-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2017-04-29
2017-06-04
2017-07-26
2017-07-29
2017-08-13
2017-09-20
2017-09-25
2017-09-28
2017-10-13
2017-12-16
2017-12-24
2017-02-08
2017-02-13
2017-03-13
2017-04-12
Do drugich tomów debiutanckich powieści zawsze podchodzę z kołaczącym się w klatce piersiowej sercem - oto przecież trzymam w dłoni książkę, która kryje dalsze losy pokochanych przeze mnie bohaterów, na których poznanie przyszło mi czekać ponad rok. Jednocześnie do głosu dochodzą obawy, bo co, jeśli nie dorówna poprzedniczce, co, jeśli nie wciągnie mnie z taką samą siłą, nie oderwie od otaczającego świata, a jej lektura będzie udręką? Jednak w głębi duszy dochodzi do głosu myśl, że już sam fakt tego, że zdecydowałam się sięgnąć po kolejną część historii, bardzo dobrze o niej świadczy i autor z pewnością nie zawiedzie. I, ku uciesze intuicji, okazało się to prawdą.
Historia przybiera nieoczekiwany (choć, biorąc pod uwagę, że to wielotomowe klasyczne fantasy, to jak najbardziej oczekiwany) obrót; dotarcie do Wondettel staje się tylko początkiem kolejnej długiej wyprawy w poszukiwaniu Azure, królowej, którą jak najszybciej trzeba posadzić na tronie. Tylko co, jeśli okazuje się, że królowa jest rozkapryszoną, egoistyczną szlachcianką, z którą nie sposób dojść do porozumienia? A sytuacja dookoła zamiast ulegać jakiemukolwiek polepszeniu, tylko bardziej się pogarsza? Przygody Arthorna przywołują na myśl tylko jedno - cóż za ciężki los zgotował mu autor i aż strach myśleć, z czym będzie się jeszcze musiał zmierzyć na swojej drodze. Bo jedno trzeba przyznać: łatwo mu nie jest i nawet iluzoryczne dopełnienie nadanej mu misji przynosi tylko więcej problemów, niż je rozwiązuje.
Kraina Martwej Ziemi nie jest serią dla mięczaków - tutaj nie ma głaskania czytelnika po główce, podkładania mu pod nos gotowego streszczenia poprzedniego tomu, jesteśmy od razu wrzucani w wir wydarzeń, tak jakby między kolejnymi częściami nie było żadnej przerwy, żadnej granicy. Wyobraźcie sobie posiadać całą serię na półce, od początku do końca, i kilka wolnych dni; nic, tylko czytać jedną po drugiej, na kilkanaście długich godzin całkowicie zanurzyć się w wykreowanym przez Łukawskiego świecie, bez zbędnych przerywników, spowalniania akcji. Cudowna perspektywa i za to jak najbardziej autora cenię, nawet jeśli gdzieś cichutko w głębi serca palę się ze wstydu, że potrzebowałam kilku dobrych rozdziałów, by przypomnieć sobie, co tak naprawdę działo się wcześniej.
Drobnostki, które wcześniej ujęły mnie za serce, nadal są intensywnie eksploatowane w powieści; czyli w dalszym ciągu historia tętni duchem słowiańskich bóstw i na każdym kroku czekają nas nowe, (nie)spodziewane stwory, które więcej wywołują chyba sympatii niż trwogi - bo przecież to wszystko takie rodzime, swojskie, takie nasze. W dalszym ciągu Arthorn jak dostaje w głowę, to dostaje w głowę, o żadnej nadludzkiej wytrzymałości i machaniu mieczem z pogubionymi wnętrznościami mowy być nie może (nikt istnienia smoków czy magii nie kwestionuje, ale gdy bohater, najzwyklejszy przedstawiciel gatunku ludzkiego zachowuje się niezgodnie z prawami fizyki, czytelnik zaraz marszczy brwi). I w dalszym ciągu autor nie szuka łatwych rozwiązań, szczęśliwych zakończeń - a nawet, gdy takie mają miejsce, to okazują się być efektem misternie ułożonych planów.
To, czego pisarzowi zdecydowanie odmówić nie można, to niewiarygodnie lekkie pióro i, co ważniejsze, umiejętności sprawnego z niego korzystania; bo wciągać może nawet tanie kioskowe romansidło, grunt to zrobić z tego pożytek. Pewnie nigdy się nie dowiem, czy autorowi przychodzi to z łatwością, czy też ślęczy nad danym fragmentem godzinami, dopieszczając go co do najmniejszego spójnika - i w gruncie rzeczy każda z tych dwóch opcji byłaby dla mnie powodem do oddania hołdu - jednak gdy widzę ciągłe sprawne przeskakiwanie z jednego skrajnego stylu w inny, nie sposób się nie zakochać. Wyobraźcie sobie, że nawet bez opisu postaci możecie spokojnie dojść do tego, jak ów osobnik wygląda, kim jest, jakie ma pobudki - tylko bazując na formie jego wypowiadania się. Tego nie da się opisać, to trzeba poczuć na własnej skórze.
