-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel16
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
Moje pierwsze spotkanie z Gaimanem stało pod znakiem "Nigdziebądź", od którego się zwyczajnie odbiłem. Może umyka mi fenomen tegoż, acz nie wiem do kogo lektura miała być kierowana: do dzieci lub dorosłych. Drugim podejściem stali się "Amerykańscy bogowie", książka zachwalana jako opus magnum autora. Okazuje się, że nie bez powodu. Tym razem poszło o wiele lepiej, choć wciąż dostrzegam parę zgrzytów.
Gaiman stosuje typowy dla siebie styl dojrzałej baśni. Jest trochę groteskowo, a czasem i bardzo poważne, choć większość fabuły jest ukryta za fasadą niedosłowności i symboliki. Akcja rozgrywa się na tle sennych, stanowych miasteczek, małych kawiarni i bezdrożach. Nie jest to więc Ameryka wielkich aglomeracji, co pomaga podkreślić jej magiczność.
Głównym bohaterem jest niejaki Cień, który wychodzi z więzienia tylko po to, aby zostać wplątym w intrygę zaaranżowaną przez... bogów. Nadchodzi wojna i stare bóstwa, niejednokrotnie będące emigrantami z innych krajów mają stoczyć batalię z nowymi, takimi jak telewizja, media, waluta. Co w tym zamieszaniu robi człowiek z krwi i kości? Tego nie wiemy i początkowo jesteśmy tak samo zagubieni jak Cień.
Historia posiada charakter mocno oniryczny. Nawet ludzkie postaci mają dość nierzeczywisty rys. Książkę można interpretować dwojako. Raz, w postaci fantasy, osadzonego we współczesnych czasach. Dwa, w ramach alegorii o sile ludzkiej wiary i starciu sprzecznych wartości. Czyni to "Amerykańskich bogów" ciepłą i sympatyczną lekturą.
Co uznaję za wadę? Wydaje mi się, iż całość jest trochę przeciągnięta. Pozbycie się stu/stu pięćdziedzięciu stron skutecznie okroiłoby ją z kilku niepotrzebnych wątków. Wiele się tu dzieje i czasem aż nazbyt. Niektóre rozdziały wyglądają jakby Gaiman miał kupę dobrych pomysłów, ale nie wiedział jak ów spoić. Często łączy on ogniwa fabuły pomocnymi dla bohatera postaciami, które pojawiają się znikąd i prowadzą go do następnego punktu historii. Trąci to dość tanim chwytem.
Całość jednak oceniam dobrze. Styl Gaimana jest bogaty i ciekawy. Sama historia składa się z kilku warstw, nad którą góruje uniwersalna myśl. "Bogowie" to wreszcie smaczek kulturowy, pełny odniesień do mitologii. Łącząc panteony dawnych bogów z usosobieniami współczesnej Ameryki, autorowi udało się sklecić niebanalną opowieść.
Moje pierwsze spotkanie z Gaimanem stało pod znakiem "Nigdziebądź", od którego się zwyczajnie odbiłem. Może umyka mi fenomen tegoż, acz nie wiem do kogo lektura miała być kierowana: do dzieci lub dorosłych. Drugim podejściem stali się "Amerykańscy bogowie", książka zachwalana jako opus magnum autora. Okazuje się, że nie bez powodu. Tym razem poszło o wiele lepiej, choć...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jest nierówno. Czasem czyta się "Warsztat" z przeświadczeniem, że nic ciekawego się nie stanie, by zaraz zostać przyjemnie zaskoczonym. Jest to spowodowane manierą pisarską Topola, momentami niełatwą, choć sama historia jest dość prosta.
Bohater bez imienia to prosty człowiek, niegdyś pasterz, któremu banalna proza życia wystarczała do szczęścia. Nie przyszło mu jednak pozostać w swej profesji. Najpierw tworzy z aktywistami rodzaj centra pamięci zagłady w Terezinie. Gdy tamto zostaje spacyfikowane, umiejętności oraz wiedza narratora zostają zauważone przez Białorusinów. Oni również pragną stworzyć podobne miejsce u siebie, trochę muzeum - trochę komercyjny twór. Pozostaje jednak pytanie: czy wciąż mowa o hołdzie dla ofiar, a może jest to maszynka pompująca ego jego pomysłodawców?
