czy czytanie na balu, nie mówiąc o czytaniu "na chodząco" nie stanowiło dla niej problemu.
Czy może być lepsza bohaterka dla innych książkoholików?
Od razu polubiłyśmy się z lady Jane Grey. Tą książkową, nie historyczną, o historycznej wiadomo niewiele poza tym, że straciła głowę.
"Czymże jest historia, jeśli nie uzgodnioną bajką?" - rzekł podobno Napoleon Bonaparte. Pytanie, czy historyczny czy hmm... któryś z tysięcy Napoleonów literackich? ;)
Ktokolwiek jednak wypowiedział te słowa miał sporo racji, bo zależnie od tego, kto akurat jest zwycięzcą i trzyma władzę, ten decyduje o przeszłości. A przynajmniej o tym, jaka jej wersja będzie za parę lat "jedynie słuszną".
Cóż więc przeszkadza, by tę bajkę uzgodnić i ubajkowić na całego, jadąc po bandzie i dodając do faktów historycznych szczyptę magii?
A w sumie, co będziemy sobie żałować, wiadro magii, dwa wiadra! Cysternę!
Co by było, gdyby na przykład Chopin albo Mozart nie umarł młodo, a jedynie upozorował swoją śmierć, by uciec od stada fanek? A może raczej upozorował śmierć, ponieważ tak naprawdę komponowała za niego przyjaciółka, która w pewnym momencie powiedziała "dość!" i odeszła, a raczej pogalopowała w siną dal, bo... w zasadzie to była koniem? Albo psem i zakochała się w pewnym przystojnym owczarku.
Odjechane?
Moja lady Jane nie opowiada ani o Mozarcie, ani o Chopinie, ale jest równie odjechana, jak alternatywna historia, którą zmyśliłam na poczekaniu.
Trafiłam na nią zupełnie przypadkiem i... przeczytałam w jeden dzień (oraz spory kawałek nocy :))
Uważajcie więc, jeśli następnego dnia musicie wcześnie wstać, lepiej odłóżcie czytanie na później.

Mól książkowy. Dziewczyna, która całe dnie spędza z nosem w książkach, która czyta "w pociągu, w przeciągu, na drągu" (no pociągi jeszcze wtedy nie istniały, ale czytanie w karocy czy czytanie na balu, nie mówiąc o czytaniu "na chodząco" nie stanowiło dla niej problemu.
Czy może być lepsza bohaterka dla innych książkoholików?
Od razu polubiłyśmy się z lady Jane Grey. Tą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałam do tej książki dwa podejścia.
Przy pierwszym, parę lat temu - poległam po jakichś 10-15 stronach i odłożyłam, stwierdzając, że skoro to mój własny egzemplarz (spadkowy, po kimś) to spokojnie poczeka na napad abibliofobii, a na razie pierwszeństwo mają rzeczy z biblioteki.
Po czym zajęłam się czym innym i kompletnie zapomniałam o tej książce, a nawet o tym, że ją mam😂.
Ostatnio gromadziłam większy stos z bibliotek na wypadek lockdownu, przyjaciółka szła akurat do dalszej filii i zaofiarowała się odebrać mi książki także stamtąd, więc zamówiłam kilka na chybił trafił, między innymi "na spróbowanie" pierwszy tom serii o "Kocie, który..." bo skusiły mnie entuzjastyczne recenzje.
Dopiero kiedy zaczęłam czytać, przypomniałam sobie, że przecież to znam!
Cóż... Męczyłam tych kilka stron przez całe święta, nie mogąc doczołgać się nawet do miejsca, w którym poprzednio przerwałam (ponieważ jednak niewiele pamiętałam z pierwszego podejścia, musiałam przebrnąć.) Byłam już gotowa oddać tę książkę niedoczytaną i sięgnąć po coś innego, kiedy jednak w noworoczny wieczór umościłam się w łóżku z zamiarem czytania, najbliżej pod ręką miałam właśnie "Kota, który..." i stwierdziłam, że skoro tak, to przeczytam jeszcze z 10 stron, a jeśli nadal będzie nudno, to wstanę (choć mi się nie chce) i wezmę coś innego.
No i po tych 10 stronach wreszcie zaczęło się robić interesująco, zwłaszcza kiedy na scenę wszedł George Bonifield Mountclemens III.
(Dalej, dla oszczędności miejsca, będę nazywać go GBM3)
Wiecie, to ten typ bohatera literackiego, z którym w realu nie chciałoby się mieć NIC wspólnego (no może poza chwilami, kiedy zaprasza na śniadanie, obiad lub kolację) natomiast w książce taki bohater, nawet jeśli irytuje, to zachwyca. A w każdym razie budzi sympatię czytelnika.
Wtedy też objawiła się kolejna wada tej książki. GBM3 świetnie gotuje i przygotowane przez niego potrawy są opisane ze szczegółami. A opisane tak, że człowiek robi się głodny, nawet kiedy czyta o tym, jak GBM3 gotuje dla kota.
I miałby ochotę, podobnie jak główny bohater, zjeść kotu choćby kawałek pasztetu domowego😋 (przez całą tę książkę byłam wściekle głodna i nawet teraz jestem, kiedy sobie przypomnę, co oni jedli).

No i oczywiście Kot. Kot syjamski. Zdecydowanie przez duże K.
Imieniem Kao K'o-kung,
(Dla zainteresowanych - Kao K'o-kung (高克恭; Gaō Kègōng) to pewien chiński malarz z dynastii Yuan, czyli z czasów, gdy w Polsce rządził Bolesław Wstydliwy pospołu z Przemysłem i Bolesławem Pobożnym (rozbicie dzielnicowe) a potem Władysław Łokietek)
Bo też malarstwo, obrazy, sztuka oraz Sztuka, to główny temat tej książki, poza oczywiście ścielącym się gęsto trupem.
I plejada oryginałów łącznie z bajecznie bogatym producentem słitaśnych obrazków ślicznych dzieci, rzeźbiarką spawającą metal czy autystycznym geniuszem imieniem 9024683
To zaliczam książce na duży plus, choć w zasadzie całą historię "robi" Kao K'o-kung, gdyby go nie było, otrzymalibyśmy bardzo miałki kryminałek z przeciętną intrygą i rozwiązaniem wziętym z kapelusza.
Ale autorka znała ten trik, że aby otrzymać bestseller należy wprowadzić:
1. detektywa z problemami, najlepiej obcokrajowca o trudnym nazwisku (ex-alkoholik, Szkot, Qwilleran - nie do zapamiętania dla Amerykanina)
2. aroganckiego bohatera, który jedzie po bandzie (GBM3)
3. ładne zwierzę o ponadprzeciętnej inteligencji, które skupi na sobie całą uwagę i zamaskuje wszelkie niedociągnięcia warsztatowe i fabularne (Kao K'o-kung).
No i trik się udał.
Najlepszy dowód to taki, że nawet widząc, jak sobie autorka pogrywa, pozwoliłam jej na to i czytałam do 4:30, by sprawdzić, jak to się skończy i kto zabił.

[UWAGA TERAZ BĘDĄ SPOILERY!!!]

No i niestety za zakończenie daje ogromnego minusa ponieważ mordercą okazał się... ktoś, kogo w tej książce nie było!
Specjalnie przeczytałam ją następnego dnia jeszcze raz, by sprawdzić, czy morderca pojawił się choćby przez chwilę, choćby tylko z nazwiska i nie - nie pojawił się (chyba że przy drugim czytaniu przeoczyłam, bo tym razem czytałam po łebkach, ale moim zdaniem nie ma o nim nawet wzmianki).
Oczywiście jest też inny morderca (mówiłam, że trup ściele się gęsto?) ale bez tego, którego nie było, niczego by nie zdziałał. To znaczy mógłby zdziałać, ale byłoby to trudniejsze dla autorki, łatwiej było wprowadzić mordercę przywiezionego w teczce.
Wiecie to tak jakby zabił kamerdyner, ale przez całą książkę nie wypowiedział choćby kwestii "powóz zajechał", a do stołu podawała pokojówka.
TAK.SIĘ.NIE.ROBI.
Dlatego książkę uważam jednak za słabą.
Inne irytacje? Główny bohater nazywający Kao K'o-kunga - Koko.
No sorry. Koko? Dla kota? Dla dystyngowanego kota syjamskiego? Koko? Naprawdę? Bo gość nie potrafi zapamiętać imienia?
Gaō Kègōng - takie trudne dla dziennikarza szczycącego się wspaniałą pamięcią i tym, że nigdy nie robi notatek?
Nie kupuję tego.
Ale... miałabym ochotę przeczytać tom II, by sprawdzić, co się dalej będzie działo z Kotem. 😂
I na to, jak mniemam, liczyła autorka, produkując całą serię.
Niestety nasza biblioteka nie posiada II tomu 🙁
Może kiedyś będzie okazja odwiedzić jakąś inną bibliotekę i tam akurat będzie?
A może ktoś ma i chciałby się wymienić albo pożyczyć do zwrotu?

