-
ArtykułyNatasza Socha: Żeby rodzina mogła się rozwijać, potrzebuje czarnej owcyAnna Sierant1
-
ArtykułyZnamy nominowanych do Nagrody Literackiej „Gdynia” 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyMój stosik wstydu – które książki czekają na przeczytanie przez was najdłużej?Anna Sierant18
-
ArtykułyPaulo Coelho: literacka alchemiaSonia Miniewicz3
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-01-04
Trylogii kanadyjskiej część druga
Wstęp
Tak mi się trafiło, że przeczytałem trzy książki kanadyjskich autorów pod rząd. Na pierwszy ogień poszedł zbiór opowiadań Alice Munro „Przyjaciółka z młodości”, potem był „Dostatek” Michaela Crummeya, a na koniec „Dotyk” Alexi Zentnera. Pierwsza pozycja z Wydawnictwa Literackiego, a dwie następne z nowego wydawnictwa - Wiatr od morza. Recenzje tych książek, jak zwykle zaczynam dziwnie, czyli od tej drugiej.
Kanada literacko
Do tej pory Kanada literacko kojarzyła mi się z powieścią „Kanada żywicą płynąca” Arkadego Fiedlera oraz z powieściami Lucy Maud Montgomery o Ani z Zielonego Wzgórza (zaczytywałem się Anią w młodości, nie Tomkami Szklarskiego, ale właśnie Anią. Tak, wiem, jestem dziwny). Więc obecnie mogłem w ekspresowym tempie, chociaż trochę nadgonić zaległości. I jest dobrze, muszę Wam napisać, jest dobrze.
Wydawnictwo
Zacznijmy od wydawnictwa. Założone w tym roku, w dobie DWKW (Drugiego Wielkiego Kryzysu Wydawniczego) przez tłumacza Michała Alenowicza. Bardzo odważne posunięcie, naprawdę. Alenowicz to człowiek z pasją i założył wydawnictwo z pasją, to widać i bardzo mnie cieszy, że właśnie takie ostatnio powstają, tworzone przez ludzi, którym się chce, którzy kochają książki (tutaj macie wywiad z wydawcą). Rozpoczęcie działalności zostało dobrze przygotowane, strona internetowa, materiały o książkach, współpraca z dystrybutorami, akcja ze zbieraniem pytań do Crummeya na FB i co najważniejsze - recenzje pierwszej książki w liczących się czasopismach (np.: Nowa Fantastyka, Polityka, Rzeczpospolita). Świetna nazwa Wydawnictwa, wpadająca w pamięć.
Książka
Książka ma 354 strony. Tutaj wydawca poszedł lekko pod prąd obecnym zwyczajom, czy to chcąc im się przeciwstawić, czy to chcąc zarobić trochę na papierze, czy po prostu nic nie chcąc, tylko tak sobie wymyślił. Mianowicie mamy w książce małą czcionkę jak na obecne standardy. Pewnie w WL, czy FS, która chyba ten proceder zaczęła, byłoby to przynajmniej 500 stron, a tak mamy zwartą książkę, nie za grubą, nie za chudą, grzbiet doskonale widoczny, jest ok. Okładka bardzo ładna. Rzadko piszę o okładkach, ale tutaj muszę pochwalić: delikatna, stonowana, podoba mi się.
Opis (blurb)
Czytam oczywiście opisy książek w Internecie i na okładkach, bo czymś należy się sugerować szukając książek do przeczytania. Jednak tyle razy już się sparzyłem, że nie za bardzo im wierzę, a zwłaszcza nie wierzę w szumne, reklamowe zapowiedzi, cytowanie, posługiwanie się znanymi nazwiskami, żeby przyciągnąć wzrok odbiorcy. Można powiedzieć, że reaguję wręcz alergicznie na takie zagrania. Więc kiedy na okładce „Dostatku” przeczytałem, że tutaj Marquez spotyka się Faulknerem, to byłem prawie na sto procent przekonany, że będę mógł wydawcy to wytknąć. I jak to zwykle bywa, nie mogę, bo to jest bardzo uzasadnione porównanie. Z tyłu książki jest w ogóle bardzo dobry opis, chyba najlepszy jaki czytałem w ostatnich paru latach. Ze znanymi nazwiskami, ale słusznie, zdradzający nieco fabułę, ale nie za bardzo. Tak żeby zainteresować, ale też nie zdradzić za dużo. Dobra robota.
Miejsce akcji
Powieść dzieje się na kanadyjskiej wyspie – Nowej Fundlandii, obecnie kanadyjskiej, ale kiedy toczy się akcja powieści, wtedy było to jeszcze brytyjskie terytorium zależne. Dopiero w 1949 w głosowaniu, po wcześniejszym bankructwie wyspy, mieszkańcy opowiedzieli się za przyłączeniem do Kanady.
Akcja
A właściwie jej brak, bo to nie jest książka z akcją. To nie powieść, którą się czyta dla akcji, to jest powieść z treścią. Można powiedzieć, że jest to saga, w tym wypadku wielu rodzin i pokoleń. Przedstawia losy rodzin zamieszkujących osady rybackie na przestrzeni dwustu lat - mniej więcej od założenia osad do I Wojny Światowej. Są dwie osady, zamieszkujący ich mieszkańcy - Anglicy, Irlandczycy oraz Bushborni (znaczy się miejscowi). Wszystko kręci się wokół ryb i wokół połowów. Ziemia daje niewiele, w okresie letnim trzeba złowić tyle ryb, aby zrobić zapasy na zimę i odpowiednią część sprzedać, aby kupić pozostałe potrzebne do życia rzeczy. Taki cykl, krótkie lato, w którym mieszkańcy próbują wszystko zrobić i długa zima, gdy czasami nie są w stanie wyjść z domu.
ciąg dalszy na stronie:
http://szortal.com/node/3570
Trylogii kanadyjskiej część druga
Wstęp
Tak mi się trafiło, że przeczytałem trzy książki kanadyjskich autorów pod rząd. Na pierwszy ogień poszedł zbiór opowiadań Alice Munro „Przyjaciółka z młodości”, potem był „Dostatek” Michaela Crummeya, a na koniec „Dotyk” Alexi Zentnera. Pierwsza pozycja z Wydawnictwa Literackiego, a dwie następne z nowego wydawnictwa - Wiatr od...
2017-09-10
Jedna, wielka rewelacja! Najlepsza książka fantasy, którą przeczytałem w życiu. O kilka długości przed innymi, no, może przed książkami Ursuli K. LeGuin to tylko o jedną długość.
Nastrój, jeden wielki nastrój. Cudowna książka!
Jedna, wielka rewelacja! Najlepsza książka fantasy, którą przeczytałem w życiu. O kilka długości przed innymi, no, może przed książkami Ursuli K. LeGuin to tylko o jedną długość.
Nastrój, jeden wielki nastrój. Cudowna książka!
2015-12-26
Lektura obowiązkowa
To jest książka kompletna. Idealna. Rewelacyjna. Niesamowita.
Niniejszym ogłaszam obowiązek posiadania ww. książki dla wszystkich miłośników Monty Pythona, albowiem to wielka książka jest!
No, trochę Was okłamałem, bo książka ma jedną wadę. Nie chodzi o to, że jest za krótka, czy coś takiego. Ma prawdziwą wadę. Otóż jest wydrukowana czcionką, jaką zazwyczaj stosuje się w Biblii, czy na ulotce z farmaceutykami. Jest też problem z drukiem i papierem. W niektórych miejscach ilustracje przebijają, co przeszkadza w czytaniu, bo litery nakładają się na kolor, przez co są nieczytelne.
Tyle, jeśli chodzi o błędy i wady. Reszta to sama RE-WE-LA-CJA! Tylko i wyłącznie. Dobrze wiecie, że rzadko tak piszę. Sam już nie wiem, kiedy ostatnio takie zachwyty Wam wypisywałem i w takie zachwyty wpadłem. Może przy Magicznych latach McCammona. Ale to książka innego typu. I w tym innym typie będzie pewnie długo niedościgniona.