Zasadniczą zaletą uznaję przystępną relację głównego bohatera z czytelnikiem. Prosty człowiek, nieskory do bardziej złożonych opinii, sprawia że my musimy oceniać za niego. Także myśl przewodnia książki jest ciekawa. Wykorzystywanie pamięci ofiar z obozów zagłady to drażliwy temat, acz tutaj został podjęty z należytą subtelnością. Niestety, wkradają się też dłużyzny. Wiele scen zostało przeciągniętych, niepotrzebnie statycznych. Wada pozostaje wadą, ale to spokojnie można ścierpieć. Po lekturze całości czuje się bowiem, iż obcowaliśmy z interesującą, nietypową historią.
Jest nierówno. Czasem czyta się "Warsztat" z przeświadczeniem, że nic ciekawego się nie stanie, by zaraz zostać przyjemnie zaskoczonym. Jest to spowodowane manierą pisarską Topola, momentami niełatwą, choć sama historia jest dość prosta.
Bohater bez imienia to prosty człowiek, niegdyś pasterz, któremu banalna proza życia wystarczała do szczęścia. Nie przyszło mu jednak...
Niewykorzystany potencjał. Kino, jako medium szokujące widza to bardzo wdzięczny temat, choć niełatwy. Tutaj został potraktowany po macoszemu. Jest "Iluminacja" Zanussiego, owiane złą legendą "Salo", niszowe "Szatańskie tango". Jako suplement umieszczono reportaż z pisania oraz wdrażania scenariusza do filmu "Pręgi" (Kuczok jest jego twórcą).
Wiem, że dobór tych filmów to rzecz względna, zależna od widzimisię twórcy. Nie mogę jednak oprzeć się zarzutowi, że nie uwzględnił Lans von Tiera, który z filmów drastycznych stworzył odrębną sztukę. Nie przypominam sobie również wzmianki o kinie gore, skoro mówa o produkcjach odstręczających wręcz masowego odbiorcę. Filmy z tego nurtu także potrafią nieść przesłanie, czego przykładem jest "Laboratorium Diabła".
Krótkie treści autora dotyczące wybranych produkcji wyczerpują temat o tych konkretnych filmach. Jednakże Kuczok jedynie napoczyna mówić o gatunku jako takim. Brak u niego myślowej klamry, która by zamykała koncepcję kina trudnego. Poza tym, jak scenariusze potrafi kreować dobre, tak zabrakło mu pasji przy pisaniu tej książki. Jak na słowa artysty, nie dostrzegam w nich realnej fascynacji, takiej która zaraża innych. Konkludując, brnąłem z trudem przez dobrą połowę w sumie krótkiego dzieła.
Nie chodzi, że ów czy tamtego autora zabrakło. Stworzyć kompletną galerię kontrowersyjnych animatorów kina nie sposób. Zmierzam ku brakowi konsekwencji. Pominięto wiele ważniejszych, artystycznie-przerażających filmów. Zamiast tego mamy taką "Ziemię niczyją". To sugestywny dramat, ale nie nazwałbym jego klimatu piekielnym, a taka jest konwencja książki.
Niewykorzystany potencjał. Kino, jako medium szokujące widza to bardzo wdzięczny temat, choć niełatwy. Tutaj został potraktowany po macoszemu. Jest "Iluminacja" Zanussiego, owiane złą legendą "Salo", niszowe "Szatańskie tango". Jako suplement umieszczono reportaż z pisania oraz wdrażania scenariusza do filmu "Pręgi" (Kuczok jest jego twórcą).
Wiem, że dobór tych filmów to...
Walking Dead, głównie za sprawą serialowej ekranizacji komiksu, stało się już elementem popkultury. Tytuł przywrócił modę na produkty związane z żywymi trupami. Z związku z nim pojawia się coraz więcej gadżetów i produkcji, nakręcających sprzedaż marki. Pojawienie się książki było kwestią czasu. Sam po tego typu odcinaniu kuponów spodziewałem się gniotu. Wyszła natomiast niezła publikacja, daleko jej jednakże od dzieła tak absorbującego, jakim jest komiks.
Fabuła stanowi genezę Gubernatora, jednego z antagonistów fabuły znanej z oryginału. Czytelnik ma szansę prześledzić jak on i towarzysze, w tym brat i siostrzenica, są świadkami apokalipsy zombie. Wkróce rozpoczyna się standardowa walka o przetrwanie i podróż po opustoszałych miasteczkach Stanów. Akcja jest wartka i prosta, czyli taka, jakiej można było oczekiwać. Nie zabraknie flagowych elementów TWD jako takiego, czyli problemu nakreślenia moralności od nowa w rzeczywistości zagłady.
