-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać325
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
Macie tak czasami, że po przeczytaniu opisu jakiejś powieści od razu jesteście pewni, że po prostu musicie ją poznać? Mnie takie uczucie dopada stosunkowo rzadko, a przy tym parę razy zdarzyło mi się już rozczarować, kiedy powieść (według skrótu fabuły umieszczonego na okładce), wydawała się być napisana idealnie pod mój gust, a niestety później okazało się, jak bardzo się w tej początkowej ocenie pomyliłam. Ostatnio taka pewność towarzyszyła mi w trakcie czytania opisu „Księżniczki Popiołu”. Zawierał on dokładnie to, co uwielbiam w opowieściach: monarchię, walkę o kraj i zapowiedź silnej, charyzmatycznej bohaterki. Bez wahania zdecydowałam się dać szansę tej historii. Jak było tym razem? Czy znowu się rozczarowałam?
ZDECYDOWANIE NIE! „Księżniczka Popiołu” porwała mnie od pierwszej strony i sprawiła, że na parę godzin byłam całkowicie wykluczona z normalnego funkcjonowania. Ta historia niemal pod każdym aspektem idealnie trafiła w mój gust czytelniczy. Było w niej to, co cenię w książkach tego gatunku i co sprawia, że z tak wielką przyjemnością po nie sięgam. Już przedstawiam Wam wszystko po kolei.
Przede wszystkim jedną z największych zalet „Księżniczki Popiołu” jest fabuła. Mimo że teoretycznie szybkość następowania po sobie kolejnych wydarzeń nie jest zawrotna, to akcja angażuje stuprocentowo. W dużym stopniu jest to zasługa tego, że w trakcie czytania tej powieści niczego nie możemy być pewni. Autorka stworzyła tak rozległą sieć intryg, dworskich gierek i manipulacji, że momentami naprawdę trudno było określić, co jest prawdą, a co tylko złudzeniem pokazywanym dla osiągnięcia własnych celów. Oprócz tego mamy do czynienia z ogromną ilością zwrotów akcji, które zaskakują w najmniej oczekiwanych momentach. Sprawiło to, że całą powieść pochłonęłam niemal jednym tchem w kilka godzin, bo nie byłam w stanie odłożyć jej na bok.
Kolejnym aspektem, który całkowicie przypadł mi do gustu, był sposób wykreowania głównej bohaterki. Przyznaję, na samym początku miałam pewne obawy w stosunku do Theo, ale bardzo szybko zostałam ich pozbawiona. Autorka przedstawiła ją bardzo wiarygodnie – dziewczyna oprócz zalet posiada też kilka wad, których jest świadoma i które stara się zwalczać na kartach tej powieści. Uwielbiam postacie, w które jestem w stanie uwierzyć, zrozumieć tok myślenia i nękające ich wątpliwości. W przypadku naszej księżniczki właśnie taka sytuacja miała miejsce. Szybko polubiłam tę bohaterkę, a obserwując stopniowo dokonującą się w niej przemianę zaczęłam mieć o niej jeszcze lepsze zdanie. Theodosia jest osobą o mocnym charakterze, wykształconym przez okrutne wydarzenia, jakie miały miejsce w jej przeszłości. Kiedy czara goryczy się przelewa i dziewczyna zaczyna działać, stara się zrobić wszystko dla dobra swojego ludu, często kosztem własnych pragnień.
„Księżniczka Popiołu” dobrze wypada również pod kątem postaci drugoplanowych. W tej powieści mamy do czynienia z gamą różnorodnych osób, z których każdy jest pod jakimś względem wyjątkowy. Oczywiście, oprócz bohaterów pozytywnych pojawia się mnóstwo innych, w stosunku do których szybko zaczyna się czuć nienawiść. Wszystkim im trzeba jednak oddać to, że są świetnie wykreowani. Cechują się złożoną psychiką i do końca nigdy nie wiadomo, jakie są ich prawdziwe cele. Przez cały czas poznawania tej historii nie byłam pewna, kto tak naprawdę jest wrogiem, a kto przyjacielem i w przypadku niektórych osób wątpliwości towarzyszyły mi aż do samego końca.
Styl Laury Sebastian jest bardzo przystępny i dodatkowo potęguje to, że przez tę powieść się po prostu mknie. Mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową z perspektywy Theo, więc wszystkie wydarzenia obserwujemy jej oczami. Moim zdaniem ten zabieg ogromnie pasuje do tej historii i sprawia, że znacznie bardziej możemy się zżyć z tą bohaterką. Ja tak wciągnęłam się w fabułę, że nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam już do zakończenia. Pojawiło się ono w takim momencie, że od razu miałam ochotę sięgnąć po kontynuację i dowiedzieć się, jak akcja potoczy się dalej. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu i mam nadzieję, że jak najszybciej pojawi się okazja, aby go przeczytać.
Wspomnę jeszcze o jednym elemencie. W „Księżniczce Popiołu” pojawiają się określenia zapożyczone z języka niemieckiego, jak i jedno przekształcone z rosyjskiego. Cesarz na przykład nazwany jest kaiserem, cesarzowa kaiseriną, a książę to prinz. Zdaję sobie sprawę, że niektórym osobom może taki zabieg przeszkadzać, ale muszę powiedzieć, że mnie nawet przypadło to do gustu. Może częściowo dlatego, że nie mam nic przeciwko tym językom, ale przede wszystkim stanowiło to aspekt, który stosunkowo rzadko spotykam w powieściach. W żaden sposób mnie to nie irytowało – wręcz przeciwnie – często powodowało lekki uśmiech na mojej twarzy.
„Księżniczka Popiołu” znacznie przebiła wszystkie moje oczekiwania. To powieść pełna intryg i manipulacji, z wartką, wciągającą akcją i charyzmatycznymi bohaterami. Mnie ogromnie przypadła do gustu i sprawiła, że zakochałam się w tej historii i już nie mogę się doczekać, żeby poznać dalsze losy tych postaci <3 Zdecydowanie polecam, moim zdaniem jest to jedna z najlepszych powieści młodzieżowych fantasy, jakie pojawiły się w Polsce w tym roku. Koniecznie sięgnijcie po nią, jeśli lubicie takie klimaty, bo jest spore prawdopodobieństwo, że również będziecie zachwyceni 🙂
readwithpassion.it27.pl
Macie tak czasami, że po przeczytaniu opisu jakiejś powieści od razu jesteście pewni, że po prostu musicie ją poznać? Mnie takie uczucie dopada stosunkowo rzadko, a przy tym parę razy zdarzyło mi się już rozczarować, kiedy powieść (według skrótu fabuły umieszczonego na okładce), wydawała się być napisana idealnie pod mój gust, a niestety później okazało się, jak bardzo się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przed rozpoczęciem lektury wiedziałam o fabule tylko tyle, że ma tam miejsce zabójstwo starszej kobiety siekierą. Normalnie pewnie nie sprawiłoby to, że natychmiast zabiorę się do czytania, ale po niedawnym skończeniu męczarni z „Lalką” Prusa zdecydowanie miałam ochotę sięgnąć po coś innego i bardziej krwawego. Zaczęłam więc i – ku mojemu sporemu zaskoczeniu – zostałam wciągnięta w fabułę już po kilkunastu stronach.