Nie wiem, czy pamiętacie, że podczas omawiania autobiografii Cleese’a narzekałem, że jest fajna, że ok., ale brakuje części związanej z Monty Pythonem. Teraz już wiem dlaczego – bo autobiografia Monty Pythona ukazała się wcześniej, już w 2003 roku. I jest w niej wszystko. Więc po co Cleese miałby coś dopisywać na temat MP w swojej własnej autobiografii? Mógł jedynie wszystko przepisać, a to byłoby głupie. Teraz już wiem, dlaczego autobiografia Cleese’a jest bez historii MP i zgadzam się z tym. Zgadzam się z Tobą, John, tak jest dobrze.
Czytałem tę książkę długo, bardzo długo. Ponad miesiąc, z tego, co pamiętam. W międzyczasie przeczytałem kilka książek beletrystycznych. Stało się tak nie dlatego, że książka jest nudna, czy coś z nią nie tak. Czytałem tak długo, bo nie można było przeczytać dłuższego fragmentu bez przemyślenia go, bez wchłonięcia (tak, jak wąż w Małym Księciu), po prostu trzeba było usiąść i chłonąć powoli wiedzę, informacje, rysunki, zdjęcia, fragmenty skeczów. Wszystko!
Jeśli chodzi o wymiary, na długość książka ma niewiele więcej centymetrów niż standardowe książki. Przyrównałem właśnie do Sześciu światów Hain i książka Ursuli jest krótsza, przyrównałem do ‘nowego’ Bukowskiego (bo to nowa seria i akurat nowa u nas książka – Historie o zwykłym szaleństwie), Bukowski jest krótszy. Ale znalazłem książkę prawie idealną pod tym względem (i nie tylko, bo to książka tak samo odjechana i wspaniała jak ta omawiana) – to pierwsze wydanie książki Zbigniewa Batko – Z powrotem (kto nie czytał, to natychmiast się zaopatrzy i przeczyta – niesamowitość w każdym względzie!)
Za to książka jest o wiele szersza niż większość wydawanych książek, można powiedzieć, że jest prawie kwadratowa. Żeby Wam zobrazować znowu porównałem do innych i wyszło, że najbardziej zbliżone (ale trochę szersze) jest pierwsze wydanie Scen z życia smoków Beaty Krupskiej (następna rewelacyjna książka, polecam z całego serca!).
Tak więc długość i szerokość już znacie. Mogę jeszcze napisać, że jest oczywiście twarda oprawa, kartki klejone, jak przystało na dobre wydanie. Książka liczy sobie 400 stron, z czego 350 to część zasadnicza, a 50 stron, to przypisy tłumacza, który wykonał naprawdę bardzo dobrą pracę. Trzeba przyznać, że Monty Python miał szczęście do dobrych tłumaczy. Najpierw Tomasz Beksiński, a teraz Filip Łobodziński. Cóż, ale o to nie trudno, bo przecież dobre rzeczy przyciągają dobrych ludzi.
Zobrazuję Wam też, jak wygląda książka w środku. Bo może moje słowa, że jest rewelacyjna i niesamowita Wam nie wystarczą?
Z tej racji, że Pythoni jakoś już za sobą specjalnie nie przepadają, a na dodatek nie mają tyle czasu, żeby się spotkać i razem napisać książkę, jak to miało miejsce przy pisaniu niektórych scenariuszy, a na następny dodatek, jeden z Pythonów nie żyje, więc nie mógłby zabrać głosu (jak to powiedział Eric Idle – reaktywujemy Pythona, jak Graham Chapman zmartwychwstanie), trzeba było znaleźć inny sposób na biografię MP. Tak więc Bob McCabe odwiedzał poszczególnych Pythonów, spotykał się z nimi i zadawał im to samo pytanie. Oni odpowiadali. Za Grahama Chapmana odpowiadał albo jego pamiętnik, albo brat, albo żona brata, albo długoletni towarzysz życia, ((jak to mogę zręcznie ująć). I tyle.
Tak więc zazwyczaj mamy sześć spojrzeń na tę samą rzecz, bądź to samo zdarzenie. I okazuje się, że często są to różne wersje. Bo przecież pamięć płata figle, a Pythoni są raczej coraz starsi, a nie młodsi (chociaż przy nich nigdy nic nie wiadomo). I to jest właśnie ciekawe, te różne spojrzenia. Jak odebrali przyjście do zespołu Gilliama, jak wtedy wyglądał? I jak on ich odebrał? I tak mamy sześć wypowiedzi na prawie każdy temat dotyczący Monty Pythona i samych Pythonów. Wypowiedzi są poukładane chronologicznie, powiedzmy, że od samego początku, to jest od opisu, jak Pythoni pamiętają swoje poznanie się. To jest rozdział pierwszy.
A potem już z górki, przechodzimy kolejno przez następujące etapy:
W rozdziale drugim poznajemy dzieciństwo każdego z Pythonów,
W trzecim przedstawiają nam swoje studenckie lata (wraz z początkami występów na scenie),
W czwartym przechodzimy do Latającego Cyrku Monty Pythona (nie wiem, czy wiecie, ale LCMP nie wziął się z niczego, Pythoni pracowali wcześniej przy innych programach kabaretowych, już było czuć powiew świeżości, ale dopiero ich spotkanie spowodowało taką mieszankę wybuchową),
W piątym jesteśmy świadkami ich przemiany w gwiazdy filmowe, czyli omawiają nam swoje trzy filmy,
W szóstym jest o sensie śmierci, czyli Graham Chapman odchodzi,
Natomiast w siódmym mamy podsumowanie, zarówno książki, jak i życia, mamy ostatnie spotkania, jak choćby to w Aspen.
Ostatnie pięćdziesiąt stron to, tak jak wcześniej napisałem, przypisy tłumacza.
Pozycja obowiązkowa dla wszystkich Pythomaniaków. Naprawdę!
Poznajemy szczegóły dotyczące Monty Pythona: Kto z kim pracował i dlaczego. Kto pił i kto nie potrafił tego znieść. Kto próbował dominować i komu to najbardziej przeszkadzało. Poznajemy ich jako ludzi, jak próbowali pisać, wystawiać skecze, jak je wspólnie omawiali, selekcjonowali. I mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy. Po prostu kompendium wiedzy na temat, chyba najbardziej przełomowej grupy kabaretowej świata, sam miód!
Dalej na stronie:
http://szortal.com/node/8934
Lektura obowiązkowa
To jest książka kompletna. Idealna. Rewelacyjna. Niesamowita.
Niniejszym ogłaszam obowiązek posiadania ww. książki dla wszystkich miłośników Monty Pythona, albowiem to wielka książka jest!
No, trochę Was okłamałem, bo książka ma jedną wadę. Nie chodzi o to, że jest za krótka, czy coś takiego. Ma prawdziwą wadę. Otóż jest wydrukowana czcionką, jaką...
2017-08-16
Jakbym mógł, to dałbym 12/10. Cudowna książka, bardzo mi się podobała, chwyciła za serce.
Za młodu miałem tak, że mocno przeżywałem czytane książki, po każdej książce Dicka miałem doła przez parę dni. I po przeczytaniu tej książki to wróciło. Niesamowite uczucie, bo wydawało mi się, że już nie potrafię tak odczuwać książek. Miłe zaskoczenie.
To taka jeszcze bardziej przyziemna Alice Munro, jeżeli można być jeszcze bardziej przyziemnym.
Książka o niczym, o życiu, o dniu codziennym, a wciąga tak, że nie można się od niej oderwać. Na dodatek prosty język, wydaje się, że nic tu wielkiego, nic o czym można pisać, a tutaj takie zaskoczenie.
Pierwszy tytuł w Polsce tej książki to Okruchy codzienności. I to jest świetny tytuł, rewelacyjnie oddający treść.
Bardzo polecam, oczarowała mnie ta książka.
Jakbym mógł, to dałbym 12/10. Cudowna książka, bardzo mi się podobała, chwyciła za serce.
Za młodu miałem tak, że mocno przeżywałem czytane książki, po każdej książce Dicka miałem doła przez parę dni. I po przeczytaniu tej książki to wróciło. Niesamowite uczucie, bo wydawało mi się, że już nie potrafię tak odczuwać książek. Miłe zaskoczenie.
To taka jeszcze bardziej...
2015-08-30
Odkrycie
Ja to tak lubię na opak. Czasami świadomie, czasami nieświadomie. Tym razem zdarzyło mi się nieświadomie. Bardzo się cieszę, że się zdarzyło, bo w przeciwnym razie nie przeczytałbym świetnej książki dobrego autora.
