Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Zostań, a potem walcz John Boyne
Ocena 7,1
Recenzja Chłopiec w obliczu stresu pourazowego

Tematyka wojenna jest tym, co charakteryzuje większość książek Johna Boyne’a. Jego najbardziej znany „Chłopiec w pasiastej piżamie” czy nowszy „Chłopiec na szczycie góry” dotyczą drugiej wojny światowej i zderzenia dziecięcej niewinności z niewyobrażalnym złem. W powieści...

Avatar
Monika Adamczyk Czytaj więcej
Okładka książki Zosia z ulicy Kociej. Na psa urok Agnieszka Tyszka
Ocena 7,9
Recenzja Zosia z ulicy psiej

Pierwsze odczucia – rodzicielskie (moje i męża) oraz dziecięce (moich dwóch córek) - przy zetknięciu się z Zosią były takie, że jest to naprawdę świetnie napisana książka. Język, którym posługiwała się Agnieszka Tyszka był dokładnie na poziomie dziecka w ówczesnym wieku Zosi i świetnie...

Avatar
Monika Adamczyk Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Długo zajęło mi napisanie tej recenzji. Wymagało to wgryzienia się w lekturę i przede wszystkim zadumy. „Anglicy na pokładzie” to bowiem nie tylko książka wielce ciekawa pod względem struktury i fenomenalnego pomysłu polskiego tłumaczenia. To również bardzo trudna i wymagająca historia kolonizowanej Australii, losów angielskich marynarzy i pomysłów towarzyszącym wyprawom w połowie XIX wieku.
Zacząć prawdopodobnie należy od niezwykłości tejże książki pod względem tłumaczenia. W tym wypadku postanowiono podjąć się niebywałego przedsięwzięcia pod względem translatorskim, mianowicie przetłumaczenia książki przez 21 tłumaczy. Każdy z owych tłumaczy odpowiada za jeden głos w narracji. Niektórzy mają do popisu zaledwie jeden rozdział. Inni poszczycić mogą się wielkimi i ważnymi rolami dla historii Matthew Kneale’a. Czytając książkę w tłumaczeniu, trudno mi określić jak wygląda ona w swym oryginale, czy samemu autorowi udało się rzeczywiście oddać różnorodność głosów, akcent postaci, kulturę, wierzenia, a nawet wiedzę. Na pewno jednak bezbłędnie udało się to tłumaczom. I choć, samemu autorowi pewnie wyszło to nie najgorzej, jednemu tłumaczowi z pewnością o taki fenomenalny efekt byłoby trudno. Jest to więc precedens nie tylko oryginalny i trafiony, ale również arcyciekawy pod względem formy literatury i samego warsztatu tłumaczenia.
Wspomniałam, że lektura składnia do zadumy i jest dość trudnym tekstem do zmierzenia się. Mamy do czynienia z 21 głosami. Czasem są to zwyczajne rozdziały, czasem krótkie listy czy notatki. W taki świat ciężko z początku jest wejść. Po pierwszych stu stronach nie wiedziałam praktycznie nic. Zbyt mało postaci się poznało, zbyt bardzo poszatkowana i niespójna była całość. Trudno jest bowiem złożyć w jedno historię kapitana Illiama Quilliana Kewley’a, pastora Goeffrey’a Wilsona i aborygena Peevay’a (jeśli brać pod uwagę tylko te trzy najczęściej pojawiające się postaci, choć w rzeczywistości wymieniać należałoby o wiele więcej głosów). Rozdziały mają miejsce w dwóch różnych czasach w roku 1857 i 1858 oraz prawie czterdzieści lat wcześniej. Głosów jest dużo a książką względnie gruba. Dopiero gdzieś od połowy, przy końcu losy bohaterów się łączą w całość, w okrutną historię kolonizacji Australii i Tasmanii; w opowieść o kolonii karnej, rezerwatach dla aborygenów, przemycie i natchnionej misji odnalezienia biblijnego Edenu. Ale gdy już to następuje, samo czytanie nabiera rumieńców.
Matthew Kneale w genialny sposób oddaje atmosferę XIX wieku. Każda z jego postaci jest prawdziwa i charakterystyczna. Kapitan Kewley jest autentycznym Mańczykiem, z jego przesądami, wierzeniami, akcentem i marynarskimi marzeniami. Zadufany w sobie i swojej nauce doktor Thomas Potter wręcz przeraża swoją bezdusznością, a pastor Wilson zadziwia swoim misyjnym fanatyzmem (szczególnie pod koniec). Najbardziej godną uwagi jest postać Peevay’a, którego oczami patrzymy na otaczający go, dziwny świat białych ludzi. Podobnie jak on, nie rozumiemy co się dzieje, kim są fantazyjne stwory i jaki porządek chcą wprowadzić w świat aborygeńskich plemion. Z pozoru prymitywny chłopiec, z płytkim słownictwem staje się dla nas coraz bliższy. Peevey staje się sprytniejszy, a my kibicujemy mu w jego walce z niesprawiedliwością rasową, choć z góry wiemy, że w XIX wieku jest ona skazana na niepowodzenie.
Warto sięgnąć po tę lekturę, zarówno tym, którzy interesują się okresem kolonizacji Australii, historią Tasmanii i Aborygenów, jak również tym, którzy są ciekawi naprawdę dobrej lektury. To świetnie skrojona książka, wspaniale napisana przez autora i genialnie pomyślana przez tłumaczy i redaktora wydania – wielkie ukłony dla Michała Alenowicza, którego szczerze podziwiam, jako istnego człowieka-orkiestrę: wydawcę, tłumacza, redaktora. Książka na pewno trudna i nie dla każdego, ale sądzę iż nie zawiedzie się ten, który ze słusznej ciekawości da jej szansę.

Długo zajęło mi napisanie tej recenzji. Wymagało to wgryzienia się w lekturę i przede wszystkim zadumy. „Anglicy na pokładzie” to bowiem nie tylko książka wielce ciekawa pod względem struktury i fenomenalnego pomysłu polskiego tłumaczenia. To również bardzo trudna i wymagająca historia kolonizowanej Australii, losów angielskich marynarzy i pomysłów towarzyszącym wyprawom w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od dawna przestały działać na mnie, a tym bardziej sprawdzać się rekomendacje i zachwalania przez grono sław. Podeszłam więc do czytania „Ogrodu wieczornych mgieł” z pewną rezerwą. Z początku czytałam bez przyznawania jej statusu rewelacji. Im dłużej jednak lektura zabierała, tym bardziej moje nastawienie topniało, a książka pochłaniała mnie bez reszty.
Zetknięcie kulturowe tak różne od naszego. Problemy, o których nigdy wcześniej nawet nie słyszałam. Stosunki Japonii i Chin w trakcie i po Drugiej Wojnie Światowej, obozy jenieckie, o których istnieniu zaprzeczano. A przede wszystkim wspaniała tradycja japońskich ogrodów. Tu natura łączy się tak ściśle z marzeniami ludzkimi. Z początku Yun Ling chce założyć ogród tylko jako kontynuacja marzenia swojej siostry. Później praca i zetknięcie z naturą pochłania ją bez reszty. To wielka mądrość, którą można w sobie i w tej niezwykłej relacji odnaleźć. Niezwykły związek Yun Ling z Aritomo ma u podstaw właśnie tę wspólną mądrość i tajemnicę, dzięki której bohaterka leczy się z okrutnych przeżyć.
„Ogród wieczorny mgieł” to w istocie piękna powieść, która długo pozostaje w moich myślach. Od momentu jej przeczytania, łapię się często na wspominaniu z niej fragmentów i odczuwam wielką ochotę sięgnięcia po podobną lekturę, niestety bez powodzenia. Tu wszystko jest pięknie i przemyślanie napisane. Próba zmierzenia się z czasem, ze wspomnieniami, spojrzenie na trudne życie oczami schorowanej , emerytowanej sędzi, świadomej swojej choroby, przez którą niedługo utraci swoje wspomnienia. Opowieść otacza aura tajemnicy, nadająca wrażenie magii, która na długo pozostawia po sobie ślad.

Od dawna przestały działać na mnie, a tym bardziej sprawdzać się rekomendacje i zachwalania przez grono sław. Podeszłam więc do czytania „Ogrodu wieczornych mgieł” z pewną rezerwą. Z początku czytałam bez przyznawania jej statusu rewelacji. Im dłużej jednak lektura zabierała, tym bardziej moje nastawienie topniało, a książka pochłaniała mnie bez reszty.
Zetknięcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po lekturze wspaniałej powieści, jaką niewątpliwie jest „Motyl”, od każdej kolejnej książki autorstwa Lisy Genovy można się wiele spodziewać. Autorka naprawdę wysoko podniosła sobie poprzeczkę. Przede wszystkim dobrze opowiedziała historię choroby Alice, ale również i przybliżyła czytelnikom symptomy i sedno choroby Alzheimera samej w sobie. Dlatego sięgając po kolejną jej powieść nie zastanawiamy się o czym ona będzie, ale pytanie brzmi nad jaką chorobą Genova skupi się tym razem?

Podobnie jak w „Motylu”, „Lewa strona życia” opowiada o kobiecie, która zmaga się z poważnym schorzeniem. Rzutuje ono na całej jej życie, na otoczenie i stwarza konieczność wprowadzenia nowego ładu w codzienność. Sarah jest matką trójki dzieci, żoną i zapracowaną specjalistką od zasobów ludzkich w jednej z czołowych bostońskich firm. Oboje z mężem z trudem łączą pracę z codziennym życiem. Trudno im znaleźć czas na opiekę nad dziećmi, nad wspólne wieczory we dwoje. Odwożenie swoich latorośli do szkoły jest stałym obowiązkiem lub stawką, o którą warto stoczyć bój.

Feralnego dnia Sarah ma paradoksalnie szczęście. Jadąc szybko do pracy i wykonując tysiące rzeczy na raz doprowadza swój samochód do wypadku. W wyniku uderzenia Sarah cierpi na zespół pomijania jednostronnego. Oznacza to, że całe lewa strona z jej życia po prostu znika. Nie widzi osób, jeśli stają po jej lewej, nie zauważa swojej lewej strony twarzy w lustrze, zjada tylko połowę posiłków, czyta jedynie połowę tekstu. Rehabilitacja jest długa i trudna. Każdy krok, każdy najzwyklejszy codzienny ruch wydaje się zupełną niemożliwością. A Sarah jest zdeterminowana by wrócić do swojej dawnej pracy, by wrócić do swojej rodziny, do swojego życia.

