-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński4
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński23
Biblioteczka
Muszę przyznać, że po przeczytaniu opisu fabuły nie spodziewałam się niczego wyjątkowego. Zapowiada on dość typową i schematyczną opowieść, z dobrze znanym nam wszystkim motywem „grzecznej dziewczynki” i bad boy’a. Jednak po tych wszystkich pozytywnych opiniach, które wyczytałam na temat twórczości Kasten, przeczuwałam, że ta historia nie będzie kolejną taką samą, sztampową opowieścią. Już chwilę po rozpoczęciu lektury spotkała mnie miła niespodzianka w postaci głównej bohaterki.
Ruby jest znakomicie wykreowaną dziewczyną – jedną z najlepszych, z jakimi miałam ostatnio do czynienia. To bardzo charyzmatyczna osoba o silnym charakterze. Ma jasno sprecyzowane cele, do których dąży nie zwracając uwagi na przeciwności losu. Już od pierwszych stron ją polubiłam i – co w moim przypadku ma miejsce naprawdę bardzo rzadko – częściowo utożsamiałam się z nią podczas lektury. Widziałam wiele podobieństw między jej charakterem i sposobem postępowania, a moją własną osobowością. Z tego powodu bardzo przyjemnie czytało mi się tę historię, a szczególnie rozdziały pokazujące punkt widzenia Ruby.
Złego słowa nie mogę też powiedzieć o Jamesie. Zdecydowanie nie jest to bohater idealny, ale myślę, że w zamyśle autorki wcale nie miał taki być. Oprócz tego, że bez wątpienia jest przyciągający i tajemniczy, ma również dość zaskakująco złożony charakter. Podczas akcji tej książki przechodzi dużą przemianę, którą Kasten udało się przedstawić w wiarygodny sposób. Popełnia wiele błędów i zachowuje się momentami w dość nieobliczalny sposób, ale wszystko to jest całkowicie wytłumaczalne i wynika z jego osobowości.
Najlepszym elementem „Save Me” jest niezaprzeczalnie wątek romantyczny. Jego największą zaletą jest to, że został przedstawiony realistycznie. Kolejny raz autorka wyszła poza często spotykany schemat „instant love”, kiedy bohaterowie zakochują się w sobie już od pierwszego wejrzenia i ich relacja niewiarygodnie szybko się rozwija. W przypadku tej historii mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Relacja między Ruby a Jamesem rozwija się bardzo powoli. Uczucie ewoluuje stopniowo, przechodząc długą drogę od nienawiści do miłości. Ogromnie mi się to spodobało i przez to kibicowałam temu związkowi od samego początku aż do ostatniej strony.
Mimo tego, że ta powieść jest romansem, nie można powiedzieć, że wątek miłosny jest jedynym podejmowanym przez Kasten w tej historii. Wbrew pozorom, udało jej się zawrzeć w „Save Me” wiele ważnych aspektów. Czytamy między innymi o roli rodziny w życiu młodego człowieka i o tym, jak ważna jest dla takiej osoby wolność wyboru. Autorka pokazuje też, jak bardzo pozory mogą mylić. To niezaprzeczalny plus tej historii.
Ta książka, dzięki sposobowi przedstawienia fabuły i bohaterom, jest ogromnie wciągająca. W opowieści stworzonej przez Kasten nie ma żadnych przestojów, czytałam ją jednym tchem. Wydarzenia są bardzo emocjonujące, przez co kompletnie zaangażowałam się w tę historię i nie chciałam jej kończyć. Nie mogłam się oderwać i całość pochłonęłam w kilka godzin. Ostatnie strony spowodowały, że od razu pragnęłam sięgnąć po kontynuację. Mam nadzieję, że jak najszybciej będę miała okazję ją przeczytać, bo już nie mogę się doczekać!
„Save Me” bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Oprócz świetnie wykreowanych bohaterów, cudownego wątku romantycznego i niesamowicie ekscytującej fabuły można w tej historii znaleźć wiele ważnych dla młodych osób aspektów. Ta powieść całkowicie mnie oczarowała i wywołała we mnie całą gamę uczuć. Stanowczo jest to jeden z najlepszych romansów, po jaki sięgnęłam i z całego serca polecam Wam tę książkę! Sama zamierzam w najbliższym czasie – czekając na kontynuację tej opowieści – nadrobić całą wydaną w Polsce twórczość Mony Kasten. Liczę na to, że kolejne tytuły będę utrzymane na tak wysokim poziomie, jak „Save Me”!
Muszę przyznać, że po przeczytaniu opisu fabuły nie spodziewałam się niczego wyjątkowego. Zapowiada on dość typową i schematyczną opowieść, z dobrze znanym nam wszystkim motywem „grzecznej dziewczynki” i bad boy’a. Jednak po tych wszystkich pozytywnych opiniach, które wyczytałam na temat twórczości Kasten, przeczuwałam, że ta historia nie będzie kolejną taką samą,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Na samym początku historia stworzona przez Bishop mile mnie zaskoczyła. Sam wyjściowy pomysł na fabułę oraz kilka pierwszych rozdziałów stanowiło dość zachęcający wstęp i spowodowało, że z niemałym zaciekawieniem miałam ochotę śledzić kolejne strony. Niestety to, co pierwotnie wydawało mi się interesujące, nie było takie aż do samego końca. Im dalej brnęłam w kolejne wydarzenia, tym mniej fascynująca wydawała mi się przedstawiona przez autorkę historia.
Głównym powodem mojego rozczarowania był fakt, że dużą część akcji udało mi się przewidzieć, szczególnie tej mającej miejsce po połowie książki. Już po kilku rozdziałach – dokładnie mówiąc po pojawieniu się jednego bohatera – wiedziałam, co będzie punktem kulminacyjnym tej opowieści. Samego zakończenia co prawda nie przewidziałam w 100%, ale jego główny zarys zgadzał się mniej więcej z moimi przewidywaniami. Szkoda, bo liczyłam na nieprzewidywalną lekturę – podobnie, jak miało to miejsce w przypadku serii „Inni”.
W tym tak lubianym przeze mnie cyklu jedną z największych zalet stanowili jego bohaterowie, więc miałam nadzieję, że i tym razem ten aspekt mi się spodoba. Nie do końca tak było. Większość postaci nie wywołało we mnie żadnych uczuć – byli mi oni prawie całkowicie obojętni. Dotyczy to również głównej bohaterki – Ari. Jej losy nie za bardzo mnie obchodziły, nie wzbudzało we mnie zbyt wielu emocji to, co jej groziło. Nie była ona taką postacią, którą bym polubiła i zdecydowanie nie trafi ona do grona moich ulubieńców.
W „Filarach świata” mamy do czynienia również z Fae, którzy odgrywają niemałą rolę w całej historii. Ci bohaterowie w zdecydowanej większości również nie wzbudzili mojej sympatii. Osobą, którą uważam za najbardziej intrygującą, była bohaterka bardziej drugoplanowa – Morag. Z całą pewnością można ją ocenić jako najbardziej racjonalnie myślącą postać, zdającą sobie sprawę z powagi sytuacji, w której się znalazła. Gdyby Bishop zdecydowała się poświęcić jej więcej miejsca, cała opowieść bezwarunkowo by na tym zyskała.
Jeśli mieliście okazję czytać jakąkolwiek książkę tej autorki, to pewnie dobrze wiecie, że ma ona bardzo specyficzny sposób pisania. Język, którym się posługuje Bishop, jest na tyle charakterystyczny, że nie wszystkim przypadnie on do gustu. Czytelnicy prawdopodobnie podzielą się na tych, którym on odpowiada i na pozostałych, którzy nie są do niego przekonani. Ja należę do tej drugiej grupy. O ile w trakcie lektury serii „Inni” nie miałam co do niego żadnych zastrzeżeń, to w przypadku „Filarów świata” trochę mnie on denerwował, przez co nie czerpałam z lektury takiej przyjemności, jak na samym początku.
Muszę jednak przyznać, że mimo tych zastrzeżeń całość czyta się bardzo szybko, nie zwracając prawie w ogóle uwagi na pokaźną objętość tej książki. Jest to dość zaskakujące, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że nie mamy do czynienia z dużą ilością nieprzewidywalnych wydarzeń. Akcja płynie spokojnie, przyśpieszając dopiero pod sam koniec. Warto przed sięgnięciem po „Filary świata” zdawać sobie z tego sprawę, żeby nie rozczarować się niewielką ilością plot twistów.