Jeżeli sprawdziliście, o jakiej książce piszę, to po tym krótkim wstępie możecie przestać czytać omówienie i zabrać się za szukanie książki, a następnie jej czytanie. To naprawdę świetna powieść, dawno nic tak dobrego nie przeczytałem. A wszystko to za sprawą Łukasza Orbitowskiego. Bo gdyby nie Jego książka wydana przez wydawnictwo Od deski do deski, nie wiedziałbym o istnieniu tegoż, a co za tym idzie, nie wiedziałbym o pierwszej książce wydanej przez to wydawnictwo (książka Łukasza była druga). Na dodatek, aż wstyd się przyznać, choć o autorze tej książki słyszałem, nie przeczytałem do tej pory żadnej pozycji z Jego dorobku. Już śpieszę nadgonić moje zaniedbanie i mam nadzieję, że mi je wybaczycie. Tym bardziej śpieszę, że jedna z Jego książek jest zatytułowana – Bornholm, Bornholm, co przypomniało mi o tej pięknej wyspie i od razu zachciało mi się na nią wrócić. Kto tam jeszcze nie był, serdecznie polecam, niesamowite miejsce!
Wydawnictwo i serię na F/Aktach omówiłem Wam dosyć szczegółowo przy okazji książki Łukasza Orbitowskiego, nie będę się więc powtarzał. To bardzo dobry pomysł i, jak do tej pory, dwie świetne książki.(trochę boję się kolejnej pozycji autorstwa Janusza L. Wiśniewskiego o zabójstwie Andrzeja Zauchy, ale na pewno spróbuję przeczytać). Kilku innych dobrych autorów zostało również zaproszonych do współpracy, nic tylko stanąć i przyklasnąć. Lubię takie projekty, choć są trochę wbrew rynkowi i głównym nurtom, ale czuję wtedy, jakby w tych książkach autor i wydawnictwo zostawiali trochę więcej serca.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, autor w miarę znany, oczywiście w pewnym kręgu czytelników. Był nominowany do wielu nagród, do paru innych nie nominowany, ale jeśli chodzi o te najważniejsze, przedpokoje chyba zaliczył. To zresztą nieważne, dla mnie nieważne, bo nagrody przecież niewiele znaczą, chociaż muszę przyznać, że gdyby nie Nike, to nie odkryłbym książek Joanny Bator, a to jedno z moich największych odkryć w ostatnich latach (oprócz Alice Munro oczywiście! – tutaj przed Noblem!). Więc tak, ok, dobrze, że są nagrody, dobrze, bo można sobie sprawdzić nominowanych i nagrodzonych, ale absolutnie nie można sugerować się w ciemno nagrodami przy wyborze książek, bo na kilku nagrodzonych książkach mocno się zawiodłem.
Myślę, że gdybym zajrzał do książek Klimko-Dobrzanieckiego wydanych po roku 2007 roku, kiedy to był nominowany do nagrody Nike, nie zawiódłbym się. Bo w książce, którą właśnie omawiam, podoba mi się narracja i fraza, ale przede wszystkim przemyślenia. To jest to, co mnie bardzo mocno wciągnęło w powieść. Autor jest w podobnym wieku jak ja, prawdopodobnie wkłada w usta głównego bohatera jakieś swoje przemyślenia na temat dzieciństwa, dojrzewania oraz przełomu socjalizmu i kapitalizmu. Oczywiście nie mam tu na myśli skrajnych przemyśleń głównego bohatera, o takie nie podejrzewam Autora. Chodzi mi o ogólne przemyśleniach, ponadczasowe, ludzkie. Tutaj jestem ich bardzo blisko. Czytając książkę aż się zastanawiałem, czy to coś znaczy, że myślę podobnie jak główny bohater, hmm… nie, wolę nie rozwijać tego wątku.
Preparator, bo taki tytuł nosi ta książka, to zbeletryzowana opowieść o podwójnej zbrodni popełnionej w Łodzi w 2011 roku. Właściwie to nie opowieść, a dialog, a właściwie nie dialog, a monolog przerywany co jakiś czas wypowiedzią słuchającej osoby. Jeszcze inaczej - jest to spowiedź głównego bohatera, w której opowiada on historię swojego życia, opisuje swoją rodzinę, warunki, w jakich mieszkał, czasy, w których żył, oraz swoich znajomych. To opowieść o życiu głównego bohatera, które doprowadziło go do popełnienia tych strasznych zbrodni.
Na początku było mi bardzo ciężko wejść w książkę i w opowieść. Miałem odczucie, że monolog, który zastosował Autor, jest przytłaczający. Jednak po pewnym czasie książka mocno mnie wciągnęła. Nie potrafiłem się od niej oderwać, jakby wciągnęła mnie w siebie. Oswoiłem też ten swoisty sposób narracji. I tak było już do końca powieści, kiedy było mi żal, że to już koniec.
Główny bohater został wychowany w typowej polskiej rodzinie - mieszkanie w bloku plus tak zwany „zimny chów”, tak popularny w tamtych czasach. Hołubiona jest tylko wspaniała córeczka, a syn jest prawie w ogóle niezauważany, a jeśli już, to żeby go skrytykować, a nie pochwalić, czy przytulić, a gdzie tam!, o przytuleniu nawet nie może być mowy. Ojciec jest odsunięty od rodziny i wychowania, przecież z góry wiadomo, że się do tego nie nadaje. Na dodatek praca wykonywana przez niego jakoś nie nastraja pozytywnie do tego, aby zajmował się dziećmi, jest bowiem preparatorem, „zimnym doktorem”. Sami przyznacie, że dziwny to zawód (nie to co rodzinnie usposobiony księgowy). Ojciec próbuje ratować jakoś sytuację syna, czasami pomaga, próbuje wyciągać go z kłopotów, wbrew zaleceniom matki zabiera go na ryby (przynajmniej próbuje), ale to nic nie daje, główny bohater tylko pogrąża się, coraz bardziej zatapia się w niebycie, niezrozumieniu, coraz bardziej jest na bakier ze społeczeństwem i z systemem. W końcu przemyka przez życie, jakby obok innych, bo z nimi jakoś nie umie. Wykonuje wiele zawodów, by ostatecznie przejąć schedę po ojcu, który odchodzi na emeryturę, i zostaje preparatorem.
Tak sobie żyjąc/nie żyjąc zostaje doprowadzony do sytuacji, z której już nie ma powrotu, i która doprowadzi go do właśnie odbytej spowiedzi. Podobnie jak w Innej duszy Łukasza Orbitowskiego, i tu w głównym bohaterze budzi się jakaś siła, która powoduje człowiekiem, ciągnie go, mimowolnie, jakby wbrew niemu samemu.
Porównywałem tę powieść do Innej duszy, bo przecież to ta sama seria i podobne tematy. Doszedłem do wniosku, że te dwie powieści są trochę do siebie podobne. Oczywiście, nie w narracji, bo ta jest całkiem inna. U Orbitowskiego mamy opis zdarzeń i sytuacji opowiedziany bez emocji przez głównego, fikcyjnego bohatera. U Klimko-Dobrzanieckiego jest monolog, pełen emocji zagubionego człowieka. W obu powieściach mamy do czynienia z jakąś wewnętrzną/zewnętrzną obcą siłą, która steruje bohaterami, mamy także bardzo dobry opis czasów, w których przyszło im żyć. W żadnej z powieści nie znajdziemy usprawiedliwienia popełnionych zbrodni, jednak sugestywny opis życia przyszłych zabójców sprawia, że czasami można odnieść wrażenie, że ich rozumiemy, momentami wydają się bardziej ludzcy, niż ich otoczenie.
Dalszy ciąg na stronie:
http://szortal.com/node/8138
Odkrycie
Ja to tak lubię na opak. Czasami świadomie, czasami nieświadomie. Tym razem zdarzyło mi się nieświadomie. Bardzo się cieszę, że się zdarzyło, bo w przeciwnym razie nie przeczytałbym świetnej książki dobrego autora.
Jeżeli sprawdziliście, o jakiej książce piszę, to po tym krótkim wstępie możecie przestać czytać omówienie i zabrać się za szukanie książki, a...