Miałam do tej książki dwa podejścia.
Przy pierwszym, parę lat temu - poległam po jakichś 10-15 stronach i odłożyłam, stwierdzając, że skoro to mój własny egzemplarz (spadkowy, po kimś) to spokojnie poczeka na napad abibliofobii, a na razie pierwszeństwo mają rzeczy z biblioteki.
Po czym zajęłam się czym innym i kompletnie zapomniałam o tej książce, a nawet o tym, że ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To byłaby świetna książka dla sześciolatków, pomagająca im oswoić się z koniecznością pójścia do szkoły, gdyby nie przepuszczony przez redaktora koszmarek w rodzaju "ubrać ciepłą kurtkę" (już nie pamiętam, co tam bohaterowie ubierali, ale zdecydowanie nie była to ani choinka ani inne dziecko).
Więc ostrzegam rodziców, że należy tę książkę czytać wspólnie i w odpowiednim momencie przeczytać dziecku to zdanie w prawidłowej formie, by nie utrwalać błędu.
Ale żeby przepuszczać książki dla dzieci z błędami językowymi?! Straszne i smutne :(

To byłaby świetna książka dla sześciolatków, pomagająca im oswoić się z koniecznością pójścia do szkoły, gdyby nie przepuszczony przez redaktora koszmarek w rodzaju "ubrać ciepłą kurtkę" (już nie pamiętam, co tam bohaterowie ubierali, ale zdecydowanie nie była to ani choinka ani inne dziecko).
Więc ostrzegam rodziców, że należy tę książkę czytać wspólnie i w odpowiednim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Główną bohaterką i narratorką jest dwunastolatka (według mnie z lekkim zaburzeniem ze spektrum autyzmu, choć nie ma o tym w książce ani słowa) która próbuje uporać się z sytuacją, która przerosłaby (i przerasta) każdą dwunastolatkę, a więc presjaspołeczna, konieczność dopasowania się do "jedynie słusznego" wzorca wyglądu i zachowań, walka o popularność w klasie, bodyshaming i inne tego typu straszne rzeczy.
Bohaterka, jak każde dziecko lekko autystyczne, nie rozumie ani kodów, ani tego, co wypada, a co nie. Jeśli coś ją interesuje, to się tym dzieli, jeśli coś jej nie interesuje to się tym nie zajmuje. Nie bierze udziału w gierkach, nie wchodzi w układy, zawsze jest sobą. Cierpi z powodu odrzucenia, ale na zewnątrz po niej tego nie widać. Jest lojalna, nawet kiedy jej najlepsza przyjaciółka zaczyna się zmieniać.
Jest bardzo inteligentna, inteligentniejsza niż większość jej rówieśników, ale wiedza nie jest w stanie uchronić jej przed zranieniem, zwłaszcza że Zuza nie umie mówić o tym, co czuje, ponieważ emocji nie da się przełożyć na mierzalne fakty, ani opracować statystycznie. Dlatego milknie, ponieważ dochodzi do wniosku, że i tak nikt nie rozumie wysyłanych przez nią komunikatów (czasem bardzo przemyślanych, zaplanowanych i perfekcyjnie przygotowanych komunikatów - a nawet te nie docierają).
Bohaterka to moim zdaniem alter ego autorki, myślę, że opisuje siebie z czasów gimnazjalnych, a i teraz, w dorosłym życiu, ciągle jest w niej coś z tamtej Zuzy, co widać, kiedy uważnie przeczyta się Podziękowania na końcu książki (ale czytajcie je na końcu! :))
I do tego biologia w tle #biologiajestwszędzie #biologiajestsuper i rozdzielające poszczególne rozdziały wskazówki pani Turton o tym, na czym polega metoda badawcza.
Książka, która dużo wniesie w życie nie tylko młodszej młodzieży (tej bardziej skłonnej do refleksji, czasem "dziwnej", ciekawej życia i świata, tipsiary raczej nie będą zainteresowane, chyba że są to tipsiary uwikłane w układ i marzące, by znów kiedyś być sobą), ale zachwyci też dorosłych (a w każdym razie tych inteligentnych - na pewno)

Główną bohaterką i narratorką jest dwunastolatka (według mnie z lekkim zaburzeniem ze spektrum autyzmu, choć nie ma o tym w książce ani słowa) która próbuje uporać się z sytuacją, która przerosłaby (i przerasta) każdą dwunastolatkę, a więc presjaspołeczna, konieczność dopasowania się do "jedynie słusznego" wzorca wyglądu i zachowań, walka o popularność w klasie, bodyshaming...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trafiłam ostatnio na książkę Beaty Kępińskiej "Zaradna".
Akcja toczy się dwutorowo - współcześnie, kiedy widzimy starzejącą się bohaterkę, zgorzkniałą, nieufną i nastawioną do całego świata na "nie", a równocześnie oglądamy ją w jej wspomnieniach, prowadzonych nieliniowo, co jeszcze bardziej podkręca ciekawość czytelnika.
Mamy więc opowieść o kobiecie, która, chociaż walczy z rakiem i bierze chemię, nie chce pozwolić swojej córce, żeby ta wzięła ją do siebie albo chociaż żeby się nią opiekowała "na dochodząco".
(Ale NIE JEST to słodkie pitu pitu o zaradnej kobiecie, która pokonała raka, o nie!)
Widać tu dość ciekawy konflikt, bo bohaterka ma świadomość, że chociaż córka była dla niej najważniejsza na świecie i to właśnie dla córki gotowa była na popełnienie każdego świństwa, to jednak nie umiała być dobrą matką.
Nie widzi więc powodu, by teraz jej dorosła córka była dla niej lepszą córką, niż ona matką.
A przy okazji mamy cztery epoki (PRL, schyłek PRL-u, transformacja ustrojowa, dziki kapitalizm) przez które prowadzi nas bohaterka w swoich wspomnieniach.
Tytuł okazuje się być ironiczny, ponieważ zaradność tej kobiety polega na wchodzeniu w różne paskudne układy, także seksualne, albo wpychaniu w układy innych ludzi, na przykład męża. Bohaterka zdecydowanie nie daje się lubić, a mimo to czytelnik coraz bardziej jej kibicuje, a książka wciąga tak, że przeczytałam ją praktycznie jednym tchem, zarywając noce i kradnąc czas za dnia.
Okładka zupełnie nie zapowiada takiej uczty, chociaż jak się jej dobrze przyjrzeć, to można się tam dopatrzyć teczki TW. I o tym też jest ta książka - o łamaniu sumień, o konflikcie między "być" i "mieć", o opozycji i pozornej opozycji, o układach i układzikach, cinkciarzach i spółkach polonijnych, o żądzy pieniądza, raczkującej mafii i ludziach starego układu moszczących sobie ciepłe gniazdka w nowym układzie.
Wszystko napisane z epickim rozmachem i bardzo prawdziwie. Kto pamięta czasy PRL-u będzie kiwał głową i mruczał: "zgadza się, tak właśnie było!". A kto nie pamięta, będzie czytał to jak egzotyczną opowieść o dziwnym świecie składającym się z wielu przenikających się światów równoległych, z których każdy rządzi się innymi regułami. To jest dopiero historia fantasy!
A najdziwniejsze w tym fantasy jest to, że takie rzeczy działy się NAPRAWDĘ!
Gorąco polecam!

Trafiłam ostatnio na książkę Beaty Kępińskiej "Zaradna".
Akcja toczy się dwutorowo - współcześnie, kiedy widzimy starzejącą się bohaterkę, zgorzkniałą, nieufną i nastawioną do całego świata na "nie", a równocześnie oglądamy ją w jej wspomnieniach, prowadzonych nieliniowo, co jeszcze bardziej podkręca ciekawość czytelnika.
Mamy więc opowieść o kobiecie, która, chociaż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytuł zapowiada harlequinowate romansidło i w życiu bym po tę książkę nie sięgnęła, gdyby mojej uwagi nie zwrócił fakt, że wydało to WAM, a więc wydawca specjalizujący się w zupełnie innego rodzaju literaturze, nie wiedziałam nawet że wydają beletrystykę.

Postanowiłam sprawdzić, co to, tym bardziej, że obecnie coś takiego jak "literatura katolicka" praktycznie nie istnieje, jak dla mnie skończyła się w Polsce na Kossak, a za granicą na Brusie Marshallu. Jeśli nawet pojawia się coś pretendującego do tej półki, to albo jest lukrowane i ociekające hektolitrami zjełczałego liryzmu, albo przeciwnie, cały czas usiłuje podlizać się czytelnikowi udając, że wcale nie jest takie katolickie na jakie chciałoby wyglądać.

