-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1159
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać415
Biblioteczka
2017-07-05
„Kochanie, zabiłam nasze koty” to jedna z książek, które trudno się czyta, niezwykle skomplikowanie opisuje, a już właściwie niemożliwością okazuje się próba zrecenzowania. Bo też ta pozycja to nic innego jak książka o niczym. Nie mamy tu klarownej akcji, postaci są właściwie bezosobowe, wydarzenia schodzą na dalszy plan. Masłowska wspięła się na szczyty fabularnej statyki, jednocześnie zachowując wysoki poziom emocjonalnej dynamiki. Ileż w tej książce jest frustracji, złości i przygnębienia! Autorka niczym barbarzyńcy najeżdżający i palący kolejne wsie w okresie średniowiecza, z satysfakcją wbija gwoździe w naszą rzeczywistość. Krytyka spływa na każdego z nas, bo też czy i my czasami nie karmimy się głupotami z telewizji, nie oglądamy za wyzywająco ubranymi dziewczynami, nie pragniemy gnojków, nie płacimy za wystawy sztuki współczesnej prezentującej dzieła pokroju stojącego taboretu, nie kupujemy i czytamy bzdurnych gazet itd.? Tak naprawdę nikt nie został oszczędzony, nie ma tu bohaterów pozytywnych, spectrum rozgoryczenia jest właściwie nieskończone. Masłowska nie używa półśrodków, stąd pewnie olbrzymi rozdźwięk w odbiorze książki. Są tacy, do których książka kierowana jest w pierwszej kolejności, czyli reprezentanci grup najwyraźniej wyśmianych, dla których lektura ta jest niczym innym jak stekiem bzdur, a są też tacy, którzy podobnie jak pisarka dostrzegają te otaczające nas reguły, i z tych opisów czerpią niezwykłą satysfakcję, że ktoś myśli podobnie. Oczywiście będą też jednostki niezwykle inteligentne, którym „Kochanie, zabiłam nasze koty” zwyczajnie się nie spodoba, a także jednostki puste, dla których dzieło będzie niezwykłym odkryciem. Czyli jak w życiu, nie ma nic pewnego, poza tym że głupota wygra. Masłowska pisze swoją epicką odezwę do cywilizacji w sposób niezwykle oszczędny i wyważony. W opozycji do tego, do czego przyzwyczaiła nas w innych swoich dziełach, nie sili się na wyszukane zabawy językowe i sarkazm bijący z każdego zdania. Nie rezygnuje z niego całkowicie, nadal znajdziemy tu celne anegdoty, efektowne porównania czy składnię godną największych lingwistów w historii, porzuca jednak rozbudowanie tej warstwy formalnej, na rzecz unaocznienia kwestii, o których chce nam opowiedzieć.
Nie wiem jaki jest prawidłowy klucz do odczytania tej książki, mam w ogóle wątpliwości czy takowy klucz istnieje. Ja tę lekturę traktuje stricte autorefleksyjnie. Autorka przy wykorzystaniu skąpej osi fabularnej, obnaża nasze słabości, dokonuje wiwisekcji codzienności. Mniej interesują ją problemy społeczne, a bardziej wszystko to, co rządzi nami, a co znajduje się między problemami, gdy głowę mamy teoretycznie pustą, w praktyce wypełnioną pokarmem skażonym usilnie wbijanym przez otoczenie absurdem. Jestem przekonany, że w tym całym ‘niczym’ Masłowskiej, można odnaleźć zdecydowanie więcej, niż w niejednej książce, rozpisanej na 800 stron, poszatkowanej na 4 tomy i 59 rozdziałów, zawierającej 10 głównych bohaterów, mrożącą krew w żyłach akcję, mnogość dialogów i zwroty wydarzeń godne meczu piłki nożnej juniorów, gdzie nikt nie wie ani jak grać, a bramki lecą jedna za drugą. Filozofia to może nie jest, na pytania egzystencjalne też raczej nie odpowiada, ale pozwala na siebie spojrzeć z boku i to tak konkretnie, bez satysfakcji, zwycięstw i prestiżu. Brawo dla Masłowskiej za konsekwencje w realizacji przyjętego planu, za niezwykły dar widzenia tego, co niewidoczne, i za odwagę, żeby zmierzyć się z nieuniknioną krytyką otoczenia.