Największym i prawdopodobnie jedynym minusem książki jest jej objętość - jest zwyczajnie za krótka. I to nawet nie w kontekście tego, że po prostu zbyt szybko się kończy (a jest to bardzo, bardzo przykre!), jednak dlatego że sporo wątków na tym ucierpiało, co widać szczególnie pod koniec. O ile z początku towarzyszymy bohaterom przy każdym kroku, im dalej, tym więcej zostaje pominięte, tym więcej autor przeskakuje; może z presji czasu, może doszedł do wniosku, że nie są to wątki istotne. Mimo wszystko czytelnik traci nieco orientację, nie do końca wie, na czym stoi - bo nagle ze strony na stronę postaci pojawiają się w zupełnie innym miejscu, o innym czasie, w diametralnie odmiennej sytuacji. Nie jest to zabieg obcy, więc spokojnie czeka się na wplatane w międzyczasie wyjaśnienia czy retrospekcje; są one jednak zbyt okrojone, by zaspokoić ciekawość. Dzieje się to, rzecz jasna, na korzyść akcji, która pod koniec rusza z kopyta, by, już typowo, zostawić nas w najbardziej kulminacyjnym momencie z milionem pytań na ustach.
To, że tom ten jest stosunkowo krótki, a styl autora nie pozwala na oderwanie się od lektury, wiąże się z jeszcze jednym aspektem - czytelnik fizycznie bardzo mało czasu spędza z bohaterami, co odbija się na kolejnej części; biorąc pod uwagę roczną przerwę, niewiele pamięta się z lektury, którą pochłonęło się za jednym zamachem. Dotyczy to oczywiście tylko tych, którzy dalsze tomy czytają wraz z ich ukazaniem się - bo ci, którzy, jak już wcześniej zostaje wspomniane, wezmą się naraz za całą serię, z pewnością to docenią. Jeśli jednak ktoś miałby wahać się z decyzją rozpoczęcia przygody z Łukawskim, bazując na tej właśnie niedogodności, nie warto brać jej szczególnie pod uwagę - to typowe problemy ludzi, którzy zamiast, jak Pan przykazał, rozkoszować się lekturą przez kilka dni, wolą ją pochłonąć na raz i później narzekać, że niewiele z niej pamiętają.
Mimo wszystko, historia jest jak najbardziej godna polecenia i już teraz z niecierpliwością czekam na kolejną część (przed którą prawdopodobnie zrobię sobie maraton z poprzednimi, a co!).
Do drugich tomów debiutanckich powieści zawsze podchodzę z kołaczącym się w klatce piersiowej sercem - oto przecież trzymam w dłoni książkę, która kryje dalsze losy pokochanych przeze mnie bohaterów, na których poznanie przyszło mi czekać ponad rok. Jednocześnie do głosu dochodzą obawy, bo co, jeśli nie dorówna poprzedniczce, co, jeśli nie wciągnie mnie z taką samą siłą,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-23
Czytając Powstanie, zostałam zaczepiona przez znajomą. Zaciekawiona okładką, spytała o treść książki, co w efekcie dało moje entuzjastyczne streszczenie tomu pierwszego. Koleżanka jednak zmarszczyła nos „Zbuntowana maszyna? Serio? Matko, ale oklepane!” Z początku zbulwersowana, z czasem zaczęłam dostrzegać jej punkt widzenia - bo, kurczę, przecież przed lekturą pierwszej części miałam taki sam; patrząc pobieżnie na opis faktycznie można wyjść z założenia, że to kolejna niewiele wnosząca historyjka o jednostce, której udało się uciec spod reżimu i bierze się za ratowanie świata. Nie dajcie się jednak zwieść, to tylko pozory!
Pamiętam emocje towarzyszące mi przy lekturze pierwszego tomu. Czytało się bardzo przyjemnie, niezaprzeczalnie historia wciągała, bohaterowie trochę tam tej mojej sympatii sobie zagarnęli. Nie było, co prawda, fajerwerków, stosunkowo dobra, ale nie ideał - jednak zostawiła po sobie tę potrzebę poznania ciągu dalszego, która paliła o tyle, że nawet gdyby kolejna część miała się okazać spektakularną klapą i tak chciałabym poznać zakończenie. Bo w tym tkwi sedno: czy finał wyciągnie coś nowego z konwencji? Dlatego ponownie spodziewałam się przeciętności z nieco wyższej półki (oksymoron? Może, ale przeciętność przeciętności nierówna!) - a dostałam coś znacznie, znacznie lepszego.