No i zostałam przyjemnie zaskoczona.

Po pierwsze tytuł - w zasadzie nieprzetłumaczalny i chyba rzeczywiście tłumacz i redakcja wybrali najlepszą opcję. Bo jak przetłumaczyć słowo "passion" (The passion of Mary Margaret) kiedy pola semantyczne obu słów w polskim i angielskim ledwie na siebie zachodzą? Owszem, można, ale tytuł byłby niesprzedażowy i raczej by odstraszał :)

Książka ma formę pamiętnika, ale już na początku coś się nie zgadza.

Na początku jest krótki list do jakiejś Anieli, zaczynający się m.in. od słów "przeżyłaś mnie. Wiedziałam, że znajdziesz te notatki w szafce na bieliznę" datowanym na październik 2000, ale u samej góry jest notatka: "Znalezione pod oknem przez siostrę Bernadettę Fresnell, kwiecień 2025"

A dalej jest tylko ciekawiej. Okazuje się, że list dołączony jest do zeszytu, w którym ponad siedemdziesięcioletnia siostra zakonna, Maria Małgorzata, spisuje historię swojego życia dla młodszych sióstr, które przyjdą po niej, a robi to na prośbę przełożonej, która poleciła coś takiego wszystkim starszym siostrom.

I jakby tego było mało, zaczyna od nocy swojego poczęcia, kiedy to "młody seminarzysta posiadł moją matkę wbrew jej woli pod murami Fortu McHenry".

Brzmi znajomo? Nic podobnego! W tej książce nic nie jest takie, jakie się z początku wydaje.

Siostra pisze chaotycznie, przeskakując czasem o całe dziesięciolecia do przodu, to znów cofając się - jak to bywa w tego rodzaju opowieściach, ale już po kilkunastu stronach czytelnikowi udaje się ogarnąć ten chaos i podążać za nią krok w krok. Warto tu dodać, że urodziła się w roku 1930, prowadzi więc czytelnika przez kilka epok, mamy i segregację rasową, i Ku Klux Klan, i wojnę, i syfilis, i AIDS, i męskie prostytutki (nie wspominając o damskich) ale nie jest to książka o żadnej z tych rzeczy, one się po prostu pojawiają tak samo, jak czasem pada deszcz, a innym razem wieje wiatr, na polu rośnie kukurydza, a rybacy poławiają kraby, ktoś się rodzi, ktoś umiera albo gdzieś wybucha pożar. Taki po prostu jest świat. I przez ten świat przechodzi bohaterka, "papistka", jak nazywają ją niektórzy (nie zapominajmy, że akcja dzieje się w USA, gdzie katolicy są mniejszością).

Spodobała mi się scena, w której s.Maria Małgorzata patrząc na zgliszcza nowej szkoły spalonej dopiero co przez Ku Klux Klan, ponieważ szkoła przyjmowała dzieci bez względu na kolor skóry, a także wszystkie sieroty (w 90% murzyńskie) z prowadzonego przez zgromadzenie domu dla sierot, pyta Morfeusza, jednego z wychowanków: - Jak mogli zrobić coś takiego?

Jest to oczywiście pytanie retoryczne, ale Morfeusz odpowiada:

"- Tak po prostu, siostro Mario Małgorzato. Nienawidzą nas, to wszystko. Powinnaś o tym wiedzieć. Jesteś katoliczką.

- Ale musi być jakiś ważny powód takiej nienawiści.

- Bez urazy, siostro Mario Małgorzato, ale tu się bardzo mylisz. Mogłoby jednak być jeszcze gorzej. Mogłabyś być katoliczką i do tego Murzynką.

Wzięłam go za rękę i patrzyliśmy na nasze marzenia rozpadające się w ognistej glorii głupoty, zważywszy na czasy, po części naszej własnej".

Ale to NIE jest książka o nienawiści ani o segregacji rasowej, ona po prostu się pojawia, tak samo, jak czasem pada deszcz, a innym razem wieje wiatr, na polu rośnie kukurydza, a rybacy poławiają kraby, ktoś się rodzi, ktoś umiera albo gdzieś wybucha pożar...

Jeśli przeczytacie zajawkę z tyłu książki, wyda się Wam, że ta książka jest o czymś jeszcze zupełnie innym i też - będziecie mieć rację i nie będziecie mieć racji. :)

A ja nie powiem, o czym ona jest. ;)

Jak jednak napisała bohaterka: "Jezus zawsze prowadził, mimo że nie jest zbyt ostrożnym kierowcą. Tak naprawdę, jeśli chcesz wiedzieć, bierze ostre zakręty z setką na liczniku".

Tak więc wreszcie znów można coś położyć na półce zarówno z beletrystyką chrześcijańską, jak i z beletrystyką katolicką. Nie mówię, że to jedyna książka z tego gatunku, wiem, że wyszło parę, nawet naszych rodzimych autorów, ale jeszcze nie miałam okazji się z nimi zapoznać (poza tymi, z którymi się zapoznałam i nie polecam :) ). Jednak jak na razie jest to pierwsza, która ma prawo na tę półkę trafić. I to tego nie jest ani trochę lukrowana, nie ma tam też ani grama podlizywania się czytelnikowi, ani ukłonów w stronę tych, którzy tego gatunku nie lubią.

Kto chce, niech sięga, ja uważam, że to dobra książka, oczywiście dla tych, którzy lubią dobrą literaturę obyczajową, z tej trochę lżejszej w czytaniu, ale dającej do myślenia. Ja to nazywam książkami bez pustych kalorii.

Polecam i już się zapisałam na inną powieść tej autorki. Muszę sprawdzić, czy będzie równie dobra.

Aha, jeszcze wady - tylko jedna: redaktor i/albo tłumacz z Krakowa, co skutkuje kwiatkami w rodzaju "ubrał sweter". Więcej grzechów nie pamiętam... ;)

Tytuł zapowiada harlequinowate romansidło i w życiu bym po tę książkę nie sięgnęła, gdyby mojej uwagi nie zwrócił fakt, że wydało to WAM, a więc wydawca specjalizujący się w zupełnie innego rodzaju literaturze, nie wiedziałam nawet że wydają beletrystykę.

Postanowiłam sprawdzić, co to, tym bardziej, że obecnie coś takiego jak "literatura katolicka" praktycznie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka bardzo słusznie nagrodzona National Book Award i choć - jak mniemam - napisana przez 100% Amerykankę, to jednak przynajmniej sprawia wrażenie rzeczywistej historii hinduskiej dziewczyny.
Słabością, a równocześnie siłą tej książki jest happy end🙂
Słabością - bo podejrzewam, że taki happy end zdarza się jednemu procentowi dziewcząt w podobnej sytuacji.
Siłą - bo to daje nadzieję czytelnikowi, ustawia go we właściwej perspektywie do jego własnych problemów i sprawia, że po przeczytaniu tej książki ciepło mu się robi na sercu.
Bo w gruncie rzeczy bardzo niewielu czytelników chciałoby, żeby bohater, którego już zdążyli polubić, dostał od życia tylko kopniaka.
I summa summarum takie zakończenie jest lepsze także dlatego, że pokazuje jak niewielkimi środkami można odmienić życie wielu. I że "never give up", a jeśli wychowano cię na bierną i pokorną, to mimo wszystko jednak znajdą się tacy, którzy ci pomogą. I że niekoniecznie trzeba się w życiu rozpychać łokciami albo buntować (bunt jest modny, a to de facto też forma zakamuflowanej bierności) co bynajmniej nie oznacza pochwały uciśnionej cnoty siedzącej w kącie i nawlekającej perełki łez na srebrną nić cierpienia. Nawet pozorna bierność może być de facto bardzo czynna i twórcza, i chyba właśnie o tym jest ta książka.
I o tym, że w gruncie rzeczy więcej jest na świecie dobrych ludzi niż złych, w co i ja głęboko wierzę.
I że wiedza, edukacja, oraz zdobywanie i rozwijanie umiejętności, zwłaszcza tych bazujących na wrodzonych talentach - już samo w sobie jest nagrodą i prędzej czy później zaprocentuje, i to potężnie.
A wszystko w indyjskich klimatach i to bynajmniej nie papierowych. Ani nawet nie bollywoodzkich.
Dla kogo?
Targetowana jest do sytych białych dzieciaków, których największym problemem jest czy zamówić frytki czy może nuggetsy. Ewentualnie - jeśli ten problem wydaje się banalny, to zawsze jeszcze mogą uciec w poszukiwanie własnej tożsamości.
Ale targetowana bez natrętnego dydaktyzmu i bez machania transparentami.
Myślę że i dorosłym będzie się dobrze czytała - ja przeczytałam ją z prawdziwą przyjemnością. Te zapachy, kolory, smaki, dźwięki, nadal ze mną są, chociaż skończyłam książkę parę dni temu.
Polecam.
Warto.