„Kochanie, zabiłam nasze koty” to jedna z książek, które trudno się czyta, niezwykle skomplikowanie opisuje, a już właściwie niemożliwością okazuje się próba zrecenzowania. Bo też ta pozycja to nic innego jak książka o niczym. Nie mamy tu klarownej akcji, postaci są właściwie bezosobowe, wydarzenia schodzą na dalszy plan. Masłowska wspięła się na szczyty fabularnej statyki,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Trzy tygodnie temu stanąłem przed zasadniczym pytaniem – jaką lekturę zabrać na wymarzony odpoczynek do Grecji (wymarzony nie ze względu na klimat ile po prostu na sam fakt bycia odpoczynkiem). Logika podpowiadała aby był to „Grek Zorba” lub inna powieść Kazatnzakisa, ten wariant uznałem jednak za zbyt oczywisty. Rozum sugerował, aby dobrać coś odpowiednio do okoliczności, czyli miałoby być łatwo, leniwie i bez konieczności wysilania szarych komórek. Tą alternatywę też zarzuciłem, nie mój styl. Wreszcie impuls nakazał mi zabrać inną lekturę, której prawdopodobnie nie zobaczycie nigdy w ręku polskiego wczasowicza w greckich hotelach. Powieścią tą jest „Widnokrąg” Wiesława Myśliwskiego.
Rok temu miałem przyjemność przeczytać „Ostatnie Rozdanie”, które przekonało mnie do tego autora i sprawiło, że na półce z książkami zaroiło się od jego dzieł. Przeczytałem też z ciekawością kilka faktów z życia Pana Wiesława. Poza tym, że lista przyznanych mu nagród, z dwoma Nike na czele, jest długa jak szyja żyrafy, wartym odnotowania jest także fakt pochodzenia autora, doskonale wpasowujący się w klimat jego powieści. Pan Wiesław pochodzi z rodziny mieszczańskiej z Ćmielowa, ukończył filologię polską i od początku życia hołdował z jednej strony kwestiom chłopskim, z drugiej rozwojowi polskiej kultury. Nie bez kozery uważany jest za reprezentanta nurtu chłopskiego, choć przynajmniej moim zdaniem po przeczytaniu dwóch jego książek, jego myśli znacząco wykraczają poza to pojęcie.
W „Widnokręgu” w szczególności widać odniesienia do takich kwestii jak tematyka moralna, egzystencjalna czy złożoność ludzkiego życia. Los bohaterów powieści – przedstawiany niekoniecznie w zgodzie z chronologią – przebiega od beztroskiego dzieciństwa, poprzez mozół nabywania wiedzy i świadomości, przez młodzieńcze próby zmiany świata na lepszy, aż do stopniowej rezygnacji z kolejnych wyzwań, którym coraz trudniej sprostać. Wspomnienia snują się, przeplatają, oddalają i powracają, poszczególne postaci budowane są z fragmentarycznych ujęć, w wielu odsłonach, pojawiających się na przestrzeni kart książki. Z pokładów pamięci narratora wyłaniają się niespodziewanie wydarzenia i przedmioty, wokół których odtwarzane są całe historie (tu na wyróżnienie zasługują np. historia Psa Kruczka, dobór krawata czy zgubienie buta). Bo też kto potrafiłby tak opisać zwykłe zgubienie buta? Cechą charakterystyczną prozy Mysliwskiego jest bardzo drobiazgowe przedstawienie rzeczywistości, w tym postaci, przez co stają się oni bardziej wiarygodni, jakby wyjęci z kart dzienników. Co więcej autor używa do tego celu niezwykle plastycznego i wymownego języka, nie stroniąc od odrobiny ironii i humoru.
W którymś z wywiadów z Panem Myśliwskim przeczytałem mniej więcej coś takiego „Ale co mnie dzisiejsze czasy obchodzą? Mody, rytmy, trendy otaczającego świata mnie nie interesują. Mam własny rytm życia”. Właśnie to można wyczytać w jego książkach. Chciałbym mieć pewność, że mogę te same słowa wymówić i czuć że nie kłamię. Bo w tym kryje się recepta na szczęśliwe życie.
Tej książki nie trzeba specjalnie polecać smakoszom literatury. Znacie ją i jeśli jej nie czytaliście to sięgajcie. Mimo 600 stron czyta się ją doskonale i jednym tchem. Tak smakuje najlepiej. Pozwolę sobie do was skierować cytat z tej książki „Bo najciężej jest ruszyć. Nie dojść, ale ruszyć. Dać ten pierwszy krok. Bo ten pierwszy krok nie jest krokiem nóg, lecz serca”.
Trzy tygodnie temu stanąłem przed zasadniczym pytaniem – jaką lekturę zabrać na wymarzony odpoczynek do Grecji (wymarzony nie ze względu na klimat ile po prostu na sam fakt bycia odpoczynkiem). Logika podpowiadała aby był to „Grek Zorba” lub inna powieść Kazatnzakisa, ten wariant uznałem jednak za zbyt oczywisty. Rozum sugerował, aby dobrać coś odpowiednio do okoliczności,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wolę kwiecisty język Mo Yana niż jego polityczne zaangażowanie.