Opowieść Lisy Genovy, to historia zgoła inna, niż „Motyl”. Czyta się ją równie dobrze, choć możliwe, iż czegoś „Lewej stronie życia” brakuje. Genova ponownie we wspaniały sposób opisuje walkę z chorobą, determinację chorej przy rehabilitacji, rezygnację oraz wolę i wiarę w wyleczenie. Autorka w pełni przygotowała się do tematu. Historia opowiada zarówno o chętni odzyskania swojego życia, jak i o odnalezieniu życiowych wartości w ogóle. Być może fabuła jest przewidywalna, czasem schematyczna. Być może tu tkwi ów brak – nie zaskakuje w podobny sposób, jak „Motyl”. Jednak Genova prezentuje w niej również właśnie to, w czym jest świetna – świetna obserwacja nastrojów chorych, połączona z precyzyjnie wyuczoną wiedzą medyczną. Polecam lekturę, jednocześnie czekając na kolejne powieści spod jej pióra.

Po lekturze wspaniałej powieści, jaką niewątpliwie jest „Motyl”, od każdej kolejnej książki autorstwa Lisy Genovy można się wiele spodziewać. Autorka naprawdę wysoko podniosła sobie poprzeczkę. Przede wszystkim dobrze opowiedziała historię choroby Alice, ale również i przybliżyła czytelnikom symptomy i sedno choroby Alzheimera samej w sobie. Dlatego sięgając po kolejną jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książka dostępna na Legimi, Virtualo i iBookstore.
Polecam!

Książka dostępna na Legimi, Virtualo i iBookstore.
Polecam!

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Być obywatelem pięciu ojczyzn, a nie zmienić praktycznie nigdy swojego adresu zamieszkania. Być świadkiem dwóch wojen światowych. Zostać zesłanym do trzech różnych obozów koncentracyjnych. A jednocześnie być świadkiem, jak całe życie upada w gruzach, traci się najbliższych, traci się nawet własną tożsamość…
Taki obraz mógł mieć miejsce tylko w pierwszej połowie XX wieku, kumulując się w okresie II Wojny Światowej. Obecnie podobne przygody są dla nas bardzo trudne do wyobrażenia. Żyjemy przecież we względnie spokojnych krajach, spokojnych miastach lub miasteczkach, gdzie sprawy całego świata nie bardzo nas muszą obchodzić, nie bardzo nas dotykają, względnie nie burzą naszego spokoju.
Tak samo jednak wyglądało życie Izaaka Jakuba Blumenfelda, zanim wybuchła I Wojna Światowa, zanim został powołany do służby wojskowej, do służby dla swojej ojczyzny – Austro-Węgier. Po zakończeniu wojny, w której, na szczęście, Izaakowi nie dane było walczyć na polu bitwy, nasz bohater wraca do rodzinnego miasteczka już jako obywatel Polski. Tereny na przestrzeni zaledwie kilkunastu i kilkudziesięciu lat przechodzą w ręce wielu krajów, a tożsamość Blumenfelda nieustannie się zmienia – zmienia się na papierze, gdyż w głębi swojego jestestwa Izaak wciąż pozostaje Żydem.
Dzieje Izaaka Jakuba Blumenfelda pozostawiam bez szczegółowego opisu, dla tych, którzy zechcą przeczytać o jego wstrząsających losach. Do mnie, z kart książki nieustannie przychodziło wszechogarniające poczucie współczucia i refleksji na temat sensu życia w obliczu tak wielu nakładających się na siebie tragedii. A jednak trudno przyznać, że Izaak Jakub Blumenfeld jest postacią tragiczną. Nasz bohater ma wielki dystans zarówno do samego siebie, jak i do otaczającego go świata. Z powieści przenika pełnia humoru, dzięki wielu żydowskim żartom, które Izaak dopasowując do każdej sytuacji, wyciąga jak magik królika z kapelusza. Z wielką pokorą, jakiej myślę każdy musiał się nauczyć w okresie II Wojny Światowej, aby przeżyć, Izaak przyjmuje swoje losy. Pomimo utraty bliskich, pomimo wielu załamań, pozostaje w nim pewnego rodzaju miłość do życia i posłuszeństwo dla losu, który został mu wyznaczony. Choć wciąż mamy w głowie ów żydowski żart – gdyby Bóg miał okna, wszystkie byłyby wybite.
„Pięcioksiąg Izaaka” to także książka pobudzająca do głębokiej refleksji filozoficznej. Rozmowy Izaaka ze swoim wieloletnim przyjacielem rabinem, z którym to krewniakiem wciąż krzyżują się losy naszego bohatera, to niezwykle mądre przemyślenia dotyczące religii, egzystencji człowieka i wielu innych intelektualnych zagadnień. Pod koniec powieści nieustannie pytałam siebie właśnie o ów sens życia. Lecz mimo wielu mądrych słów z „Pięcioksięgu Izaaka”, wciąż nie znalazłam odpowiedzi, wciąż nie mogę zrozumieć. Jaki jest sens doświadczania człowieka tak wielkimi tragediami, pozbawiania go radości, zmuszania do pokory i przyjmowania swojego losu bez odrobiny pocieszenia? Jedynym wyjaśnieniem jest być może myśl, że o ów sens wcale nie powinnyśmy pytać Boga. Być może wcale nie On doświadcza nas. Być może to tylko my sami tworzymy dla siebie nawzajem tak bezsensowny i jakże smutny świat.

Monika Samitowska-Adamczyk

Być obywatelem pięciu ojczyzn, a nie zmienić praktycznie nigdy swojego adresu zamieszkania. Być świadkiem dwóch wojen światowych. Zostać zesłanym do trzech różnych obozów koncentracyjnych. A jednocześnie być świadkiem, jak całe życie upada w gruzach, traci się najbliższych, traci się nawet własną tożsamość…
Taki obraz mógł mieć miejsce tylko w pierwszej połowie XX wieku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kobieta wyjadająca mężczyźnie mózg. Szamanka. Wiedźma.

Mając zaledwie piętnaście lat, kiedy film Andrzeja Żuławskiego, na podstawie scenariusza Manuelii Gretkowskiej trafił do kin, czułam nieustające obrzydzenie, gdy rodzice wróciwszy po seansie, opowiedzieli mi ten najgorszy i najbardziej szokujący film, jaki widzieli w życiu. Nie oglądnęłam „Szamanki” nie rozumiejąc, jaki mógłby być zamysł wymyślenia czegoś podobnego. Dopiero „Trans” uzmysłowił mi, jak głęboka może być ta odstręczająca metafora oraz jak bardzo ciekawa pod względem psychologicznym mogłaby być analiza tego zagadnienia.

W pierwszym rozdziale książki poznajemy główną bohaterkę, która przebrnęła przez romans ze sławnym reżyserem, o nazwisku Laski, do którego ostatniego filmu, nakręconego tym razem w rodzimym kraju, napisała scenariusz. Od samego początku dowiadujemy się, że fabuła filmu „Wiedźma” ma być zemstą za lata toksycznego związku, w jakim tkwiła główna bohaterka.

W dalszej części książki autorka opowiada o szczegółach owego związku, a także o perypetiach głównej bohaterki, którą można uznać za tożsamą z samą Manuelą Gretkowską. Opisywane fakty są niejednokrotnie bardzo śmiałe, naturalistyczne i ekshibicjonistyczne, a nawet niekiedy lekko wstydliwe i poniżające. Takie potraktowanie fabuły, jest jednak jak najbardziej uzasadnione. W ten sposób doskonale możemy zaobserwować ów trans, w którym przebywa główna bohaterka. Gdyż właśnie to zjawisko tłumaczy jej zaślepienie na wszelkie kłamstwa i sztuczki Laskiego. Jest ona zawsze gotowa mu wybaczyć, uwierzyć. Dzieje się tak nie do końca dlatego, że bohaterka bezgranicznie Laskiemu wierzy. Powodem powracania, niemożliwości opuszczenia starszego od siebie mężczyzny jest stan toksycznej miłości, gdzie jedna strona uzależnia całe swoje życie od „swojej połówki”, a druga wysysa z niej całą żywotność oraz wszelkie uczucia.

Nie do końca jednak Laski ukazany jest jako zła postać. Pomimo wszelkich wad i ostatecznych kłamstw i zdrad, Gretkowska, wydaje mi się, nie chce pokazać sławnego reżysera w złym świetle i nie chce do końca się na nim mścić. Z tego, co dowiadywałam się, Gretkowska i Żuławski przez dłuższy czas po rozstaniu nie rozmawiali ze sobą i nie widzieli się, więc musieli czuć do siebie pewnego rodzaju urazę (przynajmniej musiała czuć ją autorka „Transu”). Wydaje się jednak, że Gretkowska jest na tyle świadoma tego, co dał jej romans z Żuławskim, że broni się przed oczernieniem reżysera. Tę tezę można wysnuć analizując liczne wywiady i konfrontacje pisarki z reżyserem już po ukazaniu się „Nocnika” Żuławskiego i „Transu” Gretkowskiej. Z toksycznego romansu autorka wyszła jako osoba znacząca, jako scenarzystka i licząca się pisarka. Stała się także silną kobietą. Znaczenie więc Żuławskiego w jej życiu, tak samo jak znaczenie Laskiego w życiu głównej bohaterki „Transu” jest, pomimo wszelkich psychicznych krzywd, nie do zaprzeczenia.

Nie widziałam nigdy „Szamanki”. Nie kojarzyłam scenariusza tego filmu z Manuelą Gretkowską. Nie wiedziałam zbyt wiele o romansie Gretkowskiej z Andrzejem Żuławskim. Nie czytałam „Nocnika”. Ale być może nie trzeba posiadać tej wiedzy, aby w pełni zrozumieć i poczuć tę książkę, aby zrozumieć „Trans”. A nawet więcej, fakt owej nieznajomości sprawia, że jeszcze bardziej jestem zaciekawiona. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułam tak ogromną potrzebę odrywania się od książki i sprawdzania wielu informacji w Internecie. Nie tyle upewniałam się czy autorka rzeczywiście dokładnie opisała tamten okres ze swojego życia, ile zwyczajnie nadrabiałam zaległości.

Powieść czyta się szybko i z zainteresowaniem, a wszelkie kontrowersje i opisy seksualnych uniesień bohaterów, które poniekąd są słynne u Gretkowskiej, aż tak nie szokują, są zupełnie zrozumiałe i spójne z całością, dopełniając wizerunek wyzwolonej i silnej kobiety, świadomej swej seksualności. „Trans” to bardzo dobrze napisana i ważna książka. Ważna pod względem analizy feministycznej, a takich książek zdecydowanie jeszcze brakuje. Ale jest to także przejaw bardzo dobrej polskiej literatury, która ma wszelkie predyspozycje, by być publikowana na forum międzynarodowym.

