-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać417
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
„I tak się właśnie kończy świat
Nie hukiem ale skomleniem.”
Thomas Stearns Eliot „Wydrążeni Ludzie” (w przekładzie Czesława Miłosza)
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, kiedy wybuchnie III Wojna Światowa i jakie mogłyby być jej następstwa? Co byście powiedzieli, gdyby ocalał tylko jeden kontynent, a jego mieszkańcy zaczęli dążyć do stworzenia genetycznie idealnych pokoleń? A co jeśli te starania doprowadziłyby do stworzenia wirusa, której ograniczyłby długość ludzkiego życia do konkretnego wieku? Zastanówcie się nad odpowiedziami, a potem zabierzcie za lekturę dysutopijnej „Atrofii” Lauren DeStefano – debiutu literackiego, którego autorka na pewno nigdy nie powinna się wstydzić.
Rhine ma szesnaście lat, kiedy pod nieobecność brata bliźniaka, Rowana, zostaje uprowadzona przez Kolekcjonerów. Obcy mężczyźni ustawiają ją i piętnaście innych dziewczyn w rzędzie i poddają je oględzinom. Gdy w końcu rzekomy zleceniodawca dokonuje wyboru, Rhine razem z dwiema towarzyszkami niedoli, Cecily i Jenną, zostaje wciągnięta do limuzyny, gdzie pod wpływem gazu usypiającego traci przytomność. Budzi się w rezydencji, która niedługo ma stać się domem zarówno jej, jak i pozostałych dwóch dziewczyn, bowiem sprowadzono je tu, by zarządca mógł je poślubić. Dlaczego? Na skutek eksperymentów pierwszego pokolenia udało się wynaleźć lekarstwo na raka i umożliwić ludziom długie życie. Jednakże następstwem tych badań było stworzenie śmiertelnego wirusa i skrócenie żywotów kolejnych pokoleń: mężczyźni dożywali wieku lat 25, zaś kobiety 20. Popularne więc stało się wydawanie kilku nastoletnich dziewczyn za jednego chłopaka naraz. Tak też dzieje się tutaj – Rhine, Cecily i Jenna zostają poślubione zarządcy Lindenowi, gdyż jego dotychczasowa żona ma niedługo umrzeć. Rhine jednak nie chce pogodzić się z sytuacją, co więcej zakochuje się w służącym, Gabrielu. Czy istnieje dla niej i towarzyszek jakiekolwiek wyjście z sytuacji?
Na początek – przyznajcie się tu i teraz, kto zna znaczenie słowa „atrofia”? Tytuł angielski brzmi „wither” i oznacza powolne umieranie lub zanikanie. Użyta w polskim tytule „atrofia” pochodzi z kolei z języka greckiego. Stosuje się ją w terminologii medycznej do określenia „stopniowego zmniejszania się objętości komórki, tkanki, narządu lub części ciała”. Znaczenie oryginalnego tytułu zostało więc zachowane. Co więcej, w obu przypadkach perfekcyjnie odzwierciedla on historię, bowiem bohaterowie z każdym dniem zbliżają się do swoich dwudziestych (kobiety) lub dwudziestych piątych (mężczyźni) urodzin, kiedy to umierają, bluzgając krwią na wszystkie strony. Jednocześnie Rhine, Cecily i Jenna zanikają też psychicznie, gdyż przetrzymywane w rezydencji wbrew swojej woli mają nigdy więcej nie zobaczyć prawdziwego świata – ich jedynym zadaniem jest płodzić Lindenowi dzieci i spełniać jego zachcianki. Rzeczywiście, kto w takiej sytuacji nie zatraciłby części siebie?
..............
Pełna recenzja pod adresem: http://heaven-for-readers.blogspot.com/2013/03/atrofia-lauren-destefano.html
„I tak się właśnie kończy świat
Nie hukiem ale skomleniem.”
Thomas Stearns Eliot „Wydrążeni Ludzie” (w przekładzie Czesława Miłosza)
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, kiedy wybuchnie III Wojna Światowa i jakie mogłyby być jej następstwa? Co byście powiedzieli, gdyby ocalał tylko jeden kontynent, a jego mieszkańcy zaczęli dążyć do stworzenia genetycznie idealnych...
Celowo wstrzymywałam się z recenzją najnowszej powieści Becci Fitzpatrick do dzisiejszego wieczoru. Jestem pewna, że domyślacie się dlaczego.
Halloween. Mrok, tajemnica, potwory czyhające za rogiem. Noc pełna niepewności, oglądania się przez ramię i ciarek wędrujących po całym ciele. "Black Ice" utrzymane jest w podobnym klimacie, ale nie ma zbyt dużo wspólnego z Halloween. Jest mrok, jest suspens... i jest świetne wykonanie równie dobrego pomysłu.
Nie ma nikogo, kto nie mógłby się doczekać wyprawy w góry bardziej niż Britt. Wędrówka wzdłuż łańcucha górskiego Teton nie może być przecież nudna! Udaje jej się przekonać do wyjazdu przyjaciółkę, Korbie, która z kolei ciągnie ze sobą swojego brata - i przy okazji eks-chłopaka Britt. Gdy dziewczyny ruszają razem samochodem do miejsca, z którego mają wyruszyć wzdłuż szlaku, pogoda zapowiada się świetnie, ale niestety w górach lubi się ona zmieniać jak w kalejdoskopie. W trakcie podróży łapie je burza śnieżna. Przerażone i zziębnięte szukają schronienia i w końcu odnajdują w lesie małą chatkę, a w niej dwóch chłopaków zaledwie kilka lat od nich starszych. Jednego z nich Britt zdążyła już poznać. Prosząc o pomoc, nie mają pojęcia, z kim mają do czynienia oraz że w ciągu zaledwie kilku godzin co najmniej jedna z nich znowu będzie musiała brnąć przez zaspy. Rozpoczyna się wędrówka, której celem jest najwyższa nagroda - życie.
Gdy po raz pierwszy usłyszałam o Black Ice, siedziałam na spotkaniu z Beccą Fitzpatrick w Traffic Clubie w Warszawie w listopadzie 2012. Zaledwie kilka godzin wcześniej piłam z nią kawę w Arkadii i rozkoszowałam się niemal godzinną rozmową w moim ukochanym języku. Pamiętam, że znając wtedy serię "Szeptem", byłam cała w skowronkach na wieść o nowej książce i obiecałam sobie, że przeczytam książkę nawet, jeśli nikt nie wyda jej w Polsce. Na szczęście wydawnictwo Otwarte stanęło na wysokości zadania.
Przede wszystkim pragnę zwrócić uwagę na pomysł - po części oryginalny, a po cześci wywołujący niewielkie deja vu. Dwie młode dziewczyny zagubione i znajdujące schronienie u dwóch typów w spod ciemnej gwiazdy to scenariusz w sam raz dla horroru. Jednak Black Ice to thriller osadzony w iście śnieżnej okolicy. Fabula wciągnęła mnie i nie pozwalała spać bez skończenia kolejnego...i kolejnego...i kolejnego... chrap-chrap... i kolejnego rozdziału.
