Wielkie solo Antona L. Herbert Rosendorfer 7,3
Chyba jednak najlepszy z kilku ostatnio przeczytanych (to także „Wydarzenie” Morsellego oraz „Za sprawą nocy” Glavinica) obrazów nienazwanej apokalipsy, która pozostawia przy życiu tylko jednego człowieka. Najlepszy, bo najbardziej pogłębiony psychologicznie.
Niby wszystkie te książki takie same, ale są między nimi i smakowite różnice. Nie byle jaką jest, że tylko tu bohater nie jest jednocześnie narratorem, co służy jak najbardziej właściwemu w tym przypadku „efektowi obcości”. W tej książce spośród ludzkości przeżywa bowiem wybitnie przeciętny przeciętniak i to zaburzony społecznie.
Jakimś dziwnym zrządzeniem we wszystkich tych książkach koniec świata (a raczej - 99,99999 proc. ludzi na nim) wypada w początkach lata, gdy trwają najdłuższe w roku dni.
Żaden z bohaterów na początku nie może pojąć rzeczywistości nie do pojęcia i ucieka w przeróżne racjonalizacje. Nasz Anton L. mówi sam sobie: „Umarłeś. (…) A to co widzisz, to jest życie po śmierci. Nikogo nie widzę i nikt nie widzi mnie. To nieprawda, że sobie tu chodzę. (….) Albo dostałem szmergla. Dziś w nocy zwariowałem. Szczególny rodzaj obłędu, polegający na niepostrzeganiu innych ludzi. Nie widzę nikogo, za to wszyscy widzą mnie”.
Potem oczywiście przychodzi oswojenie tego, co realne a zatem i racjonalne. Nadymają się wręcz poczuciem wszechmocy, nim wejdą w nieunikniony kryzys, czemu towarzyszy spora degeneracja. Każdy z bohaterów nabywa zrozumiałej tendencji nie tylko do czerpania pełną garścią ze wszystkich możliwych zapasów, ale także - co już jednak lekko dziwi - do destrukcji rzeczy i obiektów. Jakby chcieli przyśpieszyć czas ostatecznego rozpadu ich jednoosobowego świata - śmiecą, wybijają okna, rozbijają się kolejnymi samochodami, strzelają do rożnych nieruchomych celów, ale i do zwierząt, które wraz z zielskiem szybko biorą miasto w posiadanie. Natura zwycięża!
Już w kolejnej, po Moresllim, z tych postapo poważnym problemem staje się prozaiczny (?) ból zęba - tu akurat rozwiązany na zasadzie „deus ex machina”, nomen omen…..
Istotne jest, że nasz Anton to nie tylko zdziwaczały mizantrop, ale ktoś, kto chyba już wcześniej był w lekkim rozbracie z normą psychiczną, a zwłaszcza społeczną („Nie lubiłem ludzi, a nawet ich nienawidziłem, ale l u d z k o ś ć kochałem i to gorąco, całym sercem”). Z czasem bohater zaczyna długie rozmowy z pomnikiem Kurfürsta oraz z zającem, którzy mu mądrze odpowiadają. Z drugiej strony, czyja psychika byłaby niczym woda z górskiego stawu, gdyby się zostało samotnym we wszechświecie?
W każdym razie nie nudzimy się, wchodząc w jaźń naszego bohatera. I wspominamy wraz z nim „szczęśliwe lata udręki”, gdy osuwa się powoli w otmęty psychopatii.
Jednym z jego obsesyjnych lęków jest np. to, że „wszyscy ludzie nagle z powrotem się pojawią”. Z drugiej zaś strony: „- Żeby tak wrócili – pomyślał Anton L. – Nawet gdyby się mieli wściekać za ten bałagan w pokoju”.
Wśród retrospektywnie opisywanych drugoplanowych postaci świetna jest dawna narzeczona bohatera. Spore wrażenie wywierają straszni ludzie – koledzy z pracy czy kolejni właściciele mieszkań, u których Anton wynajmuje pokoik dla siebie. Nb. ta książka jest bardzo antymieszczańska w najlepszym tego słowa rozumieniu. Czyżby chodziło o wyrobienie w czytelniku poczucia braku żalu za utratą taaakiego świata? Skoro spośród wszystkich postaci najbardziej jednak przemówił do mnie pewien sympatyczny legwan – choć z nieznanych powodów akurat nie zabrał on głosu, w przeciwieństwie do zająca…
Komiczny jest czas spędzany przez Antona w mieszkaniu miejscowego kibola. „Nie rozmyślał wprawdzie nad zagadnieniami teologii, ale kiedy wygrywała jego drużyna, wiedział, że Bóg istnieje. Drużyna FC „Weiss –Blau” nigdy nie przegrywała, co najwyżej zdarzały się niekorzystne warunki pogodowe, źle przygotowana płyta boiska (świetnie pamiętam, jak Gmoch tłumaczył porażkę z Argentyna w 1978 tym, że „boisko było jak mech” – przyp. mój),stronniczy sędziowie, wrogo nastawiona publiczność czy wreszcie nieszczęśliwy zbieg okoliczności”.
Nie zapominamy przy okazji, gdzie jesteśmy: w mieszkaniu byłego szefa bohater odnajduje „oprawiony w ramki dokument, w którym gauleiter okręgu Warthe potwierdzał dzielne postępki pana Kuhlmana” (tu konieczny przypis: Warthe to okupowana Wielkopolska, której wielkorządcą był jeden z największych zbrodniarzy Arthur Greiser).
No i zakończenie, przez autorów niektórych opinii uznawane za sztuczne, nieprzekonujące, wydumane, świadczące o braku wyobraźni Autora. Uważam, że jest wręcz przeciwnie. Według mnie taki a nie inny finał świadczy po prostu o tym, że nasz Anton uległ już całkowitemu rozpadowi osobowości, skoro - dzięki pewnej Księdze - został….. Ale to już trzeba samemu sobie doczytać. Miłej lektury!
PS Znalazłem tu wspaniałą refleksję na temat czytania: „Nie przeczytana książka niejako wzdraga się przed byciem przeczytaną. Nie czytana treść broni się przed czytelnikiem od pierwszej strony. Trzeba dopiero złamać ten opór (bywają też inne, niejako sprzedajne i nachalne książki, które same wciągają czytelnika; nie jest powiedziane, że to są od razu te lepsze),trzeba zrobić wyłom, zdobyć zaufanie pierwszych stron, które później, kiedy już uspokojone i pogodzone z tym, że zostały przeczytane, znajdą się za czytelnikiem i wzmocnią jego tyły, polecają go jako niegroźnego dalej położonym stronicom. A kiedy człowiek przekroczy już połowę książki, czuje nawet ten lekki napór z tyłu. Ostatnie rozdziały, ostatnie stronice cofają się, rozstępują na boki, książka chce już przepuścić czytelnika przez siebie, przetrawić go i wydalić, aby w końcu mogła się zatrzasnąć i zaleczyć ranę. Czytać dalej inny egzemplarz tej samej książki, którą zaczęło się już czytać, jest prawie niemożliwością. Wówczas opór stawiają również przeczytane, ale w tym egzemplarzu nie czytane początkowe stronice, i te niemalże wszechmocne kleszcze dosłownie wypychają czytelnika z książki”.