Książka bardzo słusznie nagrodzona National Book Award i choć - jak mniemam - napisana przez 100% Amerykankę, to jednak przynajmniej sprawia wrażenie rzeczywistej historii hinduskiej dziewczyny.
Słabością, a równocześnie siłą tej książki jest happy end🙂
Słabością - bo podejrzewam, że taki happy end zdarza się jednemu procentowi dziewcząt w podobnej sytuacji.
Siłą - bo to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do przeczytania w jedno popołudnie. A uwierzcie, że naprawdę warto.
Lepiej nie czytajcie tej książki przed jedzeniem, bo będziecie cały czas głodni.
Ale to nie jest książka kucharska ani nawet nie jest kulinarna, choć bohaterki, a przynajmniej jedna z nich, lubią dobrze zjeść i potrafią docenić to, co naprawdę dobre. Potrafią też cieszyć się życiem, mimo prześladowania w szkole i mimo zdobycia tytułu Złotego, Srebrnego i Brązowego paszteta.
Oczywiście nie przychodzi im to bez wysiłku, ale książka pokazuje, że można cieszyć się życiem pozostając sobą i naprawdę NIE MA OBOWIĄZKU dopasowywania się do cudzych oczekiwań i wzorców – Jak to mówi jedna z bohaterek: "chwytaj obelgi, które ci rzucają, i rób sobie z nich kapelusze".
Polecam - bardzo smakowita, bardzo pozytywna i bardzo budująca lektura.📖👌😋👍

Do przeczytania w jedno popołudnie. A uwierzcie, że naprawdę warto.
Lepiej nie czytajcie tej książki przed jedzeniem, bo będziecie cały czas głodni.
Ale to nie jest książka kucharska ani nawet nie jest kulinarna, choć bohaterki, a przynajmniej jedna z nich, lubią dobrze zjeść i potrafią docenić to, co naprawdę dobre. Potrafią też cieszyć się życiem, mimo prześladowania w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki O dziewczynce, która chciała ocalić książki Lisa Aisato, Klaus Hagerup
Ocena 7,9
O dziewczynce,... Lisa Aisato, Klaus ...

Na półkach:

Ach! Jaką to piękna książka!
Pochodzi z tej samej półki co "Przyślę panu list i klucz" albo "Dom z papieru", ale przeznaczona jest dla dużo młodszego czytelnika.
Króciutka, do przeczytania w 10 minut, ale jak to jest napisane!😋👌
Dla wszystkich moli książkowych, i tych małych i całkiem dorosłych, lektura obowiązkowa.
Napisał ją Klaus Hagerup, zilustrowała Lisa Aisato, a przetłumaczyła Iwona Zimnicka.
Gorąco polecam!

Ach! Jaką to piękna książka!
Pochodzi z tej samej półki co "Przyślę panu list i klucz" albo "Dom z papieru", ale przeznaczona jest dla dużo młodszego czytelnika.
Króciutka, do przeczytania w 10 minut, ale jak to jest napisane!😋👌
Dla wszystkich moli książkowych, i tych małych i całkiem dorosłych, lektura obowiązkowa.
Napisał ją Klaus Hagerup, zilustrowała Lisa Aisato, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnie tygodnie upływają mi pod znakiem Elizy Piotrowskiej.

Moja młodziutka czytelniczka zaprosiła mnie na piknik czytelniczy, na którym występowała jako Ambasadorka Czytania i tam wymieniła swoje dwie najbardziej ukochane autorki - Astrid Lindgren i właśnie Elizę Piotrowską.

O tej drugiej nigdy wcześniej nie słyszałam, nie miałam też w ręku żadnej z jej książek dla dzieci, bo kiedy książki te zaczęły wychodzić, to moje dziecko już z tej półki wyrosło.

Traf chciał, że na tym samym pikniku wystąpiła również Eliza Piotrowska we własnej osobie.
Bardzo ciekawie opowiadała zarówno o stworzonej przez siebie cioci Jadzi, jak i - między wierszami - o sobie samej. Kiedy więc tylko wróciłam do domu, natychmiast zaklepałam sobie całą serię w bibliotece. Nie zawiodłam się.
Ale kiedy pisałam o tych książkach na swoim Insta i fp odezwała się w komentarzu jedna z bibliotek i poinformowała mnie, że istnieje również książka dla dorosłych tej autorki. I była w mojej filii, więc czym prędzej wypożyczyłam i ją.
Porachunki z Polską, Włochy i Brazylia - poetycka podróż przez życie głównej bohaterki - natychmiast skojarzyła mi się z Tokarczuk albo Stasiukiem.

W zasadzie niby nie ma w tej książce akcji, a równocześnie kipi ona od zdarzeń. Jest coś na kształt strumienia świadomości albo wywiadu-rzeki z samą sobą, z Polską, z życiem, z pamięcią, ale jak to jest napisane!
Do tego świetnie pokazany mechanizm toksycznej relacji z kimś, kogo bohaterka trafnie nazywa Werterem, i z kim zmaga się niemal przez całą opowieść. Pięknie poprowadzona linia stopniowej przemiany bohaterki, nie takiej "hop,siup" ale właśnie powolnej, pełnej zakrętów i wycofań, labiryntów i wilczych dołów, słomianych mostów nad rwącymi potokami i bezpiecznych promów, na które nie wypada wsiadać, bo wydają się zbyt łatwe i zbyt wygodne. Mnóstwo metafor, kluczy literackich, symboli, obrazów.
Nie jest to beletrystyka, nie jest to literatura popularna, więc jeśli ktoś szuka w książkach tylko wzruszeń, to niech sięgnie po co innego, ale moim zdaniem zdecydowanie jest warta przeczytania. Zwłaszcza, że nieprzereklamowana i nie wyskakuje z lodówki :)

Ostatnie tygodnie upływają mi pod znakiem Elizy Piotrowskiej.

Moja młodziutka czytelniczka zaprosiła mnie na piknik czytelniczy, na którym występowała jako Ambasadorka Czytania i tam wymieniła swoje dwie najbardziej ukochane autorki - Astrid Lindgren i właśnie Elizę Piotrowską.

O tej drugiej nigdy wcześniej nie słyszałam, nie miałam też w ręku żadnej z jej książek dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetna rzecz. Napisana w latach trzydziestych, a ciągle i nieustannie aktualna.
NIC się nie zmienia.
Ludzie są, byli i będą tacy sami.
I wady oraz cechy narodowe też, jak widać się nie zmieniają.
Gorąco polecam, chociaż Capek ma język czasem zagmatwany i książka czyta się wolno.
Ale jak to jest napisane!

Szczególnie polecam do grupowego czytania połączonego z dyskusją w trakcie :)

Perełka goni perełkę, Czytając razem, a nie w pojedynkę, łatwiej się je wyłapuje. A i żart bardziej śmieszy, kiedy jest z kim się pośmiać.

Świetna rzecz. Napisana w latach trzydziestych, a ciągle i nieustannie aktualna.
NIC się nie zmienia.
Ludzie są, byli i będą tacy sami.
I wady oraz cechy narodowe też, jak widać się nie zmieniają.
Gorąco polecam, chociaż Capek ma język czasem zagmatwany i książka czyta się wolno.
Ale jak to jest napisane!

Szczególnie polecam do grupowego czytania połączonego z dyskusją w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytałam, a właściwie podczytywałam "Kult" w kradzionym czasie, bo niestety, ledwo zaczęłam, a tu wrócił tekst z redakcji do poprawek "na wczoraj" ale jednak w każdej wolnej chwili, "w pociągu, w przeciągu, na drągu" gdzie tylko się dało i kiedy tylko się dało - śledziłam losy braci Hausnerów.
Postaci w 100% fikcyjnych a zarazem w 100% prawdziwych :)

Pamiętam "aferę z Oławą", co prawda nie śledziłam jej, kiedy się działa, w gruncie rzeczy niespecjalnie mnie tamte wydarzenia wtedy obchodziły i nie za bardzo wierzyłam w prawdziwość tamtych objawień, ale ja tak mam, że z natury jestem sceptyczna i wszystko muszę sprawdzić sama, a jeśli coś w danym momencie nie jest mi potrzebne, to nie zaprzątam sobie tym głowy zbyt mocno.

Cuda jako takie niespecjalnie mnie kręcą, dla mnie cudem jest samo życie, to jak rośnie trawa czy malarstwo 3D tworzone przez ośmiornicę na powierzchni jej własnego ciała. Nadzwyczajności bywają fajne, ale nie gonię za nimi, zwyczajność jest wystarczająco fascynująca.