Trylogii kanadyjskiej część pierwsza i ostatnia
Nadszedł czas na pierwszą część kanadyjskiej sagi u Alka - przeczytaną przeze mnie ponad miesiąc temu. Jednak jakoś nie umiałem się zabrać za napisanie recenzji do niej, albo chociażby omówienia. Od początku mnie ta pozycja zachwyciła. I nie wiedziałem jak podejść do omówienia, bo dobrze wiecie, że z warsztatem u mnie na bakier, piszę bardziej sercem, a nie rozumem, więc i jak trafiam na coś, co mnie zachwyca, to ciężko mi to opisać, żeby chociaż trochę oddać książkę.
W ogóle ostatnio mam coś z książkami do recenzji. Albo zmądrzałem i dobrze wybieram, albo zgłupiałem już na starość i wszystko mi się podoba. Faktycznie kilka ostatnio przeczytanych książek było bardzo dobrych. I teraz nie wiem, czy się cieszyć, czy smucić. Zastanowię się w kąciku nad tym problemem później, a teraz już przejdę do próby omówienia książki Alice Munro – „Przyjaciółka z młodości”.
Autorka niedawno dopiero w Polsce odkryta. Z tego, co znalazłem, to wydawana najpierw przez wydawnictwo Dwie siostry (świetna nazwa, głęboki ukłon!), obecnie Jej książki wydają same tuzy na polskim rynku wydawniczym - W.A.B. i Wydawnictwo Literackie. Na zmianę, jakby chcieli nadgonić utracony czas. Alice Munro ma już swoje lata, ogłosiła ostatnio, że „Drogie życie” (wydana w maju 2013 przez WL) to jej ostatnia książka. Szkoda, ale na szczęście, mamy jeszcze wiele do nadgonienia, więc wydawnictwa jeszcze przez jakiś czas będą nas raczyły Jej dziełami. I tak należy się cieszyć, że w takim wieku Alice Munro dalej tak świetnie pisze. To się nazywa umysł!
„Przyjaciółka z młodości” to zbiór z 1990 roku. Zawiera dziesięć opowiadań. Ale to nie ma znaczenia ile opowiadań, ważne, że pisze je Mistrzyni krótkiej formy, nazywana kanadyjskim Czechowem. Upodobała sobie krótką formę i chyba dobrze, bo sprawdza się w niej niesamowicie. Nie wiem, jak jej wychodziło napisanie powieści, one są dopiero przede mną, ale wiem, że pisanie opowiadań to jest to, co na pewno umie robić!
Czytając Jej opowiadania miałem prawdziwą literacką ucztę. Delektowałem się każdym opowiadaniem. Są świetnie napisane. Język Munro jest bardzo prosty, na swój sposób ascetyczny i bardzo schludny, a z drugiej strony niezwykle plastyczny, tak po kobiecemu. Naprawdę świetnie się to czyta. Ale, najważniejsze jest to, o czym się czyta. A czyta się o różnych odcieniach ludzkiej duszy, o przeróżnych ludzkich losach, o samotności, o bólu, o chwilach szczęściach, o chorobie, o strachu, o nienawiści i zranieniach… i tak mógłbym wymieniać bardzo długo. Bo te opowiadania są o ludziach w ich zwyczajnej codzienności, albo w ich codziennej zwyczajności – jak kto woli, która przecież wszystko to nam przynosi. Munro opisuje przede wszystkim bardzo trudne doświadczenia i bolesne emocje, z którymi trudno dać sobie radę. Stąd wiele Jej opowiadań można określić jako ciężkie i trudne. Ale Munro pisze również lżej – o ludzkich fascynacjach i zakochaniach, o pięknej jesieni, i o wakacjach nad morzem. Po prostu Munro pisze o wszystkim. A każde Jej opowiadanie to prawdziwe cacko. Uważam osobiście, że Munro nie ma sobie równych, jeśli chodzi o opisywanie emocji i uczuć. Czytając Ją, zaglądamy wręcz w zakamarki ludzkich dusz, bardzo głęboko i wnikliwie. Poza tym, Jej opowiadania są bardzo zaskakujące w swojej fabule. Wątki plotą się i łączą w najmniej oczekiwany sposób, a puenta często sprawia, że otwieramy usta ze zdziwienia.
ciąg dalszy na stronie:
http://szortal.com/node/3661
Trylogii kanadyjskiej część pierwsza i ostatnia
Nadszedł czas na pierwszą część kanadyjskiej sagi u Alka - przeczytaną przeze mnie ponad miesiąc temu. Jednak jakoś nie umiałem się zabrać za napisanie recenzji do niej, albo chociażby omówienia. Od początku mnie ta pozycja zachwyciła. I nie wiedziałem jak podejść do omówienia, bo dobrze wiecie, że z warsztatem u mnie na...
2015-09-26
Mityczny Neil Gaiman
Trudno omówić część Sandmana, o której mówi się, że jest najlepsza. Tym bardziej, że liczni uważają, że Sandman to w ogóle najlepsze, co Gaiman stworzył. Oznacza to więc, że próbuję Wam właśnie omówić najlepszą rzecz Gaimana. Idąc dalej - wiadomo, że Gaiman to jeden z najgenialniejszych twórców na świecie. Próbuję więc omówić Wam coś naprawdę fenomenalnego. Będzie trudno. Zgadzacie się chyba.
Kiedy czytam blurby, wstępy, omówienia czy cokolwiek innego pełnego achów i ochów, to zaraz cały się jeżę, bo czuję, że ktoś próbuje mnie oszukać i wcisnąć mi coś, co jest nic nie warte. Przecież przeżyłem już wiele lat, o wiele za dużo, żeby dać się złapać na takie tanie chwyty. Pomimo tego wziąłem się za dziewiątą część Sandmana zatytułowaną Panie Łaskawe. Przecież nie miałem wyjścia, bo to Gaiman, bo to Sandman. I co? I złapało mnie bardzo mocno.
Moja miłość do twórczości Gaimana jest Wam dobrze znana. Jeśli chodzi o Sandmana, omówiłem Wam szóstą część. Rozpływałem się wtedy nad nią. Jak będzie z częścią dziewiątą, niby tą najlepszą? Jak ją odebrałem? Co czułem podczas czytania?
Krótko mówiąc - jestem zachwycony! To jest naprawdę najlepsza część Sandmana! A w twórczości Gaimana umieściłem ją na drugim miejscu, zaraz po Amerykańskim Bogach.
Bo i Sandman, a dziewiątka Sandmana zwłaszcza, wygląda jak preludium do Amerykańskich Bogów. Mamy tu podobny motyw, czyli bogów chodzących po naszym świecie, którzy żyją wśród ludzi, często nie zwracając na nich uwagi. Bo ludzie to przecież tylko pionki w ich grze. W Amerykańskich Bogach Gaiman poszedł o krok dalej – są tam bogowie, którzy zostali zapomniani, odrzuceni i którzy tracą powoli swoją moc. Niesamowity pomysł.
Ale nie o Amerykańskich Bogach miałem pisać, tylko o dziewiątce Sandmana. To najdłuższy komiks z serii, o wiele dłuższy od pozostałych, liczy ponad 350 stron. Wersja graficzna nie powala na nogi. Bywały lepsze w tej serii. Szkoda, że w najlepszej fabularnie części szata graficzna nie jest na najwyższym poziomie. Ale cóż… po prostu nie ma na ziemi rzeczy idealnych. Gdyby rysunki były bardzo dobre, całość otarła by się na pewno o ideał. A tak mamy idealny fabularnie komiks z nieszczególnymi rysunkami (nie są złe, ale na pewno mogły być lepsze; nie podeszła mi kreska Marca Hempela, po prostu).
Cały komiks to jedna linia fabularna. Nie mamy tutaj kilku opowieści, jak w innych częściach. Całość kręci się wokół Lyty Hall, która szuka zemsty na Morfeuszu, a właściwie szuka utraconego dziecka. Wokół tej głównej linii toczą się też wątki poboczne, przede wszystkim dotyczące Sandmana, który jakby żegna się z życiem oraz ze światem i porządkuje swoje sprawy. Całość komiksu jest przepełniona melancholią, czuć tu nutę przemijającego życia.
Sandman jakby tego nie chciał, ale każdy rysunek, każda jego wypowiedź wskazuje na to, że właściwie sam wybrał swoją dalszą drogę, że jest już zmęczony tym, co było, że po tylu latach, próbuje wykorzystać moment, żeby to diametralnie zmienić. Wydaje mi się, że Panie Łaskawe, które mszczą się na Sandmanie, zostały przez niego wykorzystane, żeby mógł dokonać rozliczeń ze światem i samym sobą.