Pierwszy tom trylogii „Tir Alainn” nie jest złą powieścią, ale nie spełnił on wszystkich moich oczekiwań. Trzeba przyznać, że pomysł na stworzenie świata i poprowadzenie historii był dobry, ale w moim odczuciu zabrakło lepszego rozwinięcia zarówno bohaterów (którzy nie wzbudzili we mnie zbyt wielu emocji), jak i realiów rządzących krainą, w której ma miejsce akcja. Przeszkadzał mi też język używany przez Bishop, który zwyczajnie nie przypadł mi do gustu i stanowił kolejny czynnik, który działał na niekorzyść tej historii. Myślę, że „Filary świata” są dobrą propozycją dla osób, którzy bardzo lubią twórczość Anne Bishop – jej fani powinni być usatysfakcjonowani. Jeśli jednak – tak, jak ja – nie jesteście do niej przekonani, to proponuję zapoznać się na początek z FRAGMENTEM książki (dostępnym w recenzji na blogu: readwithpassion.it27.pl), a po jego przeczytaniu zdecydować, czy macie ochotę poznać tę historię.
Na samym początku historia stworzona przez Bishop mile mnie zaskoczyła. Sam wyjściowy pomysł na fabułę oraz kilka pierwszych rozdziałów stanowiło dość zachęcający wstęp i spowodowało, że z niemałym zaciekawieniem miałam ochotę śledzić kolejne strony. Niestety to, co pierwotnie wydawało mi się interesujące, nie było takie aż do samego końca. Im dalej brnęłam w kolejne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Po tym, jak zakończył się pierwszy to tej historii, nie mogłam się doczekać tego, co wydarzy się dalej. W związku z tym, na jak wysokim poziomie stała tamta część, miałam ogromne oczekiwania w stosunku do kontynuacji. Wszystkie one zostały jednak spełnione. „LOVE Line II” nie jest w żadnym aspekcie gorsza od poprzedniczki – stoi na dokładnie takim samym poziomie. Nie mam okazji zbyt często sięgać po książki naszych rodzimych autorów, a romanse polskich pisarek, które przeczytałam, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Z reguły powieści napisane w naszym języku mają w sobie taki element (nie potrafię go dokładnie zdefiniować), który przeszkadza mi w lekturze i pozwala od razu rozpoznać, że ich autor jest Polakiem. Historia opowiadana przez Ninę Reichter jest całkowicie go pozbawiona. Podczas lektury zarówno pierwszego, jak i drugiego tomu tego cyklu nie mogłam wyjść z podziwu, że tak dobrze napisana książka wyszła spod pióra polskiej autorki. Gdybym nie wiedziała nic o pochodzeniu autorki, na pewno nie zgadłabym, że jest ona Polką.
Fabuła „LOVE Line II” bezpośrednio kontynuuje wydarzenia, które śledziliśmy w pierwszym tomie tej historii. Akcja wciąga od pierwszej strony i nie pozwala oderwać się od lektury. Czytelnik jest świadkiem kolejnych nieprzewidzianych, wzbudzających wiele emocji wydarzeń. To właśnie liczba i natężenie uczuć, jakie wywołuje opowieść snuta przez Reichter, jest jedną z największych zalet tej książki. Rzadko czuję tak głęboką emocjonalną więź z bohaterami jakiejś powieści, a w przypadku romansów są to zupełnie odosobnione przypadki. Tym razem było inaczej. Już pierwszy tom „LOVE Line” bardzo mnie zaangażował, ale czytając kontynuację byłam tak bardzo przejęta lekturą, że niewiele bodźców docierało do mnie ze świata zewnętrznego.
Na tę sytuacje miał na pewno wpływ sposób wykreowania bohaterów. Główne postacie – Bethany i Matthew – są po prostu świetnie skonstruowani. To osoby rzeczywiste, o złożonych osobowościach i posiadające zarówno wady, jak i zalety. Bardzo szybko ich polubiłam i kibicowałam im do samego końca. Na uwagę zasługuje również łącząca ich relacja. Tak wyczuwalnej, pełnej emocji więzi już dawno nie miałam okazji obserwować. Bez problemu można uwierzyć w łączące tych bohaterów uczucie, emanujące z kart powieści przy każdym ich spotkaniu.
„LOVE Line II” wyróżnia się też pod względem stylu, którym posługuje się autorka. Jest on tak lekki i dobrze dostosowany do opowiadanej historii, że przez tę powieść się płynie. Strony mijają same jedna za drugą tak, że zanim się spostrzegłam, już dotarłam do końca książki. Zakończenie bardzo dobrze podsumowuje całą opowieść i idealnie do niej pasuje. Skończyłam tę powieść całkowicie usatysfakcjonowana, ale towarzyszyło mi również poczucie smutku, spowodowane tym, że moja przygoda z tymi świetnymi bohaterami dobiegła już końca.
Oprócz głównego wątku romantycznego, w tej książce mamy do czynienia z wieloma ciekawymi aspektami. Najbardziej interesujące dla mnie były momenty, które dotyczyły sposobów działania trenerów podrywu i dzięki nim całość jeszcze bardziej mnie zafascynowała. Nigdy wcześniej nie miałam okazji czytać niczego, co dotyczyłoby technik zdobywania kobiet, ale po obu częściach „LOVE Line” moja ciekawość została zaspokojona.
Muszę przyznać, że rzadko sięgam po romanse, ale głównie z tego względu, że dotychczas przeczytane przez mnie powieści z tego gatunku nie dostarczały mi zadowolenia z lektury. Uwielbiane przez wielu książki Colleen Hoover jedna po drugiej mnie rozczarowywały, podobnie, jak historie kilkunastu innych autorów. Możecie sobie wyobrazić, jak wielkie było moje zdziwienie, gdy „LOVE Line” – powieść skupiająca się głównie na wątku romantycznym – tak bardzo mi się spodobała.
Z całego serca mogę Wam polecić tę książkę. „LOVE Line II” pod każdym względem spełniła moje oczekiwania i okazała się wciągającym zakończeniem opowieści o Bethany i Matthew. Całkowicie pochłonęła mnie ta historia i sprawiła, że nie mogłam oderwać się od lektury aż do samego końca. Jeśli lubicie romanse i jesteście gotowi na wiele emocji związanych z losami fantastycznie wykreowanych bohaterów, to koniecznie sięgnijcie po tę serię!
readwithpassion.it27.pl
Po tym, jak zakończył się pierwszy to tej historii, nie mogłam się doczekać tego, co wydarzy się dalej. W związku z tym, na jak wysokim poziomie stała tamta część, miałam ogromne oczekiwania w stosunku do kontynuacji. Wszystkie one zostały jednak spełnione. „LOVE Line II” nie jest w żadnym aspekcie gorsza od poprzedniczki – stoi na dokładnie takim samym poziomie. Nie mam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Głównym zarzutem, jaki wymieniają osoby, które rozczarowała ta książka, jest to, że nic się w niej nie dzieje. Niestety, prawie całkowicie muszę się z tym zgodzić. Nie znajdziemy tu pełnych emocji wydarzeń, do których przyzwyczailiśmy się w poprzednich tomach. Samej akcji jest tu niewiele, a trudnych do przewidzenia sytuacji nie ma praktycznie wcale. Czytając „Dwór szronu i blasku gwiazd” odczuwa się silne wrażenie, że historia przedstawiona przez autorkę nie miała być osobną opowieścią, a raczej krótkim dodatkiem przedstawiającym życie znanych nam bohaterów po wydarzeniach z „Dworu skrzydeł i zguby”.
Skoro nie ma emocjonującą wydarzeń, to czego właściwie możemy dowiedzieć się czytając tę książkę? Autorka prawdopodobnie planowała skupić się na ukazaniu tego, jak poszczególne postacie radzą sobie po zakończeniu wojny i jak wpłynęła ona na ich zachowanie. Pomysł wyjściowy całkiem dobry, tylko niestety wykonanie jest trochę gorsze. Nie znajdziemy w tej opowieści za dużo pogłębionej analizy psychologicznej bohaterów, a za to możemy poczytać o tym, jak Feyra kupuje swoim przyjaciołom prezenty na Przesilenie Zimowe i jak wspólnie spędza z nimi to święto. Idealna opowiastka do poczytania przed Bożym Narodzeniem, aby wczuć się w świąteczny klimat, ale poza tym niewiele pozostaje w tej historii. Muszę przyznać, że po Sarze J. Maas spodziewałam się czegoś zupełnie innego.