Kobieta wyjadająca mężczyźnie mózg. Szamanka. Wiedźma.

Mając zaledwie piętnaście lat, kiedy film Andrzeja Żuławskiego, na podstawie scenariusza Manuelii Gretkowskiej trafił do kin, czułam nieustające obrzydzenie, gdy rodzice wróciwszy po seansie, opowiedzieli mi ten najgorszy i najbardziej szokujący film, jaki widzieli w życiu. Nie oglądnęłam „Szamanki” nie rozumiejąc,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To druga już z kolei książeczka o podróżach małego Mikołaja. Tak się składa, że Misiek zwiedza kraje, do których nie dane mi było jeszcze zawitać. Portugalia, kierunek drugich z kolei wakacji, ponad dwuletniego już Mikołaja, jest krajem, które od pewnego czasu dość wysoko znajduje się na mojej liście miejsc do odwiedzenia. Marzy mi się wycieczka po południowym wybrzeżu Portugalii i Hiszpanii, której jednak nie do końca umiem zaplanować. Dlatego też z początku w wielkim zainteresowaniem sięgnęłam po drugą książkę Aldony Urbankiewicz, traktując ją jak pewnego rodzaju przewodnik i poradnik, jak najlepiej zwiedzić tę część Portugalii i co warto zobaczyć.

Trójka podróżników wybrała tym razem samolot jako docelowy transport, a po Portugalii postanowili poruszać się głównie wypożyczonym samochodem. Wybór ten w większym stopniu przekonał mnie do właśnie tego typu zwiedzanie południa półwyspu iberyjskiego. Punkty postojowe wydały mi się niezwykle interesujące, choć muszę przyznać, że ilość kilometrów osiągnięta przez bohaterów nie była zbyt wielka, jak na moje oczekiwania – nawet zakładając podróż z dwulatkiem. No cóż, widać mój dwulatek, bardziej jest odporny na podróż autem…

Książkę czyta się bardzo szybko i równie sympatycznie jak pierwszą część „Z Miśkiem w Norwegii”. Ponownie bardzo pozytywnie postrzegam podejście autorki do wychowywania dziecka, do podróżowania z nim, nierozczulania się i nie zmuszania do niczego. Cenię także jej szczerość i nieskrępowanie w mówieniu o wszelkich kłopotach, zmęczeniu i załamaniach nerwowych, jakie funduje taki mały podróżnik. Nieprzespane noce, potłuczone kolana itd., dodają tej książeczce bardzo ludzką twarz.

Jakkolwiek podroż Mikołaja jest bardzo ciekawa, jednak jej tryb nie do końca odpowiada moim standardom. Rozumiem, iż podtytułem książki jest, „jak łatwo i tanio podróżować z dzieckiem po świecie”, jednak czasem wydawało mi się iż chyba zbyt tanio… Możliwe, iż przychody trójki bohaterów i ich zapał w robieniu większości rzeczy samemu, dodawał książce kolorytu, jednak po pewnym czasie przestało mnie bawić czytanie o niewygodnych nocach spędzonych pod namiotem, o gotowaniu obiadu z puszki w aucie, gdyż wiał zbyt silny wiatr. Oczywiście te historie mają swój urok, utożsamiając się jednak z ich początkowym planem wycieczki, mniej więcej od środka książki przestałam pragnąć podobnych wakacji.

„Z Miśkiem w Portugalii”, podobnie jak „Z Miśkiem w Norwegii”, jest jednak bardzo pozytywną książką, która wznieca pragnienie podróżowania, udowadnia, że podróż z maluchem ni zawsze jest męczarnią, a przynajmniej nie pozostanie nigdy taka we wspomnieniach. Dlatego też chętnie sięgnęłabym po kolejne historie o małym Mikołaju. A w międzyczasie postaram się pomęczyć mojego malucha na intensywnych wakacjach za granicą.

To druga już z kolei książeczka o podróżach małego Mikołaja. Tak się składa, że Misiek zwiedza kraje, do których nie dane mi było jeszcze zawitać. Portugalia, kierunek drugich z kolei wakacji, ponad dwuletniego już Mikołaja, jest krajem, które od pewnego czasu dość wysoko znajduje się na mojej liście miejsc do odwiedzenia. Marzy mi się wycieczka po południowym wybrzeżu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Mam trudności ze zrecenzowaniem tej książki. Ernesto Sabato był i w dalszym ciągu jest dla mnie pisarzem dość nieznanym, pomimo informacji na tyle okładki, że jego powieści odegrały ogromną rolę w literaturze światowej XX wieku.

Z początku nie mogłam oprzeć się uczuciu, które prawdopodobnie towarzyszyło mi podczas pierwszego czytania „Ulisesa”. Jakkolwiek są to dwie zupełnie różne powieści, doszukiwałam się pewnej analogii. Przede wszystkim jest to fakt, że po pierwszym przeczytaniu owej powieści nie jesteśmy w stanie jej zrozumieć, wniknąć do niej, a co za tym idzie, często jej ocenić , a i nawet jej docenić.
„Abaddon – Anioł Zagłady” to właśnie tego typu powieść, której, mówiąc szczerze, czytając pierwszy raz zupełnie nie rozumiałam. W trakcie tych pięciuset stron wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, o czym to właściwie jest. Akcja powieści wydawała mi się uciekać, toczyć się gdzieś poza moją czytelniczą wiedzą, a nawet poza samym tekstem.

Gdyby nie zaświadczenie o ważnej roli, którą odegrała owa powieść, prawdopodobnie nie starałabym się doszukiwać w niej jakiegokolwiek dna. Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że w powieści Sabato zawarł wiele bardzo interesujących fragmentów. Jednym z nich jest rozmowa dotycząca koncepcji Szatana, Starego Testamentu i prawdziwego oblicza Boga. Według tej ciekawej tezy, Bóg starotestamentowy nie jest rzeczywistym Bogiem, zbyt bardzo różni się on od Boga z Nowego Testamentu. Jego mściwość, gniew i karanie ludzkości kłócą się z nauczaniem Chrystusa, dlatego stawiana jest teza, że siłą, która zesłała egipskie plagi, która zesłała Wielki Potop, a ponad wszystko, która także podjęła przymierze z Mojżeszem, był nie Bóg, ale Szatan. Jakkolwiek jest to dziwne założenie, to trudno jest je zupełnie odrzucić bez dogłębnej i merytorycznej argumentacji.
Ciekawym fragmentem jest także list Sabato, w którym zachęca do pisania i przywołuje historie odrzucanego przez wydawców Prousta oraz opowiada o utożsamiającym się ze swoim dziełem i bohaterką, Flaubertem.

To, co może obronić tę powieść i świadczyć nawet o jej niezwykłej sile i wartości, to jej modernistyczne podejście. Sabato kilkakrotnie na kartkach książki wspomina o koncepcji powieści , która posiadałaby nowoczesne podejście zarówno do narracji, jak i fabuły. „Z tej samej przyczyny nie udają się często adaptacje filmowe utworów literackich. Widziałeś „Azyl”? Został z niej tylko scenariusz, to, co zwykliśmy nazywać treścią powieści. Powiedziałem: „co zwykliśmy nazywać”, ponieważ treścią jest cała powieść, jej bogactwo i jej blask, ukryte wątki, niekończące się lśnienie słów, dźwięków i barw, a nie owe sławetne „fakty”.” Istotnie, „Abaddon…” jest właśnie tego typu powieścią. Nie wyobrażam sobie i wręcz nie sądzę by była możliwa adaptacja tej książki. Oczywiście sama możliwość lub jej brak nakręcenia filmu według powieści nie świadczy o jej uniwersalnym i ponadczasowym charakterze, a tym bardziej o jej wielkim wkładzie w historię literatury. „Abaddon…” mimo, iż nie do końca zrozumiały, niewątpliwie jednak ten wkład posiada. W jednym z akapitów Sabato opowiada o swoim pomyśle stworzenia literackiej fikcji: „Mówię o pisarzu wewnątrz fikcji. Mówię o skrajnej możliwości, gdzie sam autor powieści byłby w środku. Ale nie jako obserwator, kronikarz czy też świadek. (…) Jako jeszcze jedna postać powieści, tej samej jakości co inne, które wszakże wyłaniają się z jego własnej duszy. Niby jakiś oszalały facet, który współżyje ze swoimi własnymi tworami.” Tym właśnie jest ta powieść. Sam Sabato pojawia się na jej kartach, jako bohater, jako znany pisarz, ale także jako po prostu jedna z postaci książki. Nie jest to autobiografia, nie jest to (lub być może nie jest) zapis autentycznych chwil i rozmów autora. Jest to kreacja literacka, precyzyjnie stworzona fikcja, na potrzeby modernistycznej koncepcji.

W spojrzeniu ze strony wkładu w historię literatury, w jej ewolucję, rozwój i eksperymentowanie, powieść Ernesto Sabato, to niewątpliwie ważne dzieło. Trudno jest mi je ocenić, gdyż wiem, że uczciwie mogłabym być w stanie wypowiedzieć się na jej temat i wyznaczyć ocenę, po drugim lub nawet dopiero trzecim jej przeczytaniu. Jest to mądra powieść, wielowarstwowa, choć przebrnięcie przez ponad pięćset stronic jest dość męczącym wyczynem, dlatego nie umiem na razie zaplanować powtórnej lektury tej powieści. Nie pozostanie jednak odhaczona na mojej liście.

Mam trudności ze zrecenzowaniem tej książki. Ernesto Sabato był i w dalszym ciągu jest dla mnie pisarzem dość nieznanym, pomimo informacji na tyle okładki, że jego powieści odegrały ogromną rolę w literaturze światowej XX wieku.

Z początku nie mogłam oprzeć się uczuciu, które prawdopodobnie towarzyszyło mi podczas pierwszego czytania „Ulisesa”. Jakkolwiek są to dwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Podróż zimowa” to moja pierwsza przygoda z Amélie Nothomb. O autorce słyszałam wiele dobrego i kilkakrotnie planowałam już kupno sławnego „Krasomówcy”, jednak dopiero jej najnowsza powieść, wydana przez wydawnictwo Muza przełamała moje długie zastanawianie się.