Główna bohaterka, Britt z początku wydała mi się nieco nierealna i zbyt naiwna, nie mówiąc o tym, że eks stanowił i po części stanowi dalej pół jej świata. Mimo to polubiłam ją i jej sposób myślenia, analizowania wszystkiego oraz walki o życie. Jej przyjaciółka to jednak inna historia. Korbie irytowała mnie przy co najmniej połowie scen w książce. Była dziecinna, momentami trochę od czapy reagowała na chłopaków i wpędzała się w większe kłopoty.
Mason zaś zaciekawił mnie od samego początku. Tajemnica powinna stanowić jego drugie imię, zaś Mr Sexy trzecie, gdyż dokładnie to znajdziecie w książce, w szczególności wokół postaci płci męskiej.
Ponadto natraficie na piękne opisy krajobrazu górskiego - dla osób, które jak ja nie były nigdy w górach będą to cudowne akapity napisane w stylu podobnym jak cała książka. Jest nieco młodzieżowo, ale nie jest to typowa literatura młodzieżowa. Za to z pewnością zaliczyłabym ją do thrillerów, gdyż mnie samą czasami przepełniał strach i niepewność co do losów dziewczyn i dalszego ciągu książki
Dwa słowa o oprawie graficznej - okładka jest po prostu cudowna! Te piękne oczy mnie uwiodły już przy pierwszym wejrzeniu. I zdaje się, że ja też je uwiodłam, bo moja opinia pojawiła się na pierwszej stronie książki (do wglądu wyżej)!
Podsumowując, Black Ice Becci Fitzpatrick jest książką z odpowiednim dreszczykiem emocji na noc halloweenową. Dobrze się go czyta również po godzinie 18-19, gdy wokół robi się ciemno. Noc opada w postaci przepięknej, gwieździstej zasłony tajemniczości, sprawiając, że łatwiej jest wczuć się w rolę głównej bohaterki i poddać niepewności tego, co zaraz się wydarzy. Mnie Black Ice wciągnął do granic i nie byłabym sobą, gdybym nie kazała Wam w te pędy biec do księgarni! Naprawdę, naprawdę warto :)
Celowo wstrzymywałam się z recenzją najnowszej powieści Becci Fitzpatrick do dzisiejszego wieczoru. Jestem pewna, że domyślacie się dlaczego.
Halloween. Mrok, tajemnica, potwory czyhające za rogiem. Noc pełna niepewności, oglądania się przez ramię i ciarek wędrujących po całym ciele. "Black Ice" utrzymane jest w podobnym klimacie, ale nie ma zbyt dużo wspólnego z...
„- Sprawiam ci ból? - spytał łamiącym się głosem i spojrzał na nią bezbronnie. - Tylko wtedy, kiedy mnie zostawiasz - odparła i wtuliła się w niego. - Nie opuszczaj mnie nigdy więcej.”
Niewiele jest serii, które potrafią tak mną zawładnąć jak powieści, które wyszły spod ręki Josephine Angelini. I cytat, który podałam wyżej, odzwierciedla również moje podejście do końca serii. Smutno mi, że na razie nie poznamy dalszych losów naszych bohaterów. Będę jednak miała dla Was w tej materii niespodziankę.
Pierwsze dwa tomy wychwalałam Wam pod niebiosa i peany nie ucichną przy tomie trzecim. Dlaczego?
Helena, Orion i Lucas zawiązali braterstwo krwi, przez co spełnili warunek uwolnienia bogów z ich więzienia. Teraz ci schodzą na ziemię z postanowieniem brutalnej zemsty. Wszystko wygląda na to, że mojry pragną doprowadzić wojnę trojańską do właściwego końca. Co znaczy on dla Heleny, Lucasa, Oriona, całej rodziny Delosów oraz innych Sukcesorów? I kto w końcu okaże się Tyranem z przepowiedni?
Uwielbiam grecką mitologię i historię wojny trojańskiej. Podobnie legendę o rycerzach okrągłego stołu i Avalonie. Wszystko tutaj dostałam. Okazało się, że Helena, pijąc w drugim tomie wodę z rzeki Lete, przy okazji wzięła sobie wspomnienia kilku osób, które od wielu lat żył w Podziemiu - w tym Heleny Trojańskiej oraz Ginewry. Od tego czasu nawiedzają ją one podczas snu. Nie ukrywam, że sposób, w jaki autorka połączyła znane nam historie z elementami powieści jest naprawdę niezwykły. Nie sądziłam, że można te rzeczy tak ze sobą połączyć, a tu się udało!
Helena oczywiście nadal odwiedza Hadesa i Morfeusza. Ten pierwszy zachowuje się wobec niej jak własny dziadek, zaś władca krainy snów... cóż, przyśpieszało mi przy nim tętno. Tak jak przy Orionie i Lucasie. W sumie wybór Heleny mnie nie zdziwił. Autorka stworzyła między nimi coś o wiele większego od zwykłego uczucia. To nie jest zakochanie, o który czytamy w większości romansów paranormalnych. To nie jest puste pożądanie. Mamy tu do czynienia z prawdziwą miłością, z chęcią zrobienia wszystkiego dla drugiej osoby włącznie z poświęceniem życia.
Bohaterowie są w ogóle jak dla mnie idealnymi wzorcami dla wielu innych pisarzy. Obydwaj "kochankowie" zdobywają nasze serca, chociaż są całkowicie różni. Każda postać wywołuje w nas konkretne uczucia, nie ma takich, wobec których można by było pozostać obojętnym. Co najważniejsze, mimo naprawdę wielu, wielu, wielu charakterów, bardzo łatwo zapamiętuje się każdy z nich - ich osobowości są tak charakterystyczne i tak genialnie powiązane z wydarzeniami wojny trojańskiej, że po prostu inaczej nie można.
Fabułą jest pełna zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji. Co prawda, niektóre dialogi sprawiały, że wiedziałam, kto jest kim w tej historii, mimo że nie było to wprost podane i nie zdziwiły mnie wydarzenia na polu bitwy w finale. Swoją drogą, gwarantuję Wam, że momenty związane z relacjami Afrodyty i Heleny Was oczarują. Jeśli nie, to... Cóż, nie przyjmuję opcji, że Was nie oczarują.
Przyznam Wam szczerze, że trylogia pani Angelini za każdym razem, jak sięgam po którąkolwiek część, sprawia, że następną książką, którą zdejmuję z półki, jest "Mitologia grecka" J. Parandowskiego albo "Iliada". Naprawdę uwielbiam sobie powtarzać te wszystkie historie i to w dużej mierze dzięki pai Angelini. Również dzięki nauczycielce łaciny z liceum, ale jej zapewne nie znacie. Przed liceum myślałam, że większość mitologii jest nudna. Teraz twierdzę jednak, że to jedne z najbardziej pasjonujących podań w historii literatury. Josephine Angelini wyjątkowo zgrabnie połączyła starożytność z teraźniejszością. Nie widać różnicy między jednym a drugim, a jednocześnie oba światy tak mocno ze sobą kontrastują. Nie mam pojęcia, jak autorka tego dokonała, ale jest to jeden z elementów, który uprzyjemnia lekturę powieści.