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy na samym początku, to różnica w stylu pisania Dostojewskiego w porównaniu chociażby z Prusem. „Zbrodnia i kara” – mimo że przecież jest to dość posępna i ponura opowieść – wydaje się być stworzona przy użyciu tak lekkiego i przystępnego języka, że odniosłam wrażenie, jakbym płynęła przez tę historię podczas jej czytania. Było to dla mnie mocno zauważalne głównie z tego powodu, że w „Lalce” sytuacja wyglądała zupełnie inaczej – większość stron czytało mi się ciężko i topornie. Powieść Dostojewskiego wciągnęła mnie całkowicie i dzięki temu całość skończyłam w niecałe dwa dni, co jest moim rekordem w przypadku lektur tych gabarytów.
Duża w tym zasługa fabuły książki, która okazała się być o wiele bardziej rozbudowana, niż mi się wydawało jeszcze przed rozpoczęciem czytania. Oczywiście, główną rolę gra wątek Rodiona Raskolnikowa, byłego studenta prawa, który jest sprawcą tego znanego większości czytelników okrutnego morderstwa. Jednak przy okazji obserwowania jego losów, śledzimy też życie sporej grupy innych postaci, które łączą często dość niejasne na pierwszy rzut oka powiązania. Poznajemy grono barwnych bohaterów, a wśród nich między innymi siostrę i matkę Raskolnikowa, rodzinę Marmieładowów wraz z Sonią oraz tajemniczego Swidrygajłowa. Ich wątki zostały nakreślone w intrygujący sposób, czyniąc historię znacznie pełniejszą i fascynującą.
Jedną z największych zalet „Zbrodni i kary” jest aspekt psychologiczny powieści. Dostojewski nakreślił rozbudowany i pełny obraz psychiki swoich postaci, a w szczególności głównego bohatera. Jego nietypową mentalność i niepospolity sposób myślenia poznajemy dzięki licznym fragmentom poświęconym opisowi przeżyć Raskolnikowa. Sami dochodzimy do tego, jaka była przyczyna popełnionej przez niego zbrodni i jest to jeden z moim zdaniem najlepszych elementów tej historii. Dzięki kontrastowemu pokazaniu osobowości Soni postać Raskolnikowa zyskuje jeszcze intensywniejszy i głębszy wyraz.
Jeśli ktoś z Was miał już przyjemność omawiać tę powieść na lekcjach polskiego, to pewnie pamiętacie, że poloniści zawsze zwracają uwagę na to, jak Dostojewski przedstawił w niej Petersburg. To miasto określane jest jako jeden z pełnoprawnych bohaterów „Zbrodni i kary”, gdyż jest obserwatorem mających miejsce wydarzeń i ma niemały wpływ na postępowanie poszczególnych osób. Autor opisał Petersburg bardzo plastycznie, wyczerpująco, nie stosując zbędnych upiększeń i pokazując wszystko w realistyczny sposób. Złożyło się to na obraz mrocznego, nieprzyjaznego miejsca pełnego przestępczości i biedy.
Na wypadek, gdybym w dalszym ciągu nie przekonała Was do sięgnięcia po tę książkę, mam jeszcze jeden argument. Oprócz tytułowego tematu zbrodni znajdziecie w niej wiele innych, przyciągających elementów. Na uwagę zasługuje atmosfera tajemniczości, która obecna jest praktycznie cały czas w trakcie czytania, dzięki czemu naprawdę można się poczuć, jakby się było świadkiem opisywanych wydarzeń. W „Zbrodni i karze” – ku mojemu zaskoczeniu – pojawił się także delikatny wątek romantyczny, wprowadzający trochę radości do całej historii. Zupełnie się go nie spodziewałam, ale odnoszę wrażenie, że jego obecność wielu osobom może znacznie umilić lekturę.
Jak każda powieść, również dzieło Dostojewskiego ma w sobie kilka mniej fascynujących momentów, których nagromadzenie może być męczące. Warto jednak nie zniechęcać się i przebrnąć przez niektóre przeciągające się rozważania, aby później nie żałować tego, że się zrezygnowało. Jeśli jesteście w gimnazjum lub liceum, to ta opowieść prawdopodobnie była (lub dopiero będzie) Waszą lekturą obowiązkową. Szczerze zachęcam, abyście ją przeczytali, a nie tylko opierali się na streszczeniach. Moim zdaniem „Zbrodnia i kara” jest jedną z najlepszych powieści, które trzeba obowiązkowo poznać i naprawdę polecam Wam to zrobić. Oprócz tego, że historię Raskolnikowa opisano w intrygujący sposób, to jeszcze stanowi ona kopalnię motywów do wykorzystania na maturze. Jej czytanie to połączenie przyjemnego z pożytecznym!
Przed rozpoczęciem lektury wiedziałam o fabule tylko tyle, że ma tam miejsce zabójstwo starszej kobiety siekierą. Normalnie pewnie nie sprawiłoby to, że natychmiast zabiorę się do czytania, ale po niedawnym skończeniu męczarni z „Lalką” Prusa zdecydowanie miałam ochotę sięgnąć po coś innego i bardziej krwawego. Zaczęłam więc i – ku mojemu sporemu zaskoczeniu – zostałam...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Okrutna pieśń” wzbudziła bardzo dużo emocji za granicą. Jeszcze długo przed jej polską premierą miałam okazję słyszeć ogromną ilość opinii na jej temat, z których zdecydowana większość zaliczała się do bardzo pozytywnych. Naprawdę ucieszyła mnie informacja, że Czwarta Strona postanowiła wydać tę powieść u nas i z niecierpliwością czekałam, aż będę mogła po nią sięgnąć. Dotychczas miałam okazję przeczytać tylko jedną książkę Victorii Schwab („Mroczniejszy odcień magii”), która podobała mi się, ale nie udało mi się jeszcze zdobyć jej kontynuacji. Po zachwytach powtarzających się w recenzjach „Okrutnej pieśni” liczyłam, że się nie zawiodę i również uda mi się cieszyć tą podobno świetną historią. I właśnie tak było.