To zaledwie dziewięćdziesięciu kilko stronicowa, krótka książeczka, którą czyta się wprost błyskawicznie. Jest to historia Zoila, którą główny bohater pisze na lotnisku zanim wsiądzie do samolotu i wyruszy w swoją genialnie pomyślaną podróż, aby zrealizować swój plan zemsty na pani swoich myśli, uroczej Astrolab.

Zoil opowiada o dniu, w którym poznać A. Malèze, pisarkę, której książki natychmiast po spotkaniu zamówił w księgarni. Mylnie jednak talentu upatruje w pięknej Astrolab, gdy tymczasem autorka ukazuje się być ułomna Aliénor, nad którą pani myśli Ziola sprawując opiekę, wyrzekając się ciepła w mieszkaniu, wolności i braku problemów, na jakie może liczyć młoda i piękna dziewczyna, a przede wszystkim miłości.

Powieść przede wszystkim skonstruowana jest z retrospekcji, którymi autor tłumaczy swój szalony plan zemsty na Astrolab. Jego czyn, choć straszny, okrutny i realnie nie do przyjęcia i zaakceptowania, w powieści postrzegany jest jako coś racjonalnego i wytłumaczalnego. Pomysł porwania samolotu i polecania w misję samobójczą dzięki przytoczonej wizji Zoila, zostaje odarty ze swojej tragiczności. Przestajemy myśleć o pasażerach i ich rodzinach, o szkodach, które plan Zoila może spowodować. Jakkolwiek liczby na happy end, przyjmujemy jako oczywistość fakt, że nie poznamy ostatecznego zakończenia opowieści. Wiele rzeczy musi pozostać nierozstrzygniętych dla Zoila, a my godzimy się z jego punktem opowieści i akceptujemy ten jego poziom wiedzy o przedstawionym świecie.

Amélie Nothomb to bardzo dobra pisarka, która w interesujący sposób umie prowadzić narrację. Krótka opowieść jest zwięzła, zajmująca i niezwykle przyjemna w czytaniu. Nothomb umiejętnie wplata w historię Homera, Schuberta, a także informacje o historii Paryża (z głównym naciskiem na wieżę Eiffla). „Podróż zimowa” to mądra powieść, która pomimo swojej krótkiej objętości mogłaby być na wiele sposobów analizowana. Jest to przede wszystkim tragiczna historia miłosna, choć bynajmniej nie banalna. Wszystkim czytelników Amélie Nothomb na pewno nie zawiedzie, a tych, którzy dopiero zaczynają swoją podróż z tą belgijską pisarką (jak i ja), na pewno zachęci do sięgnięcia po inne jej książki.

„Podróż zimowa” to moja pierwsza przygoda z Amélie Nothomb. O autorce słyszałam wiele dobrego i kilkakrotnie planowałam już kupno sławnego „Krasomówcy”, jednak dopiero jej najnowsza powieść, wydana przez wydawnictwo Muza przełamała moje długie zastanawianie się.

To zaledwie dziewięćdziesięciu kilko stronicowa, krótka książeczka, którą czyta się wprost błyskawicznie. Jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Tkwił we mnie pewnego rodzaju żal do czołowego obecnie autora powieści kryminalnych w Polsce, za to, że porzucił Wrocław, jako miejsce akcji swoich książek, a co najbardziej dotkliwe – komisarza Eberharda Mocka. W „Głowie Minotaura” wprawdzie Edward Popielski, komisarz we Lwowa, jawi się jako postać mająca bardzo dużo wspólnego z Mockiem i bazująca na podobnym pomyśle, choć niekiedy subtelniejsza i bardziej tragiczna (przede wszystkim ze względu na swą chorobę, a także los nieszczęśliwego małżonka i samotnego ojca).

Być może właśnie ta niechęć do zmiany sprawiła, że nie sięgnęłam po „Erynie”, choć wielokrotnie rozważałam zakup tego tytułu. Ponieważ jednak sama postać Edwarda Popielskiego pod wieloma względami także mi się podobała i fascynowała, podobnie jak postać Eberharda Mocka, postanowiłam sięgnąć po „Liczby Charona” i przełamać tę niechęć do zmian i ostatecznie pogodzić się z nową scenerią i nową drogą, obraną przez Marka Krajewskiego.

Edward Popielski w historii o Liczbach Charona to bohater dość smutny – niezwykle inteligentny, ale także niejednokrotnie wystawiający się na pośmiewisko i odnoszący porażki. Były komisarz, to postać niezwykle dumna, której trudno pogodzić się z losem przegranego, nieposiadające majątku i chodzącego tylko w jednej parze butów eks detektywa, który przywykł do nienagannego stroju, dobrego jedzenia w ekskluzywnych restauracjach, a także luksusowych pań do towarzystwa, z którymi spotykał się podczas podróży pociągiem w specjalnie wynajętych przedziałach.

Mimo powrotu do działalności, pomimo zlecenia detektywistycznego i możliwości wykorzystania swojej wiedzy w śledztwie policji, Popielski wcale nie staje się triumfującą postacią. Rozstrzygając wynik śledztwa wybiera pomiędzy żądzą zemsty a etyką i rozsądkiem. Romans i uczucie, które rodzi się w nim do swojej niegdysiejszej uczennicy, Renaty, czyni go postacią słabą. Niewątpliwie Popielski jest słabszy psychicznie od Eberharda Mocka, pomimo iż są to postacie ulepione z podobnej gliny, posiadające te wszystkie ceny, w których Krajewski czuje się dobrze: zainteresowania starożytnością, łaciną i hebrajskim, zamiłowania do pięknych kobiet, eleganckich stoi i dobrej kuchni, a przede wszystkim niezastąpionego zmysłu dedukcji i nieustannego dążenia do swoich celów, za wszelką cenę.

Z kryminałami Marka Krajewskiego mam jeden problem. Jakkolwiek zawsze są to świetnie napisane powieści, koncepcja kryminalna czasem bywa zbyt bardzo wyszukana. W przypadku „Liczb Charona” mamy jednak do czynienia z bardzo ciekawym pomysłem, który mimo iż oscylujący w kategorii matematyki, która nie jest mi zbyt bliska, był niezwykle interesujący. Koncepcja zapisania losu człowieka czy też ludzkości przez Boga w liczbach, jest czymś, co głęboko zastanawia i sprawia, że nie odrywamy się od kartek powieści, aby przekonać się, czy jest w tym choć odrobina prawdy.

Co do narracji, nie miałam żadnych zastrzeżeń. Książkę czytało się bardzo szybko i przyjemnie, idealnie delektując się informacjami o morderstwach i śledztwie, przeplatającymi się z poczynaniami Edwarda Popielskiego. Jedynie końcowa część narracji dotycząca procesu ewidentnie osłabiała całość. Ów skok narracyjny i pośrednie opisanie dalszych losów bohaterów, choć uzasadnione, wprowadzało pewnego rodzaju niedosyt stylu, jako że na ostatnich dwudziestu stronach książki zabrakło dialogów, kąśliwych opisów i wszystkiego innego, co Krajewskiemu wychodzi najlepiej. Całościowo powieść postrzegam jednak jako bardzo dobrą i na tyle ciekawą, że jestem zmuszona do sięgnięcia po „Erynie”, a także po kolejne powieści Krajewskiego, które jeszcze się pojawią, bez względu na to, o jakim bohaterze będą opowiadać. Czy będzie to Mock, Popielski czy ktokolwiek inny, w wykonaniu Marka Krajewskiego możemy liczyć na pewno na dobrze skrojonego bohatera.

Tkwił we mnie pewnego rodzaju żal do czołowego obecnie autora powieści kryminalnych w Polsce, za to, że porzucił Wrocław, jako miejsce akcji swoich książek, a co najbardziej dotkliwe – komisarza Eberharda Mocka. W „Głowie Minotaura” wprawdzie Edward Popielski, komisarz we Lwowa, jawi się jako postać mająca bardzo dużo wspólnego z Mockiem i bazująca na podobnym pomyśle, choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Susan Wiggs napisała bardzo pozytywną i ciepłą historię. Być może opowieść jest dość przewidywalna; być może po przeczytaniu streszczenia na tyle okładki, już nic nas w tej książce nie zaskakuje. Jest to jednak bardzo dobrze napisana powieść. Postaci są świetnie zarysowane, są przede wszystkim prawdziwe. W dialogach nie ma żadnej sztuczności, a zdania pomiędzy wypowiadanymi sekwencjami są prawdziwym uzupełnieniem myśli i odczuć bohaterów, a nie jedynie koniecznymi przerywnikami pomiędzy sentencjami postaci, jak często w powieściach o dużej ilości dialogów można zaobserwować. To sprawia, że łatwo wyobrażamy sobie zarówno bohaterów, jak i opisywane sytuacje. Powieść napisana jest wprost filmowo. Bez trudu można by przenieść ją na ekran, z całkiem niezłym, myślę, sukcesem jeśli chodzi o oglądalność.

Sarah jest typową kobietą, która próbuje podnieść się po porażce nieudanego małżeństwa. Stara się udowodnić swojemu byłemu mężowi, a także całemu światu, że umie poradzić sobie na własną rękę. W powieści w pewnym momencie możemy natknąć się na fragment, gdzie sama Sarah porównuje się do tego typu bohaterek, znanym wszystkim z innych książek czy z popularnych filmów. Silna, ambitna, samodzielna, niezrażająca się niepowodzeniem… Susan Wiggs po części powiela schemat. Sarah zwraca uwagę jednak na pewien ważny aspekt. W owych popularnych historiach rzadko jesteśmy świadkami porażek tych postaci, rzadko możemy zaobserwować ich słabości, załamania. Ale w „Obudzić szczęście” główna bohaterka ma wiele takich chwil i nigdy tak naprawdę nie staje się silną, pewną siebie kobietą. Do końca powieści daje po prostu szansę swojemu losowi, a nie jest w stu procentach jego pewna. To sprawia, ze Sarah Moon (czy też Daly) jest postacią prawdziwą, nieodartą z ludzkich słabości. Scena konfrontacji jej z Jackiem Dalym doskonale to pokazuje. Sarah wie co powinna robić, choć nie przychodzi jej to łatwo, a my jesteśmy świadkami jej wewnętrznej walki o swoje dobro, o dobro swojej rodziny, o prawo do szczęścia.