Zaskoczyło mnie to, że czytanie kolejnych rozdziałów ze strony na stronę coraz bardziej mnie nużyło. Nigdy wcześniej nie miałam takiego odczucia podczas lektury powieści tej autorki. Będąc mniej więcej w połowie „Dworu szronu i blasku gwiazd” miałam ochotę odłożyć tę książkę na półkę, bo zwyczajnie czytanie o kolejnych przygotowaniach do świąt mnie nudziło. Nawet te momenty, które dotyczyły odbudowy miasta i psychiki bohaterów po wojnie nie zrekompensowały mi tego niezadowolenia. Jedyne sytuacje, które w moim odczuciu były w jakiś sposób interesujące, dotyczyły aspektów politycznych i obozu Ilyrów. To, czego dowiedzieliśmy się z tej historii jest prawdopodobnie wprowadzeniem do dalszych wydarzeń, które zostaną opisane w kolejnej części. Liczę na to, że ten wątek zostanie wyczerpująco w niej rozwinięty.
Najlepsza część tej historii dość nieoczekiwanie pojawiła się po jej zakończeniu. Na końcu książki umieszczono bowiem kilka stron zapowiedzi tego, co będzie działo się w kolejnym tomie cyklu „Dwór cierni i róż”. Nie powiem Wam, czego będzie on dotyczył, ale muszę przyznać, że skupienie się na takich, a nie innych bohaterach bardzo mi się spodobało. Mam nadzieję, że autorka pociągnie dalej tę historię w podobny sposób, jak robiła to w pierwszych trzech tomach serii i kolejne powieści będą znowu wciągające i emocjonujące.
Jeśli chodzi o sam sposób prowadzenia narracji i styl autorki, to pod tym względem w „Dworze szronu i blasku gwiazd” nic się nie zmieniło. Całość czyta się lekko i szybko, nawet mimo nieangażujących wydarzeń. Tę przyjemność z lektury zaburza tylko parę momentów na przełomie całej książki, kiedy to rozmowy bohaterów z dobrze zapowiadających się schodzą na dziwne i często – łagodnie mówiąc – nieeleganckie tematy, przez które moja sympatia do niektórych bohaterów stopniowo spadała. Niestety, autorce zdarza się czasami zepsuć jakąś scenę w najmniej oczekiwany sposób, co można było zaobserwować też w poprzednich jej powieściach. Ta historia pod tym względem nie różni się od pozostałych tomów z serii.
Biorąc pod uwagę to, co Maas zdecydowała się opisać w „Dworze szronu i blasku gwiazd” podobnie do dużej liczby czytelników odnoszę wrażenie, że wydawanie tej historii w formie osobnej książki nie było konieczne. Autorka mogła równie dobrze opowiedzieć o tych wydarzeniach pod koniec trzeciego lub na początku czwartego tomu i cała seria by na tym nie straciła. Jeśli jesteście ciekawi tego, co zostało tu opisane, to sięgnijcie po tę opowieść i sprawdźcie, jakie odczucia w Was wywoła. Wydaje mi się jednak, że jej poznanie nie jest konieczne i raczej nie będzie wpływało na zrozumienie fabuły kolejnego tomu. Moim zdaniem warto przeczytać zapowiedź czwartej części umieszczoną na końcu wydania tej książki, ale czy sama historia jest warta uwagi? Myślę, że nie za bardzo.
readwithpassion.it27.pl
Głównym zarzutem, jaki wymieniają osoby, które rozczarowała ta książka, jest to, że nic się w niej nie dzieje. Niestety, prawie całkowicie muszę się z tym zgodzić. Nie znajdziemy tu pełnych emocji wydarzeń, do których przyzwyczailiśmy się w poprzednich tomach. Samej akcji jest tu niewiele, a trudnych do przewidzenia sytuacji nie ma praktycznie wcale. Czytając „Dwór szronu i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Fabuła „Pojedynku w Araluenie” jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń, które miały miejsce w „Klanie Czerwonego Lisa”. Nasi bohaterowie są postawieni w bardzo trudnej sytuacji i muszą znaleźć z niej wyjście, co wymaga od nich wielu umiejętności i zaangażowania. Mimo że poprzednią część cyklu czytałam w wakacje, nie miałam najmniejszego problemu z odnalezieniem się w akcji tej powieści. Autor pisze w taki sposób, że nie da się odczuć jakiegokolwiek poczucia zagubienia – o wszystkich kluczowych dla fabuły wydarzeniach wspomina mimochodem w sytuacjach, które tego wymagają. Dzięki temu czytelnik bez żadnego problemu może szybko i płynnie wciągnąć się w akcję.
Główne role w tej historii grają dobrze znane wszystkim wielbicielom serii postacie. Na pierwszy plan wychodzi Maddie, młoda zwiadowczyni. O ile w pierwszym tomie, w którym się pojawiła (dwunastym) niezmiernie mnie irytowała, to na szczęście tym razem sytuacja była zupełnie inne. Dziewczyna została pozbawiona wszystkich denerwujących cech, które wcześniej ją charakteryzowały i dzięki temu mój stosunek do niej uległ zmianie. Udało mi się – ku własnemu zaskoczeniu – ją polubić i kibicowałam jej przez cały czas trwania wydarzeń. W tej powieści jednak śledzimy nie tylko momenty, w których czynny udział bierze Maddie, ale również mamy do czynienia z Horace’m, Gilanem i Cassandrą. Jeśli ktoś z Was liczył na obecność Willa lub Halta, to niestety muszę Was zasmucić – pierwszy z nich pojawia się może na trzech stronach, a drugi jest tylko czasami wspominany w rozmowach. Trochę mnie to rozczarowało, ale dzięki poświęceniu sporej ilości miejsca Gilanowi i Horace’owi – których uwielbiam – ten brak za bardzo mi nie doskwierał.
Podobnie, jak w „Klanie Czerwonego Lisa”, również w „Pojedynku w Araluenie” pojawiają się bohaterowie innej serii Flanagana. Znani z „Drużyny” Hal, Stig i ich przyjaciele zyskują w tej powieści sporo miejsca. Odgrywają oni dużą rolę w mających tu miejsce wydarzeniach, co całkiem przypadło mi do gustu. Mimo że nie czytałam drugiej serii tego autora w całości, to okazało się, że jej dokładna znajomość nie jest konieczna do pełnego zrozumienia tej historii. Za tak umiejętne połączenie swoich dwóch cykli autorowi należą się gratulacje.
Styl, jakim posługuje się Flanagan w swoich powieściach na pierwszy rzut oka nie wydaje się być wyjątkowy. Jednak każda osoba, która kiedykolwiek miała do czynienia z jego książkami może stwierdzić, że z jakiegoś trudnego do jednoznacznego określenia powodu czyta się je ekspresowo. Sposób pisania autora ma w sobie „to coś”, powodujące, że przez kolejne strony się po prostu płynie. Każdy tomów „Zwiadowców” liczy sobie około pięćset stron, a mimo to całą powieść można pochłonąć niemal na raz. Również „Pojedynek w Araluenie” nie jest odstępstwem od tej reguły – całość tak wciąga, że jej przeczytanie zajęło mi tylko parę godzin.
Ta powieść spełniła wszystkie oczekiwania, które miałam przed rozpoczęciem lektury. Utrzymano ją na tym samym poziomie, co poprzedni tom, dzięki czemu prawie w ogóle nie odczułam przerwy, która dzieli daty wydania trzynastego i czternastego tomu. Czytało mi się ją tak lekko, jakbym dopiero co odłożyła na bok poprzedni tom. Autor po raz kolejny zaserwował mi powrót do ukochanego świata i spowodował, że na kilka godzin znowu wniknęłam w wykreowane przez niego realia. Seria „Zwiadowcy” w dalszym ciągu pozostaje jedną z moich ulubionych i z wielką chęcią będę wyczekiwała kolejnych jej części. Może czternasty tom nie reprezentuje tak wysokiego poziomu, jak pierwsze dziesięć, ale mimo to uważam, że każdemu wielbicielowi tej serii „Pojedynek w Araluenie” powinien się spodobać. Ja jestem bardzo zadowolona z lektury i nie pozostaje mi nic innego, jak z całego serca polecić Wam nie tylko tę książkę, ale i cały cykl „Zwiadowcy” <3 Jeśli lubicie fantasy, to raczej nie odłożycie tych książek rozczarowani.