Pozycja ważna, zabrakło mi jednak tego co u Mistrza najcenniejsze.
Wolę kwiecisty język Mo Yana niż jego polityczne zaangażowanie.
Pozycja ważna, zabrakło mi jednak tego co u Mistrza najcenniejsze.
To moja pierwsza przygoda z prozą Grosmana.
Jak łatwo można dowiedzieć się z okładki tudzież portali internetowych, jest to wyjątkowa historia o miłości, poszukiwaniu, akceptacji i pewnie jeszcze kilka słów można by dodać. Bardziej wnikliwy badacz dotrze nawet do sformułowań typu "najlepsza książka poruszająca temat drogi".
I cóż, jest w tym wiele racji, tylko że książek tak opisywanych też jest cała masa. "Pusty dom" oraz "Szkoła uczuć" pokazują historie rodzącej się miłości ale czy na tej podstawie wywnioskujesz, który film wart jest obejrzenia? To co wyróżnia dzieła czy to filmowe, czy literackie to forma w jakiej autor podaje nam swoją historię.
A Grosman robi to iście mistrzowsko. Język użytkowy nie budzi żadnych zastrzeżeń, więcej - zasługuje na brawa. Piękne opisy przyrody, odczuć wewnętrznych czy upływającego czasu pozwalają zidentyfikować się z bohaterami. Gdy Ora widzi psa, ja też widzę psa. Niewiele autorów w tak wnikliwy i szczegółowy sposób potrafi oddać to, co jego bohaterowie widzą. Ten język może i nie jest efektowny jak u dajmy na to Karpowicza, może i Grosman nie lubi się bawić w zabawy słowne, neologizmy, zaprzeczenia itd. Czy jednak to w jakimś stopniu umniejsza atrakcyjności dzieła? Raczej śmiem wątpić.
To co najbardziej mnie w prozie Izraelczyka urzekło to sposób przedstawiania wydarzeń. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, sen i jawa, list i dialog, to wszystko nie tylko doskonale się ze sobą komponuje, ale wręcz uzupełnia. Zabiegi znane między innymi z LLosy i jego "Rozmowy w Katedrze" są tu często wykorzystywane, choć na swój indywidualny sposób. Grosman nie ma problemu żeby o jednym temacie pisać najpierw w liście, potem w śnie, dalej w opowieści jednego bohatera i dialogu dwóch pozostałych. Pomieszanie tych metod wpływa na wielowymiarowość powieści, a jednocześnie dowodzi że autor doskonale czuje się w zabawie konwencjami. Głównie dzięki temu powieść czyta się z wypiekami na policzkach.
Już się nie dziwię że Dawid Grosman widnieje corocznie na liście kandydatów do Nobla.
To moja pierwsza przygoda z prozą Grosmana.
Jak łatwo można dowiedzieć się z okładki tudzież portali internetowych, jest to wyjątkowa historia o miłości, poszukiwaniu, akceptacji i pewnie jeszcze kilka słów można by dodać. Bardziej wnikliwy badacz dotrze nawet do sformułowań typu "najlepsza książka poruszająca temat drogi".
I cóż, jest w tym wiele racji, tylko że książek...
„Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. Tak o dziełach wyrażał się Alfred Hitchcock i zasadę tę starał się systematycznie wprowadzać w każdym swoim obrazie. Podobne realia proponuje nam Marquez. Zaczyna się od tąpnięcia, śmierci głównego bohatera. Później, z każdym kolejnym rozdziałem poznajemy całe otoczenie wydarzenia, osoby w to zamieszane, motywy które nimi kierowały. I choć z punktu widzenia współczesnego Polaka poszczególne zachowania mogą wydawać się dziwne czy nielogiczne, wcale nie oznacza to, że przedstawiony świat jest nierealny. Co szczególnie istotne autor ani nie ocenia, ani nie piętnuje. Czytelnik sam musi obrać drogę, odpowiedzieć na fundamentalne pytania. Czy bierne przyglądanie się zbrodni jest gorsze od jej popełnienia? Czy dwa słowa wypowiedziane przez kobietę fatalną mogą zniweczyć życie człowieka? Kto ponosi winę?
Tak jak za „Sto lat samotności” do Marqueza podchodziłem z dystansem, tak za „Kronikę…” należy mu się najwyższe uznanie.
„Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. Tak o dziełach wyrażał się Alfred Hitchcock i zasadę tę starał się systematycznie wprowadzać w każdym swoim obrazie. Podobne realia proponuje nam Marquez. Zaczyna się od tąpnięcia, śmierci głównego bohatera. Później, z każdym kolejnym rozdziałem poznajemy całe otoczenie wydarzenia,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki” to najgłośniejsza, a zdaniem wielu także najlepsza powieść, która ukazała się w Polsce w 2017 roku. Zgarnęła przy tym właściwie wszystkie najważniejsze nagrody, z Pulitzerem na czele. Warto przy tym odnotować, że także wydanie Albatrosa podtrzymuje nadzieję na lekturę co najmniej bardzo dobrą. Twarda okładka, piękna kolorystyka, klimatycznie wypełnione wnętrze oprawy – to wszystko zasługuje na uznanie.
Książka Colsona Whitehead’a (nie jest to debiut) traktuje o niewolnictwie. Przenosimy się do kilku stanów Ameryka XIX wieku. Odwiedzamy Georgię, Karoliny Północną i Południową, Tennessee. W każdym z tych miejsc, główna bohaterka książki – Cora, odkrywa nowe zwyczaje i uprzedzenia. Podróżuje tytułową koleją podziemną – siecią korytarzy znajdujących się pod ziemią po których suną rozpędzone pociągi dla uciekających. Jest to oczywiście metafora ścieżek, jakimi prawdziwi niewolnicy kiedyś przedostawali się do ‘lepszych światów’, metafora tyleż trafna, co nierealna. Historia podróży Cory pełna jest zwrotów akcji. Każdy krok w nieznane niesie za sobą olbrzymie ryzyko nie tylko dla zbiegów, ale także dla tych którzy im pomagają. Książka przepełniona jest strachem i nieufnością wobec wszystkich. Cora kolejno traci swoich znajomych oraz doprowadza do tragedii osób napotkanych na swojej drodze. Mimo momentów pozornego szczęścia, tak naprawdę nigdy nie zaznała spokoju. Whitehead nie daje też nadziei na lepsze jutro – każdy kolejny epizod potwierdza, że przed swoim przeznaczeniem bohaterka uciec nie może.
Autor napisał swoją książkę w sposób minimalistyczny. Stosuje prosty język, nie rozwija portretów psychologicznych postaci, nie ucieka się do symboliki czy metafizyki. Przedstawia wydarzenia klarownie i bez zbędnego patosu. Whitehead mnoży wątki i często je porzuca bez rozwinięcia – być może to celowy zabieg? Jednocześnie w moim odczuciu pewne elementy powieści pozostają u niego zbyt mało rozbudowane, a niektórzy bohaterzy anonimowi. Prostota ma oczywiście swój urok, ale podana w zbyt dużych ilościach przyczynia się do spadku zainteresowania lekturą.
Warto zwrócić uwagę na niezwykłą uniwersalność tej powieści. Mimo osadzenia jej w konkretnym miejscu i przestrzeni historycznej, aktualność ludzkich zachowań takich jak obojętność na krzywdę, rządza krwi czy chęć poniżania innych jest wprost zatrważająca.
„Kolej podziemna…” nie jest książką ani bardzo dobrą, ani unikatową, ani tym bardziej wybitną. To kawał przyzwoitej lektury spod znaku niewolnictwa w Ameryce. Jeśli lubicie klimaty Steinbecka czy Stowe’a, na pewno i ta powieść przypadnie wam do gustu, choć ostrzegam, że z uwagi na duże uproszczenia fabularne nie jest tak wciągająca i wielowymiarowa. Whitehead chciał nam zaprezentować historię o konstruowaniu się podmiotowości człowieka zniewolonego, i to mu wyszło naprawdę nieźle. Autor napisał książkę w sposób lekki i dla czytelnika przyjemny, mimo mało urokliwego tematu. Daleki jestem od składania podpisów pod teorią, że „Kolej podziemna” wniosła coś nowego do tematu niewolnictwa, wydaje mi się że bardziej poprawne byłoby użycie sformułowania, że po prostu go odkurzyła. Czekam na film, który obowiązkowo zgarnie Oskara – Amerykanie lubią te historie, tym bardziej jak przyprawi się je odniesieniami do współczesnej sceny politycznej. Wszak takie powieści pisze się właśnie dla nagród i rozgłosu, nie zaś z wewnętrznej potrzeby. Można przeczytać, ale nie trzeba, są lepsze na rynku, ot chociażby „Wchodzi koń do baru”.
„Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki” to najgłośniejsza, a zdaniem wielu także najlepsza powieść, która ukazała się w Polsce w 2017 roku. Zgarnęła przy tym właściwie wszystkie najważniejsze nagrody, z Pulitzerem na czele. Warto przy tym odnotować, że także wydanie Albatrosa podtrzymuje nadzieję na lekturę co najmniej bardzo dobrą. Twarda okładka, piękna kolorystyka,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to