I właśnie o tej zwyczajności pisze Orbitowski.

Ale jak pisze!

Ta jego zwyczajność skrzy się i mieni kolorami o wiele mocniej i piękniej niż "wirujące słońce" czy 'skrzydła aniołów zstępujących z niebios".

Chyba dlatego ta jego książka tak bardzo mi się podoba.

To nie jest historia o "tamtych" objawieniach. Henryk Hausner nie jest alter ego Kazimierza Domańskiego.

Długo podczas tej lektury zastanawiałam się, po co w ogóle Orbitowski wybrał na miejsce akcji Oławę, skoro cała opowieść jest od początku do końca fikcyjna, choć w do bólu prawdziwych dekoracjach.

I nie wiem (chwilami podejrzewałam, że zostało to wymuszone charakterem serii, która opowiada w dość fikcyjny sposób o zdarzeniach rzeczywistych - w tej serii została wydana "Inna dusza", ale kiedy dokładnie obejrzałam książkę stwierdziłam, że chyba jednak nie przynależy do serii, a w każdym razie nie wskazuje na to szata graficzna. Zatem - nie wiem.) Ale tak czy siak - bardzo mi się podobało.

Moim zdaniem Orbitowski orbituje wokół Myśliwskiego.

Jego "Kult" bardzo mi przypominał "Traktat o łuskaniu fasoli" chociaż czytał się odrobinę lżej.

Polecam - warto.

Czytałam, a właściwie podczytywałam "Kult" w kradzionym czasie, bo niestety, ledwo zaczęłam, a tu wrócił tekst z redakcji do poprawek "na wczoraj" ale jednak w każdej wolnej chwili, "w pociągu, w przeciągu, na drągu" gdzie tylko się dało i kiedy tylko się dało - śledziłam losy braci Hausnerów.
Postaci w 100% fikcyjnych a zarazem w 100% prawdziwych :)

Pamiętam "aferę z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze, co mnie uderzyło podczas lektury to szata edytorska piękna jak czterystuletnia filiżanka shino. Książkę wydał PIW i to w czasach, kiedy jeszcze wydawnictwa szanowały czytelników. (Czytałam wydanie z 1987 roku)
Nie ma więc tam błędów, niechlujnych literówek, lapsusów językowych, nie ma nawet chochlików, mimo że to były czasy przedkomputerowe. Jedyny błąd jaki rzucił mi się w oczy to była zabłąkana gwiazdka (asterisk) udająca gwiazdkę przypisu, którego nie było.
Wystarczy wziąć do ręki niemal każdą książkę wydaną współcześnie, a tam - błędy gramatyczne, interpunkcyjne, składniowe a nawet ortograficzne aż biją po oczach.
Widywałam w książkach wydawanych przez (pozornie) szanujące się wydawnictwa zdania typu "stróżka potu spłynęła mu po plecach" (musiała mocno się rozłożyć ta stróżka, że aż spływała) Albo nagminne już wyrażenia w rodzaju "sroczka kaszkę ważyła w piwnicy, a teraz karze ważyć na wierzy".
Ta książka pod względem edytorskim jest idealna jak haiku i harmonijna jak ukiyoe Hokusaia.
Pod względem językowo-literackim - też.
To druga z książek przeczytanych w ramach akcji "Przytul książkę" - nasza biblioteka wyłożyła książki, których nikt nie wypożyczał od kilkudziesięciu lat (dokładnie - książki nie wypożyczone od dnia komputeryzacji biblioteki, mające na komputerowym koncie zero wypożyczeń).
Ja wiem, że Kawabata nie jest łatwy, ale żeby klasyka noblisty nie wypożyczać od tylu lat?
To nie jest książka "do czytania". Tu nie ma w zasadzie akcji, chociaż czas płynie i nieustannie coś się dzieje. Ale dzieje się po japońsku. Poprzez obrazy, wrażenia, spojrzenia, niedomówienia. Powój w kilkusetletnim wazonie (zwiędnie? Nie zwiędnie? i bohater myśli o tym przez trzy strony. Ale jak myśli!).
Postacie zdecydowanie nie dają się lubić, zwłaszcza postacie męskie. Ale patrzenie na świat ich oczami to bardzo ciekawe doświadczenie.
"Tysiąc żurawi" pokazało mi, że niezależnie od kultury i wyznawanej religii mężczyźni są do siebie podobni, a jeśli się różnią, to właśnie mentalnością wynikającą z wyznawanej religii i kultury. Jednak w każdym - i Europejczyku i Azjacie - drzemie ta dichotomia, rozdarcie pomiędzy szufladkowaniem kobiety albo jako madonny albo jako ladacznicy. Ladacznicę się przelatuje, a Madonnę czci i napawa jej dziewiczą czystością. Co mnie zaskoczyło - wbrew obiegowej opinii, że takie patrzenie jest skutkiem wychowania w opresyjnej religii chrześcijańskiej, własnie u bohaterów Kawabaty, którzy nie mają żadnych związków z chrześcijaństwem, jest to wynaturzone i posunięte wręcz do rodzaju absurdalnej paranoi. Z jednej strony kult czystości (także w sensie dziewictwa) posunięty do rodzaju natręctwa, z drugiej skrupulanctwo też zahaczające o nerwicę natręctw. W ogóle bardzo silne jest u nich poczucie grzechu - tym cięższego, że nie ma dla nich Odkupiciela, który mógłby ich od tego grzechu wybawić. Próbują się więc zbawić o własnych siłach, każdy na własny sposób, ale zupełnie im to nie wychodzi, bo wyjść nie może.
Na to wszystko nałożone jest postrzeganie kobiety, jako rzeczy i mężczyzny jako pana, któremu kobieta powinna służyć (ciekawa scena, kiedy świeżo poślubiona zona wchodząc w swoje nowe obowiązki pomaga mężowi zdjąć płaszcz - rola, jaką w naszej kulturze odgrywają mężczyźni). Najbardziej podobała mi się ostatnia część "Tysiąca żurawi" czyli listy Fumiko z podróży. Przepiękne opisy przyrody, a zarazem własnych stanów uczuciowych. Jest to o tyle ciekawe, że wielu autorom mężczyznom zupełnie nie wychodzą postacie kobiece (w drugą stronę też to działa). Kobiety pisane przez mężczyzn są jednym wielkim stereotypem albo mężczyzną na szpilkach i z doklejonymi rzęsami. U Kawabaty narracja się zmienia i Fumiko jest bardzo kobieca, tak jak Kikuji - bohater poprzednich części - był mężczyzną (co prawda mało męskim w naszym rozumieniu tego słowa, ale jednak zdecydowanie nie kobiecym).
Gdybym miała tę opowieść przyrównać do czegoś, co wszyscy znamy, jakiejś współczesnej kliszy popkulturowej - przyrównałabym ją do "Absolwenta". Mamy tu i Mrs Robinson (chociaż trochę rozdwojoną na siebie i na demona, bo moim zdaniem Chikako, mimo że jest postacią z krwi i kości, pełni rolę demona z Kwaidanu).
I mamy dziewczynę (a właściwie dwie dziewczyny - znów rozdwojenie tym razem na madonnę i ladacznicę ale nic tu nie jest oczywiste i jednoznaczne), którą bohater kocha (albo tylko mu się tak wydaje).
Ale po japońsku wychodzi z tego zupełnie inna opowieść i generuje zupełnie innego rodzaju problemy niż w wersji amerykańskiej.

"Śpiące piękności" to zupełnie inna historia - bardzo sensualna, powiedziałabym, że tu Kawabata jawi się jak taki Charles Bukovsky po japońsku - a więc przy zachowaniu całej japońskiej ulotności i harmonii oraz kultu piękna - jest bardzo fizjologiczny. A przy tym widać w bohaterze uśpione okrucieństwo, które nieustannie szuka okazji, by się ujawnić. Wprawdzie bohater do końca nad nim panuje, ale czytając tę opowieść myślałam sobie, że jeśli taka jest mentalność przeciętnego Japończyka, to nie dziwi wcale historia Junko Furuty (kto nie wie, niech sobie wygugla, jest szczegółowo opowiedziana w "Zagadkach kryminalnych" na yt). Jeśli nie zdarza się na co dzień to tylko dzięki gorsetowi kultury, ceremonii oraz kultowi piękna. Kiedy tylko Japończyk przestaje czcić piękno i pozwala sobie na wewnętrzną brzydotę - budzi się w nim demon narcystycznego egoisty-badacza i nie ma już niczego, co mogłoby go okiełznać.
Podsumowując - czytało się powoli, ale było warto. To są wyłącznie moje wrażenia, Wy możecie mieć inne. Bo z prozą Kawabaty jest jak z haiku i jak z ceremonią herbacianą. A mówiąc po amerykańsku - jest jak z cebulą :D ma warstwy. I od odbiorcy zależy na której warstwie się skupi. Warto też coś wiedzieć o japońskiej kulturze, a przynajmniej nie przykładać do niej ani europejskiej ani popkulturowej miary, zanim się po tę książkę sięgnie.