Książka to zręczne uzupełnienie oryginalnej fabuły, nie tworzące w niej jednocześnie sprzeczności. Nic dziwnego, w dziele brał udział sam autor oryginalnych komiksów. Pocieszające jest, że przy popularności serialu, książka to nie typowy skok na kasę. Napisano ot, lekką książkę dla fanów serii. Nie zawodzi, choć nie pozostawia też oszałamiającego wrażenia (no dobra, zakończenie to mocny atut).
Walking Dead, głównie za sprawą serialowej ekranizacji komiksu, stało się już elementem popkultury. Tytuł przywrócił modę na produkty związane z żywymi trupami. Z związku z nim pojawia się coraz więcej gadżetów i produkcji, nakręcających sprzedaż marki. Pojawienie się książki było kwestią czasu. Sam po tego typu odcinaniu kuponów spodziewałem się gniotu. Wyszła natomiast...
więcej mniej Pokaż mimo to
Morillot i Malovic, dwojka francuskich dziennikarzy przeprowadziła wywiady z ludźmi będącymi uciekinierami z piekła. Mowa oczywiście o Korei Północnej, samozwańczej utopii, gdzie człowiek znaczy tyle, co nic. Każdej z kolei relacji towarzyszy historia postaci oraz okoliczności spotkania. Daje to, przynajmniej z początku, wrażenie sugestywności.
Książka nie traktuje tylko o terrorze przeprowadzanym na mieszkańcach. Znalazły się tutaj również tłumaczenia jak działa nielegalny handel na granicy oraz kilka innych ciekawostek. Właściwie musimy przebrnąć przez sporą część książki, by usłyszeć najbardziej wstrząsające relacje. Niestety, całość wciąż wypada blado. Reportaż jako taki powienien mięć neutralny charakter. To same słowa ludzi związanymi z tematem mają poruszać. Natomiast książka szafuje emocjami widza, nieraz po linii najmniejszego oporu.
Lektura nie jest specjalnie zajmująca. Przeczytałem ją tylko dlatego, iż tematyka Korei Północnej ciekawi mnie od lat. Po wszystkim nie uzbroiłem się w nową wiedzę prócz paru niuansów. Natomiast z puntku widzenia dziennikarskiego warsztatu, przedstawienie nieraz ciekawych zwierzeń pozostawiło wiele do życzenia.
Morillot i Malovic, dwojka francuskich dziennikarzy przeprowadziła wywiady z ludźmi będącymi uciekinierami z piekła. Mowa oczywiście o Korei Północnej, samozwańczej utopii, gdzie człowiek znaczy tyle, co nic. Każdej z kolei relacji towarzyszy historia postaci oraz okoliczności spotkania. Daje to, przynajmniej z początku, wrażenie sugestywności.
Książka nie traktuje tylko o...
,,Nie podoba mi się obraz życia jako biegu przez płotki, które jakoś tam trzeba pokonać. (...) Żyją z dnia na dzień, tylko dlatego, że po jednym dniu przychodzi następny, a jak już skończą im się dni, zamykają powieki i mówią, że umarli."
Wharton potrafił poprowadzić swoją myśl tak, że nawet obyczajowe wydarzenia pozostały ciekawe. To na w poły smutna i przepełniona nutą sympatii treść. Przypomina: do znalezienia esencji bytu wiedzie wiele dróg. Podążanie nimi jest rzadkim zjawiskiem. Ludzie wolą zadowalać się życiem doczesnym. Odstający od schematu są niejednokrotnie nazywani szaleńcami.
Ptasiek to nadwrażliwy chłopiec, jaki w efekcie pewnego splotu wydarzeń trafia do szpitala psychiatrycznego. Odwiedza go przyjaciel z dzieciństwa, Al. Ten jest jego odwrtonością, zawsze był bowiem przebojowym człowiekiem. Właściwa treść książki to opowieść dorastania dwójki. Ona też rzuca nieco światła na obecne położenie Ptaśka.