Okładka jest cudowna, chociaż przyznam Wam, że z jej trzech projektów, jeden z dwóch pierwszych podobał mi się bardziej. Szkoda, że to nie fani ją wybierali... Ale ważne, że ta też jest śliczna. Było kilka wpadek z korektą. Literówki, zdania z małej litery etc., ale u wydawnictwa Amber dość często się to zdarza, więc zaczęłam przymykać na to oko. I w sumie jeśli by tak zamknąć oczy, przekręcić głowę w lewo i podrapać się po głowie, to w ogóle tych błędów nie widać. Serio. Ale ja nie lubię błędów w moich ulubionych seriach, więc ucinam te pół punktu w ocenie.
"Bunt bogini" jest genialnym zakończeniem trylogii. Zazwyczaj jestem takowymi rozczarowana, tutaj płaczę, że historia już się skończyła, bo tak ją wielbię. Autorka jednak - uwaga, tu jest ta niespodzianka, o której wspomniałam we wstępie - zostawiła sobie otwartą furtkę w zakończeniu trylogii, więc zachęcam Was do pisania jej maili, jak kochacie tę trylogię i że pragniecie wykorzystania możliwości na ciąg dalszy. Ze swojej strony mogę zaoferować przetłumaczenie Waszych maili po powrocie znad morza (dziś w nocy wyjeżdżam) i... wywiad z autorką, który pojawi się na przełomie sierpnia i września. Już teraz Wam zdradzę, że uwielbia polskich fanów, chociaż nie dostaje od nas zbyt wiele maili, a ja, jak się okazuje, byłam pierwszą fanką z Polski, która do niej napisała. Cieszę się więc, że uda mi się wykorzystać to honorowe miejsce, by przekazać jej Wasze pytania. I cóż, miejmy nadzieję, że kolejne książki pani Angelini również zostaną wydane w Polsce. A nawet jeśli nie... i tak po nie sięgnę :)
http://heaven-for-readers.blogspot.com/2013/08/wezwanie-bogini-josephine-angelini.html
„- Sprawiam ci ból? - spytał łamiącym się głosem i spojrzał na nią bezbronnie. - Tylko wtedy, kiedy mnie zostawiasz - odparła i wtuliła się w niego. - Nie opuszczaj mnie nigdy więcej.”
Niewiele jest serii, które potrafią tak mną zawładnąć jak powieści, które wyszły spod ręki Josephine Angelini. I cytat, który podałam wyżej, odzwierciedla również moje podejście do końca...
Pierwsza książka J. Lynn na polskim rynku szczerze mnie zachwyciła. Do tej pory rozpływam się nad "Zaczekaj na mnie" i zachwalam ją na wszystkie strony. Niektórzy z Was znają ją też jako Jennifer L. Armentrout, autorkę powszechnie uwielbianego "Obsydianu". Na razie postanowiłam poznać jej książki wydane pod szyldem New Adult i potem przejść do fantastyki, a jest dla tej decyzji jeden prosty powód. J. Lynn pisze fenomenalne historie miłosne, przy których nie trudno jest się śmiać i płakać na zmianę. Dodatkowo kontynuacja, czyli "Bądź ze mną", dorównała poziomem pierwszemu tomowi.
Od kiery rok temu Teresa doświadczyła najgorętszego pocałunku we wszechświecie, nie może wyrzucić z myśli Jase'a, przyjaciela swojego brata Camerona. Jest w nim zadurzona po uszy, ale od czasu tamtego zdarzenia chłopak ani razu się do niej nie odezwał. Pech chce, że dziewczyna doznaje urazu kolana i musi na jakiś czas odpuścić marzenia o karierze tanecznej. Wybiera plan tymczasowy i idzie na studia... w tym samym college'u co Jase. Ta dwójka będzie musiała razem stawić czoła niejednej przeciwności losu i oszacować, co mogą poświęcić dla miłości i gdzie leży granica w walce o drugą osobę.
Jestem po prostu zachwycona tą historią. J. Lynn po raz kolejny skradła moje serce, sprawiła, że urosło do niewiarygodnych rozmiarów, po czym miażdżyła raz po razie, aż dotarła do okruszków...z których złożyła je z powrotem. Wywołała niejeden skok adrenaliny, przyspieszenie tętna i oddechu, zaczerwienienie skóry, jak i również dreszcze i fale chłodu. Atakowała z zaskoczenia, raniła coraz głębiej, by wreszcie zadać ostateczny cios. Po prostu poruszyła mnie do głębi duszy.
Uwielbiam, gdy w kolejnych tomach serii, które opisują inne pary, pojawiają się bohaterowie poprzednich i bardzo się ucieszyłam, widząc imiona Cama i Avery co kilkanaście stron. Miłość, która zakwitła w pierwszym tomie trwa i ma się lepiej niż kiedykolwiek. Jednak tym razem najważniejszą rolę grała Tess z Jase'em. Tess, młodsza siostra Cama, który kocha ją ponad wszystko i o mało co nie zrujnował sobie życia z powodu walki o jej bezpieczeństwo. Jase jest za to kumplem Camerona, z którym wiedzą o sobie wszystko i jeszcze więcej, wliczając nawet najbrudniejsze sekrety. Avery jest zwyczajnie przeurocza i nie da się jej nie kochać. Cała czwórka stworzyła niepowtarzalną atmosferę w książce i jestem pewna, że gdyby brakowało Cama i Avery, historia by na tym straciła.
Sama fabuła obfitowała w niespodziewane wydarzenia. Były szokujące wiadomości, tragiczne odkrycia, dramatyczne walki o dobro innych, brudne sekrety i słodko-gorzkie kłamstwa. Znalazłam w niej wiele smutku, jak i radości; chwile na śmiech oraz na płacz i wzruszenie. Dostałam znacznie więcej, niż oczekiwałam przez mylne w tym przypadku przeświadczenie, że kontynuacja zawsze jest gorsza od pierwszej części.
"Bądź ze mną" J. Lynn wraz z pierwszym tomem pt. "Zaczekaj na mnie" to dwie książki, które każda dziewczyna w wieku 16+ powinna przeczytać. Zawierają przepiękne historie, naprawdę głębokie drugie dno, poruszają trudne tematy jak przemoc domowa czy gwałt. Niedawno wyszedł tom nr 1,5, czyli historia Camerona i Avery opowiedziana przez chłopaka, a, jak mam nadzieję, niedługo potem część trzecia serii - tym razem mówiąca o przyjaciółce Tess, Calli. Polecam Wam książki J. Lynn gorąco, szczególnie jako prezenty świąteczne! A sama czekam z rosnącą ekscytacją na moment, w którym dostanę historię z punktu widzenia Cama w swoje ręce.