Pierwsze, co mnie uderzyło podczas lektury to szata edytorska piękna jak czterystuletnia filiżanka shino. Książkę wydał PIW i to w czasach, kiedy jeszcze wydawnictwa szanowały czytelników. (Czytałam wydanie z 1987 roku)
Nie ma więc tam błędów, niechlujnych literówek, lapsusów językowych, nie ma nawet chochlików, mimo że to były czasy przedkomputerowe. Jedyny błąd jaki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Urocza ramotka. W 100% przewidywalna, prosta i jednowątkowa z liniowym prowadzeniem narracji, ale nie w tym rzecz.

Pięknie pokazane zderzenie dwóch kultur/tradycji/obyczajów - warszawskiej (miejskiej) i kurlandzkiej (zapadłowiejskiej).

Problem z wzajemną akceptacją stylu ubierania, spędzania czasu, a nade wszystko sposobu wyrażania uprzejmości.

Piękna scena, kiedy kurlandzki szlachcic siedzi głodny przez całą ucztę, ponieważ nikt nie prosi go (najlepiej kilkakrotnie) żeby jadł.

Do przeczytania w pół godziny

Urocza ramotka. W 100% przewidywalna, prosta i jednowątkowa z liniowym prowadzeniem narracji, ale nie w tym rzecz.

Pięknie pokazane zderzenie dwóch kultur/tradycji/obyczajów - warszawskiej (miejskiej) i kurlandzkiej (zapadłowiejskiej).

Problem z wzajemną akceptacją stylu ubierania, spędzania czasu, a nade wszystko sposobu wyrażania uprzejmości.

Piękna scena, kiedy...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ocalona aby mówić Steve Erwin, Immaculée Ilibagiza
Ocena 7,8
Ocalona aby mówić Steve Erwin, Immacu...

Na półkach:

Wstrząsająca książka, ale dawno nie czytałam czegoś równie dobrego.
Pamiętam wydarzenia w Rwandzie, śledziłam je przed telewizorem, ale niewiele wtedy zrozumiałam z tego, co tam się dzieje.
Pamiętam, że zaproszono do studia młodą Rwandyjkę studiującą w Polsce. Była z plemienia Hutu. Coś próbowała tłumaczyć, ale jej wyjaśnienie jeszcze bardziej wszystko zagmatwało.
Ostatnio pewien vlog nagrany w Rwandzie skłonił mnie do sięgnięcia po tę właśnie książkę (nie była reklamowana na vlogu, ale chciałam pogłębić temat). Żałuję, że przeczytałam ją dopiero teraz, a równocześnie cieszę się, że przeczytałam ją właśnie teraz.
Bo od 1994 minęło 26 lat i widzę jak wokół mnie powoli narasta to, co narastało w Rwandzie. A Ilibagiza wyraźnie pokazuje do czego to prowadzi.
Jeśli się nie opamiętamy - nie ma gwarancji, że nie powtórzy się u nas Rwanda, rzeź wołyńska i pogromy. Człowiek jest wszędzie taki sam, niezależnie od narodowości, koloru skóry czy używanego języka. Jeśli pozwoli sobie, choćby w myślach, na dzielenie i wartościowanie ludzi według dowolnego kryterium - zrobi pierwszy krok ku straszliwym podłościom. Pół biedy jeśli tylko na tym jednym kroku poprzestanie.
Problem w tym, że to jak z deptaniem trawnika.
Kiedy przejdzie tamtędy jeden człowiek - trawa się podniesie i już po paru godzinach nie będzie śladu. Jeśli przejdzie ponownie, jeśli dołączą do niego inni (niekoniecznie w tym samym czasie, niekoniecznie nawet muszą o sobie wiedzieć) ani się obejrzymy, jak powstanie wydeptana ścieżka.
Nigdy nie wiemy, ilu ludzi poza nami depcze ten sam trawnik.
Tu ścieżka biegnie nie przez trawnik a przez ludzkie serca.
Zawsze przecież jest tak, że kiedy chcemy kogoś skrzywdzić, to najpierw musimy go odczłowieczyć a potem przyczepić etykietkę "to jest X (wiedźma, Żyd, pedał, ciapaty, Tutsi, katol, grubas, dziecko poczęte, POpapraniec PiSdzielec itp) a każdego kto jest X trzeba zabić, bo to nie człowiek tylko robactwo - coś co nam zagraża, dlatego właśnie zabijanie X jest moralnie dobre i słuszne".
Ta książka świetnie pokazuje właśnie ten mechanizm - po pierwsze odczłowieczenie ofiar i przyklejenie poniżającej etykiety (Tutsi to karaluchy, to węże) po drugie przerzucenie na ofiarę winy za to, że została lub zostanie skrzywdzona (karaluchy to robactwo - dobrze je zabijać, bo to higieniczne i chroni przed chorobami. Węże są groźne - dobrze je zabijać, bo chronimy siebie i nasze rodziny).
Po trzecie pogłębianie psychozy i spirali strachu (musicie zabić ich wszystkich, do ostatniego, bo jeśli zostanie choć jeden żywy Tutsi, to Tutsi przejmą władzę i wymordują wszystkich Hutu).
Świetnie to było pokazane na przykładzie pastora Hutu, który ukrywał około dziesięciu kobiet Tutsi, w tym autorkę - w pewnym momencie zaczął oskarżać martwych członków ich rodzin, że to przez nich rozpętała się cała ta masakra, ponieważ to właśnie np. ojciec autorki miał w domu broń i listę śmierci na której były nazwiska i adresy Hutu i planował ich eksterminację. Była to oczywiście nieprawda łatwa do obalenia, ale nawet pastor w pewnym momencie dał się pokonać propagandzie.
Dokładnie te same mechanizmy obserwuję od kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu lat w Polsce. I to niestety narasta. (To ONI są winni, że ja ich nienawidzę! Nie nienawidziłbym ich przecież, gdyby byli dobrzy, bo ja jestem dobrym człowiekiem, to oni są źli.)
Wstrząsająca jest też rola innych krajów w rozpętaniu tej masakry (zwłaszcza Belgii i Francji, to planowe wieloletnie "dziel i rządź") oraz późniejsze umycie rąk.
Od dawna jestem zdania, że wszelka podłość i utrata własnego człowieczeństwa zaczyna się od odmówienia człowieczeństwa innej istocie. (Napisałam "istocie" bo dla mnie pojęcie "człowieczeństwa" rozciąga się poza wymiar gatunkowy - nie wiem jednak czy istnieje słowo, które by to określało).
Zobaczcie: - ten sam człowiek może uważać siebie za miłośnika przyrody, a równocześnie bez konfliktu sumienia zabijać zwierzęta.
Pójdę krok dalej - ktoś może hodować króliki albo kury i bardzo je lubić, troszczyć się o nie najlepiej jak potrafi, a równocześnie bez problemu wybrać spośród nich królika na pasztet czy futerko albo kurę na rosół.
Nie tak dawno pisałam na swoim Instagramie o jedzeniu kotów.
(Pomijam w tej chwili aspekt wegetarianizmu, nie chcę tu dyskutować czy mamy prawo jeść mięso i dlaczego tak lub dlaczego nie - pokazuję tylko mechanizm.)
Dokładnie ten sam mechanizm sprawiał, że wielu Hutu z narażeniem życia przechowywało jakiegoś Tutsi (mógł być to sąsiad czy znajomy, a mógł być po prostu ranny człowiek, który poprosił o schronienie i otrzymał nie tylko miejsce do ukrycia, ale i opiekę, opatrunek, leki) a równocześnie ci sami ludzie codziennie wychodzili z domu by iść zabijać "węże i karaluchy". Kim zatem byli? Mordercami czy dobrymi ludźmi?
Tu nie ma jednoznacznych odpowiedzi, ale to jak z tymi królikami - ktoś może mieć własnego królika, którego będzie chronił i kochał, a równocześnie bez mrugnięcia okiem wcinać pasztet z innego królika.
Tacy właśnie jesteśmy, my ludzie.
I każdemu z nas grozi, że z dnia na dzień zaczniemy robić straszne rzeczy, jeśli tylko nie będziemy czujni i przestaniemy nazywać dobro i zło po imieniu.
Przeczytajcie tę książkę. Bardzo warto.