Mam tutaj dwa w jednym - mocną, nostalgiczną, melancholijną opowieść o życiu i śmierci, a do tego mój ulubiony motyw mitologiczno-boski. Czegóż chcieć więcej?
Ciąg dalszy na stronie: http://szortal.com/node/8318
Mityczny Neil Gaiman
Trudno omówić część Sandmana, o której mówi się, że jest najlepsza. Tym bardziej, że liczni uważają, że Sandman to w ogóle najlepsze, co Gaiman stworzył. Oznacza to więc, że próbuję Wam właśnie omówić najlepszą rzecz Gaimana. Idąc dalej - wiadomo, że Gaiman to jeden z najgenialniejszych twórców na świecie. Próbuję więc omówić Wam coś naprawdę...
Druga noga Neila Gaimana
Czytając prozę Neila Gaimana zawsze z łatwością potrafiłem sobie wyobrazić to, o czym pisze. To pisarz, który pisze obrazami, tworzy obrazami. Wystarczy, że zamkniemy oczy i zobaczymy ludzi czy sytuacje, które opisał autor. Dlatego też nie zdziwiło mnie, że Gaiman miał romans z komiksem - z pismem obrazkowym. Nawet nie wiem, czy jest to romans, czy raczej małżeństwo, bo to jednak z obrazami najbardziej kojarzy się autora. Ja oczywiście chciałbym, aby był kojarzony przede wszystkim z prozą, bo to moja miłość, a najlepiej z opowiadaniami, które to Gaimanowi wychodzą bardzo dobrze, ale przecież nie mogę przeciwstawiać się realiom. To jednak do tworzenia obrazów został stworzony Neil Gaiman.
Uwielbiam prozę Gaimana. To jeden z moich ulubionych autorów, moich pisarskich guru, ale doceniam go właśnie za to, co pchnęło go do tworzenia komiksów. Za malowniczość prozy, naturalność i obrazowość. Ale wiecie, „komiks to komiks, gdzie mu tam do ‘normalnych’ książek” - myślałem. Niech napisze coś równie rewelacyjnego jak ‘Amerykańscy bogowie’, a nie bawi się w te ‘historyjki obrazkowe’, jak za czasów mojej młodości mawiano o komiksie.
Co do komiksów, czytałem ich kiedyś bardzo dużo, potem była długa przerwa, jakiś czas temu wróciłem, zauważając, że to już jest coś innego, coś, co na pewno nie pasuje do mojej wizji komiksu (a jestem gościem wychowanym na Kajku i Kokoszu, Tytusie i Alfie, pamięta ktoś to czasopismo?). Było wiadomo, że w końcu muszę przeczytać (zobaczyć, pooglądać?) „Sandmana” - sztandarowe dzieło Neila Gaimana. Dzieło, co z przykrością stwierdzałem (proszę zauważyć tryb przeszły), w niektórych kręgach, niepokojąco rosnących, jest uważane za najlepsze osiągnięcie autora. Tak jakby nie napisał „Amerykańskich bogów”!
„Sandman” to cykl opowieści o Sandmanie - (na pewno trudno było się Wam domyślić, dopiero ja, bardzo mądry człowiek, musiałem przyjść i Wam wytłumaczyć!) - władcy snów. Seria wydawana przez DC Comics początkowo ukazała się w 75 odcinkach, następnie w 10 zbiorczych tomach. W Polsce, w pierwszych wydaniach większość tomów była podzielona na dwie części. Ale to było w latach 2002-2007, obecnie, od roku 2010 wychodzą naprawdę piękne wydania w twardej oprawie. Rzadko tak się rozpływam nad jakością edytorską, ale wydania w HC są naprawdę profesjonalnie zrobione. Bardzo duży plus dla wydawcy. W kwietniu ukazał się szósty tom – „Refleksje i przypowieści”, które właśnie próbuję zacząć Wam omawiać.
ciąg dalszy na stronie:
http://szortal.com/node/5252
Druga noga Neila Gaimana
Czytając prozę Neila Gaimana zawsze z łatwością potrafiłem sobie wyobrazić to, o czym pisze. To pisarz, który pisze obrazami, tworzy obrazami. Wystarczy, że zamkniemy oczy i zobaczymy ludzi czy sytuacje, które opisał autor. Dlatego też nie zdziwiło mnie, że Gaiman miał romans z komiksem - z pismem obrazkowym. Nawet nie wiem, czy jest to romans, czy...
2016-12-19
Recenzja pierwotnie ukazała się na:
http://szortal.com/node/11234
Nowość wśród wspomnień
Chociaż wydaje się to dziwne i dość osobliwe, faktem jest, co zaraz napiszę. „Sandman” powstał mniej więcej dwadzieścia lat temu, więc oczywiście należy już do historii. Jednak najnowsza część serii, czy część zerowa, albo prequel, jak się u nas to pięknie po polsku określa, ukazała się w listopadzie tego roku. Właściwie to nie jest wstęp, albo część zerowa, tylko coś pomiędzy. Nie będę tego tłumaczył, bo przecież sandmanowcy (to prawie jak stachanowcy!) dobrze wiedzą, co i jak. A ci, którzy Sandmana nie znają, to i tak nie powinni zaczynać od tego tomu.
Tytułem wstępu napiszę, że „Sandman” ukazał się w siedemdziesięciu pięciu odsłonach. Potem przyszły wersje zbiorowe, w twardych oprawach, które zostały wydane w Polsce w ostatnim czasie. Łącznie było ich dziesięć. To znaczy ostatnimi czasy ich ukazywanie skończyło się, bo trochę to jednak trwało (to tak jak z „Baśniami”, ale mam nadzieję, że tam też będzie niedługo koniec).
Następujące pozycje, wydane pierwotnie przez DC Comics, a u nas oczywiście przez Egmont, są związane z serią, choć nie kanoniczne: „Noce nieskończone”, „Śmierć” (którą wam ostatnio omówiłem), „Furie” i „Senni Łowcy”. Teraz do tego katalogu dochodzi następna pozycja: „Sandman. Uwertura”. Chociaż nie wiem, gdzie trafi ta pozycja w katalogach. Do głównej serii, czy do pobocznych? Myślę, że trafi do głównej, ale pewnie dowiemy się tego za kilkadziesiąt, albo już za kilka lat, bo ostatnio czas coś nam mocno przyśpieszył.
„Sandman. Uwertura” – wydanie de luxe składa się z sześciu części. Ukazały się pierwotnie w latach 2013-2015, a ich zbiorówka na początku tego roku. W Polsce Egmont wydał tę pozycję w listopadzie. Wydanie jest, jak zwykle, piękne – nie boję się użyć tego słowa. Jest twarda oprawa oraz szyty, kredowy papier. W środku mała niespodzianka, bo mamy kilka stron podwójnie złożonych, a to już wymaga pewnej ekwilibrystyki drukarskiej. Na tych składanych stronach widać też, jak pięknie można zaczernić stronę.