Pierwsza książka J. Lynn na polskim rynku szczerze mnie zachwyciła. Do tej pory rozpływam się nad "Zaczekaj na mnie" i zachwalam ją na wszystkie strony. Niektórzy z Was znają ją też jako Jennifer L. Armentrout, autorkę powszechnie uwielbianego "Obsydianu". Na razie postanowiłam poznać jej książki wydane pod szyldem New Adult i potem przejść do fantastyki, a jest dla tej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Drogi Czytelniku,
czy pamiętasz, kiedy po raz ostatni gdybałeś? Potrafiłbyś zliczyć, w ilu sytuacjach podważałeś sens podjętej decyzji? Ile godzin temu rozważałeś wybranie innej drogi? Ile minut dzieli Cię od ostatniej myśli "a co, jeśli..."? Każdy z nas zastanawia się nad swoim życiem i podjętymi wyborami. Nie ma ziemi dorosłego człowieka, który nigdy by nie gdybał i nie rozważał nad innym rozwiązaniem. Stąd właśnie, spośród gdybających ludzi, wzięli się nowi bohaterowie Rebecki Donovan, opisani w powieści "Co, jeśli...".
Cal Logan jest zwykłym chłopakiem, którego każdy mógłby minąć na ulicy bez zwracania specjalnej uwagi. Może poza jego byłymi, które uwielbiają atakować go gorącą kawą i zasypywać toną szczegółów ze swojego życia od czasu zerwania. W dzieciństwie spędzał mnóstwo czasu z trzema dziewczynami: Rae, Richelle i Nicole. Losy całej czwórki potoczyły się jednak inaczej, niż Cal by chciał - została mu tylko Rae i to niestety głównie na odległość. Studenckie noce spędza już z innymi kumplami. W trakcie jednej z nich jest świadkiem dość specyficznej sytuacji z zamaskowaną dziewczyną. Jednak gdy podchodzi do niej i wymieniają kilka słów, zostaje wbity w ziemię - zna te oczy! Nazajutrz spotyka tę samą dziewczynę w kawiarni i rozpoznaje całą twarz. Jednak nie zgadza się imię - Nyelle - ani to, co o sobie mówi i jak się zachowuje. Cal zrobi wszystko, by dowiedzieć się, co stało się dziewczynie, w której kiedyś się podkochiwał...jeśli to naprawdę ona.
Po raz pierwszy tak zawzięcie walczyłam o objęcie książki patronatem. Przyznaję przed Wami, Drodzy Czytelnicy, że będę dozgonnie wdzięczna pani Mai z Wydawnictwa Feeria za obdarowanie mnie tym zaszczytem i dodatkowo za zamieszczenie mojej opinii na skrzydełku. "Co, jeśli..." to prawdziwy rarytas w morzu literatury młodzieżowej, ze szczególnym naciskiem na nurt New Adult. Niewiele książek skłoniło mnie do tylu przemyśleń i sprawiło, że inaczej spojrzałam na swoją przeszłość i różne podjęte decyzje.
"Tyle razy rozmyślałam o decyzji, którą kiedyś podjęłam, zastanawiając się, co by było, gdybym postąpiła wtedy inaczej? Kim byłabym dzisiaj? Jak wyglądałoby moje życie? A co, jeśli..." [s. 45]
Przyznam, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron przeżywałam silne deja vu. Dziewczyna, która wygląda tak samo, jak została zapamiętana przez znajomych, ale ma zupełnie inną osobowość i chłopak, który podkochiwał się w niej od dzieciństwa, a potem ubolewał nad tajemniczym zniknięciem... Hmm, brzmi trochę jak "Hopeless" Colleen Hoover, prawda? A może nawet bardziej jak "Losing Hope", czyli ta sama historia opowiedziana przez Holdera. Mimo to historia Cala i Nyelle wciągnęła mnie od pierwszych stron i czytałam ją z zapartym tchem. Podobny początek okazał się nieść ze sobą niesamowitą historię o miłości, przyjaźni, rozczarowaniu i walce o lepsze jutro.
Do tej pory nie umiem w sumie do końca ująć w słowa tego, czym okazała się lektura "Co, jeśli...". Z pewnością wywołała wiele przemyśleń dotyczących decyzji z przeszłości. Spowodowała, że zakwestionowałam wiele swoich wyborów, również obecnych i tych, które zamierzałam podjąć. Zdecydowanie bardziej uczuliła mnie na to, że nie jestem jedną z nielicznych gdybających. Prawda jest taka, że każdy analizuje swoje postępowanie i w ten sposób uczy się na błędach. Czasami uważamy, że dany problem dotyczy tylko nas i nikt nie jest w stanie nam pomóc, ale jeśli spokojnie przemyślimy sytuację i pogdybamy, możemy znaleźć wyjście z każdej sytuacji.
Nie umiem opisać Wam tej historii po bohaterach czy pomyśle na fabułę. Oba te elementy były jak dla mnie nieskazitelne. Nawet to podobieństwo do "Hopeless" nijak na mnie nie podziałało (a zazwyczaj jestem uczulona na powielanie wątków z moich ulubionych powieści) poza wspomnianym deja vu. W postaciach nie sposób się nie zakochać - zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych, może poza niektórymi rodzicami. Większość jednak bezapelacyjnie pokochałam. Jak usiadłam do lektury, tak siedziałam cały dzień i czytałam, katując tableta wertowaniem kolejnych stronic przedpremierowego e-booka. Jestem niesamowicie szczęśliwa, że przeczytałam tę historię przed sesją i nadchodzącym latem. Zmieniłam nastawienie do kilku spraw, co może zmieni też przebieg kolejnych miesięcy.
Jedyne, co mogę zrobić na koniec, to polecieć Wam zamówić książkę już teraz i zacząć lekturę, gdy tylko trafi do Waszych rąk. Wydawnictwo Feeria Young utrafiło ostatnio kilka przepięknych historii, na które możliwe, że nigdy bym się nie natknęła, gdyby nie polskie wydanie, i których bym nie pokochała tak mocno, gdyby nie trafiły do mnie w momencie, kiedy takich emocji potrzebuję. A wierzcie mi, że "Co, jeśli..." wyciska łzy oraz wzruszenie zmieszane ze śmiechem prawie tak bardzo jak scena śmierci Mufasy.
Drogi Czytelniku,
czy pamiętasz, kiedy po raz ostatni gdybałeś? Potrafiłbyś zliczyć, w ilu sytuacjach podważałeś sens podjętej decyzji? Ile godzin temu rozważałeś wybranie innej drogi? Ile minut dzieli Cię od ostatniej myśli "a co, jeśli..."? Każdy z nas zastanawia się nad swoim życiem i podjętymi wyborami. Nie ma ziemi dorosłego człowieka, który nigdy by nie gdybał i nie...