Wstrząsająca książka, ale dawno nie czytałam czegoś równie dobrego.
Pamiętam wydarzenia w Rwandzie, śledziłam je przed telewizorem, ale niewiele wtedy zrozumiałam z tego, co tam się dzieje.
Pamiętam, że zaproszono do studia młodą Rwandyjkę studiującą w Polsce. Była z plemienia Hutu. Coś próbowała tłumaczyć, ale jej wyjaśnienie jeszcze bardziej wszystko zagmatwało.
Ostatnio...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobry kawałek urban fantasy - jako wartość dodaną mamy muzyczne klimaty. Muzyka odgrywa w tej książce bardzo ważną rolę, ponieważ główna bohaterka (tak samo jak autorka) jest gitarzystką i wokalistką rockową i to naprawdę widać.
Wciąga - przeczytałam w niecałą dobę.
Autorka nawiązuje do mitologii celtyckiej, według której istniejący równolegle do naszego świata Zaczarowany Lud podzielony jest na dwa Dwory - Seelie Court i Unseelie Court, tu przetłumaczone jako Jasny Dwór i Mroczny Dwór.
Spodobał mi się pomysł, że jeśli w jakimś miejscu ludzie stopniowo tracą chęć do życia, panoszą się gangi, pieniądze przechodzą z ręki do ręki nikomu nie przynosząc korzyści, miasto zaczyna się wyludniać, zamyka się sklepy, domy popadają w ruinę - jest to znak, że to terytorium przejął Mroczny Dwór.
I może tyle wystarczy na temat fabuły, żeby nie odbierać nikomu przyjemności czytania, napiszę zamiast tego, co mnie w tej książce zaskoczyło i co przeszkadzało.
Zaskoczył mnie mianowicie całkowity brak telefonów komórkowych, choć historia sprawia wrażenie dziejącej się tu i teraz (no, prawie, bo nikt się nie spodziewa lockdownu). Ale jeśli bohaterka chce gdziekolwiek zadzwonić - musi szukać budki telefonicznej!
Dopiero po przeczytaniu zerknęłam na przedmowę Andrzeja Sapkowskiego (i słusznie zrobiłam, bo zawiera spoilery).
No tak - autorka to rocznik 1954, a książka wyszła w 1987 roku. To aż niewiarygodne, jak szybko zmieniają się technologie...
Przeszkadzała mi natomiast amerykańska mania rozbudowanych "opisów przyrody", które w wersji amerykańskiej oznaczają drobiazgowy opis tego, co każdy z bohaterów na siebie wkłada albo co z siebie zdejmuje. I to, wiecie, nie: "włożył czystą białą koszulę i dżinsy", tylko coś w rodzaju: "miał na sobie marszczoną czarną koszulę z mankietami wykończonymi koronką w kolorze młodych liści brzozy, i srebrnymi guzikami z napisem "bla, bla", do tego krawat w palemki, spodnie z granatowego denimu, wyszywane jedwabną nicią w kolorze morskiej wody, czarny skórzany pasek ze srebrną klamrą przedstawiającą trzy splecione księżyce, a pod spodem miał majtki w słoniki".
Nie, o majtkach nie było, ale i tak skróciłam opis co najmniej pięciokrotnie.
I to mniej więcej co 2-3 strony, bo bohaterowie nieustannie się przebierali, rozbierali i ubierali. Może ktoś to lubi, mnie po pewnym czasie zaczęło męczyć. Przypomina mi się scena z "Lekarstwa na miłość" (zekranizowana wersja "Klina" Joanny Chmielewskiej), w której bohaterka miała za zadanie zatrzymać śledzonego przez przyjaciółki mężczyznę, a ten akurat stał za nią w kolejce do budki telefonicznej (nomen omen) więc zaczęła mówić do słuchawki wymyślając jakiś zupełnie odjechany opis garderoby "tu była w kratkę, a wyżej miała takie pliski...")
Ale generalnie opisy plastyczne, sama książka - mimo tej szczegółowości - przyjemnie się czyta, więc polecam fanom gatunku, oraz wielbicielkom wątków romantycznych ;).

Bardzo dobry kawałek urban fantasy - jako wartość dodaną mamy muzyczne klimaty. Muzyka odgrywa w tej książce bardzo ważną rolę, ponieważ główna bohaterka (tak samo jak autorka) jest gitarzystką i wokalistką rockową i to naprawdę widać.
Wciąga - przeczytałam w niecałą dobę.
Autorka nawiązuje do mitologii celtyckiej, według której istniejący równolegle do naszego świata...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No cóż... osobiście - nie polecam.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie jestem targetem, więc nic dziwnego, że mnie ta książka nie śmieszyła i nie przeczę, że część młodych czytelników może podczas lektury pękać ze śmiechu.

Ja jednak miałam ciarki. Pomijam psychopatyczne relacje między braćmi, ewidentną przemoc ze strony starszego brata i to zabarwioną sadyzmem, przy całkowitej ślepocie i głuchocie rodziców. Dużo bardziej przerażało mnie co innego.

Pół biedy jeśli dziecko będzie czytało "Rybkę zombie" wspólnie z rodzicami i ci pomogą mu oddzielić fikcję od faktów. Jednak moja wyobraźnia nieustannie podsuwała mi obraz dziecka, które traktuje żywe, czujące, stworzenie jak rzecz, albo dziecka, które w najlepszej wierze będzie godzinami nosić rybkę w zamkniętym woreczku, karmić ją jajkiem, spleśniałym serem czy spleśniałym chlebem ("rybka lubi wszystko, co zielone") wkładać ją w tymże woreczku do plecaka, by zabrać do szkoły, potrząsać woreczkiem czy choćby trzymać ją w "akwarium" które będzie kulistym naczyniem NAPEŁNIONYM WODĄ Z KRANU (sic!) do tego bez żadnego piasku, roślinek, napowietrzania, grzałki itd.

Przeraża mnie, że starszy brat otrzymuje jako zadanie domowe "badać wpływ zanieczyszczeń na stworzenia morskie" i nikt nie widzi niczego niestosownego w zatruwaniu rybki chemikaliami, by dokumentować to w postaci zdjęć - zwracam uwagę na fatalną metodologię tego "doświadczenia" i jego CAŁKOWITĄ BEZUŻYTECZNOŚĆ z naukowego punktu widzenia (zbyt mała próbka, brak próby ślepej, brak standaryzacji) oraz całkowitą niefrasobliwość dorosłych w tej kwestii (a także autorki, która nawet się nie zająknie na ten temat - przeciwnie, wmawia dzieciom, że tak właśnie wyglądają badania naukowe 🤦‍♀️).

Niby ta akurat rybka (na skutek działań starszego brata) zmieniła się w zombie, więc teoretycznie już nic nie może jej zaszkodzić, ale nie zdziwiłabym się, gdyby pojawiły się dzieci marzące o tym by nabyć taką właśnie rybkę i czym prędzej zamienić ją w zombie. Oraz rodzice, którzy nie dopytawszy w czym rzecz dla świętego spokoju taką rybkę kupią.
Natychmiast przypominają mi się "rybki breloczki", które można nabyć bodajże w Chinach - są to żywe rybki trzymane w zamkniętych na stałe woreczkach, do tego w zabarwionej wodzie😬😱
Może mam zbyt bujną wyobraźnię, ale za dużo w życiu widziałam bezmyślnej krzywdy wynikającej z niewiedzy, by móc to czytać spokojnie.

Jestem tą książką przerażona i zniesmaczona. Odradzam.

Jeśli chcecie ją dać dzieciom TO TYLKO DO WSPÓLNEGO CZYTANIA. Z późniejszą dyskusją po lekturze.

"Chłopcy przestańcie, bo źle się bawicie
dla was to jest igraszką, nam idzie o życie".

No cóż... osobiście - nie polecam.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie jestem targetem, więc nic dziwnego, że mnie ta książka nie śmieszyła i nie przeczę, że część młodych czytelników może podczas lektury pękać ze śmiechu.