Nawet, gdy niewiele się dzieje, inteligentna proza przekuwa ów spokój w perłę literatury. Tak właśnie powinna wyglądać wzorcowa powieść psychologiczna. Akcja nie jest ważna, ale umiejętne wplecenie w nią subtelnych prawd. Jako koronne dzieło znajduję stworzenie niełatwej postaci głównego bohatera. To chłopak jakby z zupełnie innej bajki, przy czym każdy z odrobiną wrażliwości zobaczy w nim fragment swojego odbicia.
,,Nie podoba mi się obraz życia jako biegu przez płotki, które jakoś tam trzeba pokonać. (...) Żyją z dnia na dzień, tylko dlatego, że po jednym dniu przychodzi następny, a jak już skończą im się dni, zamykają powieki i mówią, że umarli."
Wharton potrafił poprowadzić swoją myśl tak, że nawet obyczajowe wydarzenia pozostały ciekawe. To na w poły smutna i przepełniona nutą...
To, co dobre, broni się samo. Zasada ta działa w obydwie strony. Jeśli coś jest słabe lub przeciętne, trzeba to dobrze rozreklamować. Samodzielnie nie stanowi przecież większej wartości. Dlatego z rezerwą podchodzę do rzekomych rewelacyjnych powieści. Ta konkretna publikacja miała bardzo dobre wsparcie ze strony wydawnictwa. Już przed premierą otaczała się wykreowaną legendą przeklętego tomu. Spora kampania reklamowa stała się wodą na młyn rosnących oczekiwań. Enigmatyczna książka bez tytułu, pastisz łączący postmodernizm i popkulturę. Czego tam nie miało być.
Poszczególne wątki fabuły łączy niejakie Oko Księżyca. To klejnot, który staje się celem całej galerii osobowości, reprezentujących poszczególnych bohaterów. Dzieje się dużo i to od samego początku. Styl prowadzenia akcji przypomina nieco kingowski z dużą domieszką komiksowej konwencji. Z resztą, nie bez powodu pozycja nie została opatrzona nazwiskiem. Powieść mało znanego pisarza trudno wypromować. Taką, co kojarzy się ze znanym nazwiskiem o wiele łatwiej. Mnie taki zabieg razi. Wrzucono tu do jednego wora wiele pomysłów. Niektóre są dobre, inne nie. Aczkolwiek razem nie trzymają się kupy. Obserwujemy przeprowadzoną z rozmachem strzelaninę w barze, śledzimy poczynania awanturnika w stroju Presleya czy Bourbon Kida z niebezpiecznymi skłonnościami do niewylewania za kołnierz. Długo by wymieniać. Tylko że to zlepek różnych pomysłów, zaś autor stara się zespolić je na siłę. Tam, gdzie brakuje mu weny, stosuje surowość, wulgaryzmy, że niby operuje ostrą konwencją.
Są momenty, a jakże. Do miłośników kultowego kina akcji niejednokrotnie puszczane jest oczko. Nie zmienia to faktu, iż tego typu odniesienia potrafiłby stworzyć przeciętny pisarz. A właściwie, takim zdaje się być autor. Wykreował średnie dziełko, jednak krzyczał o nim dostatecznie głośno, że zostało zauważone.
To, co dobre, broni się samo. Zasada ta działa w obydwie strony. Jeśli coś jest słabe lub przeciętne, trzeba to dobrze rozreklamować. Samodzielnie nie stanowi przecież większej wartości. Dlatego z rezerwą podchodzę do rzekomych rewelacyjnych powieści. Ta konkretna publikacja miała bardzo dobre wsparcie ze strony wydawnictwa. Już przed premierą otaczała się wykreowaną...
więcej mniej Pokaż mimo toNie wiem czy to kwestia próby czasu lub tytuł jest zwyczajnie przeceniany. Mi "Portret Doriana Graya" zdaje się być przeciętny. Pomysł na alegorię sumienia w postaci obrazu jest trafiony. Że styl barwny i pedantyczny - mamy wszakże do czynienia z Oscarem Wildem, trudno oczekiwać fuszerki. Poza tym jednak, nie ma się nad czym zachwycać. Akcja jest flegmatyczna, zaś homoseksualne aluzje nadwyrężają kondycję całości. Zrozumiałbym umieszczenie paru takowych, ale przy dużym natężeniu czynią lekturę niezręczną. Pozostaje jeszcze jedno. Ostatnie, polskie wydanie (którego oczywiście nie wcielam do oceny samej książki). Mówię o tym stworzonym na potrzeby filmu. Okładka wygląda jakby ktoś próbował sprzedać hollywoodzki gniot, nie bądź co bądź klasykę literatury.