Fabuła „Pojedynku w Araluenie” jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń, które miały miejsce w „Klanie Czerwonego Lisa”. Nasi bohaterowie są postawieni w bardzo trudnej sytuacji i muszą znaleźć z niej wyjście, co wymaga od nich wielu umiejętności i zaangażowania. Mimo że poprzednią część cyklu czytałam w wakacje, nie miałam najmniejszego problemu z odnalezieniem się w akcji...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pierwszy tom trylogii "Kroniki Ocalałych" - "Fałszywy pocałunek" - należał do grona najlepszych książek przeczytanych przeze mnie w 2017, a jego zakończenie sprawiło, że nie mogłam doczekać się kontynuacji. Niedawno w moje ręce w końcu trafiło "Zdradzieckie serce", po które sięgnęłam od razu po otrzymaniu paczki. Nie muszę chyba mówić, jak duże były moje oczekiwania w stosunku do lektury. Miałam nadzieję na historię stojącą na co najmniej tak wysokim poziomie, jak poprzedniczka. Czy tak było? Sprawdźcie dalej.
Już po zakończeniu pierwszego tomu można było wnioskować, że akcja tej części trylogii będzie miała miejsce w jednym mieście. Nasi główni bohaterowie w wyniku pewnego biegu wydarzeń trafiają do nowego, obcego dla nich królestwa. Muszą robić wszystko, co tylko się da, aby przetrwać i często podejmować niosące za sobą wielkie ryzyko decyzje. Sama konstrukcja tej powieści różni się nieco od poprzedniego tomu. Przede wszystkim nie mamy tu do czynienia z wieloma zwrotami akcji, nie znajdziemy też momentu, w którym nasz dotychczasowy punkt widzenia zostałby odwrócony o 180 stopni, jak w przypadku „Fałszywego pocałunku”. „Zdradzieckie serce” nadrabia jednak te braki ogromną ilością dworskich gierek i intryg, które czasami są bardzo trudne do rozszyfrowania. Nie można być pewnym, co jest prawdą, a co tylko ułudą. Dzięki takiemu zabiegowi szybko wciągnęłam się w tę historię i nie mogłam się doczekać tego, co się dalej wydarzy.
O ile sposób poprowadzenia akcji w tej powieści oceniam zdecydowanie pozytywnie, to nie mogę tego samego jednoznacznie powiedzieć o bohaterach. W poprzednim tomie nie miałam żadnego problemu z Lią, dobrze i przyjemnie czytało mi się o tej postaci. Tym razem jednak nie do końca byłam w stanie zrozumieć jej zachowanie, przez co moja sympatia do niej osłabła. Zdarzały się też sytuacje, w których mnie strasznie irytowała. Aż do ostatnich rozdziałów miałam mieszane uczucia w stosunku do tej dziewczyny. Na plus mogę za to ocenić sposób wykreowania męskich bohaterów „Zdradzieckiego serca”. Oprócz znanych nam już Rafe’a i Kadena poznajemy również okrutnego Komizara. Bardzo spodobało mi się to, że autorka postanowiła trochę rozbudować osobowość tych dwóch ostatnich, dzięki czemu obserwowanie ich losów stało się dla mnie jeszcze bardziej fascynujące. Szkoda tylko, że Pearson nie poszła za ciosem i nie pokazała bardziej szczegółowo ich przeszłości i motywów nimi kierujących, ale nie można mieć wszystkiego.
Oprócz wymienionych przeze mnie elementów, „Zdradzieckie serce” pod wieloma względami przypomina „Fałszywy pocałunek”. Z tego względu uważam, że większość osób, które polubiło pierwszy tom tej historii, doceni również jej kontynuację. Język autorki pozostał bez zmian, tak samo, jak jej styl pisania. W podobny sposób stworzono również warstwę wizualną tej powieści – okładka wykorzystuje część elementów z oprawy poprzedniej części. Nie jestem fanką akurat tego rozwiązania, bo szata graficzna mi osobiście nie przypadła do gustu. Chociaż dzięki temu mogę śmiało powiedzieć, że ta seria jest idealnym przykładem na to, że nie warto oceniać książki po okładce!
Muszę jeszcze wspomnieć o jednym z głównych elementów tej powieści – wątku romantycznym. W poprzednim tomie bardzo mi się podobało jego rozwinięcie, nawet nielubiany przeze mnie motyw trójkąta miłosnego został interesująco pokazany. Tym razem również jestem całkiem zadowolona z realizacji tego aspektu książki. Mimo że jest to często spotykany w literaturze element, autorce udało się wprowadzić trochę świeżości, nie czyniąc tego wątku tak oczywistym, jak mi się początkowo wydawało. Jestem bardzo ciekawa, jak Pearson pociągnie go w kolejnym tomie tej historii.
„Zdradzieckie serce” wciągnęło mnie już od pierwszych stron. Nie mogłam oderwać się od lektury aż do zakończenia, które spowodowało, że nie mogę się doczekać kolejnego tomu. Dodatkowo jestem zaintrygowana rozwojem wątku politycznego, który w tej części pojawił się we większym zakresie, niż w „Fałszywym pocałunku”. Mam nadzieję, że pod tym względem Pearson mnie nie zawiedzie. Liczę również na to, że uda mi się polubić główną bohaterkę i dowiem się jeszcze więcej o świecie, który wykreowała autorka.
Drugi tom „Kronik Ocalałych” prawie całkowicie spełnił moje oczekiwania. Oprócz małego problemu, jaki miałam z główną bohaterką, jestem generalnie zadowolona z lektury. „Zdradzieckie serce” zapewniło mi kilka godzin świetnej rozrywki i mogę z czystym sercem polecić tę książkę wszystkim osobom, którym przypadł do gustu pierwszy tom tej serii. Po wieloma względami ta powieść jest podobna do poprzedniczki – cechuje ją między innymi taki sam klimat, dodatkowo uprzyjemniający lekturę. Moim zdaniem warto po nią sięgnąć, więc zachęcam Was do jak najszybszego zaopatrzenia się w „Zdradzieckie serce”!
readwithpassion.it27.pl
Pierwszy tom trylogii "Kroniki Ocalałych" - "Fałszywy pocałunek" - należał do grona najlepszych książek przeczytanych przeze mnie w 2017, a jego zakończenie sprawiło, że nie mogłam doczekać się kontynuacji. Niedawno w moje ręce w końcu trafiło "Zdradzieckie serce", po które sięgnęłam od razu po otrzymaniu paczki. Nie muszę chyba mówić, jak duże były moje oczekiwania w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W przeciągu ostatnich tygodni dwa razy miałam już okazję opowiadać Wam o serii „Królewskie Źródło” Jeffa Wheelera. Pierwszy tom – „Trucicielkę królowej” – uznałam za lekturę skierowaną bardziej dla młodszych czytelników. Zupełnie odwrotna sytuacja miała miejsce w przypadku drugiej części – „Córka złodzieja” okazała się o wiele dojrzalszą i zdecydowanie bardziej wciągającą powieścią. W związku z tym moje oczekiwania odnośnie kolejnego tomu tej historii były ogromne. Miałam nadzieję na jeszcze lepszą historię i liczyłam, że autor rozwinie te aspekty opowieści, o których dotychczas wiedzieliśmy mało. Z wielką przyjemnością mogę powiedzieć, że odkładam tę książkę na bok całkowicie usatysfakcjonowana. Już mówię Wam, co o tym zadecydowało.
W „Królewskim Zdrajcy” znowu mamy do czynienia z tym samym zabiegiem, jak w przypadku poprzedniej części – przeskokiem czasowym. Po raz kolejny jestem całkowicie zadowolona z tego rozwiązania i uważam, że w dużym stopniu zadecydowało ono o tym, że ta książka okazała się tak dobra. Bohaterowie dojrzeli, posiadają inny, bardziej dorosły sposób myślenia i zachowują się (z reguły) rozsądnie. W porównaniu z „Córką złodzieja” akcja dzieje się siedem lat później – Owen ma już dwadzieścia cztery lata.
Już od pierwszych chwil fabuła tej książki mnie wciągnęła. Pojawia się tu tak dużo intryg, politycznych zagrań i manipulacji, że nie mogłam oderwać się od lektury. Nie wszystko jest tak oczywiste, jak wydawało się w poprzednich tomach. Fabuła napiera tempa, gra toczy się o znacznie bardziej poważną stawkę niż wcześniej i sprawiło to, że jeszcze mocniej pochłonęła mnie ta historia. Mamy do czynienia z ogromną ilością zwrotów akcji, których nie sposób przewidzieć. Czytałam całość niemal jednym tchem i zostałam całkowicie zaczarowana przez przedstawiony przez autora świat.