Fabuła tej książki została naprawdę dobrze skonstruowana. Już od pierwszych rozdziałów udało mi się wciągnąć w tę historię i z trudnością przychodziło mi odłożenie jej na bok. W „Okrutnej pieśni” mamy do czynienia z dużą ilością tajemnic (również tych z przeszłości, odgrywających ważną rolę w całej akcji), intryg i różnych skomplikowanych powiązań między bohaterami, które czynią lekturę jeszcze bardziej zaskakującą i nieprzewidywalną. Czytając tę powieść byłam pod wrażeniem tego, jak udało się Schwab stworzyć tak mroczny, pełen niepokoju nastrój, cały czas odczuwalny na kartach książki.
O ile sposób wykreowania świata uważam za fantastyczny, to niestety nie mogę tego samego powiedzieć o wszystkich postaciach, których losy obserwujemy w „Okrutnej pieśni”. Mam olbrzymi problem z Kate, która obok Augusta gra główną rolę w całej historii. Już od pierwszych stron nie zapałałam do niej zbyt wielką sympatią i do samego końca to się nie zmieniło. Momentami zupełnie nie rozumiałam jej sposobu myślenia a cel, do którego dążyła, wydawał mi się całkowicie irracjonalny. Wraz z biegiem kolejnych rozdziałów miałam wrażenie, że pod tym względem było coraz lepiej, jednak nie na tyle, żeby odmieniło to moje podejście do tej dziewczyny. Jak dla mnie jej zachowanie było stanowczo zbyt aroganckie i lekkomyślne. Oby w kolejnym tomie było lepiej…
Zupełnie inny jest mój stosunek do Augusta – tego bohatera szybko polubiłam i to jemu kibicowałam przez całą lekturę. Spodobał mi się sposób, jaki autorka wybrała rozbudowując jego postać. Z dużą przyjemnością śledziłam jego losy i jestem ogromnie ciekawa, co stanie się z nim dalej.
Bardzo dużo osób mówiąc o „Okrutnej pieśni” chwali ją za brak wątku miłosnego. Faktycznie, nieumieszczanie tego motywu w całej historii zdecydowanie działa na jej korzyść, zostawiając dużo miejsca na wydarzenia ważne dla fabuły. Mam jednak wrażenie, że Schwab nie zdecydowała się całkowicie porzucić aspektu romantycznego w tej serii i wydaje mi się, że w kontynuacji się on pojawi (podczas lektury można było zauważyć kilka fragmentów na to wskazujących). Liczę na to, że jeśli wątek miłosny będzie obecny w kolejnym tomie, to będzie pełnił tylko rolę epizodyczną – z jakiegoś dziwnego powodu ciężko mi wyobrazić sobie głównych bohaterów w tego typu relacji.
Po zakończeniu czytania „Okrutnej pieśni” czuję ogromny niedosyt. Chciałabym już sięgnąć po kolejny tom i mam nadzieję, że jak najszybciej pojawi się on w Polsce. Ta historia ma duży potencjał i jestem pewna, że można z niej wyciągnąć jeszcze więcej zarówno jeśli chodzi o przedstawiony świat, jak i o poszczególnych bohaterów. Mam nadzieję, że pod tym względem kontynuacja mnie nie zawiedzie.
Zazwyczaj nie poświęcam zbyt dużo miejsca aspektowi wizualnemu książki, jednak w przypadku tej powieści muszę o nim wspomnieć. Mam ogromną słabość do skrzypiec, więc sposób wydania „Okrutnej pieśni” bardzo mi się podoba. Zauroczyła mnie zarówno piękna okładka, jak i małe skrzypce umieszczone obok liczb oznaczających numery kolejnych stron. Może to w ogóle nieistotne detale, ale nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła na to uwagi 😀
Historia przedstawiona przez Victorię Schwab naprawdę przypadła mi do gustu. Na jej korzyść bez wątpienia przemawia wciągająca, trudna do przewidzenia fabuła, niebanalnie zbudowany świat oraz przyjemny styl, którym posługuje się autorka. Mimo że mnie nie przekonuje kreacja głównej bohaterki, „Okrutna pieśń” bardzo mi się podobała i już nie mogę się doczekać kolejnego tomu serii. Ze swojej strony polecam tę historię wszystkim, którzy szukają dobrej, angażującej książki fantasy. Czytajcie, bo zdecydowanie warto <3
readwithpassion.it27.pl
„Okrutna pieśń” wzbudziła bardzo dużo emocji za granicą. Jeszcze długo przed jej polską premierą miałam okazję słyszeć ogromną ilość opinii na jej temat, z których zdecydowana większość zaliczała się do bardzo pozytywnych. Naprawdę ucieszyła mnie informacja, że Czwarta Strona postanowiła wydać tę powieść u nas i z niecierpliwością czekałam, aż będę mogła po nią sięgnąć....
więcej mniej Pokaż mimo to
Pierwszy tom dystopijnej serii Samanthy Shannon niesamowicie mi się spodobał. Jednak zakończenie „Czasu żniw” (moja recenzja tutaj) pozostawiło mnie w napięciu i oczekiwaniu na moment, kiedy będę mogła poznać dalsze losy Paige. Okazja nadarzyła się dość szybko, ponieważ zupełnie nieoczekiwanie znalazłam kontynuację w mojej bibliotece. Natychmiast wypożyczyłam „Zakon Mimów” i zabrałam się do czytania. Początkowo targały mną jednak wątpliwości – opis fabuły drugiego tomu serii wydawał mi się dość mało fascynujący i bałam się, że dotknie go „klątwa drugiego tomu”. Na szczęście moje przypuszczenia okazały się zupełnie bezpodstawne.
Zaskakująco bardzo spodobała mi się ta książka. Uważam nawet, że w niektórych aspektach okazała się lepsza od „Czasu żniw”! Podobnie jak w pierwszej części, akcja rozgrywa się tutaj stopniowo. Powoli wciągamy się w fabułę, przypominamy sobie niektóre zdarzenia z poprzedniego tomu. „Zakon Mimów” jednak zupełnie się od niego różni. Nacisk został tutaj położony głównie na rozwój intryg i bohaterów, których coraz lepiej poznajemy. I moim zdaniem właśnie to decyduje o tym, że ta powieść okazała się taka genialna!
Niezwykłą zaletą tej książki jest jej nieprzewidywalność. Naprawdę nie spodziewałam się tego, jak zachowywała się główna bohaterka i uważam to za ogromny plus. Mimo z pozoru „spokojnej” fabuły jest w „Zakonie Mimów” parę momentów, które zaskakują i obracają dotychczasowy rozwój akcji o 180 stopni. Szczególnie dotyczy to ostatnich 100 (po prostu fenomenalnych) stron książki. Prawdopodobnie właśnie z powodu tego, co się tam dzieje, moja ocena tej powieści jest taka wysoka. Zakończenie – podobnie jak w przypadku pierwszej części serii – pozostawia ogromny niedosyt i powoduje, że nie mogę już doczekać się polskiej premiery trzeciej części.