Mamy prawie dwieście stron opowieści i około czterdziestu stron dodatków. Tym razem nie będę na te ostatnie narzekał, bo nie była to typowa zapchajdziura, jak to się często zdarza. To drugie zaskoczenie. Pierwszym były składane strony, chciałem przypomnieć. Będzie jeszcze zaskoczenie trzecie, obrazoburcze, ale to później. Teraz skupmy się na dodatkach. Mamy tutaj okładki pierwotnych numerów. Mamy kilka szkiców. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze są wypowiedzi twórców tego zbioru. Zaznaczam – twórców, nie twórcy, żebyście dobrze zrozumieli. Wypowiada się pięć osób pracujących przy tym komiksie. Oczywiście to Neil Gaiman, ale także i J.H. Williams III odpowiedzialny za część graficzną; Dave Stewart, który kolorował wszystkie zeszyty; Dave McKean, tak jak w poprzednich, starszych Sandmanach, tworzący okładki oraz Todd Klein tworzący liternictwo. I każdy z nich opowiada. Każdy mówi o czymś innym (i dobrze, bo głupio by było, gdyby opowiadali to samo), z innej strony, wspomina pracę nad tomem, problemy, które napotykał podczas procesu twórczego. I okazało się, że jest to dla mnie coś niesamowitego, coś w rodzaju odkrycia. W życiu bym nie przypuszczał, że tak się teraz pracuje, że tak się tworzy. Cały proces wydaje się trochę bezduszny, bo wiadomo, wszystko odbywa się komputerowo, ale jednocześnie bardzo twórczo i oryginalnie. Okazało się, że wprowadzenie komputerów stworzyło całkiem nowe możliwości. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak na przykład tworzy się teraz sławne „dymki”. Toż to cała technologia! Siedzi sobie liternik przez parę godzin i wymyśla, jak zrobić takie dymki, żeby było dobrze widać rysunek pod spodem, a jednocześnie żeby litery także były widoczne. Myślałem, że to takie hop-siup, a okazało się, że nie jest to takie proste. Musicie pamiętać, że od zawsze Sandman wygłaszał swoje kwestie w „czarnych dymkach” (znaczy się tło czarne, a litery białe), a kwestie pozostałych bohaterów pojawiały się w zwyczajnych, standardowych dymkach. W tym tomie prawie każda ważniejsza postać ma swój kolor „dymku” i oczywiście własne wyróżniające liternictwo. Wyobrażacie sobie?! Niesamowite. Czytając komiks oczywiście zauważyłem to, ale nie wiedziałem, że zrobienie tego wymaga takiego wysiłku. No, pełny szacunek.
Jak zwykle nie będę opowiadał o fabule, bo po pierwsze nie ma to żadnego sensu, a po drugie to chyba najbardziej oniryczna, odjechana opowieść o Sandmanie, którą stworzył Gaiman. Tutaj prawie wszystko skupia się na emocjach, uczuciach oraz impresji, a nie na prowadzeniu akcji od punktu A do punktu B. Nakreślę tylko ramy, tak króciutko. Mamy rok 1915 i świat – a właściwie wszechświat – zmierza ku końcowi. Sandman musi udać się w podróż, żeby zrozumieć co się dzieje i spróbować temu zaradzić. Można powiedzieć, że odbywa tę podroż w kilku osobach. Rozmawia z samym sobą, rodzicami oraz Nadzieją, dziewczyną, która dołączyła do jego wyprawy. Znajduje się w przedziwnych miejscach i przedziwnym czasie. I całość, niby prosta, okazuje się być wielkim zapętleniem.
I właśnie nadszedł czas na trzecie zaskoczenie, to! obrazoburcze. Wiadomo, że Gaiman, jeden z moich literackich guru, to człowiek o niesamowitej i nieograniczonej wyobraźni. I właśnie ten Gaiman nie jest najważniejszym spośród twórców tego tomu. Uff! Spadło mi to z serca, obejrzałem się, kiedy to napisałem. Nikt nie nadbiegł od tyłu z nożem, żaden piorun też mnie nie trafił, więc może jednak piszę prawdę. Najważniejszym twórcą tego tomu jest odpowiedzialny za szatę graficzną J.H. Williams III. Co ten facet wyczynia graficznie to po prostu klasa światowa: niesamowite obrazki, forma, kreacja. Tego się nie da opisać, to koniecznie trzeba zobaczyć. Do tego doszli Dave Stewart z kolorami i Todd Klein z liternictwem. I dostajemy rewelacyjny produkt! Myślę, że jest to najlepsza pozycja z całej serii Sandmana. Nie chodzi o to, że mam jakieś „ale” do poprzednich rysowników (wiadomo, że prawie przy każdej części pracował inny człowiek), ale w tym tomie rysunek przyćmił ideę oraz pomysł fabularny. Neil Gaiman dostał godnych siebie współpracowników, którzy swoimi umiejętnościami przerośli innych, a na dodatek pokazali mi (pamiętajcie, że dla mnie komiks to obrazkowe pokazanie fabuły), że grafika potrafi być tak ważna, tak wybitna, że spokojnie może przysłonić fabułę.
Jak dla mnie „Sandman. Uwertura” to majstersztyk. Gaiman ma w nim swój mocny udział, ale nie jest najważniejszym aktorem. Dobrał tak dobry zespół, że to ich praca okazała się być najważniejsza w tym zbiorze.
Bardzo polecam! Wiem, że to już trzeci komiks z rzędu, który polecam. Jednak naprawdę ten jeden, konkretny, jest naprawdę najwyższej klasy. Jeżeli nie znacie Sandmana, to koniecznie go poznajcie, pamiętając, żeby czytać go w odpowiedniej kolejności. Jeżeli znacie, to pewnie nie muszę was namawiać na kontynuowanie tej znajomości. Sandman Uwertura to rewelacja!
Recenzja pierwotnie ukazała się na:
http://szortal.com/node/11234
Nowość wśród wspomnień
Chociaż wydaje się to dziwne i dość osobliwe, faktem jest, co zaraz napiszę. „Sandman” powstał mniej więcej dwadzieścia lat temu, więc oczywiście należy już do historii. Jednak najnowsza część serii, czy część zerowa, albo prequel, jak się u nas to pięknie po polsku określa, ukazała...
2017-10-14
Numer dwa tej autorki, po Olive... oczywiście, która ma u mnie 12/10.
Kiedy przeczytałem, że to luźna kontynuacja Mam na imię Lucy, to się trochę przestraszyłem, bo to najgorsza książka autorki. Ale na szczęście to tylko wątki, postaci, które były w tamtej książce, a klimat z na szczęście z Olive.... Czyli cudowna książka o niczym, o życie, codziennym życiu, ale napisana tak, że chcę się tylko chłonąć, a im bliżej końca, to człowiek żałuje, że to za chwilę się skończy. Na dodatek dwa najlepsze opowiadania (bo nie wiem czy wspomniałem, ale to zbiór opowiadań) są na końcu.
Po prostu uczta Panie i Panowie. Uczta! Uwielbiam takie książki, które wciągają w całości czytelnika, działają tak, że od razu można to sobie wyobrazić, ba! po prostu od razu tam być.
Bardzo, ale to bardzo polecam. Książkę i oczywiście autorkę, jak jeszcze nie znacie.
Numer dwa tej autorki, po Olive... oczywiście, która ma u mnie 12/10.
Kiedy przeczytałem, że to luźna kontynuacja Mam na imię Lucy, to się trochę przestraszyłem, bo to najgorsza książka autorki. Ale na szczęście to tylko wątki, postaci, które były w tamtej książce, a klimat z na szczęście z Olive.... Czyli cudowna książka o niczym, o życie, codziennym życiu, ale napisana...
2017-12-28
2017-10-15
20/10. Tak z pamięci, bo nie czytałem kilkadziesiąt lat. Ale jak na wspomnienia, to mam rewelacyjne, jedne z lepszych.
Bardzo dobra, niesamowita książka, która mną mocno zawładnęła z, sam nie wiem, prawie kilkanaście lat temu.
Warto! Naprawdę warto!
20/10. Tak z pamięci, bo nie czytałem kilkadziesiąt lat. Ale jak na wspomnienia, to mam rewelacyjne, jedne z lepszych.
Bardzo dobra, niesamowita książka, która mną mocno zawładnęła z, sam nie wiem, prawie kilkanaście lat temu.
Warto! Naprawdę warto!
2017-08-31
Olive Kitteridge to też niestety nie jest. Ale na pewno lepsze od Mam na imię Lucy. Na początku ciężko się czyta, ciężko wejść w powieść, ale po przekroczeniu połowy jest naprawdę dobrze. Jest ciężko i gęsto. Autorka wspaniale opisuje emocje, ludzi, potrafi w kilka słów niesamowicie nakreślić sytuację, czy osobę. Mogłaby prowadzić szkołę dla innych autorów, że wcale nie potrzeba dużo pisać, żeby napisać co się chce opisać.
Książka mogłaby mieć podtytuł: Opowieść nowojorska. Wprawdzie dużo dzieje się Maine, ale bracia, którzy kiedyś przyjechali do Nowego Jorku bardzo mocno nim przesiąknęli.
Bardzo dobra powieść. Wprawdzie numer dwa autorki, ale bardzo wysoko na mojej liście tegorocznych książek, które przeczytałem.
Polecam!