Nie wiem czy to kwestia próby czasu lub tytuł jest zwyczajnie przeceniany. Mi "Portret Doriana Graya" zdaje się być przeciętny. Pomysł na alegorię sumienia w postaci obrazu jest trafiony. Że styl barwny i pedantyczny - mamy wszakże do czynienia z Oscarem Wildem, trudno oczekiwać fuszerki. Poza tym jednak, nie ma się nad czym zachwycać. Akcja jest flegmatyczna, zaś...
więcej mniej Pokaż mimo toWojtacha wali prosto z mostu. Łączy dramatyzm z dziennikarską obojętnością, choć nieraz jedynie tuszującej realne emocje. Opisywane sceny nie mogą pozostać neutralne w najtwardszym sercu. Gruzja czy Izrael to miejsca naznaczona krwią i śmiercią. Dziennikarze tacy jak autorka jeżdżą tamże, by ukazać społeczeństwu nagą prawdę. Cena jest wysoka. To nieprzespane noce, nerwice, rozkład prywatnego życia. Wciąż zdecydowani są stać przy swoim. Z poczucia obowiązku i poprzez chory nałóg, napędzany chęcia ukazania krwiożerczej natury ludzkiej. Wreszcie książka przypomina czym jest prawdziwe dziennikarstwo, takie tworzone z trudnej do ujarzmienia pasji.
Wojtacha wali prosto z mostu. Łączy dramatyzm z dziennikarską obojętnością, choć nieraz jedynie tuszującej realne emocje. Opisywane sceny nie mogą pozostać neutralne w najtwardszym sercu. Gruzja czy Izrael to miejsca naznaczona krwią i śmiercią. Dziennikarze tacy jak autorka jeżdżą tamże, by ukazać społeczeństwu nagą prawdę. Cena jest wysoka. To nieprzespane noce, nerwice,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ozzy oczywiście nie napisał sam tej książki. Przy owym wyzwaniu współpracował z nim brytyjski redaktor imieniem Chris Ayres. On to właśnie przemielił szalone relacje wokalisty na zdatny do czytania język. Bo stary Osbourne nie musi mieć lotnego pióra. Prawda jest taka, że gdyby wybrał edukację zamiast życia na krawędzi, nie mógłby dziś opowiedzieć tylu popieprzonych, a przez to interesujących rzeczy. Gdzie normalnemu człowiekowi siadłoby serce, Ozzy czuł się wybornie.
Sama postać jest kultowa i nie trzeba jej nikomu przedstawiać. Legendarny wokalista grupy Black Sabbath od najmłodszych lat słynął z kontrowersyjnych postaw. Bycie katolikiem nie przeszkadzało mu bynajmniej w robieniu wszystkiego, aby zostać zauważonym. Lista grzechów i przewinień Ozzy'ego jest bardzo długa. Obsikać pamiątkowy mur na Waterloo? Bez problemu. Zatańczyć na stole przed prezydentem? Czemu nie. Maraton z kokainą? Brzmi ok.
Dowiemy się nie tylko o ekscesach w studio i na tournee. To także pokaźny zasób wiedzy o samej muzyce. Zerkniemy za kulisy produkcji płyt, niestety aby wielokrotnie odkryć jak zepsuta jest branża kreująca tak świetną muzykę. Wytwórnie płytowe oraz przebiegli menedżerzy to często rak, toczący trud uzdolnionych muzyków. Jest też epizod dotyczący programu telewizyjnego MTV. Jego zbytnia komercyjność może odstręczać, ale tak jak poprzednio, Ozzy relacjonuje wszystko jak kumpel przy piwie. Do końca chce się czytać.
Biografię pochłonąłem niemalże jednym tchem. Forma jest bardzo udana, pełna wspomnień z procesu tworzenia przemieszana z osobistymi wywodami, takimi z serca. Bo Ozzy jest w gruncie rzeczy prostolinijnym człowiekiem i za to trudno go nie lubić.