Wielkim plusem „Królewskiego zdrajcy” są postacie. Na pierwszy plan rzuca się oczywiście główny bohater, czyli Owen. Jest pod ogromnym wrażeniem tego, jak Jeff Wheeler przedstawił przemianę chłopaka. Na przełomie poszczególnych tomów mieliśmy okazję obserwować go od momentu, kiedy był dzieckiem i w tej części można łatwo zauważyć, jak wielka zmiana w nim zaszła nie tylko na przełomie całej historii, ale również wydarzeń, które miały miejsce w „Królewskim zdrajcy”. Owen w pierwszym rozdziale tej książki ma zupełnie inne nastawienie do ludzi i świata, niż w jej zakończeniu. Niezwykle się cieszę, że autor postanowił pokazać nie tylko wydarzenia, w których bierze udział chłopak, ale również starał się przedstawić głębię psychologiczną postaci.
Trzeba też docenić sposób wykreowania pozostałych osób, które odgrywają ważną rolę w tej historii. Oprócz znanych nam z poprzednich tomów bohaterów, tym razem mamy do czynienia z kilkoma nowymi. Najważniejszą z nich jest wspomniana w opisie tajemnicza sojuszniczka, której motywy postępowania stanowiły dla mnie zagadkę przez dużą część powieści. To świetnie skonstruowana, wielowymiarowa postać, która skrywa w sobie wiele niespodzianek. Jestem pewna, że podczas lektury niejednokrotnie Was zaskoczy.
W recenzji poprzedniego tomu mówiłam, że miałam lekki niedosyt, jeśli chodzi o magiczne wątki w dwóch pierwszych tomach. Brakowało mi większej ilości informacji, ale muszę przyznać, że w tej powieści uległo to zmianie. Ten aspekt został tym razem przedstawiony w wystarczająco rozbudowany sposób, dowiedzieliśmy się trochę więcej o magii Źródła i poznaliśmy nowe umiejętności z nią związane. Autor ciekawie pokazał też rolę przeznaczenia, które w życiu bohaterów również nie jest bez znaczenia. Całość idealnie dopełniają takie małe elementy, jak na przykład występujące w tej powieści porównanie losów postaci do figur w grze w czarmistrza (to coś takiego, jak nasze szachy).
Zakończenia dwóch poprzednich tomów pozostawiały lekki niedosyt i powodowały, że nie mogłam się doczekać kontynuacji. Historia została tam urywana i wiadomo było, że kolejny tom będzie ją toczył dalej w bezpośredni sposób. Tym razem jednak autor zdecydował się zwieńczyć fabułę i mam wrażenie, że zrobił to w ostateczny sposób. Kończy znaczną większość wątków i pozostawia czytelnika z uczuciem satysfakcji. Na ostatnich stronach powieści w zamieszczonej notce Wheeler sugeruje, że w kolejnych tomach (a będę jeszcze trzy) nastąpi kolejny przeskok czasowy. Jestem ogromnie ciekawa tego, jaki przebieg zdarzeń to przyniesie.
Jestem pod wrażeniem tego, jak zdecydował się kontynuować swoją serię Jeff Wheeler w „Królewskim zdrajcy”. W moim odczuciu to najbardziej wciągająca i nieprzewidywalna część serii, która wyróżnia się na tle pozostałych swoją dojrzałością, spowodowaną starszym już głównym bohaterem. Ta historia obfituje w wiele tajemnic i spisków, które zapewniają szybki bieg akcji i czynią ją nieprzewidywalną. Szczerze polecam tę serię wszystkim fanom fantasy oraz osobom, które po prostu szukają wciągającej i emocjonującej lektury. Cykl „Królewskie Źródło” powinien Wam się spodobać!
readwithpassion,it27.pl
W przeciągu ostatnich tygodni dwa razy miałam już okazję opowiadać Wam o serii „Królewskie Źródło” Jeffa Wheelera. Pierwszy tom – „Trucicielkę królowej” – uznałam za lekturę skierowaną bardziej dla młodszych czytelników. Zupełnie odwrotna sytuacja miała miejsce w przypadku drugiej części – „Córka złodzieja” okazała się o wiele dojrzalszą i zdecydowanie bardziej wciągającą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Roziskrzone noce” to jedna z ostatnich nowości wydawnictwa Jaguar. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie słyszałam o tej powieści, ale kiedy zobaczyłam ją w zapowiedziach i przeczytałam opis uznałam, że może to być całkiem przyjemna lektura utrzymana w takim klimacie, jaki lubię. Oczywiście, nie spodziewałam się cudów, ale liczyłam na coś, co pozwoli mi po prostu zrelaksować się po szkole i na chwilę odpocząć od obowiązków. Wydawało mi się, że kojarzę nazwisko autorki, więc sprawdziłam to i okazało się, że Beatrix Gurian napisała też „Stigmatę”, która kilka lat temu przyciągnęła mnie swoją tajemniczą fabuła. Niestety, w przypadku tamtej powieści potencjał nie został kompletnie wykorzystany, a i sam bieg wydarzeń był pełen schematów. Miałam nadzieję, że przy kolejnej książce Gurian naprawi swoje błędy, więc z pozytywnym podejściem zaczęłam czytać. Dość szybko jednak straciłam tę wiarę, bo „Roziskrzone noce” z każdą stroną stawały się coraz bardziej przewidywalną i pełną absurdów historią.
Sygnał ostrzegawczy, który na samym początku zignorowałam, pojawił się już w prologu. Półtorej strony stanowiące wycinek akcji z późniejszych rozdziałów książki zapowiadało motyw instant-love, czyli szeroko rozpowszechnionej w literaturze młodzieżowej miłości, którą bohaterowie odczuwają niemal od pierwszego spotkania, a przy drugim już wiedzą, że są sobie przeznaczeni. Bardzo nie lubię takiego zabiegu, ale podczas lektury pierwszych stron tej powieści machnęłam na to ręką z myślą, że autorka na pewno to jakoś obroni i przedstawi w bardziej rozbudowany sposób. Tak mi się przynajmniej wydawało…
Niestety, w tym aspekcie spotkało mnie jedno z wielu rozczarowań. W „Roziskrzonych nocach” nie ma mowy o jakimkolwiek pogłębieniu wątku miłosnego. Główna bohaterka spotyka chłopaka, a po dwóch dniach już jest pewna swoich uczuć do niego. To wszystko. Nawet nie wiecie, jak bardzo zirytowało mnie takie przedstawienie tego aspektu. Dawno nie czytałam powieści, w której podobny wątek byłby pokazany w tak płytki sposób. Nie wzbudził we mnie żadnych pozytywnych emocji i tylko spowodował, że zaczęłam się poważnie zastanawiać na stanem psychiki przedstawionych postaci.
Nasza główna bohaterka – Phila – jest bowiem tak infantylną i denerwującą osobą, że momentami naprawdę ciężko mi było ją znieść. Sprawia wrażenie dziewczyny o znacznie obniżonym ilorazie inteligencji. Większość jej przemyśleń – których niestety w tej książce pojawia się zdecydowanie za dużo – jest kompletnie niepasujących do sytuacji i – co za tym idzie – zwyczajnie głupich. Nie będę przytaczać konkretnych przykładów, bo wiązałoby to się ze spoilerami, ale wierzcie mi, jej tok myślenia jest tak pokrętny, że woła o pomstę do nieba.
W przypadku pozostałych postaci również nie jest lepiej. W większości są to osoby jednowymiarowe, posiadające tylko dwie lub trzy charakterystyczne cechy. Ich motywacje były bardzo naciągane, przedstawione w płaski i uproszczony sposób. Autorka pokazała bohaterów drugo- i trzecioplanowych tak, że przez całą akcję powieści nie byłam w stanie w nich uwierzyć. Mocno rzucało mi się w oczy to, że osoby o takim zachowaniu z całą pewnością nie mogłyby istnieć w rzeczywistości.
Dokładnie taki sam problem dostrzegłam w fabule. Od początku widać, że autorka miała pomysł na swoją historię i to całkiem niezły, ale nie potrafiła tego opisać. Znaczna część wydarzeń jest ogromnie trudna do uwierzenia, nawet jak na elementy fantasy. Wszystko jest zbyt nieuporządkowane, chaotyczne, Gurian momentami gubi związek przyczynowo-skutkowy. Pojawia się wiele sytuacji zupełnie pozbawionych sensu i zwyczajnie niepotrzebnych. Najbardziej szkoda mi tego, że sama główna intryga naprawdę mogłaby być interesująca i momentami zaskoczyć, gdyby tylko wyciąć z niej parę absurdów i zbędnych elementów. To miało szansę się udać…
Z reguły nie poświęcam w opinii o książce zbyt wiele miejsca samemu językowi powieści, ale sposobu, jakim są napisane „Roziskrzone noce”, nie da się pominąć. Styl autorki jest bardzo prosty, prawdopodobnie starała się ona nadać narracji młodzieżowy wydźwięk poprzez wprowadzenie kilku powszechnych w języku młodych osób wtrąceń z angielskiego. Cały ten wysiłek udało się jej zaprzepaścić dzięki wpleceniu wielu metafor, które nie mają nic wspólnego z wyrażeniami używanymi przez zwykłych ludzi. Podam przykład: w jednej ze scen główna bohaterka widzi po raz pierwszy pałacową bibliotekę i opisuje ją jako „przypominającą trzypiętrowy tort weselny z zapakowanych kinder pingui”. Wiecie, o co chodzi Phili? Ja nie mam pojęcia, jak to rozumieć.