Zarówno Jack Daly, jak i Will Bonner są także bardzo precyzyjnie stworzonymi postaciami. Jack, jako typ zmiennego i samolubnego męża. Will – zupełne przeciwieństwo, człowiek, który dopiero na samym końcu myśli o sobie, a jego życiowym celem jest niesienie opieki i pomocy innym. Postać Jacka przekonuje mnie w stu procentach – jego standardowe zachowanie, zrzucanie winy, próby ucieczki od odpowiedzialności, a na koniec samolubna skrucha. Nieco inaczej spoglądam na Willa. Jest to postać bardzo sympatyczna, jednak czasem trudna do uwierzenia – momentami zbyt dramatyczna i w gruncie rzeczy, zbyt mało silna, jak na umięśnionego strażaka. Wszystko po to, aby mógł wpisywać się w schemat idealnego księcia z bajki, oraz byśmy mogli uwierzyć w jego nieustanną chęć komplikowania sobie życia i upodobaniu w wiązaniu się z damami w opałach.

Równie wyrazistą postacią jest Aurora Bonner, która zmaga się z nietypowymi problemami, jak na amerykańską nastolatkę z małego miasteczka. Jest to nad wyraz wrażliwa dziewczynka, która, owszem, sprawia wiele kłopotów, jednak jest na tyle rozumna, by wiedzieć ostatecznie jak powinna postępować. Autorka wiele razy podkreśla to rozdarcie Aurory poprzez zaprzeczanie jej słowom w narracji opisującej rozterki i myśli dziewczynki.

Fabuła powieści jest łatwa do przewidzenia. Schemat niczym nas właściwie nie zaskakuje. Wszystkie pośrednie wyjaśnienia, jak historia matki Aurory, Marisol, czy podpalacz grasujący w miasteczku, nie są w stanie wytworzyć elementu tajemnicy i wywołania w nas uczucia czytania książki po to, aby coś się z jej akcji wyjaśniło. Nie. Czytelnik raczej wie, w jakim kierunku pójdzie narracja. Ale nie przeszkadza to w odbiorze powieści. Tę książkę przede wszystkim czyta się dla jej świetnie stworzonych bohaterów, których niewątpliwie się lubi; dla relacji między ludźmi, z którymi autorka wspaniale daje sobie radę. To przede wszystkim żywa i bardzo ciepła opowieść, którą czyta się po to, aby rzeczywiście obudzić w sobie szczęście, naładować się dużą ilością pozytywnych emocji i zrelaksować się przy, dosyć nawet grubej książce, którą, dzięki dobremu wyczuciu i świetnie prowadzonej przez autorkę narracji, czyta się wprost błyskawicznie. Idealna lektura na wakacje i wypoczynek, która gwarantuje miły nastrój.

Susan Wiggs napisała bardzo pozytywną i ciepłą historię. Być może opowieść jest dość przewidywalna; być może po przeczytaniu streszczenia na tyle okładki, już nic nas w tej książce nie zaskakuje. Jest to jednak bardzo dobrze napisana powieść. Postaci są świetnie zarysowane, są przede wszystkim prawdziwe. W dialogach nie ma żadnej sztuczności, a zdania pomiędzy wypowiadanymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Coś było w tej książce, co sprawiło, że przyciągnęła mnie bez żadnych większych informacji – pomimo, iż nie mam zbyt dużo do czynienia z literaturą bałkańską, pomimo iż dzieła oraz styl pisarski Angela Wagensteina były mi zupełnie obce…

Odnalazłam w tej książce wszystko to, czego się spodziewałam: nastrojowych wspomnień głównego bohatera, powrotów do dzieciństwa, historii o rodzinnym alkoholizmie (który najczęściej kojarzy mi się z pilchowskim stylem), a także wielokulturowości, która występuje na Bałkanach. Pojawiają się tu przedstawiciele praktycznie wszystkich głównych religii. Płowdiw, rodzinne miasto autora, gdzie także osadzona jest akcja powieści, to miejsce gdzie całe dzielnice zajmowane są, lub były przez mniejszości etniczne: przez Cygan, Ormian, Turków, a także przez sefardyjskich Żydów, do których zalicza się rodzina głównego bohatera. Przodkowie Berto Cohena zostali wypędzeni z Hiszpanii z końcem XV wieku i osiedlili się właśnie na Bałkanach, jednocześnie kultywując wiele z hiszpańskich tradycji. Przykładem takiej trwałości kulturowej jest babka Berto, Mazał, która wciąż posługiwała się językiem „ladino” i zachowywała pamięć o swoich przodkach, pochodzących z Toledo.

Powieść opowiada o Berto Cohenie, który powraca do rodzinnego Płowdiwu po długoletniej przerwie. Pretekstem powrotu jest międzynarodowe sympozjum, na którym profesor Cohen ma wygłosić swój wykład. Pobyt w mieście dzieciństwa, choć krótki, intensywnie przywołuje w Berto wiele obrazów z lat młodości, a świat, który zastaje w teraźniejszości wciąż pozostaje dla niego niezwykle znajomy, mimo iż wytłumaczenia wielu sytuacji, których w młodości nie rozumiał, ukazują jego świat o wiele bardziej trudnym.

Podtytuł książki brzmi: „czyli rzecz o Abrahamie Pijanicy”. W związku z tym wydawać by się mogło, że dziadek Berto, to główny bohater książki, że powieść traktuje o jego życiorysie i jego losach. Tymczasem autor skupia się przede wszystkim na małym Berto i na dorosłym profesorze Cohenie, na młodocianej przyjaźni z Ormianką Araksi Wartanian, oraz na związku, który być może ma szansę się rozegrać pomiędzy dwojgiem dorosłych ludzi, których łączyło niegdyś wiele. Jest to także opowieść o trudnych czasach, politycznych prześladowaniach, nietolerancji wobec mniejszości etnicznych i grup społecznych i odmiennych przekonań. W dzieciństwie Berto doświadcza chwil, kiedy Płowdiw wszyscy opuszczają. Opuszczają go Cyganie, Turcy, a na końcu Żydzi; wyjeżdżają jego koledzy i najbliższa przyjaciółka, oraz wszystkie wielkie postaci miasta, z którymi wielokrotnie szukał zwady, a także wypijał niejeden przyjacielski kieliszek Abraham El Borrachona, zwany Pijanicą. Wszystkie te wydarzenia istnieją we wspomnieniach Berto, jednak w niezwykle poetycki sposób autor pozwala im także przetrwać dzięki zdjęciom jedynego miejscowego fotografa Kostasa Papadopulosa, zwanego Wiecznym Kostakim. W ten sposób osoby, które dawno już opóźniły miasto, lub które dawno zmarły pozostają w wieczności dzięki starym fotografiom, które jednak również poddając się upływie czasu i podobnie jak żadnej człowiek, łącznie z Kostakim, nie są wieczne.

Czytając tę powieść w pewnym sensie nie rozumiałam dlaczego ma ona właśnie taki podtytuł. Wydawało mi się, że zawiera zbyt mało o Abrahamie Pijanicy, aby móc pretendować do miano opowieści właśnie o nim. Dopiero po zakończeniu lektury zrozumiałam, że nazwa odnosi się do jej przesłania i sensu. Abraham Pijanica jest silną postacią, która prowadzi dialog ze wszystkimi przedstawicielami mniejszości etnicznych i grup społecznych. A słowa, które Abraham przekazuje swojemu wnukowi są czymś o wiele większym i ważniejszym, niż majaczenia starego pijaka, są mądrościami, które zakorzeniają się głęboko w świadomości profesora berto Cohena i nadają podziałom rasowym, religijnym, oraz takim wartościom jak nadzieja, wiara i chęć przetrwania, niezwykły wymiar. Szczególnie zapadający w pamięć jest wywód Pijanicy o żmudnej pracy osła, który chodzi z zamkniętymi oczami wokół słupa, oraz porównanie jego losu, do życia człowieka. Postać Abrahama Pijanicy scala wszystkie postaci, wszystkie historie, wszystkie rasy i grupy; tych, którzy tworzyli Płowdiw niegdyś i tych, którzy pozostaną w nich na zawsze… „Pradziadkowie… dziadkowie… ojcowie… synowie… wnukowie… prawnukowie! Wielką tajemnicą jest ten łańcuch, który nawlekają pokolenia, nauczycielu. On łączy tych, co są pod ziemią, z tymi, którzy po niej chodzą.”

„Daleko od Toledo” to bezapelacyjnie jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w tym roku, a śmiem twierdzić, że także w ogóle. To na pewno powieść warta polecenia, przeczytania i zadumania się nad nią, nad poetyckim sposobem ujęcia czasu w ramach dwustu pięćdziesięciu stron bardzo dobrze napisanej prozy!

Coś było w tej książce, co sprawiło, że przyciągnęła mnie bez żadnych większych informacji – pomimo, iż nie mam zbyt dużo do czynienia z literaturą bałkańską, pomimo iż dzieła oraz styl pisarski Angela Wagensteina były mi zupełnie obce…

Odnalazłam w tej książce wszystko to, czego się spodziewałam: nastrojowych wspomnień głównego bohatera, powrotów do dzieciństwa, historii o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pierwsze co przyciągnęło moją uwagę i sprawiło, że musiałam wręcz przeczytać tę książkę, to okładka. Jest to bardzo sympatyczne zdjęcie, które przywodziło mi na myśl filmy o młodych, zakochanych ludziach, „Zakochani widza słonie” i inne podobnego typu impresje skandynawskie. Dlatego z przykrością musiałam przełknąć fakt, że Aleksander Kościów tylko częściowo zdołał wykrzesać ten specyficzny klimat, którym epatowała okładka.

„Lecą wieloryby” to opowieść o miłości, a także o dorastaniu i upływie czasu, o zmianach, które mogą dokonać się w nas samych i o naszych dążeniach, które wpisują się głęboko w naszą świadomość i pozostają tam bez względu na stan naszego umysłu. Akcja książki w pewnym momencie zmienia się w częściowo fikcyjny, częściowo futurystyczny, a w każdym razie kompletnie niezrozumiały świat. Główny bohater zmaga się z dziwnymi problemami , dziwnymi ludźmi i niespotykanymi problemami, które przywodzą na myśl powieści bez wyjścia, bez racjonalnych rozwiązań, spod znaku Franza Kafki. Od początku, a właściwie od wczesnych akapitów, dotyczących pojawienia się Jona w Peronii, czytelnik podejrzewa, ja w każdym razie podejrzewałam, że nie jest to prawdziwe miejsce. Dlatego też zakończenie ani mnie zaskoczyło, ani nie wzbudziło niestety większych emocji, które chyba Kościów starał się wzbudzić.