Oddychaj
Siadając do tej recenzji, biorę pierwszy płytki oddech. Otwierając nowy wpis, strużka powietrza wypełnia moje płuca po raz drugi. Pisząc pierwsze litery, następuje trzeci wdech. Liczę je cicho w myślach, starając się ukoić emocje, które mam wrażenie, że nigdy nie zamilkną. Czekam na wybuch, nie chcąc, by nastąpił. Próbuję zamknąć emocje w kaftanie bezpieczeństwa, jednak supły błyskawicznie się rozwiązują.
Dziesięć płytkich oddechów
Cztery lata. Rany ciągle są świeże. Koszmary nie mają końca. Kacey nie umie pogodzić się z wydarzeniami, których była świadkiem. Została jej tylko lub też aż ukochana siostra, Livie. Trafiają do ciotki i wuja - ona jest fanatyczką religijną i uznaje Biblię za odpowiedź na wszystko, a on nachodzi Livie po nocach. Zanim dochodzi do najgorszego, Kacey okrada wuja i pod osłoną nocy ucieka wraz z siostrą z domu. Docierają do Miami, gdzie wynajmują mieszkanie. Nie dość, że ich sąsiadka okazuje się być biuściastą mamą pracującą w nocnym klubie, to na dodatek naprzeciwko mieszka niezwykle przystojny sąsiad. Obydwoje powoli przemykają pod popękaną skorupę Kacey. Jednak nie tylko ona w tym bloku ma swoje sekrety.
Co robisz, gdy widzisz światełko w tunelu? Wykonujesz kolejne dziesięć płytkich oddechów...
Na co miały pomagać te płytkie oddechy?
Okładka głosi, że "Ta książka to prawdziwy rollercoaster emocji". Wiecie, co jest w tym najgorsze? Nie że to najprawdziwsza z prawd, gdyż to akurat jest cudowne. Najokropniejszą rzeczą jest moment, gdy rollercoaster zatrzymuje się w tym najwyższym punkcie. Tam gdzie najbardziej się boimy o swoje emocje. Gdy świat jest chwilowo wywrócony do góry nogami, a my nie wiemy, jak się w tym odnaleźć i wpadamy w chwilową panikę. To właśnie jest ten właściwy moment na oddech. Jeden... Dwa... Trzy...
Przyjmij je
Od dawna doceniam tę niezwykłą moc oddychania w stresowych sytuacjach. Tylko że skupiam się na głębokich oddechach, nie płytkich. Te tylko zwiększają stres. Dlatego zaciekawił mnie tytuł książki. W czym te płytkie oddechy miały by pomóc? Nie uwierzycie, jak proste okazało się rozwiązanie.
Dlaczego nie mogły być głębokie?
Nie, nie zdradzę go Wam. W książce nie jest ono podane na tacy, więc i ja nie zamierzam nic ułatwiać ani odbierać niesamowitej radości z odkrycia tej myśli. Mnie ona zmieniła. Gdy pojęłam, o co chodziło, uśmiechnęłam się szeroko, a oczy momentalnie zwilgotniały. Seans tych kilku słów poraził każdy kawałek mojego ciała i każdą myśl. Nie macie pojęcia, ile czynności, na pozór zwykłych i codziennych, wykonywałam dziś z zupełnie innym nastawieniem - pamiętaj o dziesięciu płytkich oddechach,
Poczuj je
Czułam. Całą sobą. Serce biło mi tak jak Kacey. Płakałam wtedy co Kacey i Storm. Przejmowałam się wraz z Livie i śmiałam z księżniczką Mią. Doceniałam podejrzane na pierwszy rzut oka postaci, gdy tylko Nora [Storm] zaczynała o nich coś mówić. Szczerze mówiąc, chciałabym mieć tak niesamowitych ludzi wokół siebie jak bohaterowie powieści K.A. Tucker. Dzięki te powieści zrozumiałam, jak wielu rzeczy mi brakuje oraz jak wiele mam. Może nie mam przyjaciół z prawdziwego zdarzenia, a ci których miałam, zawiedli, gdy najbardziej ich potrzebowałam. Jednak mam szczęśliwą, kochającą się rodzinę. Mam przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Otrzymałam najlepszy dar i nie wypuszczę go z rąk, póki mam coś do gadania w tej sprawie.
I dlaczego dziesięć? Czemu nie trzy, pięć czy dwadzieścia?
Oddycham. Raz pod wodą, raz nad wodą. Ogień, który tli się w mojej duszy i odwzorowuje w dolnych partiach włosów daje mi szansę na wynurzenie się z otchłani, utrzymując ciało ostatkami sił tuż przy powierzchni i zmuszając je do podjęcia walki. Nad taflą iskry przeskakują wesoło, czasem zanurzając się pod wodę i pokazując, jak wspaniałe jest szczęście i jak bezcenne jest życie.
Okładka ujmuje, prawda? Jest po prostu zaczarowana i nie sposób się jej oprzeć. I dobrze. Macie sięgnąć po tę książkę. Dać się uwieść magii słów. Nie zostawiam nikomu z Was innego wyboru. Pozwólcie tej powieści zajrzeć do Waszego życia i mieć na nie wpływ.
Pokochaj je
Nie byłam pewna, czy dam radę napisać dla Was tę recenzję i czy chcę robić to tak szybko po przeczytaniu książki. Długi czas siedziałam w dosłownym szoku emocjonalnym, niezdolna do zrobienia czegokolwiek poza myśleniem o tym, co właśnie przeczytałam i jakie lekcje mogę z tego wyciągnąć. Ponad czterysta stron przefrunęło przed moimi oczami w zaledwie kilka godzin, a ja mam wrażenie, jakbym właśnie wyszła z sesji terapeutycznej. Mnie też ktoś umarł niedawno, bo w zeszłoroczną Wielkanoc i też ciężko mi się z tym pogodzić. Wypominam sobie wiele rzeczy, które ta historia pozwoliła mi zobaczyć w innym świetle.
"Dziesięć płytkich oddechów" oczyszcza umysł, serce i duszę. Każdy musi tę książkę poznać, by wiedzieć, o czym mówię, gdyż jest to niezastąpione doświadczenie.
Jak sobie radzisz, gdy na Twoich oczach świat rozsypuje się na kawałki?
Co robisz, gdy wszystko idzie źle?
Co robisz, gdy ból rozsadza Twoją duszę?
Po prostu oddychasz. Dziesięć płytkich oddechów...
http://heaven-for-readers.blogspot.com/2014/07/dziesiec-pytkich-oddechow-ka-tucker.html
Oddychaj
Siadając do tej recenzji, biorę pierwszy płytki oddech. Otwierając nowy wpis, strużka powietrza wypełnia moje płuca po raz drugi. Pisząc pierwsze litery, następuje trzeci wdech. Liczę je cicho w myślach, starając się ukoić emocje, które mam wrażenie, że nigdy nie zamilkną. Czekam na wybuch, nie chcąc, by nastąpił. Próbuję zamknąć emocje w kaftanie bezpieczeństwa,...