Olive Kitteridge to też niestety nie jest. Ale na pewno lepsze od Mam na imię Lucy. Na początku ciężko się czyta, ciężko wejść w powieść, ale po przekroczeniu połowy jest naprawdę dobrze. Jest ciężko i gęsto. Autorka wspaniale opisuje emocje, ludzi, potrafi w kilka słów niesamowicie nakreślić sytuację, czy osobę. Mogłaby prowadzić szkołę dla innych autorów, że wcale nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-01
Problem trzech ciał był świetny, bałem się drugiej części i trochę jednak miałem rację. Ale tylko trochę. Początek bardzo dobry, prowadzący dalej akcję z pierwszej części, środek niestety przegadany, przemówiony, za dużo, za mocno chciał autor, ale koniec to majsterstyk! Naprawdę, tak od 88% to czysty miód, nic, tylko usiąść i sięgać łapą i jeść i delektować się starą dobrą science fiction i świetnym spojrzeniem na nasze społeczeństwo.
W pierwszej części zauroczył mnie przede wszystkim pomysł i spojrzenie na świat z innej strony, chińskiej znaczy się.
W drugiej natomiast uroczyła mnie niesamowicie wizja społeczeństwa, socjologia. Kim będziemy, co się stanie, jak zachowają się ludzie, co zrobimy. To co w takim stopniu zauroczyło mnie w Acceleranto Strossa. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z lektury!
Na pewno czekam na trzecią część!
Problem trzech ciał był świetny, bałem się drugiej części i trochę jednak miałem rację. Ale tylko trochę. Początek bardzo dobry, prowadzący dalej akcję z pierwszej części, środek niestety przegadany, przemówiony, za dużo, za mocno chciał autor, ale koniec to majsterstyk! Naprawdę, tak od 88% to czysty miód, nic, tylko usiąść i sięgać łapą i jeść i delektować się starą dobrą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-06-10
Misterna, koronkowa robota
Andreas Martens, pseudonim artystyczny Andreas (nie wysilił się zbytnio przy wymyślaniu) w Polsce jest znany przede wszystkim z serii komiksów Rork. No, może niektórzy kojarzą też Koziorożca. Seria Arq nie jest mi osobiście znana, co oczywiście nie oznacza, że inni czytelnicy też jej nie znają. Nie wiem, jak jest za granicą, nie mieszkam za granicą, chociaż czasami mam na to dużą ochotę. W każdym bądź razie Andreas Martens to jeden z najbardziej tajemniczych twórców komiksów, niewiele o nim wiadomo, stara się unikać mediów, nie udziela wywiadów. Tyle o nim.
Teraz zajmę się komiksem. Najpierw ogólnie. Cromwell Stone, wznowiony ostatnio przez wydawnictwo Egmont, to zbiór trzech oryginalnych, rysowanych tomów. Zauważcie, że nie użyłem słowa „pisanych”. A dlaczego tak? Opowiem Wam za chwilę. Kolejne części serii pojawiały się mniej więcej co dziesięć lat. Jak przypuszczam, Andreas musiał się solidnie przygotowywać do ich wydania, co wyszło serii na dobre i co od razu można zauważyć oglądając komiks (nie czytając, na co znowu zwracam Waszą uwagę). Różnica pomiędzy tomem pierwszym i ostatnim zauważalna jest w całości i w detalach. W końcu pomiędzy pierwszym, a ostatnim tomem jest ponad 20 lat, szmat czasu. Pierwsza część została skończona w listopadzie 1982 roku, druga w sierpniu 1994 roku, natomiast trzecia – ostatnia w kwietniu 2004 roku. Można więc napisać, że Andreas rysował komiks na przełomie wieków. Fajnie brzmi. Całość nie jest zbyt obszerna, w pierwotnej wersji żaden z tomów nie przekraczał pięćdziesięciu stron, a cały zbiór liczy 144 strony. W omawianym wydaniu nie ma żadnych dodatków na koniec, czysty komiks, czyste obrazy. Jedynie na tylnej okładce mamy przedstawione w kolorze trzy oryginalne okładki (z czego okładka pierwszego tomu jest okładką całości). Pozycja jest wydana w twardej oprawie, na kredowym papierze, co cieszy. Rysunki są czarno białe, więc co niektórzy pewnie pomyśleliby, że kredowy papier to przesada na tego rodzaju komiks. Mój egzemplarz ma zagięte, zgniecione wręcz prawe górne rogi (znaczy się z tyłu patrząc, to górne lewe, czyli mówiąc dokładnie, od tej strony, od której się otwiera). Jednak nie przypuszczam, żeby był to zamierzony element szaty graficznej. To raczej wkład własny listonosza albo kuriera, ewentualnie kogoś przerzucającego przesyłki w sortowni.
Po raz pierwszy Cromwell Stone został wydany przez Egmont w 2007 roku. Teraz, po dziewięciu latach, wydanie komiksu wznowiono, z pożytkiem dla mnie, bo dopiero teraz po niego sięgnąłem. I nie żałuję, jest bardzo dobrze. Czyli część ogólną mamy za sobą. Przy okazji wplotłem też podsumowanie dla tych, których już zanudzam i nie chce im się czytać dalej. Gorzej z tymi, którzy po wstępie od razu skaczą na koniec, aby sprawdzić, czy podobało się recenzentowi, czy nie. Ci, niestety, będą mieli kłopoty ze zorientowaniem się, czy ta pozycja mi się podobała. Tak więc podsumowując – świetna pozycja, naprawdę dawno nie sięgnąłem po coś tak dobrego. Misterna, koronkowa robota, dokładnie tak, jak sugeruje tytuł omówienia.
Teraz o treści. I tutaj pierwsze zaskoczenie, bo treści w tej pozycji jest nie za wiele. Ot tak, prosto jest. Nie mam na myśli, że jest prostolinijnie, po prostu jest niewiele. Cromwell Stone to imię i nazwisko głównego bohatera, który jako jeden z nielicznych ocalał z katastrofy statku Leviticus. Wcześniej na statku skradziono pewien magiczny przedmiot. Nie wiadomo, kto go obecnie ma i nie wiadomo, dlaczego giną kolejni ocaleni ze statku. Cromwell Stone próbuje to wyjaśnić. Tyle. Musicie przyznać, że to niewiele. Oczywiście nie jest to tak prosto podane, jak przedstawiłem, bo wszystko jest otoczone pewną mgiełką tajemniczości i grozy, tak w stylu lovecraftowskim. Tutaj blurb nie kłamie. Bohater snuje się po tajemniczych miejscach, żeby co jakiś czas spotkać kogoś innego i dowiedzieć się czegoś nowego. Jeśli chodzi o warstwę fabularną, to jest to pomysł na dłuższego szorta, no, może na małe opowiadanie. Nie więcej. Ale to wcale nie przeszkadza, a wręcz jest w sam raz, bowiem… teraz przechodzimy do warstwy wizualnej i tutaj mamy drugie zaskoczenie. Ten komiks jest po prostu niesamowicie urokliwy, pięknie narysowany.
Dlaczego zaskoczenie? Bo dla mnie komiks to zwykle, tylko obrazkowe przedłużenie treści, zobrazowanie tego, co nie zostało napisane. A tu jest inaczej. Tu rysunek jest dodatkowym środkiem wyrazu. Co więcej, wysuwa się na pierwszy plan, ponieważ jest naprawdę dobry. No i mamy dwa w jednym. Wiadomo, że nie zawsze jest tak, że rysunek musi podejść. Przecież nasza wyobraźnia jest niesamowita i bardzo często, co zauważam, zwłaszcza kiedy oglądam ekranizacje przeczytanych przeze mnie pozycji, okazuje się, że wszystko jest nie tak. Bo danego bohatera wyobrażałem sobie całkowicie inaczej, i wszystko wyglądało inaczej w stosunku do tego, co wydziałem oczami wyobraźni czytając. Komiksów ta kwestia nie dotyczy, bo zazwyczaj komiksy nie powstają na podstawie wcześniej wydanych powieści. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym zaraz sobie nie zaprzeczył. Mianowicie na moim biurku obok Cromwella Stone’a leży sobie komiks zrealizowany na podstawie Wiecznej wojny Haldemana. Sam jestem ciekaw tego eksperymentu. Wspomnę tylko jeszcze króciutko o ciekawym przypadku. Wydano ostatnio książkę na podstawie filmu, który został zekranizowany na podstawie komiksu. To już całkowicie zwariowany miszmasz popkulturowy. Wracam jednak do warstwy wizualnej Cromwella Stone’a: różne, niewymiarowe klatki, niesamowita, nietypowa kreska, to naprawdę majstersztyk w komiksowej robocie. Naprawdę cudo Panie i Panowie. Uwielbiam takie pozycje, właśnie dla takich pozycji czytam komiksy. I pomyśleć, że artystyczny komiks numer jeden jak dla mnie, został wydany nie przez Wydawnictwo Komiksowe, po którego pozycje sięgam dla właśnie takich pozycji, ale przez Egmont, który jednak bardziej kojarzy się fabrycznym podejściem do wydawania bestsellerów komiksowych, zwłaszcza tych superbohaterskich. Nic tylko przyklasnąć i cieszyć się, że i takie pozycje znajdują swoje miejsce w ich ofercie wydawniczej. Bardzo się z tego cieszę.