Kolejną kwestią, w której pani Shannon mnie nie rozczarowała, jest kreacja bohaterów. Wszystkie postacie przez nią stworzone są bardzo wyraziste, mają swoją własną historię i określone motywy postępowania. Paige nie jest kolejną irytującą nastolatką podejmującą irracjonalne decyzje. To bohaterka, którą naprawdę można polubić: stabilna emocjonalnie i pewna swoich wyborów. Dzięki czemu narracja książki, prowadzona – podobnie, jak w części pierwszej – z jej perspektywy zupełnie nie przeszkadza i nie utrudnia czytania (jak to niestety często się teraz zdarza w literaturze typowo młodzieżowej).
Nie mam żadnych zastrzeżeń również do postaci drugoplanowych. Z powodu tego, że jest ich wiele, obawiałam się, że będą mi się mylić. Na szczęście, są one tak od siebie różne, że nic takiego nie miało miejsca. Zarówno członkowie gangu, do którego należy Paige, jak i inni mieszkańcy Londynu są na tyle charakterystyczni, że od razu po przeczytaniu danego imienia jesteśmy pewni, że wiemy, o kogo chodzi.
Najciekawszym jednak aspektem tej serii są opisane w niej istoty nadprzyrodzone. Refaici (już sam ten termin jest intrygujący, prawda?) są kimś, kogo ciężko zdefiniować; najbardziej chyba przypominają kosmitów. Z nich wszystkich najgruntowniej poznajemy Naczelnika (wiem, że samo takie „imię” niewiele mówi, ale naprawdę nie chcę zdradzać żadnych szczegółów fabuły). Jest on jednym z najbardziej tajemniczych elementów całej serii. Z każdym tomem dowiadujemy się o nim czegoś nowego, ale ja cały czas czuję w tej kwestii niedosyt. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach (słyszałam, że mają być jeszcze cztery) autorka rozwinie jego wątek. Czekam na to z niecierpliwością, bo niesamowicie intrygują mnie jego losy 🙂
Jeśli sięgamy po tego typu literaturę to zdajemy sobie sprawę, że zapewne znajdziemy w niej wątek miłosny. I faktycznie on tu jest, ale przedstawiony tak delikatnie i nienachalnie, że nie odgrywa praktycznie żadnej głębszej roli. Aczkolwiek autorka tak dobrze opisała tę relację, że każdy fragment jej poświęcony czyta się z czystą przyjemnością.
Czego chcieć więcej? „Zakon Mimów” posiada wiele cech, które czynią tę książkę niesamowitą kontynuacją „Czasu żniw”. Wartka, intrygująca i pełna intryg fabuła, świetnie wykreowani bohaterowie, jak również fascynujący świat stworzony przez panią Shannon (jego temat rozwinęłam w recenzji „Czasu żniw” do której zapraszam tutaj; tam też wyraziłam swoją opinię, jeśli chodzi o jego rzekomą „zawiłość”) sprawiają, że moim zdaniem każdy wielbiciel literatury fantasy i wszelkiego rodzaju dystopii powinien się z tą serią zapoznać.
readwithpassion.it27.pl
Pierwszy tom dystopijnej serii Samanthy Shannon niesamowicie mi się spodobał. Jednak zakończenie „Czasu żniw” (moja recenzja tutaj) pozostawiło mnie w napięciu i oczekiwaniu na moment, kiedy będę mogła poznać dalsze losy Paige. Okazja nadarzyła się dość szybko, ponieważ zupełnie nieoczekiwanie znalazłam kontynuację w mojej bibliotece. Natychmiast wypożyczyłam „Zakon Mimów”...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wiem, dlaczego zdecydowałam się sięgnąć po „Pocałunek zdrajcy”. Może to kwestia opisu, który wydał mi się całkiem intrygujący albo niewątpliwie przykuwającej wzrok okładki? Po prostu od razu wiedziałam, że chcę ją przeczytać, mimo że nigdy wcześniej nie słyszałam ani o autorce, ani o samej książce. Między innymi właśnie z tego powodu nie miałam żadnych specjalnych oczekiwań odnośnie tej powieści. Spodziewałam się średniej młodzieżówki z elementami romansu, osadzonej w fantastycznym świecie. Dalej nie mogę uwierzyć w to, jak mogłam tak nie docenić potencjału, których krył się w historii stworzonej przez Erin Beaty. „Pocałunek zdrajcy” absolutnie mnie zaskoczył i muszę szczerze przyznać, że całkowicie zakochałam się w tej powieści. W takim razie co takiego niecodziennego w niej znalazłam?
Sam opis nie obiecuje zbyt wyróżniającej się na tle innych podobnych książek fabuły. Sugeruje tylko, że główna bohaterka będzie nieco inną postacią w stosunku do tych, które często obserwujemy w literaturze młodzieżowej. Zapowiada też romans i na dobrą sprawę to wszystko. Nie wspomina ani słowem o tym, jak wiele intryg znajdziemy w tej historii. Nie mówi też o wątku politycznym i emocjonujących zwrotach akcji, które napotyka się w trakcie lektury. Jeśli przeczytacie sam opis i wyda się on Wam taki typowy i schematyczny, w żadnym wypadku nie rezygnujcie z sięgania po tę powieść. „Pocałunek zdrajcy” to bowiem coś o wiele lepszego, niż romans fantasy.
Jedną z najlepszych stron tej książki jest akcja, którą przedstawiła w niej autorka. Praktycznie od samego początku wydarzenia naprawdę wciągają, przez co bardzo trudno po prostu odłożyć ją na bok (dla mnie było to niemożliwe). Wszystko przez intrygi i spiski składające się na tę historię. Jest ich całe mnóstwo i czasami bardzo trudno było mi się zorientować, co jest prawdą, a co tylko grą. Jak już wcześniej wspomniałam, w „Pocałunku zdrajcy” znalazł się dość mocno rozbudowany wątek polityczny, który gra jedną z ważniejszych ról w tej powieści. W królestwie będącym głównym miejscem akcji sytuacja jest nie do końca stabilna i wśród niektórych możnowładców rośnie pragnienie władzy. Ich potencjalnemu porozumieniu próbują zapobiec zwolennicy króla, jednak cała sytuacja okazuje się być o wiele bardziej złożona, niż się początkowo wydawało.
Zaczynając lekturę tej książki zupełnie nie spodziewałam się, jak wiele emocji mi ona dostarczy. Autorka zaserwowała czytelnikom klika tak nieprzewidywalnych zwrotów akcji, że wielokrotnie ciężko mi było uwierzyć w to, co się właśnie stało. Szczególnie jeden, chyba najważniejszy dla całej powieść plot-twist sprawił, że musiałam zbierać szczękę z podłogi. Zaraz po tym, jak dotarło do mnie to, co się stało, cofnęłam się o kilka rozdziałów próbując szukać czegoś, czego nie zauważyłam. Okazało się jednak, że Beaty po mistrzowsku udało się tak skonstruować tę opowieść, że zupełnie nie domyśliłam się tego, co planowała zrobić. Ma u mnie za to ogromny plus.