- Chcę dowieść, że jestem kimś więcej niż zaledwie pionkiem w ich igrzyskach.
- Ale nie jesteś kimś więcej. Nikt z nas nie jest. Na tym polegają igrzyska.
„To nie jest książka dla dzieci. To jest powieść dla dojrzałych młodych ludzi, którzy rozumieją, że okrucieństwo jest częścią historii ludzkości, którzy potrafią dostrzec jego znamiona w najbardziej wyrafinowanych formach i którzy jak Katniss mają w sobie odwagę i determinację, by mu się przeciwstawić.” Tym akcentem wprowadzamy Was do naszej recenzji niesamowitych „Igrzysk śmierci” autorstwa Suzanne Collins, amerykańskiej pisarki mającej już na koncie inną serię książek, która jednak w ogóle nie umywa się do tego światowego fenomenu. Tak, jesteśmy zachwycone. Tak, gorąco polecamy. I nie, nie powiemy Wam o niej… ani jednego złego słowa!
Na terenach dawnej Ameryki Północnej rozciąga się państwo Panem, w którym panują rygorystyczne zasady i każde niezastosowanie się do nich obfituje we wszelkiego rodzaju kary. W jego centrum znajduje się imponujący swą nowoczesnością Kapitol, który otoczony jest dwunastoma dystryktami. O ile Kapitolińczycy wiodą niemal rajskie życie, tak mieszkańcy dystryktów zmuszani są regularnie przechodzić przez to samo piekło. Raz w roku, podczas dożynek, z każdego dystryktu wybierana jest dwójka trybutów w wieku od dwunastu do osiemnastu lat - chłopak i dziewczyna, którzy wraz z wybrańcami z pozostałych części kraju stoczą między sobą morderczą walkę na wybranej przez organizatorów arenie w ramach tzw. Głodowych Igrzysk. Ich celem jest przypomnienie mieszkańcom zdarzeń mających miejsce w przeszłości, a konkretnie powstania wobec władzy, którego klęska doprowadziła do zniszczenia trzynastego dystryktu i w ten sposób uświadomić, że wszelki ponowny bunt jest bezcelowy.
Główna bohaterką jest szesnastoletnia Katniss Everdeen, która po śmierci ojca zmuszona jest nauczyć się życia, polowania i przetrwania w trudnych warunkach. Wszystko to po to, aby zapewnić swojej matce i dwunastoletniej siostrze możliwość przeżycia. Mieszka w dwunastym dystrykcie, który uważany jest za najbiedniejszy i niewarty uwagi, dzięki czemu panują w nim luźniejsze kontakty między częścią mieszkańców i Strażników Pokoju zesłanych przez Kapitol. Katniss jest jedną z takich osób. W zamian za przymykanie przez straże oka na jej nielegalne wychodzenie do lasu poza granicami dystryktu i polowanie, dzieli się z nimi zdobyczą. Ryzykuje, że kiedyś zostanie przyłapana, byleby tylko utrzymać rodzinę, co stało się jej zadaniem po śmierci ojca.
Nachodzi dzień dożynek i wyboru dwóch trybutów na siedemdziesiąte czwarte Głodowe Igrzyska. I wbrew temu, co może Wam teraz siedzieć w głowach, Katniss wcale nie zostaje wybrana…
Przyznaję się bez bicia, że w przeciwieństwie do Martyny najpierw obejrzałam film, a dopiero potem sięgnęłam po książkę. Wiem, grzech niewybaczalny. Szczególnie że byłam tak zachwycona filmem, że potem ociągałam się z przeczytaniem pierwszego tomu z obawy, że okaże się on gorszy od ekranizacji. I w końcu dostałam opinię Martyny, że cała trylogia jest niesamowita i muszę ją przeczytać. Zaufałam – mamy tak podobny gust literacki, że niemal zawsze to, co lubi jedna, podoba się też drugiej. Dodatkowo pierwszy tom od dwóch miesięcy stał już u mnie na półce, a ja ciągle nie mogłam się zebrać... W końcu jednak wymierzyłam sobie mentalnego kopniaka i zabrałam książkę na wykłady. Jak zaczęłam czytać w oczekiwaniu na ich rozpoczęcie, tak niemal z płaczem przerwałam, gdy w końcu ono nastąpiło. Skończyłabym książkę w ciągu jednego dnia, ale obowiązki wzywały, więc lektura zajęła mi dwie doby. I mówiąc szczerze, nie istnieje na Ziemi zbyt wiele rzeczy, na które zamieniłabym wrażenia z lektury tej książki.
Ale po kolei…
Zabierając się za „Igrzyska śmierci”, znałam już historię z filmu z niesamowitą Jennifer Lawrence, która swoją grą aktorską sprawiła, że Katniss nie można było nie pokochać. Znałam też Peetę, Gale’a, Haymitcha, Cinnę, małą Rue, ale przede wszystkim znałam zakończenie. Mimo to książka wywarła na mnie ogromne wrażenie – cóż, nie odkryję Ameryki stwierdzeniem, że wersja papierowa jest w większości przypadków lepsza od swojej ekranizacji, a że jestem fanką akurat tego filmu, to taka opinia w moich ustach oznacza coś naprawdę wartego uwagi.
Przechodząc jednak do książki…
Katniss Everdeen jest jedną z moich ulubionych bohaterek wszechczasów. Dziewczyna rzuca cień na własne bezpieczeństwo, dbając o przeżycie rodziny i w tym celu nielegalnie polując czy też pobierając jedzenie z Pałacu Sprawiedliwości, za co do puli trybutów losowanych podczas dożynek dostaje dodatkowe wpisy ze swoim imieniem. Stawia na szali swój udział w igrzyskach oraz, co za tym idzie, swoje życie, byleby tylko ocalić jej bliskich. Jednocześnie postanawia, że nigdy nie wyjdzie za mąż i nie będzie mieć dzieci, gdyż nie potrafiłaby skazać ich na takie piekło.
Dzień dożynek to prawdziwy test jej odwagi. Nie powiem Wam, czego dziewczyna wtedy dokonuje, za to przyznam, że podczas czytania tych scen sama zaczęłam się zastanawiać, co ja bym zrobiła na jej miejscu, czy znalazłabym w sobie tyle siły, by postąpić równie bohatersko. I ponownie - mimo znajomości rozwiązania problemu w filmie, tutaj akcja na nowo mnie zaskoczyła. Nie z powodu jakichś różnic w wydarzeniach, ale dzięki sposobowi, w jaki Suzanne Collins opisuje wszystko, co dzieje się wokół głównej bohaterki, dzięki temu, jak przedstawia nam świat oczami Katniss.