Ciąg dalszy na:
http://szortal.com/node/10100
Misterna, koronkowa robota
Andreas Martens, pseudonim artystyczny Andreas (nie wysilił się zbytnio przy wymyślaniu) w Polsce jest znany przede wszystkim z serii komiksów Rork. No, może niektórzy kojarzą też Koziorożca. Seria Arq nie jest mi osobiście znana, co oczywiście nie oznacza, że inni czytelnicy też jej nie znają. Nie wiem, jak jest za granicą, nie mieszkam za...
Omówienie ukazało się pierwotnie na:
http://szortal.com/node/11285
Bo to jest komiks-życie
Nie znałem wcześniej Manu Larcenta, ale mam na tyle duże zaufanie do Wydawnictwa Komiksowego, że sprawdzam każdą pozycję, którą zamierzają wydać. Myślę, że moja wrażliwość literacka, czy też komiksowa, jeżeli jakąkolwiek posiadam, jest zbliżona do tej selekcjonerów w wydawnictwie. Zapowiedź „Codziennej walki” zauroczyła mnie, bo była taka zwyczajna i prosta, a jak się później okazało, również dokładnie taka, jak opisywana pozycja. Ponieważ to jest zwyczajny, prosty komiks o zwyczajnym, prostym facecie, oraz o jego zwyczajnym i prostym życiu. Ale jakże niezwykły, niesamowity i pochłaniający komiks! Podczas lektury chciałoby się więcej i więcej, a koniec wyzwala wielki niedosyt. Niedosyt, bo to już koniec.
Manu Larcenet, znany twórca komiksów (mam na myśli to, że znany jest w Europie, w Polsce dopiero debiutuje, ale myślę, że Wydawnictwo Komiksowe pójdzie za ciosem i wyda następne pozycje tego autora), kreśli nam obraz codziennego życia fotografa o imieniu Marco. To znerwicowany, niepogodzony z życiem, niepotrafiący odnaleźć się w swoim życiu człowiek, który wchodzi powoli w wiek średni i bardzo, ale to bardzo boi się swojego życia. Robi więc wszystko i nic. Nic, bo faktycznie nic nie robi. Tak długo zwleka dostarczeniem nowego materiału do pracy, że w końcu naczelny musi go zwolnić. Rzuca psychoterapię, bo stwierdza, że przez te wszystkie lata nic mu nie dała. Z drugiej strony robi wszystko, bo spotyka brata i razem zachowują się, jakby mieli dalej kilkanaście lat (wiem, że to norma dla większości mężczyzn w każdym wieku, a w wypadku Marco to widać bardzo mocno, może nawet mocniej niż u mnie). Odwiedza rodziców, rozmawia z nimi właściwie nie rozmawiając, bo nikt nikogo nie słucha. Odwiedza miasto, w którym się wychował, stocznię, gdzie pracował jego ojciec. Udaje, że żyje, przestawia klocki swojego życia udając, że to coś znaczy, tylko po to, żeby nie przekonać się już któryś raz, że jego życie nie ma absolutnie żadnego sensu.
Wreszcie, dzięki swojemu kotu o imieniu Adolf (tak, od tego Adolfa, nie inaczej), spotyka pierwszą barwną od dawna dla niego postać – panią weterynarz Emilie. To prosta, rudowłosa dziewczyna, która także poszukuje sensu i stabilizacji. Jednak Marco boi się uczynić drugi krok, bo przecież jak to? A jak się nie uda? Co się stanie, jak się nie uda? Więc może lepiej dalej nic nie robić?
Tyle tytułem wstępu. Zarysowałem fabułę komiksu i mam nadzieję, że was zaciekawiłem. A potem jest podobnie, bowiem jest to opowieść o Marco, dla którego życie to codzienna walka. Na pozór wydaje się, że to nuda, bo przecież nie ma nic nudniejszego od codziennego, zwyczajnego życia. Ale nie! To wspaniała opowieść, którą będę polecał każdemu. Prosta, zwyczajna historia o codziennym życiu. W tym wypadku chodzi o Marco, ale przecież spokojnie mogłaby być to opowieść o naszym, zwyczajnym życiu.
To nie jest wesoły komiks, oplata go jakaś aura smutku. Czujemy samotność głównych bohaterów, którzy codziennie próbuję pogodzić się ze sobą i ze swoim życiem. Sami bohaterowie to nie bohaterowie przez duże „B”. Są irytujący, często denerwowało mnie ich zachowanie. Jednocześnie opowieść wciągnęła mnie mocno, byłem bardzo zainteresowany losami postaci, chciałem wiedzieć, czy Marco przełamie się wreszcie, czy otworzy drzwi i wejdzie do swojego życia, przestając oglądać je tylko z zewnątrz.
To wydanie zbiorcze komiksu. Pierwotnie składało się z czterech części, które ukazywały się we Francji w latach 2003–2008. Otrzymały nagrody, a na podstawie całości w 2015 roku został nakręcony film, wyreżyserowany przez Laurenta Tuela, twórcy takich filmów jak „Tour de France” i „Zamknięty krąg”.
Wydanie jest piękne. Trochę pokręcony format, większy od A4, chyba przypomina wielkością komiks „Gigantyczna broda, która była złem” Stephena Collinsa. Blisko dwieście pięćdziesiąt stron pięknego komiksu, który w prostych słowach i prostych obrazach opisuje nam codzienność.
Przejdźmy teraz do strony graficznej omawianej pozycji, w końcu to komiks. Bez żadnych szaleństw, bez pięknych, jaskrawych kolorów. Przecież ten komiks opisuje codzienne życie Marca, a nie szalone przygody i uniesienia. Jest tu zwykła codzienność na zwykłych obrazkach. I wszystko jest idealnie dobrane, bo autor pokazuje w ten sposób życie, także i nasze. Oczywiście całość, jak to w Wydawnictwie Komiksowym, jest bez zarzutu. Również jeśli chodzi o wydanie – twarda oprawa, szyte karty, dobre światło, kredowy papier. Wszystko jest na swoim miejscu.
Polecam, a nawet bardzo polecam. Bardzo mi się ten komiks podobał, bo jest taki inny jest – taki zwykły, a równocześnie niezwykły. Urzekł mnie swoją prostotą, podejściem do życia i niesamowitą, gawędziarską narracją. Sięgnijcie po niego, a nie będziecie żałować.
Okazało się, że przełom listopada i grudnia to dla mnie prawdziwy festiwal świetnych komiksów. Każdy inny i każdy świetny – „Sandman. Uwertura”, „Maus”, a teraz „Codzienna walka”. Myślę, że to czołówka mojego rocznego zestawienia. Nie piszę, że top, bo przecież był w tym roku „Sokrates. Półpies” Sfara, „Sandman” Gaimana, „Cromwell Stone” Andreasa, „Mooncop” Gaulda i kilka innych. To był dobry rok, dobry komiksowy rok. Byłoby fajnie, jakby ten nadchodzący był równie udany. Czego sobie i wam życzę!
Omówienie ukazało się pierwotnie na:
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo tohttp://szortal.com/node/11285
Bo to jest komiks-życie
Nie znałem wcześniej Manu Larcenta, ale mam na tyle duże zaufanie do Wydawnictwa Komiksowego, że sprawdzam każdą pozycję, którą zamierzają wydać. Myślę, że moja wrażliwość literacka, czy też komiksowa, jeżeli jakąkolwiek posiadam, jest zbliżona do tej selekcjonerów w wydawnictwie....