Muszę oczywiście wspomnieć też trochę o bohaterach, bo sposób ich wykreowania również zasługuje na uznanie (szczególnie, jeśli chodzi o postacie męskie <3). W stosunku do Sage w kilku początkowych rozdziałach miałam nieco mieszane uczucia. Trochę mnie irytowała swoim zachowaniem i dziwnymi decyzjami, które podejmowała. Na szczęście wraz z rozwojem fabuły ewoluowała w bardzo dobry sposób i dała się lubić. Zupełnie inna sytuacja miała miejsce, jeśli chodzi o bohaterów męskich. Większość z nich przypadła mi do gustu już od pierwszych chwil, chociaż szczególnie dobrze czytało mi się o dwóch postaciach – Charliem i Quinnie. Jak ja ich obu uwielbiam <3
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, czym zawodowo zajmuje się autorka tej książki. Erin Beaty jest ekspertem od broni rakietowej i służyła w marynarce jako oficer do spraw obronności. Interesujące, prawda? Dziwi to tym bardziej po przeczytaniu stworzonej przez nią powieści. W życiu nie wpadłabym na to, jakie jest wykształcenie autorki biorąc pod uwagę to, w jak delikatny i uroczy sposób stworzyła w „Pocałunku zdrajcy” wątek miłosny. Czytałam z czystą przyjemnością każdy fragment mu poświęcony i jestem ciągle pod wrażeniem. Zdecydowanie w tej powieści znajduje się jeden z lepszych tego typu elementów, z jakim miałam ostatnio do czynienia. Rozwiązanie, jakie wybrała Beaty w trakcie jego tworzenia jest stanowczo dość nietypowe, ale więcej już Wam nie zdradzę. Warto sięgnąć po tę książkę chociażby z powodu tego wątku, na pewno nie będziecie żałować 🙂
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się do czegoś nie przyczepiła. Kwestią, która mnie lekko irytowała podczas lektury tej powieści była ilość i objętość rozdziałów. Około 470 stron, które liczy sobie cała książka, zostało podzielone na nieco ponad 90 rozdziałów. Średnio każdy z nich ma mniej więcej 5 stron, co moim zdaniem jest za mało. W wielu momentach przez tak krótki czas nie zdążyło się nic wyjaśnić, a już następował przeskok do kolejnego wydarzenia. Zmniejszenie ich liczby moim zdaniem byłoby bezapelacyjnie lepszym rozwiązaniem, ale mówi się trudno… .
„Pocałunek zdrajcy” był dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem. Zupełnie nie przewidywałam, że ta powieść okaże się tak dobrze skonstruowaną historią nie tylko ze świetnie napisanym wątkiem miłosnym, ale również z masą intryg, zagadek i zwrotów akcji. Jestem pewna, że sięgnę po nią jeszcze nie raz, żeby spróbować lepiej wychwycić wszystkie niuanse fabuły oraz pozachwycać się niektórymi jej elementami.
Polecam tę powieść z czystym sercem wszystkim, którym podobały się takie powieści jak „Fałszywy pocałunek” Mary E. Pearson, „Posępna litość” Robin LaFevers, „Królowa Tearlingu” Eriki Johansen czy nawet wspomniana na okładce seria „Rywalki” Kiery Cass. Wielbicielki takiej lżejszej, bardziej „dziewczęcej” fantastyki nie powinny odłożyć „Pocałunku zdrajcy” rozczarowane 🙂
readwithpassion.it27.pl
Nie wiem, dlaczego zdecydowałam się sięgnąć po „Pocałunek zdrajcy”. Może to kwestia opisu, który wydał mi się całkiem intrygujący albo niewątpliwie przykuwającej wzrok okładki? Po prostu od razu wiedziałam, że chcę ją przeczytać, mimo że nigdy wcześniej nie słyszałam ani o autorce, ani o samej książce. Między innymi właśnie z tego powodu nie miałam żadnych specjalnych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po „Miasto świętych i złodziei” miałam ochotę sięgnąć zaraz po tym, jak zauważyłam tę powieść w zapowiedziach. Opis zapowiadał naprawdę niesamowitą akcję i nieoczywistą, pozbawioną schematów historię. Nie mogłam się jednak zabrać za tę książkę od razu, kiedy do mnie dotarła (niestety, szkoła psuje mi większość planów). Parę dni temu nareszcie udało mi się ją przeczytać i powiem Wam, że zdecydowanie było warto <3
Już sama okładka wskazuje, że powieść Natalie C. Anderson nie będzie typową młodzieżówką. Po spojrzeniu na nią łatwo wywnioskować, gdzie autorka zdecydowała się umieścić akcję powieści. Większość wydarzeń ma miejsce w Kenii, a główna bohaterka jest członkinią gangu działającego na ulicach jednego z miast tego kraju. Dziewczyna po śmierci matki chce zemścić się na mężczyźnie, którego uważa za jej zabójcę. Okazuje się jednak, że sprawa nie była wcale tak prosta, jak się Tinie początkowo wydawało i nastolatka wraz z przyjacielem z dzieciństwa zaczyna dążyć do poznania całej prawdy na temat tamtych wydarzeń.
Główny wątek kryminalny „Miasta świętych i złodziei” jest naprawdę znakomicie napisany. Już od pierwszych stron czuć nastrój niepewności, który wraz z biegiem wydarzeń coraz bardziej narasta. Razem z główną bohaterką angażujemy się w akcję i sami typujemy swoich podejrzanych. Ja w trakcie całej książki zmieniałam swoje typy co najmniej kilka razy, bo co chwilę autorka podrzucała jakieś nowe informacje, które budziły we mnie mnóstwo wątpliwości. Ten wątek niewiarygodnie wciąga, przez co powieść czyta się bardzo szybko i można ją spokojnie pochłonąć w kilka godzin. Samo rozwiązanie, które przedstawiła nam autorka okazało się dla mnie zupełnie nieprzewidywalne.
„Miasto świętych i złodziei” wyróżnia się też, jeśli chodzi o kreację postaci. Rzadko główna bohaterka zyskuje tyle mojej sympatii, co Tina. Dziewczyna została genialnie skonstruowana. Jest inteligentna i silna, nie daje sobą pomiatać i zdecydowanie potrafi postawić na swoim. Bardzo szybko ją polubiłam i z czystym sercem mogę przyznać, że jest ona jedną z najlepszych żeńskich postaci, o jakich w ostatnim czasie czytałam. Do gustu przypadli mi również dwaj męscy bohaterowie – Michael i Boyboy.