Jej charakter jest godny podziwu i tu znowu ukłon w stronę autorki za taką kreację postaci. Zwinna, sprytna, inteligentna, skłonna do gigantycznych poświęceń i umiejąca szybko dostosować się do sytuacji – dawno tego nie było w literaturze i to zdecydowanie jest jeden z czynników, które przesądziły o sukcesie trylogii. Do tego walczyła do końca, nawet gdy wszystko obróciło się przeciwko jej szczęściu. Ciągle wierzyła w pomyślny scenariusz, jej optymizm był chorobliwie zaraźliwy zarówno dla czytelnika, jak i dla widza.
W sprawie innych bohaterów – cóż, podobnie jak Martyna uwielbiam Peetę Mellarka i całkowicie podzielam jej zdanie. Ach, jak ja bym chciała, żeby mój facet był tak jak on…! I tutaj gigantyczny plus dla pani Collins za kolejną kreację – wielokrotnie nie wiedziałam, czy czyny Peety świadczą o tym, że chce pomóc Katniss czy też jej zaszkodzić. I sama w to nie wierzę, ale to tylko sprawiło, że pokochałam go bardziej. Podobnie miałam w przypadku Damona z „Pamiętników wampirów”… i jak się raz zaczęło z pięć lat temu, tak ciągle nie minęło dzięki obsadzeniu w tej roli Iana Somerhaldera. Ale wracając do tematu…
Co do Gale’a, drugiego bohatera męskiego, którego nie mogło zabraknąć w powieści tego typu, gdyż obecnie trójkąt miłosny niemal gwarantuje sukces – nie wiem, czy taki był cel autorki, ale nie lubię gościa. Jest miły, czarujący i w ogóle, ale psuje mi chemię między Katniss i Peetą, za co z miejsca dostał ujemne punkty. Mówcie, co chcecie, nie przekonam się za Chiny, że uczucie między nim a Katniss byłoby właściwe!
Oprócz dramatu Igrzysk, ich akcji powiązanej z, jak to ujęła Martyna, dość krwawą jatką oraz trójkąta miłosnego mamy również sporą dozę komizmu. Postacie takie jak Haymitch, Caesar, Effie wprowadzają mnóstwo zabawnych sytuacji i dialogów – wierzcie mi, nie sposób się nie śmiać, mimo że zewsząd otacza nas ogrom okrucieństwa prezydenta Snowa.
Właśnie, okrucieństwo. Istnieje od starożytności i mimo że wszyscy byliśmy i jesteśmy jego świadkami w codziennym życiu, ciągle nie umiemy go powstrzymać. Jestem pewna, że wszystkie powstające obecnie dystopijne wizje świata mają w sobie cząstkę, która z pewnością pojawi się w przyszłości i doprowadzi do urealnienia rzeczy opisywanych w takich powieściach jak właśnie „Igrzyska śmierci” czy recenzowana już wcześniej przeze mnie „Atrofia”. Przecież rozmiar okrucieństwa rośnie w zastraszającym tempie, mimo że świat zdaje się tego nie zauważać, a taka obojętność nigdy nie przynosi pozytywnych efektów. Czy tylko ja nie byłabym zdziwiona, gdyby w ciągu kolejnych stu do dwustu lat w jakimś kraju władze rzeczywiście wprowadziłyby takie igrzyska, by siać postrach i trzymać obywateli w ryzach poprzez terror?
Odnosząc się już bezpośrednio do książki, mój egzemplarz nabyłam z wymiany i niestety jest on już z okładką filmową, jednak wciąż liczę na to, że przy kupnie całej trylogii w formie pakietu (tak bardziej się opłaca niż tylko drugi i trzeci tom) upoluję okładkę typowo książkową. Obie bardzo mi się podobają i muszę się znowu zgodzić z Martyną, że po przeczytaniu książki nabierają nowego znaczenia.
Podsumowując, jedyny element historii, którego nie jestem tu pewna, to Gale, chociaż jestem pewna, że jeśli Peeta i Katniss zejdą się w kolejnych tomach, to wybaczę Gale’owi jego uczucie do Kotny (jak ją G. zwykł nazywać – uroczo, nie?). Poza tym jestem książką zachwycona! Wywołała u mnie całą gamę emocji. W sumie po ostatnich moich recenzjach wychodzi na to, że najchętniej wszystko bym oceniła na 10 punków, ale mówi się trudno, że akurat na recenzowanie takich książek padł wybór. Niedługo posypie się trochę gorszych ocen – tutaj jednak nie ma o takiej mowy! Najwyższa nota ode mnie i od Martyny, co razem daje najwyższą notę od nas obu i 10 punktów na tyle też możliwych.
Gorąco polecamy! Zaufajcie nam, że to jedna z ciekawszych pozycji ostatnich lat i mimo że lubię zarówno Harry’ego Pottera, jak i nie mam nic do Zmierzchu, tak ustawienie Igrzysk w tym samym szeregu w jednym z cytatów z tylnej okładki nieco mnie ubodło, bo cała trylogia powinna stanąć na znacznie wyższej półce.
POLECAMY!
Recenzja opublikowana na moim blogu: http://heaven-for-readers.blogspot.com/2013/03/igrzyska-smierci-suzanne-collins.html
- Chcę dowieść, że jestem kimś więcej niż zaledwie pionkiem w ich igrzyskach.
- Ale nie jesteś kimś więcej. Nikt z nas nie jest. Na tym polegają igrzyska.
„To nie jest książka dla dzieci. To jest powieść dla dojrzałych młodych ludzi, którzy rozumieją, że okrucieństwo jest częścią historii ludzkości, którzy potrafią dostrzec jego znamiona w najbardziej wyrafinowanych...
Nienawidzę zombi w książkach. Pożeranie ludzkiego mięsa zupełnie mnie nie bawi. Jednak czasami sięgam po to, czego nie lubię, bo wiem, że dany autor mnie pozytywnie zaskoczy. Genę Showalter znam z serii o Mrocznych Wojownikach, którą to uwielbiam od kilku ładnych lat i z całego serca żałuję, że wydawnictwo postanowiło wydawać kolejne książki w formie e-booków, bo takowych niestety czytać nie lubię. Niemniej tę otrzymałam w formie papierowej. Spodziewałam się powieści trzystustronicowej, a dostałam pięćsetstronicową cegłę. Tytuł wskazywał na powtórkę z "Dumy i uprzedzenia i zombie", która była tak karykaturalna, że do tej pory nie umiem nic o niej napisać, ale na szczęście otrzymaliśmy coś innego - lekturę, która wciąga po królicze uszy i nie pozwala opuścić partyjki krykieta z królową... o ile krykietem nazwiemy zabijanie zombi.