Jak już z całą pewnością zauważyliście, „Roziskrzone noce” zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. Mimo że moje oczekiwania były dość małe, liczyłam na znacznie lepszą historię. Ta powieść kuleje pod wieloma względami. Autorce nie udała się zarówno kreacja bohaterów, jak i stworzenie angażującej fabuły. Jej książka jest przewidywalna, nie wciąga i wzbudza w czytelniku znacznie więcej negatywnych odczuć niż pozytywnych. Ze swojej strony nie polecam – nawet osoby, które lubią historie utrzymane w podobnym klimacie (tak, jak ja) mogą się srodze rozczarować.
readwithpassion.it27.pl
„Roziskrzone noce” to jedna z ostatnich nowości wydawnictwa Jaguar. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie słyszałam o tej powieści, ale kiedy zobaczyłam ją w zapowiedziach i przeczytałam opis uznałam, że może to być całkiem przyjemna lektura utrzymana w takim klimacie, jaki lubię. Oczywiście, nie spodziewałam się cudów, ale liczyłam na coś, co pozwoli mi po prostu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Okrutny Książę” – w oryginale „The Cruel Prince” – już od wielu miesięcy znajdował się na mojej liście powieści, które koniecznie muszę przeczytać. Nasłuchałam się o tej książce tyle ogromnie pozytywnych opinii, iż byłam całkowicie przekonana, że przypadnie mi do gustu. Już miałam zamawiać swój egzemplarz po angielsku, gdy dowiedziałam się, że ten wyczekiwany przeze mnie tytuł zostanie wydany w Polsce! Z niecierpliwością czekałam na chwilę, kiedy będę mogła zacząć lekturę, a dzięki wydawnictwu Jaguar udało mi się sięgnąć po historię stworzoną przez Holly Black ponad tydzień przed oficjalną premierą. Dziś mam więc dla Was parę słów o tej powieści, jednak ta opinia będzie miała nieco inny wydźwięk, niż się tego spodziewałam przed jej przeczytaniem.
Na początku muszę zaznaczyć, że nie będzie do końca pozytywnie. „Okrutny Książę” okazał się bowiem trochę inną książką, niż to na początku zakładałam i zdecydowanie nie porwał mnie aż tak, jak grono czytelników za granicą. Generalnie jest to dobra powieść, ale w moim odczuciu znacznie bliżej jej do miana średniej niż wybitnej. Czytając ją trochę się rozczarowałam, bo liczyłam na opowieść, od której nie będę mogła się oderwać i którą będę pochłaniać z szeroko otwartymi oczami i poczuciem ciągłej ekscytacji. Niestety, tak świetnie nie było.
Już na samym początku poczułam, że tempo następowania po sobie kolejnych zdarzeń nie będzie w tej historii zawrotne. Moje przypuszczenia szybko się sprawdziły. Przez pierwsze 100-150 stron bieg akcji jest spokojny, nie mamy do czynienia z żadnymi przełomowymi momentami czy nagłymi, trudnymi do przewidzenia sytuacjami. Stopniowo poznajemy bohaterów i przez długi czas obserwujemy ich wzajemne relacje. Taki zabieg miał pewnie na celu lepsze wprowadzenie czytelnika do historii, ale moim zdaniem trwało to wszystko nieco za długo. Fabuła nie trzymała w napięciu praktycznie w ogóle – nie miałam problemu z odłożeniem książki na bok i pozostawieniem jej na dłuższy czas. Więcej bardziej emocjonujących wydarzeń pojawiło się dopiero w drugiej połowie powieści i wtedy faktycznie poczułam jakiś dreszczyk emocji, ale było to stanowczo za mało.
W swojej powieści Holly Black kreuje zupełnie nowy świat, w którym w sąsiedztwie krainy ludzi żyją elfy. Liczyłam, że autorka stworzy coś zupełnie innego, z czym nigdy wcześnie się nie spotkałam i w nielicznych momentach faktycznie tak było. Miejsce akcji powieści miało w moim odczuciu ogromny potencjał, który nie został przez autorkę zrealizowany. Okazuje się, że po przeczytaniu całości o prawach nim rządzących ciągle wiemy mało. Informacje na temat charakterystycznych elementów tego świata pojawiały się tylko w sytuacjach, które tego przymusowo wymagały. Niczego więcej niestety nie zaobserwowałam. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że autorka nadrobi to w kolejnym tomie tej historii.
Główna bohaterka „Okrutnego Księcia” i tym samym narratorka tej opowieści – Jude – nie trafiła do grona lubianych przeze mnie postaci. Przez całą powieść miałam z nią problem. Wydawała mi się trochę nierzeczywista i w żaden sposób nie potrafiłam się z nią zżyć. Nie do końca trafił do mnie jej sposób myślenia, a wiele decyzji, które podejmowała (szczególnie przez pierwszą połowę książki, bo później było już lepiej) było mało racjonalnych i czasami pozbawionych sensu. Na szczęście im bliżej zakończenia lektury, tym bardziej sytuacja ulegała poprawie. Na samym końcu tej bohaterce udało się mnie nieźle zaskoczyć, więc mam podstawy sądzić, że w kolejnym tomie może ona ulec pozytywnej zmianie.
Wśród postaci drugoplanowych moją szczególną uwagę przyciągnął tytułowy okrutny książę, czyli Cardan. Zaintrygował mnie głównie dlatego, że jego postępowanie było nieoczywiste i trudne do przewidzenia, podobnie, jak sposób myślenia. Bardzo lubię czytać o takich złożonych osobach, które mają swoje zdanie i własną metodę postrzegania świata. Zawsze ciągnie mnie też do dobrze wykreowanych negatywnych bohaterów (czy to powinno się leczyć?) i tym razem było tak samo. Cardan – mimo swojej zdecydowanie nieprzyjaznej osobowości – był najbardziej charyzmatyczną postacią z całego grona wykreowanego przez Holly Black i szybko stał się moim ulubieńcem. To właśnie on jest jednym z głównych powodów, dla których planuję sięgnąć po kontynuację tej historii.
Drugim takim aspektem jest zakończenie „Okrutnego Księcia”. O ile przez większość czasu wydarzenia mnie nie porwały, to uległo to diametralnej zmianie w końcówce tej powieści. Zupełnie nie udało mi się przewidzieć tego, co się zdarzyło i przez to ta książka trochę się zrehabilitowała w moich oczach. Spotkało mnie tam spore pozytywne zaskoczenie, które sprawiło, że już nie mogę doczekać się, żeby poznać dalszy ciąg tej historii. Mam nadzieję, że dalej będzie ona właśnie na takim poziomie, jak zakończenie tego tomu.
Jak widzicie, „Okrutny Książę” nie wywołał u mnie bezgranicznego zachwytu. Po tylu pozytywnych opiniach spodziewałam się czegoś naprawdę genialnego i zdecydowanie nie podzielam opinii nazywających tę książkę niezwykłą i porywającą. W moim odczuciu była ona średnią młodzieżówką utrzymaną w klimacie fantasy, z niebudzącą sympatii bohaterką i mało wciągającą – przez większość czasu – fabułą. Najlepszym jej aspektem okazał się Cardan i zakończenie, które daje nadzieję na interesujący bieg wydarzeń w kontynuacji. Po tym, co się wydarzyło, jestem jej bardzo ciekawa i na pewno przeczytam, kiedy tylko się ukaże.
readwithpassion.it27.pl
„Okrutny Książę” – w oryginale „The Cruel Prince” – już od wielu miesięcy znajdował się na mojej liście powieści, które koniecznie muszę przeczytać. Nasłuchałam się o tej książce tyle ogromnie pozytywnych opinii, iż byłam całkowicie przekonana, że przypadnie mi do gustu. Już miałam zamawiać swój egzemplarz po angielsku, gdy dowiedziałam się, że ten wyczekiwany przeze mnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Macie tak czasami, że po przeczytaniu opisu jakiejś powieści od razu jesteście pewni, że po prostu musicie ją poznać? Mnie takie uczucie dopada stosunkowo rzadko, a przy tym parę razy zdarzyło mi się już rozczarować, kiedy powieść (według skrótu fabuły umieszczonego na okładce), wydawała się być napisana idealnie pod mój gust, a niestety później okazało się, jak bardzo się w tej początkowej ocenie pomyliłam. Ostatnio taka pewność towarzyszyła mi w trakcie czytania opisu „Księżniczki Popiołu”. Zawierał on dokładnie to, co uwielbiam w opowieściach: monarchię, walkę o kraj i zapowiedź silnej, charyzmatycznej bohaterki. Bez wahania zdecydowałam się dać szansę tej historii. Jak było tym razem? Czy znowu się rozczarowałam?