Pomysł na tę powieść jest ciekawy, aczkolwiek niekoniecznie odkrywczy i oryginalny. To co ma być tajemnicze, jest, w moim odczuciu, zbyt przewidywalne, by w pełni przykuć uwagę czytelnika. Okazało się, że nie jest to mój gatunek (jeśli o jakiś gatunku możemy w tym wypadku mówić). Nie mogę nie przyznać, że lektura niejednokrotnie mnie nudziła, przygody Jona wydawały się zbyt długie. Jest to jednak lektura, która na pewno może przypaść do gustu. Dlatego pomimo moich subiektywnych odczuć, wynikających z gustów, a nie z warsztatu autora, polecam przeczytać „Lecą wieloryby”, gdyż w gruncie rzeczy, podobnie jak okładka, jest to książka bardzo sympatyczna.

Pierwsze co przyciągnęło moją uwagę i sprawiło, że musiałam wręcz przeczytać tę książkę, to okładka. Jest to bardzo sympatyczne zdjęcie, które przywodziło mi na myśl filmy o młodych, zakochanych ludziach, „Zakochani widza słonie” i inne podobnego typu impresje skandynawskie. Dlatego z przykrością musiałam przełknąć fakt, że Aleksander Kościów tylko częściowo zdołał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie umiem być obiektywną recenzentką w przypadku Nabokova. Ten autor już na wstępie dostaje ode mnie najwyższe oceny, za sam swój mistrzowski styl, za wszystkie ukryte znaczenia, których nie jestem w stanie zawsze zauważyć, ale które dostarczają niebywałej rozkoszy z obcowania z tekstem. Jakiekolwiek zdanie napisane przez Nabokova przeczytam, odnoszę wrażenie, iż obcuję z arcydziełem. Dzieje się tak z tej przyczyny, że doskonale wiem, iż każda powieść czy opowiadanie napisane przez twórcę "Lolity" jest precyzyjnie przez niego przemyślane i żadne słowo czy zdanie nie znajduje się tam przypadkowo.

„Przeźroczyste przedmioty” nie są odstępem od reguły. Rozpoczęcie czytania było pewnego rodzaju rytuałem, podczas którego długo wpatrywałam się w okładkę, głaskałam wzrokiem elegancko wydrukowany tekst, dopiero potem rozpoczęłam rzeczywistą lekturę.

Ta chyba najkrótsza z powieści Nabokova, przedostatnia w jego wspaniałej twórczości, to z pozoru prosta opowieść o człowieku nazwiskiem Hugo Person, przeciętnym bohaterze, w przeciwieństwie do większości nabokovskich postaci. Hugo przyjeżdża do Szwajcarii w poszukiwaniu przeszłości, dla wywołania refleksji nad swoimi wspomnianymi, dla odnalezienia proustowskiego straconego czasu. Dowiadujemy się o jego trzech poprzednich wizytach w Szwajcarii, o śmierci jego ojca, o jego małżeństwie z Armandą, o jego pracy zawodowej, jako redaktora wydawnictwa i pewnego rodzaju pomoc dla autorów.

Pomimo niezbyt trudnej fabuły, oraz małej objętości, jest to dość trudna lektura. Część rzeczy pozostaje niezrozumiała dla zwykłego czytelnika. Niektóre są przybliżone i wytłumaczone przez Leszka Engelkinga w jego nieocenionym posłowiu. Engelking przede wszystkim tłumaczy sam tytuł książki, to czym są przeźroczyste przedmioty i kto ma zdolność do postrzegania ich. Niewątpliwie tą osobą był Nabokov. Chciałabym wierzyć, że jego teorie o zmarłych, kontaktujących się z żyjącymi, wpływających na ich losy i powracających niejednokrotnie pod wieloma postaciami (np. pod postacią motyli czy małych zwierzątek – wiewiórek, jak w „Pninie”). To do nich należą przeźroczyste przedmioty, to dzięki nim możemy zatrzymać się i pochłonąć w zadumie nad wieloma rzeczami.

Wiele lat temu, podczas czytania „Zaproszenia na egzekucję” przytrafiła mi się pewna rzecz. W pokoju zaczęła nagle latać ćma, która znalazła się pomimo zamkniętego okna i drzwi. Stało się to akurat w momencie, gdy czytałam fragment o powrocie z zaświatów w postaci ćmy właśnie. Było to być może zwyczajnym zbiegiem okoliczności, jednak było także wydarzeniem niezwykłym, które pomimo wszystko miało coś w sobie. W tym momencie uwierzyłam w magie Nabokova, w teorie o kontaktach z zaświatami, w zadumę, którą jego proza wprowadza, oraz w jego potęgę w widzeniu przeźroczystych przedmiotów, do oglądania świata takim, jakim był niegdyś, jaki jest w obecnej ulotnej chwili, jaki będzie…

„Przeźroczyste przedmioty” to trudna powieść. Jak każde dzieło Nabokova, polecam ja wszystkim gorąco, aczkolwiek zdając sobie sprawę, że jest to dzieło nie dla każdego, oraz że jest to dzieło, którego nie zrozumie się za pierwszym i drugim i trzecim razem. Jest to lektura, którą trzeba czytać wielokrotnie. Nabokov jest autorem, do którego trzeba wiecznie powracać i analizować każde słowo. Przedzierać się przez precyzyjnie utkane sploty zdań i uczyć się ich na pamięć.

Nie umiem być obiektywną recenzentką w przypadku Nabokova. Ten autor już na wstępie dostaje ode mnie najwyższe oceny, za sam swój mistrzowski styl, za wszystkie ukryte znaczenia, których nie jestem w stanie zawsze zauważyć, ale które dostarczają niebywałej rozkoszy z obcowania z tekstem. Jakiekolwiek zdanie napisane przez Nabokova przeczytam, odnoszę wrażenie, iż obcuję z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Dla niektórych posiadanie dziecka jest wydarzeniem, które kończy pewną erę wolności. Rozpoczyna natomiast okres ciągłych wyrzeczeń i odkładania swoich planów czy marzeń na drugi plan.
Książka Aldony Urbankiewicz udowadnia nam, że tak być nie musi. Fakt posiadania dziecka nie powinien nas ograniczać, a być jedynie pewnym dopełnieniem naszego życia. Nie powinien sprawić, że odmawiamy sobie prawa do chwili samotności, do wyjścia i pozostawienia dziecka pod czyjąś inną opieką, do pojechania na wymarzone wakacje...

"Z Miśkiem w Norwegii" zainteresowało mnie głównie ze względu na opisaną podróż z dzieckiem. Norwegia, choć opisana przez autorkę w sposób niezwykle zachęcający i nieraz zapierający dech w piersiach (także dzięki ilustrujących opisy zdjęciom), nigdy nie była na liście miejsc, które koniecznie muszę zobaczyć. Widoki są niewątpliwie piękne, choć klimat bardzo surowy (co nieraz daje bohaterom sie we znaki). Mam jednak dwu i pół letnią córeczkę, z którą odbywaliśmy już nie raz dłuższe podróże, a także posiadam niezliczoną ilość planów, tras i marzeń wakacyjnych. Dlatego pod tym względem doskonale rozumiałam autorkę. Posiadanie dziecka nie może nas ograniczać, nie może sam fakt bycia mamą zmusić nas do wyrzeczenia się czegokolwiek. Wszystko da się zorganizować. Wszystko da się tak załatwić, aby nie przemęczyć dziecka, a do tego przynieść mu niebywałą frajdę z niecodziennej zmiany otoczenia.

Podczas czytania książki nie raz bardzo pozytywnie uderzało mnie nastawienie Aldony Urbankiewicz do swojego dziecka. Nie wstydziła się, jak wiele osób się wstydzi, przyznać, że bycie mamą jest czymś niezwykle trudnym, czego często zwyczajnie nie chce się robić przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i czego ma się czasami po prostu dość. Istnieje nieprawdziwe przekonanie, że przyznanie się do tego typu chwili słabości, może sprawić, że zostaniemy postrzegane jako złe matki. A tymczasem jest to zjawiskiem zupełnie naturalnym i nie ma nic wspólnego z miłością, którą obdarza się swoją pociechę.

Państwo Urbankiewiczowie mają zdrowe podejście do życia, do wychowywania dziecka, do spełniania swoich marzeń. W większości jest to pójście na żywioł: uda się - nie uda. Jednak jest to także bardzo precyzyjnie i opiekuńczo zaplanowanych czas, stworzony według przyzwyczajeń i terminarza dnia małego chłopca. Kilkakrotnie na przykład autorka podkreśla, że musieli zabrać wanienkę Mikołaja, aby miał tak jak w domu.

"Z Miśkiem w Norwegii" czyta się bardzo szybko i sympatycznie. Nie jest to może szczególnie wybitna książka, ale bardzo ciepła, zdrowa i być może nawet i przydatna. Jest to dziennik, jest to relacja, jest to opowieść, jest to przede wszystkim stworzenie więzi między trojgiem bohaterów, którzy wybierają się kamperem do zimnej, drogiej, ale przepięknej Norwegii.

Czytając przygody Mikołaja, uderzyła mnie jeszcze jedna rzecz, na którą zwraca uwagę autorka, a o której już wiele razy wraz z mężem rozmyślaliśmy. Jak bardzo różne dzieciństwo mają obecnie małe brzdące. Przed dwudziestu czy trzydziestu laty czternastomiesięczny chłopiec rzadko kiedy mógł poszczycić się stemplem w paszporcie, nie mówiąc o wielkiej podróży kamperem wraz ze zwiedzaniem kilku krajów. Ja, moją pierwszą zagraniczną podróż odbyłam w wieku dziewięciu lat, co uważałam za oszałamiająco młody wiek! Obecnie moja dwu i pół letnia córeczka ma na koncie odwiedzenie już sześciu państw, a już niedługo zaliczy jeszcze kilka innych.

Łatwo podróżuje się obecnie z dzieckiem. Stosunkowo łatwo jest także wyjść ze swoją pociechą do restauracji, zrobić krótki wypad do innego miasta czy w jakieś ciekawe miejsce. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby spełniać swoje zachcianki. Małe dziecko raczej nie zaprotestuje. Ponadto taka odskocznia od codzienności może okazać się dla brzdąca wielką frajdą. Tym co jedynie nas powstrzymuje i zmusza do wyrzeczeń w imię dziecka, to my sami i brak wiary w realizowanie swoich dążeń.
Dziecko, choć męczące i odstające od nas pod względem siły i możliwości, staje się częścią rodziny, powinno więc ją dopełniać i przynosić radość w każdym wymiarze, oraz nie unicestwiać naszych marzeń i planów, gdyż wszystko jesteśmy w stanie zrealizować wspólnie.