Życie Alicji dzieli się na dzień i noc. Gdy jest jasno, może opuszczać dom, ale nigdy, przenigdy nie wolno jej wyjść, gdy tylko zacznie się ściemniać. Jej rodzice twierdzą, że po zmroku po ulicach gracują potwory. Dzikie, agresywne, żywiące się ludzkim mięsem. Dziewczyna jednak im nie wierzy. Podporządkowuje życie swoje i siostry ich szaleństwu... do dnia swoich urodzin. Rodzina znowu zapomina o tej okazji, więc Alicja korzysta z poczucia winy. Namawia ich na obejrzenie występu siostry, który odbywa się późnym wieczorem.
Od tego wieczoru już nic nie będzie takie samo. Jej ojciec miał rację. Potwory istnieją...
Pierwsza rzecz, na którą zwróciłam uwagę jak pewnie większość z Was, to tytuł nawiązujący do znanej bajki. Miałam nadzieję, że autorka jednak nie wywinęła podobnego numeru jak Seth Grahame-Smith z klasykiem Jane Austen i nie dodała walk zombie do Alicji błąkającej się po nieznanej krainie w towarzystwie szalonego królika. Obłoczki z króliczymi uszami sprawiły, że nabrałam wątpliwości, ale na szczęście historia szybko potoczyła się zupełnie inaczej, a chmury odegrały zupełnie inną rolę, niż się spodziewałam.
Autorka zaskoczyła mnie kreacją zombi. Chyba po raz pierwszy spotkałam się z ich inteligentniejszą wersją. Dodatkowo na kartach "Alicji..." zadebiutowały jako istoty niematerialne i zgoła wyjątkowe - nie każdy je widział, ale one mogły każdego zaatakować. Ci, którzy ich widzą, mogą z nimi walczyć. Tak było z ojcem Alicji i tak stało się z samą Alicją w następstwie traumatycznych przeżyć. A to otworzyło jej drzwi do zupełnie innego świata, wspaniałych przyjaźni, nowych wrogów... i miłości.
Bohaterowie zostali bardzo dobrze wykreowani jak przystało na panią Showalter. Może sam wątek miłosny był zbyt banalny - znowu główna bohaterka, Alicja, idzie do nowej szkoły, tam zwraca uwagę na najprzystojniejszego chłopaka, Cole'a, a znajomi ostrzegają ją, że on jest niewiarygodnie niebezpieczny. Mimo to obydwoje się sobą interesują. Ta banalność i oklepanie tego typu love story jednak nie razi, ba! wręcz niezwykle przyjemnie poznawało mi się dalsze losy tej pary. Oczywiście mamy jakiś element trzeci - bo co to za paranormal romance bez trójkąta? - ale akurat on, Justin, był nudny jak flaki z olejem i każdą scenę z nim i wywodami bohaterki na jego temat miałam ochotę przekartkować. Jednak to Gena Showalter, więc nie ważyłam się tego zrobić - za bardzo uwielbiam tę autorkę. I w sumie sceny były dobre. Bohater nijaki, ale sceny z nim dobrze napisane.
Z wartych uwagi elementów - znajomość między rodzicami Alicji i Cole'a, troska dziadków o dziewczynę, dziewczyńska ciekawość Kat o wszystko, co się między tą dwójką działo, charakterek Alicji i jej potyczki z Mackenzie, tatuaże Cole'a.
Humor był pierwszorzędnie wpleciony w całą akcję. Nie rzucał się w oczy, nie umniejszał realizmowi sytuacji, a pozwalał na chwilę oddechu i śmiechu przy niemal nieustającym napięciu.
W ogóle podczas lektury miałam wrażenie, że dość dużo jest w książce atmosfery rodem z thrillera. Czułam napięcie na samej sobie, czasami podczas spotkań z zombi miałam ciarki na ciele, a jednego wieczora, gdy położyłam się w łóżku, byłam pewna, że za drzwiami do pokoju (otwartymi!, ale w ciemności czasem kiepsko widać) stoi jakieś zombi i zaraz mnie zaatakuje. A ja nie jestem taka wrażliwa na punkcie okropieństw w książkach, by przeżywać je potem przy zasypianiu. To chyba o czymś znaczy, prawda? Pani Showalter odwaliła kawał dobrej roboty przy budowaniu napięcia.
Mimo że książka ma nieco ponad pięćset stron, czytało się ją płynnie i bez momentów znużenia. dosłownie wciągnęła mnie po uszy (nawet takie królicze, bo są dłuższe). Język jak zwykle u pani Showalter bardzo plastyczny i barwny, wszystkie opisy jasne i dobrze przemyślane. Pozostawiają wyobraźni czytelnika pole do popisu, ale jednocześnie starają się jak najdokładniej ukazać najważniejsze elementy układanki.
Oprawa graficzna jest po prostu niesamowita. Blond włosy i niebieska sukienka dziewczyny z okładki świetnie oddają niewinność książkowej Alicji, a korzenie sięgające do rzekomo siedzącej w dole dziewczyny można śmiało uznać za łapska zombi żądne pożywienia. Pięknie!
Jak duży jest związek z "Alicją w krainie czarów"? Poza tytułem i imieniem bohaterki niewielki. Alicja pani Showalter na pewno przechodzi podobną przemianę wewnętrzną jak u pana Carolla. Mamy nawiązania w postaci chmur w kształcie skaczących królików, czajnika i tym podobnych. Kat w pewnym momencie skojarzyła mi się z Szalonym Kapelusznikiem, ale nie pytajcie dlaczego, bo nie wiem. I w sumie wejście Alicji w rzeczywistość, którą rządzą zombie można uznać za słynny upadek do dziury. I tyle.
Mimo mojej awersji do zombi we wszelakiej formie, wiedziałam, że tę książkę będę czytać z przyjemnością i nie pomyliłam się. Pani Showalter jak zwykle trudno cokolwiek zarzucić. Tylko ta banalność romansu razi i osadzenie całości głównie w świecie nastolatków, ale obie rzeczy nie raziły aż tak bardzo. Jeśli szukacie dobrej lektury i nie straszne Wam 500-stronicowe cegły, koniecznie sięgnijcie po "Alicję w krainie zombi" oraz po inne książki pani Showalter (wydawnictwo Harlequin wydało jeszcze sześć książek z serii z wątkiem mitologicznym osadzonym we współczesności o Mrocznych Wojownikach) - uwielbiam te historie i serdecznie je Wam polecam!
Ach, i na końcu książki czeka Was mały bonus - nie wyjawię jaki, by zaostrzyć Wam apetyt na książkę, a wierzcie mi, że niespodzianka cudna :)
http://heaven-for-readers.blogspot.com/2013/09/alicja-w-krainie-zombi-gena-showalter.html
Nienawidzę zombi w książkach. Pożeranie ludzkiego mięsa zupełnie mnie nie bawi. Jednak czasami sięgam po to, czego nie lubię, bo wiem, że dany autor mnie pozytywnie zaskoczy. Genę Showalter znam z serii o Mrocznych Wojownikach, którą to uwielbiam od kilku ładnych lat i z całego serca żałuję, że wydawnictwo postanowiło wydawać kolejne książki w formie e-booków, bo takowych...
więcej Pokaż mimo to