Przede wszystkim dano mi strukturę, którą osobiście kocham - czyli każdy rozdział przedstawiany jest oczami innej postaci. Z jednej strony mamy Jaxa, który po długiej ucieczce wreszcie trafia do osławionej Nibylandii, zamieszkałej przez wyzwolone klakiery. Z drugiej, Berenice na każdym kroku igrająca ze śmiercią, gdy w przebraniu członka Gildii przemierza kraj, natomiast ostatnim bohaterem jest Longchamp zdający na bieżąco raport z beznadziei obrońców Marsylii. Trzy punkty widzenia, trzy odległe miejsca, trzy zupełnie różne osoby mające wspólny mianownik. Nie wiem, jak Wy, ale ja zawsze najbardziej ciekawa jestem tego, w jakich okolicznościach przyjdzie im wszystkim się razem zetknąć - i jaki będzie efekt takiego spotkania. Co prawda, i tak najbardziej wyczekiwałam wątków z Jaxem i Berenice, bo Longchamp, co tu dużo mówić, to gbur - z drugiej jednak strony, nie wyobrażam sobie, by miało go w tej rozgrywce zabraknąć, mimo wszystko wnosi wiele, nawet jeśli miałyby to być wiązanki przekleństw, nad researchem których autor musiał spędzić chyba długie godziny. Nikogo nie podejrzewałabym o taką kreatywność!
Nie brak wartkiej akcji, nagłych zwrotów i kłód pod nogami. Zaufanie między postaciami zaczyna się burzyć, każdy pod otoczką wzajemnej współpracy wprowadza w życie własne plany, nie bacząc na konsekwencje. Dzieje się, oj, dzieje! A gdy myślisz, że coś zwalnia, że już-już będziesz mógł odłożyć książkę na bok i wrócić do życia (uczyć się do kolokwium, które zaważy o zwolnieniu z części egzaminu #takbyło), autor ponownie miesza chochlą w garze. I w gruncie rzeczy zostawia nas z takim zakończeniem, jakie Rzecznik Praw Czytelnika powinien już dawno obłożyć grzywną.
Co tu dużo mówić, o ile wcześniej mogłam niezobowiązująco polecić tę serię, bo w końcu zła nie była, o tyle teraz mogę to już powiedzieć z czystym sumieniem - zdecydowanie polecam! I jednocześnie oficjalnie dołączam do oczekujących na część trzecią (czemu kolejne tomy muszą tak wolno wychodzić!).
Czytając Powstanie, zostałam zaczepiona przez znajomą. Zaciekawiona okładką, spytała o treść książki, co w efekcie dało moje entuzjastyczne streszczenie tomu pierwszego. Koleżanka jednak zmarszczyła nos „Zbuntowana maszyna? Serio? Matko, ale oklepane!” Z początku zbulwersowana, z czasem zaczęłam dostrzegać jej punkt widzenia - bo, kurczę, przecież przed lekturą pierwszej...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-26
2017-07-01
2017-07-07
2017-09-02
Zanurz się w fotelu, zaparz kubek gorącej herbaty i uchyl okno. Niech do twych nozdrzy dotrze zapach świeżego igliwia i mokrej ziemi, niech otoczy cię szum drzew i rytmiczne uderzanie kropel deszczu o szybę. Obetrzyj dłonie z trocin (czujesz, jak pachną sosnowym drewnem?) i sięgnij po kubek, niech na moment aromat naparu przyćmi woń lasu. Otwórz oczy i wyjrzyj na zewnątrz. Spójrz na otaczające drzewa, na ptaki przytulone do gałęzi, chowające się przed strugami wody, na opary mgły snujące się niepostrzeżenie między konarami, na warstwę chmur pochłaniającą widoczne na horyzoncie szczyty. Tylko ty i natura, oddzieleni czterema ścianami, kilka, kilkanaście metrów kwadratowych wzniesionych twoimi rękoma.
Brzmi nierealnie, brzmi jak bajka opowiadana przez rozmarzony umysł za zamkniętymi powiekami, gdy w tle towarzyszy nieodłączny dźwięk silników, gwaru rozmów, z których nie można wyłuskać pojedynczych słów, przerwany co jakiś czas klaksonem. Można zamykać oczy i marzyć o otaczającym pięknie, o spokoju i oderwaniu od współczesności. A można też je otworzyć, wziąć siekierę do ręki i ściosać materiał na domek na drzewie. Taki dziesięć metrów nad ziemią, tworzony w trosce o noszący go konar, na które dostać się można windą napędzaną rowerowymi pedałami.