Kolejnym wielkim plusem tej powieści jest świat w niej opisany. Od samego początku widać, że Anderson skrupulatnie przygotowała się do napisania historii Tiny. Udało jej się w bardzo wiarygodny sposób odtworzyć realia krajów, w których toczy się akcja – Kenii i Konga (wprowadzono nawet elementy języka suahili wraz ze słowniczkiem obejmującym wyrazy charakterystyczne dla slangu). Na uwagę przede wszystkim zasługują w ciekawy sposób zarysowane problemy, z którymi muszą się zmagać ludzie tam żyjący i przedstawione przez autorkę skutki podziału na bogatych i biednych.
„Miasto świętych i złodziei” nie jest bowiem tylko kryminalną historią osadzoną w Afryce. To również powieść niezwykle wartościowa, poruszająca wiele różnych tematów. Można w niej przeczytać m.in o okrucieństwie wojny i krzywdach, jakie ze sobą niesie, pragnieniu zemsty oraz oczywiście o przyjaźni i miłości. Trzeba jednak zaznaczyć, że występujący w tej książce wątek romantyczny został lekko zarysowany i nie gra w całej historii zbyt dużej roli. Autorka zgrabnie wplotła go w fabułę, przez co ma swój niewątpliwy urok. Bardzo przypadł mi do gustu sposób jego ukazania, a relacji bohaterów z całego serca kibicowałam 🙂
Powieść stworzona przez Natalie C. Anderson to nietuzinkowa historia pełna mrocznych tajemnic z przeszłości, które składają się na wciągającą kryminalną zagadkę, pozostającą niewyjaśnioną aż do samego końca. „Miasto świętych i złodziei” to książka pozbawiona schematów, za to w intrygujący sposób łącząca elementy literatury młodzieżowej z kryminałem osadzonym w niebezpiecznych afrykańskich realiach. Zdecydowanie polecam <3
readwithpassion.it27.pl
Po „Miasto świętych i złodziei” miałam ochotę sięgnąć zaraz po tym, jak zauważyłam tę powieść w zapowiedziach. Opis zapowiadał naprawdę niesamowitą akcję i nieoczywistą, pozbawioną schematów historię. Nie mogłam się jednak zabrać za tę książkę od razu, kiedy do mnie dotarła (niestety, szkoła psuje mi większość planów). Parę dni temu nareszcie udało mi się ją przeczytać i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Akcja „Pochodni w mroku” rozpoczyna się od razu po zakończeniu poprzedniej części. Nie zastosowano w niej żadnego przeskoku czasowego, więc od razu wpadamy w wir kolejnych zdarzeń. Zanim sięgnęłam po tę książkę obawiałam się, że nie będę pamiętać wszystkich szczegółów z „Imperium ognia”, ponieważ czytałam je ponad rok temu. Nic takiego nie miało miejsca. Po przeczytaniu kilku początkowych stron wszystkie elementy układanki trafiły na swoje miejsce i nie miałam absolutnie żadnego problemu ze wciągnięciem się w fabułę.
Już od samego początku w „Pochodni w mroku” dzieje się bardzo dużo. Akcja goni akcję, cały czas historia trzyma w napięciu i naprawdę bardzo ciężko się od niej oderwać. Narracja – podobnie jak w przypadku pierwszego tomu – została podzielona między bohaterów. W porównaniu z poprzednią częścią występuje jednak wyraźna różnica – poznajemy punkt widzenia nie tylko Lai i Eliasa, ale też Heleny, która zaczyna w tej części grać ważniejszą rolę. Taki zabieg zapewnia większą wielowątkowość fabuły – czytamy o losach różnych postaci i widzimy je z kilku punktów widzenia.
Jeśli już jesteśmy przy bohaterach, to nie sposób nie napisać na ich temat paru słów. W tej części w bardzo korzystny sposób rozwinęła się postać, która nie wzbudzała zbyt wiele mojej sympatii w poprzednim tomie – Laia. W „Imperium ognia” jej zachowanie było momentami niesamowicie naiwne i nie za bardzo miałam ochotę czytać rozdziały przedstawione z jej perspektywy. Na szczęście, w trakcie lektury „Pochodni w mroku” ten problem całkowicie znikł i zaczęłam nawet lubić Laię. Z pewnością teraz zachowywała się o wiele bardziej racjonalnie, chociaż do ideału ciągle jej daleko. Generalnie nie irytowała mnie, co już można zaliczyć na plus.
Za to drugi z głównych bohaterów – Elias – nadrobił z nawiązką nijakość Lai. Po prostu uwielbiam tego chłopaka <3 Ma wszystkie niezbędne cechy, które czynią go w moim odczuciu idealną postacią. Nie będę się na ten temat rozpisywać, ale jego zachowanie w stosunku do innych ludzi, sposób, w jaki stara się o wszystkich dbać są cudowne. O ile w pierwszym tomie niektóre jego rozważania mnie nie przekonywały, to teraz uległo to znacznej zmianie. Mogę czytać o Eliasie w nieskończoność i liczę, że autorka poprowadzi jego losy w jak najciekawszy sposób.
W tej powieści warto docenić też bohaterów drugoplanowych. Tahir stworzyła grono naprawdę tajemniczych, wielowymiarowych postaci, o których świetnie się czyta. Moi faworyci, których oceniam jako jednych z najlepiej wykreowanych osób w tej serii – mimo że należą do antagonistów – to Keris Veturia i Avitas Harper. O ile komendantkę można kojarzyć z poprzedniego tomu, to Harper jest bohaterem, który został wprowadzony dopiero w „Pochodni w mroku”. Oboje mają wiele tajemnic, a ich działania są trudne do rozszyfrowania. Już nie mogę się doczekać, żeby poznać część sekretów, które ukrywają nie tylko ci bohaterowie, ale także wielu innych!
Serię „Ember in the Ashes” uwielbiam jeszcze z jednego powodu – autorka stworzyła w niej genialny świat. Jest on stylizowany trochę na Imperium Rzymskie, ale zawiera też sporo elementów, których nie potrafię przypasować do żadnego innego państwa czy epoki. Klimat tej serii jest po prostu niesamowity, również jedyny w swoim rodzaju. W trakcie czytania można całkowicie zatopić się w lekturze i zapomnieć o całym świecie, zatracając się w orientalnej atmosferze stworzonej przez Tahir. Coraz większy udział w fabule ma wątek magiczny. On także jest wyjątkowy, ponieważ dużą rolę w powieści grają istoty rzadko spotykane w literaturze fantastycznej. Naszym bohaterom towarzyszą dżinny, ghule i ifryty, z którymi nie spotkałam się jeszcze w żadnej powieści tego gatunku. Bardzo się cieszę, że autorka w swojej serii postawiła na nieszablonowe rozwiązania, które są ewidentnie bardzo dużym plusem jej książek.