Dla niektórych posiadanie dziecka jest wydarzeniem, które kończy pewną erę wolności. Rozpoczyna natomiast okres ciągłych wyrzeczeń i odkładania swoich planów czy marzeń na drugi plan.
Książka Aldony Urbankiewicz udowadnia nam, że tak być nie musi. Fakt posiadania dziecka nie powinien nas ograniczać, a być jedynie pewnym dopełnieniem naszego życia. Nie powinien sprawić, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Człowiek powinien by widzieć wszystko i wszystkiego dotknąć,(...)" - pisze w swoich "Listach z podróży" Karel Čapek. "To ci dopiero radość, człowieku, gdy widzisz lub dotykasz coś, czegoś nie znał. Każda różnica w rzecach i ludziach pomnaża życie.”

Uwielbiam podróżować, poznawać nowe miejsca planować wycieczki. Chcę tak dużo zwiedzić, tak dużo zobaczyć... Z nieco przeciwnego założenia wychodzi Karel Čapek. Dla tego czeskiego pisarza podróże (przynajmniej te opisane) były przymusowymi wręcz wizytami w danych krajach. Čapek nie marzył o owych wyjazdach, przyszły one do niego same. Nie oczekując wiele z ich strony mógł w pełni się cieszyć i zachwycać miejscami, które zobaczył. Na mnie szczególne wrażenie zrobił fragment dotyczący podróży do Włoch, gdzie Čapek opowiadał, jak nieznajomość włoskiego pomogła mu w pełnym poznaniu kultury Włoch, a także niedostępnych dla zwykłego turysty miejsc. „Ponieważ nie mówisz ich językiem, nie możesz od ludzi niczego chcieć.” Dlatego ludzie dają z siebie sami, pokazują swoją gościnność i życzliwość, opiekują się zbłąkanym obcokrajowcem.

Sięgając po tę książkę nie wiedziałam zbyt dużo o jej autorze, nie wiedziałąm nawet, że "Listy" pochodzą z początku XX wieku. Jakież było moje rozczarowanie, gdy po otwarciu książki dowiedziałam się, że nie będzie to w żadnym stopniu swego rodzaju przewodnik po kajach, po Włoszech, które zamierzam zwiedzić, że wszelkie opisy będą nieaktualne. Ale nic bardziej mylnego! Czytając, po pierwsze wcale nie miałam poczucia nieaktualności. Wręcz przeciwnie! Karel Čapek opowiada o tak uniwersalnych sprawach, opisuje tak niezmienne miejsca, że wcale nie widać, aby w jakikolwiek sposób owa książka się postarzała. Jest to także niezwykle pocieszające, dając poczucie, że w gruncie rzeczy owe kraje i miejsca też pozostają do pewnego stopnia, rzecz jasna, niezmienne.

W nieocenionym posłowiu (nieocenionym zawsze, jeśli jego autorem jest Leszek Engelking), "Listy" Čapka są nazywane "felietonami". Zarówno według definicji, jak i mojego poczucia, też zaliczyłabym je do tego właśnie gatunku, To wspaniałe przemyślenia, opatrzone błyskotliwym humorem. Czta się je bardzo przyjaźnie i szybko. Čapek nawiązuje z czytelnikiem pewnego rodzaju więź, poprzez bezpośrednie zwroty, częste anogdoty i swoiski, nieformany styl. Sympatyczne fragmenty idealnie komponują się ze wspaniałymi ilustracjami autorstwa Čapka i jego żony. Są to zarówno rysunki widoków i pejzaży, jak i śmieszne ilustracje do fragmentów opowieści, jak na przykład obrazki holenderskich twarzy.

Z "Listów z podróży" wypływa bardzo wyjątkowy optymizm, szczególna radość i zadowolenie. Čapek, jak twierdzi, nie wybierał się z własnej chęci na owe wojaże, jednak jest ogromnie wdzięczny swemu losowi, że je zdołał odbyć. Autor zaraża wręcz chęcią zobaczenia miejsc, których się nie widziało, kórych nawet szczególnie nie było w planach do koniecznego odwiedzenia. Wiem na przykład, że dzięki Čapkowi koniecznie chcę zobaczyć Sewillę - po przeczytaniu "Listów" chyba najbardziej ze wszystkich hiszpańskcih miast. Inaczej też patrzę na miejsca, które już widziałam, szczególnie często odwiedzaną Holandię, którą autor niezwykle trafnie opisał i zanalizował, na tyle aktualnie i uniwersalnie, że wszytsko się zgadza, nawet po ponad siedemdziesięciu latach.

Lekturę polecam szczególnie przed wakacjami, jako przedsmak do niezwykłych podroży, jako przedsmak do zwiedzania i odkrywania, bez względu na to, gdzie się pojedzie, czy do omawianych przez Čapka miejsc, czy do Włoch, Wielkiej Brytanii, Holandii, Hiszpanii, Norwegii, Danii Szwecji, czy w zupełnie inne zakątki świata... Nawet jeśli pozostaniemy we własnej okolicy, ta książka sprawi, że spojrzymy na nią też jak na niezwykłą krainę, wartą zwiedzania, gdyż jest czymś jedynym w swoim rodzaju, czymś wartym poznania. „Znacznie radośniej jest kochać cały świat - pisze Čapek, - ponieważ ma tysiące twarzy i wszędzie jest inny...”

„Człowiek powinien by widzieć wszystko i wszystkiego dotknąć,(...)" - pisze w swoich "Listach z podróży" Karel Čapek. "To ci dopiero radość, człowieku, gdy widzisz lub dotykasz coś, czegoś nie znał. Każda różnica w rzecach i ludziach pomnaża życie.”

Uwielbiam podróżować, poznawać nowe miejsca planować wycieczki. Chcę tak dużo zwiedzić, tak dużo zobaczyć... Z nieco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jak wyglądałyby wspomnienia spisane przez Dolores Haze? Jak swój związek z o wiele starsznym mężczyzną opisałaby Lolita?
W "Zabawie w miłość" pada pewnego rodzaju odpowiedź. Lolita tak naprawdę nie kochała Humberta Humberta. Nie łączyła jej z nim również aż tak wielka i nierozerwana więź, jaką obserwujemy między Margaux a o ponad czterdzieści lat od niej starsznym Peterem.

Związek Margaux z Peterem jest zarówno szukujący, jak i fascynujący. Kiedy sięgałam po tę książkę spodziewałam się przeczytać historię nieświadomej niczego dziewczynki i zwyrodnialca, który ją wykorzystywał. Jakkolwiek Margaux jest omamiona i do pewnego momentu także nieświadoma niestosowności owej więżi, to nie można powiedzieć by była niewinna i by nie pragnęła kontynuowania tego zakazanego związku. Doskonale zdaje sobie sprawę, że Peter poszedłby do więzienia za wszystko to, co razem robią i że nikt nigdy nie może się o nich dowiedzieć.

Peter również nie jest kimś, kogo się spodziewałam. Przede wszystkim staje się przyjacielem rodziny. W pewnym sensie staje się także opiekunem Margaux, u którego dziewczynka spędza swój wolny czas, który zabiera ją na wycieczki i spacery, a w późniejszym czasie podwozi ją wszędzie gdzie chce. Zarówno z zewnątrz, jak i w swym własnym odczuciu, oraz w postrzeganiu Margaux, Peter wydaje się bardzo miłym facetem.

Spodziewałam się kogoś innego, gdyż jak pisze Margaux Fragoso: "Słysząc słowo pedofil, ludzie chcą widzieć potwora". Tymczasem jest zupełnie inaczej. Już na wstępie autorka wspomina o rozmowie z osobą pracującą w więzieniu, która stawia hipotezę, że pedofile, to najmilsi spośród wszystkich skazańców. „Pedofile są wytrawnymi mistyfikatorami, gdyż często porafią bezbłędnie oszukwać samych siebie i wierzą, że nie robią nic złego.” Peter podobnie nie wierzy. W jego idealnym świecie to całe społeczeństwo jest zakłamane, że nie pozwalałoby mu na związek z ośmio czy czternastoletnią dziewczynką. Do tego samego przekonuje Margaux i pomimo iż dziewczynka ma różnego rodzaju opory lub niechęci co do seksu ze starszym mężczyzną, później pokazywania się z nim wśród rówieśników, to jednak także wierzy w nich niekończący się związek i do pewnego momentu nie umie bez Petera żyć, jak zakochana.

"Zabawa w miłość" to autobiografia i wspomnienia Fragoso. Nie jest to jednak pamiętnik. To bardzo dobrze napisana powieść, od której trudno się oderwać. To szokujący i wciągający tekst. Zarówno w trakcie czytania, jak i po zakończonej lekturze przechodziły mnie ciarki na myśl, jak cieńka jest linia pomiędzy znajomością, przyjaźnią, a seksualnym wykorzystywaniem. Jak niewinnie wszystko się zaczyna i jak stopniowo, przerażająco naturalnie się rozwija. I tak naprawdę tego typu związek może nigdy nie być do wykrycia.

Jak wyglądałyby wspomnienia spisane przez Dolores Haze? Jak swój związek z o wiele starsznym mężczyzną opisałaby Lolita?
W "Zabawie w miłość" pada pewnego rodzaju odpowiedź. Lolita tak naprawdę nie kochała Humberta Humberta. Nie łączyła jej z nim również aż tak wielka i nierozerwana więź, jaką obserwujemy między Margaux a o ponad czterdzieści lat od niej starsznym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Sięgnęłam po tę książkę w ciemno, dzięki rekomendacji, jaką dla mnie zawsze jest fakt tłumaczenia książki przez Tomasza Pindla. Dzieje się tak dlatego, że osobiście znam Tomka, ale również i ze względu na fakt, że wybierane przez niego do tłumaczenia książki nigdy mnie nie zawiodły. Ufam jego gustowi. Ufam wybieranym przez niego ciekawym pozycjom z Ameryki Łacińskiej. Są to w większości książki ważne, wielowarstwowe i skłaniające do zadumy. Taki również jest "Amulet".

Ta krótka książka opowiada o kobiecie Auxilii Lacouture, która zwie się "matką poezji meksykańskiej". Punktem wyjścia dla powieści jest dzień wtargnięcia policji na uczelnię w 1968 roku oraz ukrywanie się Auxilio w uniwersyteckiej toalecie. Podczas owego przymusowego pobytu przypomina sobie wiele faktów ze swojego życia - zwróno tych, które działy się w przeszłości, jak i te z przyszłości.