ZDECYDOWANIE NIE! „Księżniczka Popiołu” porwała mnie od pierwszej strony i sprawiła, że na parę godzin byłam całkowicie wykluczona z normalnego funkcjonowania. Ta historia niemal pod każdym aspektem idealnie trafiła w mój gust czytelniczy. Było w niej to, co cenię w książkach tego gatunku i co sprawia, że z tak wielką przyjemnością po nie sięgam. Już przedstawiam Wam wszystko po kolei.
Przede wszystkim jedną z największych zalet „Księżniczki Popiołu” jest fabuła. Mimo że teoretycznie szybkość następowania po sobie kolejnych wydarzeń nie jest zawrotna, to akcja angażuje stuprocentowo. W dużym stopniu jest to zasługa tego, że w trakcie czytania tej powieści niczego nie możemy być pewni. Autorka stworzyła tak rozległą sieć intryg, dworskich gierek i manipulacji, że momentami naprawdę trudno było określić, co jest prawdą, a co tylko złudzeniem pokazywanym dla osiągnięcia własnych celów. Oprócz tego mamy do czynienia z ogromną ilością zwrotów akcji, które zaskakują w najmniej oczekiwanych momentach. Sprawiło to, że całą powieść pochłonęłam niemal jednym tchem w kilka godzin, bo nie byłam w stanie odłożyć jej na bok.
Kolejnym aspektem, który całkowicie przypadł mi do gustu, był sposób wykreowania głównej bohaterki. Przyznaję, na samym początku miałam pewne obawy w stosunku do Theo, ale bardzo szybko zostałam ich pozbawiona. Autorka przedstawiła ją bardzo wiarygodnie – dziewczyna oprócz zalet posiada też kilka wad, których jest świadoma i które stara się zwalczać na kartach tej powieści. Uwielbiam postacie, w które jestem w stanie uwierzyć, zrozumieć tok myślenia i nękające ich wątpliwości. W przypadku naszej księżniczki właśnie taka sytuacja miała miejsce. Szybko polubiłam tę bohaterkę, a obserwując stopniowo dokonującą się w niej przemianę zaczęłam mieć o niej jeszcze lepsze zdanie. Theodosia jest osobą o mocnym charakterze, wykształconym przez okrutne wydarzenia, jakie miały miejsce w jej przeszłości. Kiedy czara goryczy się przelewa i dziewczyna zaczyna działać, stara się zrobić wszystko dla dobra swojego ludu, często kosztem własnych pragnień.
„Księżniczka Popiołu” dobrze wypada również pod kątem postaci drugoplanowych. W tej powieści mamy do czynienia z gamą różnorodnych osób, z których każdy jest pod jakimś względem wyjątkowy. Oczywiście, oprócz bohaterów pozytywnych pojawia się mnóstwo innych, w stosunku do których szybko zaczyna się czuć nienawiść. Wszystkim im trzeba jednak oddać to, że są świetnie wykreowani. Cechują się złożoną psychiką i do końca nigdy nie wiadomo, jakie są ich prawdziwe cele. Przez cały czas poznawania tej historii nie byłam pewna, kto tak naprawdę jest wrogiem, a kto przyjacielem i w przypadku niektórych osób wątpliwości towarzyszyły mi aż do samego końca.
Styl Laury Sebastian jest bardzo przystępny i dodatkowo potęguje to, że przez tę powieść się po prostu mknie. Mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową z perspektywy Theo, więc wszystkie wydarzenia obserwujemy jej oczami. Moim zdaniem ten zabieg ogromnie pasuje do tej historii i sprawia, że znacznie bardziej możemy się zżyć z tą bohaterką. Ja tak wciągnęłam się w fabułę, że nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam już do zakończenia. Pojawiło się ono w takim momencie, że od razu miałam ochotę sięgnąć po kontynuację i dowiedzieć się, jak akcja potoczy się dalej. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu i mam nadzieję, że jak najszybciej pojawi się okazja, aby go przeczytać.
Wspomnę jeszcze o jednym elemencie. W „Księżniczce Popiołu” pojawiają się określenia zapożyczone z języka niemieckiego, jak i jedno przekształcone z rosyjskiego. Cesarz na przykład nazwany jest kaiserem, cesarzowa kaiseriną, a książę to prinz. Zdaję sobie sprawę, że niektórym osobom może taki zabieg przeszkadzać, ale muszę powiedzieć, że mnie nawet przypadło to do gustu. Może częściowo dlatego, że nie mam nic przeciwko tym językom, ale przede wszystkim stanowiło to aspekt, który stosunkowo rzadko spotykam w powieściach. W żaden sposób mnie to nie irytowało – wręcz przeciwnie – często powodowało lekki uśmiech na mojej twarzy.
„Księżniczka Popiołu” znacznie przebiła wszystkie moje oczekiwania. To powieść pełna intryg i manipulacji, z wartką, wciągającą akcją i charyzmatycznymi bohaterami. Mnie ogromnie przypadła do gustu i sprawiła, że zakochałam się w tej historii i już nie mogę się doczekać, żeby poznać dalsze losy tych postaci <3 Zdecydowanie polecam, moim zdaniem jest to jedna z najlepszych powieści młodzieżowych fantasy, jakie pojawiły się w Polsce w tym roku. Koniecznie sięgnijcie po nią, jeśli lubicie takie klimaty, bo jest spore prawdopodobieństwo, że również będziecie zachwyceni 🙂
readwithpassion.it27.pl
Macie tak czasami, że po przeczytaniu opisu jakiejś powieści od razu jesteście pewni, że po prostu musicie ją poznać? Mnie takie uczucie dopada stosunkowo rzadko, a przy tym parę razy zdarzyło mi się już rozczarować, kiedy powieść (według skrótu fabuły umieszczonego na okładce), wydawała się być napisana idealnie pod mój gust, a niestety później okazało się, jak bardzo się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Krótką historię sztuki" zamówiłam głównie z myślą o egzaminie maturalnym, na którym można wylosować zestaw zawierający obraz lub inne dzieło. Z uwagi na to, że interpretacja tego typu sztuki nie do końca mi zawsze dobrze wychodzi, liczyłam, że ta książka trochę rozjaśni mi pewne aspekty i ułatwi poruszanie się wśród tej tematyki w przyszłości. Okazało się, że ta decyzja była strzałem w dziesiątkę.
"Krótka historia sztuki" dzieli się na cztery części. W pierwszej z nich, zatytułowanej "Kierunki" pojawia się przegląd wszystkich znanych kierunków w sztuce od prehistorii aż to współczesność. Oprócz bardziej znanych, jak renesans czy barok, pojawiają się również takie, z którymi spotkałam po raz pierwszy w życiu (mówię na przykład o manieryzmie i suprematyzmie). Przy każdym z nich wymieniono wybitnych przedstawicieli, opisano historię nurtu i jego charakterystyczne elementy oraz przedstawiono jeden przykładowy obraz.
Parę stron dalej, w części opisanej jako "Dzieła" omówione zostały po kolei najbardziej znane i cenione obrazy, umieszczone w porządku chronologicznym według daty powstania. Oprócz słynnej "Mona Lisy" czy "Dziewczyny z perłą", jest tu też kilka dzieł, których za pierwszym razem nie rozpoznałam, co spowodowało, że z ciekawością zagłębiłam się w umieszczony opis, aby dowiedzieć się, jakie były okoliczności ich powstania. Pomógł on mi też właściwie zinterpretować to, co przedstawia dany obraz i przekonał, że czasami naprawdę warto zwrócić uwagę na pozornie nic nieznaczące szczegóły. W kolejnych rozdziałach są pokazane kolejno tematy i techniki, które posłużyły artystom do stworzenia ich dzieł. O istnieniu sporej części z nich nie zdawałam sobie dotychczas sprawy, a w przypadku niektórych tylko kojarzyłam nazwę, nie wiedząc dokładnie, z czym się ona wiąże. Autorka zwięźle wyjaśniła wszystkie niejasności, dzięki czemu poznałam ogromną ilość przydatnych informacji.