W „Pochodni w mroku” znajdziemy też wątek miłosny, stanowiący kontynuację tego, co działo się w poprzedniej części. Muszę przyznać, że jakoś nie jestem do niego przekonana. Bohaterowie, których dotyczy, średnio mi do siebie pasują i na razie nie należę do fanów ich relacji. Może w kolejnym tomie, kiedy autorka tę kwestię rozwinie, moje zdanie się zmieni? Nie jest to jednak aspekt na tyle ważny, by w jakikolwiek sposób zaważał na mojej ocenie tej książki.
Jak widzicie, mimo wysoko postawionej poprzeczki kontynuacja serii „Ember in the Ashes” spełniła wszystkie moje oczekiwania. Zakochałam się w historii stworzonej przez Sabę Tahir i na tę chwilę trafia ona do grona moich ulubionych powieści fantasy. Jeśli szukacie książek z wyjątkowym, silnie wyczuwalnym klimatem, genialnymi bohaterami i wciągającą, nieprzewidywalną fabułą, to koniecznie sięgnijcie po tę serię. Szczerze polecam <3
readwithpassion.it27.pl
Akcja „Pochodni w mroku” rozpoczyna się od razu po zakończeniu poprzedniej części. Nie zastosowano w niej żadnego przeskoku czasowego, więc od razu wpadamy w wir kolejnych zdarzeń. Zanim sięgnęłam po tę książkę obawiałam się, że nie będę pamiętać wszystkich szczegółów z „Imperium ognia”, ponieważ czytałam je ponad rok temu. Nic takiego nie miało miejsca. Po przeczytaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeszcze przed tym, jak rozpoczęłam czytanie „Pieśni jutra” natknęłam się na parę opinii dotyczących tej książki. Jedną z kwestii, które w nich podkreślano było to, że pod względem budowy powieść Shannon jest zbliżona do „Kosogłosa” Suzanne Collins. Jeszcze bardziej zachęciło mnie do do lektury, ponieważ to właśnie ta część „Igrzysk śmierci” podobała mi się najbardziej. W trakcie czytania trzeciej części „Czasu żniw” nie do końca zgadzałam się ze zdaniem części czytelników. Owszem, klimat klimatem i faktycznie w „Pieśni jutra” występuje wiele intryg i siłą rzeczy bardzo dużą rolę gra tu polityka. Moim zdaniem jednak Shannon zarówno pod względem budowy akcji, jak i kreacji bohaterów bije na głowę Collins. Porównywanie więc obu książek mija się z celem, bo bezapelacyjnym zwycięzcą jest „Pieśń jutra” (to tak by the way ;)).
Ten tom różni się od poprzednich właśnie z powodu wspomnianej polityki. Znajdziemy tu mnóstwo skomplikowanych intryg i gierek politycznych, które są bardzo trudne do rozszyfrowania. Nie wiadomo, komu ufać ani w co wierzyć. Z tego powodu możecie sobie wyobrazić, jak bardzo wciągająca jest akcja. Mknie ona niemal w mgnieniu oka, od jednego wydarzenia do drugiego. Nie sposób się nudzić nawet przez jeden rozdział. „Pieśń jutra” pochłonęła mnie tak bardzo, że jej przeczytanie zajęło mi tylko parę godzin. Stanowi to rekord, jeśli chodzi o tę serię, bo np. „Zakon mimów” (mimo że był równie niesamowity) czytałam kilka dni. W dużym stopniu wpływa na to fakt, że trzeci tom losów Paige jest napakowany zwrotami akcji. Kiedy już wydaje się, że wszystko zmierza w określonym kierunku, nagle następuje zaskakujące wydarzenie, po którym nie jest się już niczego pewnym. Mimo narracji pierwszoosobowej, dzięki której wydawałoby się, że główna bohaterka już niczym nie da rady zaskoczyć czytelnika, wiele plot twistów pojawia się właśnie za jej sprawą.
Skoro już jesteśmy przy postaci Paige, warto byłoby powiedzieć o niej trochę więcej. Jak już wspominałam w swoich recenzjach poprzednich tomów serii, jest to jedna z moich ulubionych bohaterek z powieści młodzieżowych. Ani przez moment nie bywa irytująca, a swoje postępowanie w całości uzasadnia. Nie podejmuje bezsensownych decyzji, kierując się tylko swoją wygodą. Co więcej, potrafi się poświęcić dla dobra ogółu, co można szczególnie zauważyć w tej części. To wyrazista postać, która wie, czego chce i dąży do odpowiednio ustalonych, ambitnych celów.
Warto wspomnieć też o innych postaciach wykreowanych przez Shannon, bo naprawdę są one godne uwagi. I Refaici (stworzone przez autorkę istoty pozaziemskie) i ludzie, najbliżsi współpracownicy Paige stanowią bardzo barwną i wyjątkową grupę. Każdy z tych bohaterów jest inny, ma swoją własną historię i swoje ideały, w które wierzy. Dla mnie najbardziej intrygującą postacią jest w dalszym ciągu Naczelnik. W „Pieśni jutra” nie poznaliśmy zbyt dużo nowych faktów na jego temat, ale mam nadzieję, że w kolejnej części ulegnie to zmianie. Zakończenie tego tomu jak najbardziej daje na to szansę. Niezwykle podoba mi się też relacja, jaka łączy go z Paige i liczę, że autorka postanowi ją ciągnąć w ten sam delikatny i nienachalny sposób, jak robiła to dotychczas.
Czymmś, co znacznie wyróżnia całą serię „Czas żniw”, jest świat stworzony przez Shannon. Należy on do grona tych bardziej skoplikowanych, ale i najlepiej wykreowanych. W pierwszych dwóch tomach akcja działa się tylko w Londynie i kolonii karnej, natomiast w „Pieśni jutra” wychodzimy poza te miasta i poznajemy też inne, nowe tereny. Bardzo mi się spodobało takie rozszerzenie świata i już nie mogę się doczekać tego, jakie miejsca będą towarzyszyły akcji w kolejnych tomach <3
Jak można łatwo wywnioskować z tego, co wcześniej napisałam, „Pieśń jutra” niesamowicie mi się spodobała. To wyjątkowa kontynuacja niewiarygodnie dobrej serii, którą z czystym sercem polecam wszystkim. Znajdziecie tu świetnie wykreowanych, nieoczywistych bohaterów, wartką akcję i mnóstwo wciągających intryg, a całość obudowaną niebywale rozbudowanym światem. Jest tu wszystko, czego może chcieć każdy fan powieści fantastycznych, więc jeśli jeszcze nie sięgnęliście po tę serię, to koniecznie nadróbcie ją jak najszybciej.