Ozzy oczywiście nie napisał sam tej książki. Przy owym wyzwaniu współpracował z nim brytyjski redaktor imieniem Chris Ayres. On to właśnie przemielił szalone relacje wokalisty na zdatny do czytania język. Bo stary Osbourne nie musi mieć lotnego pióra. Prawda jest taka, że gdyby wybrał edukację zamiast życia na krawędzi, nie mógłby dziś opowiedzieć tylu popieprzonych, a...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czytanie fantastyki popełniam już rzadko. Chyba zraziłem się do współczesnego nurtu, gdzie co druga książka jest taka sama. Tym bardziej przyjemnie zaskoczyło mnie "Imię wiatru". I chociaż nie przynosi wstrząsających zmian, jest dobrze rozpisaną, nie uciekającą w banał powieścią.
Na plus zaliczam zręczny styl autora, ciekawą koncepcję magii i rozbudowane uniwersum. Zaklęcia w opisywanym świecie opierają się na sympatiach, czyli zależnościach między jednym przekaźnikiem a drugim; także na Imionach, bardziej zaawansowanej formie czarów. Z obydwoma zetknie się Kvothe, główny bohater książki. Jego historia to klasyczne "od zera do bohatera". Niemniej tym razem nie mam ku temu nic przeciwko. Rothfuss umie pisać. Snuje opowieść konsekwentnie i nie spieszy się, skutecznie budując klimat.
Czytanie fantastyki popełniam już rzadko. Chyba zraziłem się do współczesnego nurtu, gdzie co druga książka jest taka sama. Tym bardziej przyjemnie zaskoczyło mnie "Imię wiatru". I chociaż nie przynosi wstrząsających zmian, jest dobrze rozpisaną, nie uciekającą w banał powieścią.
Na plus zaliczam zręczny styl autora, ciekawą koncepcję magii i rozbudowane uniwersum....
Jak nadmienia się we wstępie do komiksu, to fikcyjna opowieść o realnym konflikcie. Historia w "Cafe Budapest" jest ciekawa i szybko angażuje widza, także emocjonalnie. Nieraz zapominamy, że mamy do czynienia z wymyśloną wszakże fabułą, nie autentycznymi wspomnieniami autora. Równocześnie czytelnik może uszczknąć nieco wiedzy o głośnym konflickie na linii izraelsko-arabskiej.
Jechezkel Damjanich jest młodym, żydowskim skrzypkiem. Razem z matką mają problemy, aby utrzymać się w stolicy Węgier. Wuj Jechezkela zaprasza ich do Jerozolimy, konkretnie tytułowego lokalu, którego jest właścicielem. Początkowy optymizm dyktowany oczekiwaną poprawą bytu wkrótce zostanie zaburzony narastającym napięciem w całej Palestynie. Ci, którzy byli niedawno sąsiadami, zaczynają patrzeć na siebie bykiem. To kwestia czasu, kiedy w ich rękach pojawi się broń.
Z jednej strony mamy tu ciekawie przedstawiony burzliwy orkes przemian Palestyny. Był on związany z wyodrębnieniem w 1948 roku państwa Izrael. Jak wiadomo, nie wszystkie ościenne państwa uznały tenże fakt. Wkrótce część zaczęła z Izraelitami walczyć. Bardzo spodobała mi się sprawiedliwość, jaką autor oddaje stronom konfliktu. Nie ma podziału na dobrych i złych, zaś każdy ma swoją rację. Prawda jak zwykle leży po środku. Równolegle do tego rysu obserwujemy same perypetie głównego bohatera, jego asymilację, wreszcie związanie się z islamską kobietą. Postacie poboczne są proste, ale wyraziste. Duża część z nich budzi autentyczną sympatię.
Komiks nie wstrząsa w takim stopniu jak słynne "Maus", lecz to udane dzieło. Zapico zręcznie i szybko buduje zależności wśród swych bohaterów. W kresce łączy szerokie pejzaże z zamkniętymi scenami. Może wydawać się to chaotycznym rozwiązaniem, niemniej spełnia swoje zadanie. Prócz jednej sceny łóżkowej, która jest nieco infantylna, trudno do całości się przyczepić. Jeśli ktoś lubi komiksy ze względu na treść, nie wartką akcję, powinien "Cafe" przeczytać.
Jak nadmienia się we wstępie do komiksu, to fikcyjna opowieść o realnym konflikcie. Historia w "Cafe Budapest" jest ciekawa i szybko angażuje widza, także emocjonalnie. Nieraz zapominamy, że mamy do czynienia z wymyśloną wszakże fabułą, nie autentycznymi wspomnieniami autora. Równocześnie czytelnik może uszczknąć nieco wiedzy o głośnym konflickie na linii...
więcej Pokaż mimo to