Ja jednak miałam ciarki. Pomijam psychopatyczne relacje między braćmi, ewidentną przemoc ze strony starszego brata i to zabarwioną sadyzmem, przy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Coś chyba bardzo poszło nie tak, albo ja czegoś nie rozumiem. Przepraszam tych, których za chwilę urażę.
Otóż czytam, albo raczej usiłuję czytać pewną książkę, którą nastolatki się zachwycają i polecają sobie wzajemnie jako niemal arcydzieło.
Lubię ten gatunek, więc pożyczyłam ją sobie, zaciekawiona, czym też się tak jarają, trochę mnie przeraziła jej grubość (585 stron) ale obiecałam sobie, że zabiorę się za nią kiedy oddam swoją.
UWAGA, BĘDZIE DŁUGO, ALE SKORO JA SIĘ MĘCZYŁAM PRZY TEJ KSIĄŻCE, TO WY TEŻ SIĘ POMĘCZCIE PRZY MOJEJ OPINII (albo i nie 😁 nie ma obowiązku czytania opinii, ale może ustrzegę kogoś przed wydaniem pieniędzy na coś, co spokojnie można znaleźć w bibliotece 😁 )
Męczę "Promyczek" od paru dni. Gdy piszę te słowa jestem na stronie 241, ale to dzięki genialnemu pomysłowi czytania stronami, a nie wersetami. Tzn. rzucam okiem na stronę, wyłapuję słowo kluczowe, usiłuję zorientować się w akcji i przeskakuję na kolejną stronę.
Bo ona jest pisana mniej więcej w takim stylu:
Wstałam, ubrałam się, włożyłam koszulkę z napisem <tu napis> wsiadłam do samochodu, pojechałam do mojej ulubionej kawiarni <tu nazwa> po czym następuje opis tego jak ona wchodzi, jak nad drzwiami dzwoni dzwonek (a bohaterka stopniowo się przyzwyczaja, bo pierwszego dnia podskakiwała na jego dźwięk, ale po tych 241 stronach już nie podskakuje i reaguje coraz słabiej) potem szczegółowy opis, kto stoi przy barze (jeśli ciacho do którego wzdycha to 4 strony reakcji jej ciała lub 4 strony reakcji jego ciała ukrytego za kontuarem) po czym zamawia kawę (tak, już wiem, pamiętam, bo to było ze 100 razy powtórzone, że dużą czarną bez dodatków) potem opis picia kawy, potem ona wychodzi z kawiarni, parę scen popychających niemrawo akcję do przodu przeplatanych opisami przyrody, z tym ze za przyrodę robią zwykle odczucia bohaterki albo opisy ubrań, po czym ona znowu pije kawę (tu szczegółowy opis) po czym ona znowu pije kawę (tu szczegółowy opis) potem spotyka jakiegoś przystojnego chłopaka i on jej proponuje kawę z dodatkami, ona żąda czarnej, chłopakowi opada szczęka, że ona pije dużą, czarną bez dodatków, więc mówi "witaj w klubie" i piją kawę, dobra kawa. Potem znów coś się dzieje w stylu, że na drzwiach pokoju jest czerwona tasiemka, co oznacza, że jej współlokatorka znów uprawia seks, więc ona musi znów iść spać do kolegi geja, w międzyczasie ze 4 szczegółowe opisy rozmowy z przyjacielem na Skypie i parę SMS-ów, oraz jakiś dobry uczynek, który bohaterka musi wykonać. Na przykład z powodu braku asertywności zapłacić rachunek w restauracji za porąbaną ciotkę, chociaż ciotka zamówiła dania mięsne, a ona jest wegetarianką, więc nic nie zjadła, a ciotka pożarła obie porcje i poszła je zwymiotować. Albo zapłacić ciotce czynsz za luksusowe mieszkanie, tylko dlatego, że ta ją o to poprosiła, chociaż bohaterka cały czas nie ma pieniędzy i oszczędza na wszystkim.
Jedyne, co bohaterka zawsze posiada, to 2 dolary na kawę, więc pije tę kawę, płaci dwoma dolarami, a resztę zawsze wrzuca jako napiwek, i tak w kółko.
(Ani chybi lęgną się jej te dwudolarówki w kieszeni.)
BTW Bohaterki nie stać na Starbucksa, a dla podkreślenia, jaka jest uboga, jest napisane, że kupuje zaparzacz do kawy, ale potem i tak chodzi codziennie do kawiarni 😁
Tak potwornie nudnej i rozwlekłej książki dawno nie czytałam.

Czy to oznacza, że obecne pokolenie młodzieży potrzebuje właśnie takich tasiemcowych opisów w rodzaju: "włożyłam niebieską skarpetkę, potem włożyłam drugą niebieską skarpetkę, potem myślałam o tym, jaki przystojny jest Keller, potem o tym, że nie chcę związków, a potem o seksie z Gusem, który był przypadkowy i nie chcę o nim myśleć, a potem włożyłam buty i koszulkę z napisem Tijuana... itd...?
Parę dni temu mąż zobaczył u mnie tę książkę, zadziwił się, że taka gruba, a potem zaczął się zabawiać, otwierając ją na chybił trafił i czytając przypadkowe zdania.
Wszystkie brzmiały identycznie.

Właśnie dotarłam do 345 strony i stwierdzam, że ponad 300 stron to ekspozycja, a te pozostałe 200 autorka będzie musiała jakoś podzielić między punkty zwrotne i kulminację. A wiec książka jest ewidentnie garbata :)
No, ale wreszcie coś zaczyna się dziać. Zobaczymy.
Metoda czytania stronami okazuje się całkiem dobrą metodą.
Tylko strasznie mnie irytuje, kiedy czytam, że bohaterka "ubrała buty". 🤬🤬🤬🤬
Ale jest szansa, że zmęczę tę książkę.
Chociaż zastanawiam się, czy może istnieć człowiek, który jest tak piękny, dobry, kochany przez wszystkich i jednocześnie tak utalentowany, jak Promyczek 😁
Ale tam wszystkie liczące się dziewczyny są piękne (Promyczek oczywiście najpiękniejszy) a wszyscy liczący się faceci są szalenie, szalenie, szalenie przystojni.

Po przeczytaniu całości powiem tak:
To jest bardzo źle napisana niezła książka 😁 ;)    
Jeśli ktoś się przemęczy przez pierwszych 400 stron, to potem wreszcie zaczyna się coś dziać, akcja się zagęszcza, a końcówka jest całkiem dobra.
Oczywiście jest to klasyczny wyciskacz łez i wiele chwytów jest mocno ogranych, ale w sumie już wiem, za co nastolatki tak tę książkę kochają.
Parę wątków okazało się kompletnie niepotrzebnych i autorka potem o nich zapomniała tak bardzo, że ich nie zamknęła, parę strzelb Czechowa powiesiła na ścianie zupełnie niepotrzebnie (to znaczy ja wiem, miały pokazać, jakie ta bohaterka ma dobre serduszko, no ale jednak przesadziła. Dwadzieścia transparentów z napisem "Promyczek to najpiękniejsza i najbardziej utalentowana dziewczyna o dobrym serduszku ever!" to o dwadzieścia transparentów za dużo.) ale generalnie jeśli ktoś przebrnie przez tych 350-400 stron, to potem może spodziewać się nagrody za wytrwałość. Fastfoodowej nagrody, ale kto powiedział, że żarcie z McDonalda zawsze jest złe?
This is America! ;)

Coś chyba bardzo poszło nie tak, albo ja czegoś nie rozumiem. Przepraszam tych, których za chwilę urażę.
Otóż czytam, albo raczej usiłuję czytać pewną książkę, którą nastolatki się zachwycają i polecają sobie wzajemnie jako niemal arcydzieło.
Lubię ten gatunek, więc pożyczyłam ją sobie, zaciekawiona, czym też się tak jarają, trochę mnie przeraziła jej grubość (585 stron)...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pieśń złamanych serc Cindy Martinusen Coloma, Sheila Walsh
Ocena 6,6
Pieśń złamanyc... Cindy Martinusen Co...

Na półkach:

Korzystając z chwilowej przerwy w pracy powoli rozgruzowuję "stosik wstydu". Skończyłam już i oddałam do biblioteki "Pieśń złamanych serc" - podobałaby mi się, gdyby nie to, że wydawca zaoszczędził na redaktorze (w stopce nawet nie ma jego nazwiska, więc albo w ogóle nie istniał, albo wstydził się firmować nazwiskiem taką chałturę).
No i od wczoraj zastanawiam się czy "chińska armia z Terra Cotta" to błąd tłumacza czy autorek. :)
Obstawiam jednak kiepskiego tłumacza i brak redaktora.
To niestety irytuje.
Sama książka - dobry pomysł, niestety końcówka trochę nie wyszła, za dużo niedomkniętych wątków, ale to się zdarza. Generalnie (pomijając koszmarną edycję) książkę zaliczam na plus.
Ale wyłącznie dla smakoszy gatunku, bo literacko nie jest najwyższych lotów.

Korzystając z chwilowej przerwy w pracy powoli rozgruzowuję "stosik wstydu". Skończyłam już i oddałam do biblioteki "Pieśń złamanych serc" - podobałaby mi się, gdyby nie to, że wydawca zaoszczędził na redaktorze (w stopce nawet nie ma jego nazwiska, więc albo w ogóle nie istniał, albo wstydził się firmować nazwiskiem taką chałturę).
No i od wczoraj zastanawiam się czy...

więcej Pokaż mimo to