Mi pozostało tylko wyczekiwać z niecierpliwością kolejnego tomu i mieć nadzieję, że pojawi się on jak najszybciej <3
readwithpassion.it27.pl
Jeszcze przed tym, jak rozpoczęłam czytanie „Pieśni jutra” natknęłam się na parę opinii dotyczących tej książki. Jedną z kwestii, które w nich podkreślano było to, że pod względem budowy powieść Shannon jest zbliżona do „Kosogłosa” Suzanne Collins. Jeszcze bardziej zachęciło mnie do do lektury, ponieważ to właśnie ta część „Igrzysk śmierci” podobała mi się najbardziej. W...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Zły król” pod wieloma aspektami zdecydowanie bije na głowę poprzedni tom. Pierwszym takim elementem jest fabuła. Jak mogliście przeczytać w mojej opinii o „Okrutnym księciu”, w pierwszej części nie była ona dla mnie zbyt angażująca. Wydarzenia następowały po sobie dość wolno, przez co jej lektura nie była zbyt emocjonująca. „Zły król” zmienił moje odczucia o 180 stopni. Teraz dopiero widzę, że to, co działo się w tamtym tomie, było tylko wstępem do historii, którą chciała przedstawić autorka. Już od samego początku tej książki akcja goni akcję, powodując, że niemal nie ma tu chwili na oddech. Coś dzieje się na praktycznie każdej z 386 stron, które liczy tak historia! Wydarzenia są w większości nieprzewidywalne, ale w specyficzny sposób. Otóż klimat książki powoduje, że mamy świadomość, że zaraz coś się wydarzy, ale mnogość intryg i różnorodnych powiązań między bohaterami powoduje, że bardzo trudno domyśleć się, co dokładnie się stanie.
Tym, co jednak najbardziej zaskoczyło mnie w czasie poznawania tej historii, była zmiana, która zaszła w Jude – głównej bohaterce i narratorce książki. W poprzednim tomie nie zdobyła ona mojej sympatii i nie potrafiłam zrozumieć jej postępowania. Dzięki temu, w jak trudnej sytuacji znalazła się w „Złym królu”, moje uczucia w stosunku do niej znacznie się ociepliły. Nadal nie należy ona do grona moich ukochanych bohaterów, ale przestała mnie irytować i zaczęłam nawet lubić narrację prowadzoną z jej punktu widzenia, co naprawdę mile mnie zaskoczyło. Przede wszystkim w tym tomie Jude stała się bardziej rzeczywistą postacią – obserwując targające ją rozterki można zrozumieć jej sposób myślenia i motywy kierujące postępowaniem dziewczyny, czego brakowało mi w poprzedniej części. Liczę na to, że w kolejnym tomie, wieńczącym już tę trylogię, ta bohaterka ostatecznie da się lubić.
W „Okrutny księciu” moją ulubioną postacią stał się Cardan i jest to jedna z niewielu rzeczy, które po lekturze „Złego króla” nie uległy zmianie. Dalej jest on ogromnie fascynującym bohaterem, wartym uwagi ze względu na złożoność jego psychiki. Autorce genialnie udało się go wykreować – stworzyła osobę, której zachowanie nie sposób przewidzieć i której motywy postępowania ciągle stanowią tajemnicę. Cardan płynnie przechodzi między różnymi odsłonami swojej osobowości, nieraz powodując konsternację i skłaniając do zastanowienia się na tym, na ile szczerze są jego zamiary. Uwielbiam tak skonstruowanych bohaterów, więc już nie mogę doczekać się tego, co zdarzy się w kolejnej części!
W „Złym królu” poszerzeniu ulega grono bohaterów drugo – i trzecioplanowych, a parę postaci, które dopiero co pojawiły się w tym tomie, ma bardzo duży wpływ na jego akcję. Holly Black dokładniej pokazuje nam wykreowany przez siebie świat, a w szczególności jedną jego krainę, w obrębie której przez jakiś czas mają miejsce kolejne wydarzenia. Bardzo dobrze, że autorka zdecydowała się na taki ruch, ale trochę szkoda, że nie przedstawiła dogłębniej zasad, według których ona funkcjonuje. Możliwe, że stało się tak, ponieważ Black w tym tomie postawiła głównie na akcję i nie chciała zwalniać tempa poprzez wprowadzanie większej ilości opisów. Niemniej uważam, że w tym przypadku akurat mogła się na to zdecydować.
Fabuła stworzona przez autorkę jest bardzo zawiła. Ogrom intryg i oszustw sprawia, że przez cały czas czytelnik jest skłaniany do myślenia i analizowania każdej opisanej sytuacji. Jest to wielką zaletą tej historii, podobnie, jak relacja Jude i Cardana. Wszystkie sceny, w których pojawia się ta dwójka, są świetnie napisane, a dialogi między nimi czyta się z prawdziwą przyjemnością. Również w tym aspekcie pojawia się wiele nieprzewidywalnych i nieoczywistych momentów, które przyprawiają o szybsze bicie serca.
Podobnie, jak w „Okrutnym księciu”, zakończenie tej powieści zwala z nóg. Holly Black zwieńczyła tę opowieść w sposób, którego chyba nikt się nie spodziewał. Nie pamiętam, kiedy ostatnio parę końcowych stron książki wywołało we mnie tyle emocji. Od razu po zamknięciu powieści miałam potrzebę sięgnięcia po ostatni tom tej trylogii. Niestety, przyjdzie nam na niego jeszcze trochę czekać, bo premiera za granicą dopiero jesienią (przeniesiona ze stycznia 2020, więc nie można narzekać). Na sto procent po niego sięgnę i oczywiście podzielę się z Wami na blogu swoimi wrażeniami.
Jeśli będziecie mieli okazję, to koniecznie zapoznajcie się z tą serią – na początku z „Okrutnym księciem”, a później z „Złym królem”. Dla emocji, jakie niesie ze sobą drugi tom, warto przebrnąć przez pierwszy, nawet jeśli nie wywoła on u Was bezgranicznego zachwytu. Jestem przekonana, że „Zły król” zrekompensuje to z nawiązką i mam nadzieję, że zachwyci Was tak, jak zachwycił mnie.
readwithpassion.it27.pl
„Zły król” pod wieloma aspektami zdecydowanie bije na głowę poprzedni tom. Pierwszym takim elementem jest fabuła. Jak mogliście przeczytać w mojej opinii o „Okrutnym księciu”, w pierwszej części nie była ona dla mnie zbyt angażująca. Wydarzenia następowały po sobie dość wolno, przez co jej lektura nie była zbyt emocjonująca. „Zły król” zmienił moje odczucia o 180 stopni....
więcej Pokaż mimo to