Tu pojawia się jednak wielka dla mnie trudność przy czytaniu tej książki. Jak mało wiem o Meksyku i wydarzeniach w 1968 roku. Jak mało wiem o meksykańskich poetach, oraz o poetach z Ameryki Łacińskiej w ogóle. Jak mało wiem o samym Roberto Bolano, który pojawia się w powieści pod nazwiskiem swojego alter ego Arturo Belano. Nie czytałam "Dzikich detektywów", z której to powieści wywodzi się pomysł napisania "Amuletu". Nie umiem zatem odnaleźć wielu nawiązań. Nie umiem cieszyć się z lektury, w tym stopniu w jakim zapewne pragnął sam Bolano by czytelnik się cieszył. Nie odnajduję połaczeń intertekstualnych, nie znam faktów, do których mógł się autor odwoływać.

Pomimo tego uważam jednak, że "Amulet" to dobra książka. Jest bardzo dobrze napisana - językiem, którego rzeczywiście mogła używać Auxilio. Jest to często potok słów, swoisty strumień świadomości prostej kobiety, choć posiadającej dużą wiedzę na wiele tematów. Dlatego "Amulet" czyta się szybko i bardzo symaptycznie, z pewnego rodzaju uśmiechem na ustach. Samo czytanie prozy Roberto Bolano jest w pewnym sensie ucztą, rozkoszą. Dlatego pomimo braku mojej wiedzy na temat "Dzikich detektywów" i poetów meksykańskich, cieszę się, że przeczytałam "Amulet" i w pewnym sensie poszerzyłam moją wiedzę z tej dziedziny (lub przynajmniej uświadomiłam sobie braki, które zawsze mogę uzupełnić).

Sięgnęłam po tę książkę w ciemno, dzięki rekomendacji, jaką dla mnie zawsze jest fakt tłumaczenia książki przez Tomasza Pindla. Dzieje się tak dlatego, że osobiście znam Tomka, ale również i ze względu na fakt, że wybierane przez niego do tłumaczenia książki nigdy mnie nie zawiodły. Ufam jego gustowi. Ufam wybieranym przez niego ciekawym pozycjom z Ameryki Łacińskiej. Są to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W zeszłym roku przeczytałam opowiadania Trumana Capote z wydania "Śniadanie u Tiffany'ego". W tamtym momencie, poza tytułowym dziełem, autor niczym mnie szczególnie nie zachwycił. Minęło około czterech miesięcy, które prawdopodobnie pozwoliły mi spojrzeć na jego pisarstwo z szerszej perspektywy. Przeczytawszy więc opowiadania ze zbioru "Te ściany są zimne" zmieniłam moje zdanie.

Są to historie dość wyrywkowe, ukazujące postaci tylko w danych sytuacjach, nie tłumaczące nic czytelnikowi. Jednak chyba właśnie ten fakt czyni opowiadania Capote ciekawymi. Dzieła jak "Te ściany są zimne", czy "Drzewo nocy" są zapisem dosłownie kilku chwil, które jednak coś zmieniają w bohaterach, lub mogłyby zmienić. Nie dowiadujemy się wiele, nie poznajemy postaci, ale trafiają one do nas na tej samej zasadzie, jak pozostają w naszych myślach epizodycznie poznane osoby. Tego typu historie sprawiają, że zatrzymujemy się na moment i zastanawiamy nad wrażliwością, odczuciami i życiem innych ludzi.

W zbiorze tym oczywiście znajdują się lepsze i gorsze opowiadania. Są jednak w nim także i perełki, do jakich, moim zdaniem, możemy zaliczyć "Miriam". Jest to z pozoru proste opowiadanie, które ma w zamiarze wzbudzić w czytelniku pewne poczucie tajemnicy. Tajemniczość nie jest zbytnio wyszukana, szybko możemy pojąć w czym rzecz. Wyjaśnienie to jednak jest tym, co przyciąga mnie najbardziej. Bardzo lubię opowiadania, które ukazują sposób postrzegania czy też psychikę starszych osób i tym samym pozwalają nam zrozumieć jak powinniśmy do tematu podchodzić i czego się spodziewać.

Na szczególne wyróżnienie zasługuje także "Gąsiorek pełen monet", "Dzieci w dniu swoich urodzin" i "Mojave". To opowieści o bardzo dobrze prowadzonej narracji, które czyta się jednym tchem, które wciągają i zaciekawiają.

Z pewnym żalem odkryłam, że w "Te ściany są zimne i inne opowiadania" zamieszczone są trzy opowiadania, które miałam okazję juz czytać, w dodatku w niezbyt odległym czasie. Miewam jednak zawsze poczucie, że gdy opuszczam jakikolwiek fragment z książki, nie umiem później się przyznać przed sobą, że rzeczywiście ją przeczytałam - dlatego nie pominęłam "Diamentowej giatry", "Domu kwiatów" i "Wspomnienie świąteczne".
Czytając je powtórnie oceniam je nieco lepiej, choć zdecydowanie uważam, że dwa pierwsze spośród tej trójki są zdecydowanie tymi słabszymi dziełami Capote. Miło natomiast było przeczytać trzecie opowiadanie po raz drugi. Z uśmiechem odebrałam fakt, że te same postaci pojawiają się także i w dwóch innych dziełach Capote, które zawarł wydawca w owym zbiorze (w"Pamiętnej Gwiazdce" i "Gościu w Dniu Dziękczynienia"). Ten fakt sprawił, że opowieści o pannie Sook i Buddym uważam za jedne z najlepszych z tej książki. Jest to niezwykle ciekawa opowieść o relacji starszej kobiety z małym chłopcem (w jednym z opowiadań siedmioletnim). Są to opowieści o wspaniałej przyjaźni i sposobach na cieszenie się życiem, pomimo wielu kłopotów.

Nie znam dogłębnie życiorysu Trumana Capote, więc moje przeświadczenie może być błędne, jednak w tych właśnie opowiadaniach odczuwam cząstkę autobiograficzną, szczególnie jeśli chodzi o opowiadanie ostatnie, "Pamiętna Gwiazdka". Są to wspomnienia chłopca, który wychowywał się bez rodziców, tułając się od ojca do matki, ale najczęściej pozostając pod opieką rodziny. Smutny to los. Jak zresztą większość opowiadań Capote, kiedy bardziej się im przyjrzy. Ale w pewien sposób ten właśnie smutek także podbudowuje i krzepi, jak, według niektórych, powinna to robić dobra literatura.

W zeszłym roku przeczytałam opowiadania Trumana Capote z wydania "Śniadanie u Tiffany'ego". W tamtym momencie, poza tytułowym dziełem, autor niczym mnie szczególnie nie zachwycił. Minęło około czterech miesięcy, które prawdopodobnie pozwoliły mi spojrzeć na jego pisarstwo z szerszej perspektywy. Przeczytawszy więc opowiadania ze zbioru "Te ściany są zimne" zmieniłam moje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Uwielbiam Zadie Smith! Od czasu przeczytania "O pięknie", od momentu pochłonięcie "Białych zębów" (wcześniej zewsząd mi polecanych), od dnia przeczytania, mniej błyszczącej od pozostałych, powieści "Łowca autografów", wiem, że ta autorka należy do grona moim ulubionych pisarzy, których mogę czytać w ciemno i nigdy mnie nie zawiodą.

Poglądy Zadie Smith na temat powieści, pisarzy, filmów i innych aspektów sztuki tak bardzo pokrywają się z moimi, że nieprzerwanie czułam wielką rozkosz w trakcie zaczytawaniu się w jej esejach. Książka podzielona jest na kilka części odpowiadającym konkretnym zmysłom, którymi odbieramy sztukę i wszelkiego rodzaju bodźce inspirujące nas. Część "Czytanie" poświęcona jest literaturze i autorom takim jak E.M. Forster, Nabokov, Barthes, Kafka czy George Eliot. W części "Bycie" Zadie Smith opowiada między innymi swojej wyprawie do Liberii. "Patrzenie" to garść poglądów autorki dotyczących filmów oraz kilka bardzo ciekawych recenzji. Część zatytułowana "Czucie" opowiada o rodzinie i bardzo osobistych sprawach autorki. Całość kończy teksty dotyczący Davida Fostera Wallece'a.

Ta książka to bardzo ciepłe i szczere eseje. Niezwykle cenne, moim zdaniem, są początkowe rozważania, dotyczące literatury. Dowiadujemy się otu między innymi poglądach Smith na temat "czarnego pisarstwa". Autorka słusznie stwierdza, że wszelkie podziały są zupełnie niepotrzebne. Jeśli czytamy jakiegoś autora, to nie dlatego, że jest czarny lub biały. Utożsamianie się z rasą, tak samo jak z płcią jest zupełnie bezpodstawne. Znam jednak osoby, które mają tego typu opory i przekonania, choćby dlatego, że nie sięgają po książki napisane przez przedstawicielki płci żeńskiej.
„Jako czytelniczka chcę żądać powinowactwa z "dobrym pisarstwem" w ogóle, bez jakichkolwiek ograniczeń; chcę móc powiedzieć, że Hurtston jest mi siostrą, a Baldwin bratem, ale że braćmi są mi również Kafka i Nabokow, s siostrami Woolf i Eliot, i Ozick.” - pisze Smith.
Nie mogłabym ująć tego lepiej. Ja również chcę czytać dobrą literaturę, obcować z "dobrym pisarstwem", bez względu na kolor skóry, płeć i wszelkiego rodzaju różnice między autorami. Dlatego nie patrzę na Zadie Smith dynie jako na czarnoskórą kobietę, córkę Jamajki i Anglika. Jest to niewątpliwie ważny aspekt w jej twórczości. Najważniejsze jest jednak to, że jest to niesamowicie dobra, mądra, a wręcz błyskotliwa i utalentowana pisarka, jest to tego typu "dobre pisarstwo" z jakim pragnę obcować.

Uwielbiam Zadie Smith! Od czasu przeczytania "O pięknie", od momentu pochłonięcie "Białych zębów" (wcześniej zewsząd mi polecanych), od dnia przeczytania, mniej błyszczącej od pozostałych, powieści "Łowca autografów", wiem, że ta autorka należy do grona moim ulubionych pisarzy, których mogę czytać w ciemno i nigdy mnie nie zawiodą.

Poglądy Zadie Smith na temat powieści,...

więcej Pokaż mimo to