"Krótka historia sztuki" jest napisana bardzo przystępnym językiem, prostym do zrozumienia nawet dla osób, które o dziełach i ich tworzeniu wiedzą mało. Ta książka stanowi swego rodzaju kompendium podstawowej wiedzy w zakresie sztuki i zawiera wiadomości, które mogą zainteresować czytelnika w każdym wieku. Warto w nią się zaopatrzyć chociażby dlatego, że wypada choć troszeczkę orientować się w najsłynniejszych obrazach i ich twórcach, znanych na całym świecie :)
Publikacja stworzona przez Susie Hodge ma bardzo przejrzystą i przyjemną dla oczu oprawę graficzną. Informacje zostały rozplanowane na każdej stronie w przemyślany sposób, przez co w trakcie przeglądania kolejnych kartek nie ma się wrażenia natłoku treści. Oczywiście, wszystko dopełniają fotografie dzieł sztuki w dobrej jakości, niekiedy obejmujące nawet dwie sąsiadujące strony. Cała książka ma rozmiar przybliżony do wielkości zwykłego zeszytu A5, więc bez większego problemu można ją nosić ze sobą w razie potrzeby.
"Krótka historia sztuki" całkowicie spełniła moje oczekiwania. Mimo małej objętości, książka Susie Hodge zawiera ogrom informacji, które są naprawdę interesujące i sprawiają, że coraz bardziej ma się ochotę zgłębiać temat sztuki. W moim odczuciu idealnie sprawdzi się jako przewodnik po znanych obrazach nie tylko dla osób w nich niezorientowanych, ale dzięki bogactwu różnorodnych treści może spodobać się też tym, którzy wiedzą w tym aspekcie trochę więcej. Jeśli zastanawiacie się nad zakupem tej książki, to szczerze mogę Wam ją polecić - szczególnie, jeśli pragniecie zdobyć przydatną wiedzę w dziedzinie sztuki. Ja na pewno jeszcze nie raz po nią sięgnę przed majem, żeby przypomnieć sobie najważniejsze elementy, które mogą mi się przydać podczas matur :)
"Krótką historię sztuki" zamówiłam głównie z myślą o egzaminie maturalnym, na którym można wylosować zestaw zawierający obraz lub inne dzieło. Z uwagi na to, że interpretacja tego typu sztuki nie do końca mi zawsze dobrze wychodzi, liczyłam, że ta książka trochę rozjaśni mi pewne aspekty i ułatwi poruszanie się wśród tej tematyki w przyszłości. Okazało się, że ta decyzja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Zły król” pod wieloma aspektami zdecydowanie bije na głowę poprzedni tom. Pierwszym takim elementem jest fabuła. Jak mogliście przeczytać w mojej opinii o „Okrutnym księciu”, w pierwszej części nie była ona dla mnie zbyt angażująca. Wydarzenia następowały po sobie dość wolno, przez co jej lektura nie była zbyt emocjonująca. „Zły król” zmienił moje odczucia o 180 stopni. Teraz dopiero widzę, że to, co działo się w tamtym tomie, było tylko wstępem do historii, którą chciała przedstawić autorka. Już od samego początku tej książki akcja goni akcję, powodując, że niemal nie ma tu chwili na oddech. Coś dzieje się na praktycznie każdej z 386 stron, które liczy tak historia! Wydarzenia są w większości nieprzewidywalne, ale w specyficzny sposób. Otóż klimat książki powoduje, że mamy świadomość, że zaraz coś się wydarzy, ale mnogość intryg i różnorodnych powiązań między bohaterami powoduje, że bardzo trudno domyśleć się, co dokładnie się stanie.
Tym, co jednak najbardziej zaskoczyło mnie w czasie poznawania tej historii, była zmiana, która zaszła w Jude – głównej bohaterce i narratorce książki. W poprzednim tomie nie zdobyła ona mojej sympatii i nie potrafiłam zrozumieć jej postępowania. Dzięki temu, w jak trudnej sytuacji znalazła się w „Złym królu”, moje uczucia w stosunku do niej znacznie się ociepliły. Nadal nie należy ona do grona moich ukochanych bohaterów, ale przestała mnie irytować i zaczęłam nawet lubić narrację prowadzoną z jej punktu widzenia, co naprawdę mile mnie zaskoczyło. Przede wszystkim w tym tomie Jude stała się bardziej rzeczywistą postacią – obserwując targające ją rozterki można zrozumieć jej sposób myślenia i motywy kierujące postępowaniem dziewczyny, czego brakowało mi w poprzedniej części. Liczę na to, że w kolejnym tomie, wieńczącym już tę trylogię, ta bohaterka ostatecznie da się lubić.
W „Okrutny księciu” moją ulubioną postacią stał się Cardan i jest to jedna z niewielu rzeczy, które po lekturze „Złego króla” nie uległy zmianie. Dalej jest on ogromnie fascynującym bohaterem, wartym uwagi ze względu na złożoność jego psychiki. Autorce genialnie udało się go wykreować – stworzyła osobę, której zachowanie nie sposób przewidzieć i której motywy postępowania ciągle stanowią tajemnicę. Cardan płynnie przechodzi między różnymi odsłonami swojej osobowości, nieraz powodując konsternację i skłaniając do zastanowienia się na tym, na ile szczerze są jego zamiary. Uwielbiam tak skonstruowanych bohaterów, więc już nie mogę doczekać się tego, co zdarzy się w kolejnej części!
W „Złym królu” poszerzeniu ulega grono bohaterów drugo – i trzecioplanowych, a parę postaci, które dopiero co pojawiły się w tym tomie, ma bardzo duży wpływ na jego akcję. Holly Black dokładniej pokazuje nam wykreowany przez siebie świat, a w szczególności jedną jego krainę, w obrębie której przez jakiś czas mają miejsce kolejne wydarzenia. Bardzo dobrze, że autorka zdecydowała się na taki ruch, ale trochę szkoda, że nie przedstawiła dogłębniej zasad, według których ona funkcjonuje. Możliwe, że stało się tak, ponieważ Black w tym tomie postawiła głównie na akcję i nie chciała zwalniać tempa poprzez wprowadzanie większej ilości opisów. Niemniej uważam, że w tym przypadku akurat mogła się na to zdecydować.
Fabuła stworzona przez autorkę jest bardzo zawiła. Ogrom intryg i oszustw sprawia, że przez cały czas czytelnik jest skłaniany do myślenia i analizowania każdej opisanej sytuacji. Jest to wielką zaletą tej historii, podobnie, jak relacja Jude i Cardana. Wszystkie sceny, w których pojawia się ta dwójka, są świetnie napisane, a dialogi między nimi czyta się z prawdziwą przyjemnością. Również w tym aspekcie pojawia się wiele nieprzewidywalnych i nieoczywistych momentów, które przyprawiają o szybsze bicie serca.
Podobnie, jak w „Okrutnym księciu”, zakończenie tej powieści zwala z nóg. Holly Black zwieńczyła tę opowieść w sposób, którego chyba nikt się nie spodziewał. Nie pamiętam, kiedy ostatnio parę końcowych stron książki wywołało we mnie tyle emocji. Od razu po zamknięciu powieści miałam potrzebę sięgnięcia po ostatni tom tej trylogii. Niestety, przyjdzie nam na niego jeszcze trochę czekać, bo premiera za granicą dopiero jesienią (przeniesiona ze stycznia 2020, więc nie można narzekać). Na sto procent po niego sięgnę i oczywiście podzielę się z Wami na blogu swoimi wrażeniami.
Jeśli będziecie mieli okazję, to koniecznie zapoznajcie się z tą serią – na początku z „Okrutnym księciem”, a później z „Złym królem”. Dla emocji, jakie niesie ze sobą drugi tom, warto przebrnąć przez pierwszy, nawet jeśli nie wywoła on u Was bezgranicznego zachwytu. Jestem przekonana, że „Zły król” zrekompensuje to z nawiązką i mam nadzieję, że zachwyci Was tak, jak zachwycił mnie.
readwithpassion.it27.pl
„Zły król” pod wieloma aspektami zdecydowanie bije na głowę poprzedni tom. Pierwszym takim elementem jest fabuła. Jak mogliście przeczytać w mojej opinii o „Okrutnym księciu”, w pierwszej części nie była ona dla mnie zbyt angażująca. Wydarzenia następowały po sobie dość wolno, przez co jej lektura nie była zbyt emocjonująca. „Zły król” zmienił moje odczucia o 180 stopni....
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to