Można wznieść schronisko w stylu kolonialnym z pomocą przybywających wędrowników, przed gankiem stworzyć grządki pełne warzyw, nieco dalej hodować zwierzęta, by wraz z panelami słonecznymi stać się samowystarczalnym miejscem pełnym ciepła i otwartości na włóczęgów z całego świata. Można zbudować chatę w głębi lasu, materiały na którą trzeba nieść dziesięć kilometrów pieszo, bo dalej żadna droga nie dochodzi. Można odremontować opuszczony przed kilkudziesięcioma laty domek na pustyni, by z łóżka mieć widok na zachodzące słońce.
W dzisiejszych czasach stawiamy na wygodę. Wygodniej jest kupić projekt i patrzeć, jak inni przenoszą go z papieru do rzeczywistości - tymczasem to możliwość wzięcia ołówka w swoje ręce, ociosania desek, układania kamieni i patrzenia, jak za pomocą własnych mięśni powstaje dom, w którym można zamieszkać, nabiera prawdziwej wartości.
Cabin Porn to nie tyle ładne zdjęcia, co niezwykłe historie niezwykłych ludzi, którzy odważyli się przenieść marzenia do rzeczywistości. A my możemy te marzenia oglądać, zanurzyć się w świat małych drewnianych chat w środku lasu, zachwycać się. Ciężko uwierzyć, że czytamy książkę, to bardziej jak podróż - podróż przez marzenia.
Zanurz się w fotelu, zaparz kubek gorącej herbaty i uchyl okno. Niech do twych nozdrzy dotrze zapach świeżego igliwia i mokrej ziemi, niech otoczy cię szum drzew i rytmiczne uderzanie kropel deszczu o szybę. Obetrzyj dłonie z trocin (czujesz, jak pachną sosnowym drewnem?) i sięgnij po kubek, niech na moment aromat naparu przyćmi woń lasu. Otwórz oczy i wyjrzyj na zewnątrz....
więcej mniej Pokaż mimo to
Poznaj Stephena Leedsa, człowieka wyjątkowo przeciętnego, w zasadzie nie wyróżniającego się niczym szczególnym ponad resztę społeczeństwa - no tak, pomijając czterdzieści sześć, ekhem, siedem halucynacji, zwanych dla wygody aspektami. Każdy aspekt jest mistrzem w swojej dziedzinie, każdy ma swoją osobowość i swoje dziwactwa; bo choć to Stephen może rozmawiać z prawie pięćdziesiątką nieistniejących ludzi, to okazuje się być najzdrowszy psychicznie z nich wszystkich. Halucynacja mająca halucynacje? Witamy w domu! Ale spójrz, nie jest wygodnym ledwie szybkie przewertowanie podręcznika, by po chwili pojawił się nowy aspekt znający doskonale hebrajski? Historia, medycyna, kryptografia? Wszystko na wyciągnięcie ręki - trzeba tylko rezerwować więcej miejsc w samolocie dla osób, których nikt nie widzi poza tobą. Mieszkanie z taką ilością ludzi też nie należy do szczególnie tanich. Dlatego też Stephen zabiera się za wszystkie beznadziejne przypadki: ktoś skradł aparat mogący robić zdjęcia przeszłości? A może trzeba znaleźć zwłoki, w których zapisane są informacje mogące zagrozić światu? Chleb powszedni.
Jak wiecie (bądź dopiero się dowiecie), uwielbiam wszelkie tematy osobowości wielorakich i całego tego psychiatrycznego bełkotu, nieważne czy w kontekście faktycznych chorób, czy inspiracji w fantastyce. Napisz książkę, w której bohater gada do sobie tylko widocznej postaci, a będzie moja. Dlatego nie odpuściłabym Legionu, nawet gdyby nie była to powieść Sandersona; a jako że jest, dostaje już na starcie podwójne punkty.
Przede wszystkim, bohaterowie (a może jeden bohater, jeśli stadka halucynacji nie moglibyśmy uznać za osobne postaci?). Według mnie to zawsze najmocniejsza część wszystkich historii spod pióra autora i nie wiem, jak to jest, ale zakochuję się w każdej postaci, bez wyjątku. Wyraziste osobowości, cięte języki, prywatne manie i dążenia, których pisarz nigdy nie ukrywa, ale nie zawsze wyjaśnia do końca (czyżby nadzieja na kontynuację?). Tym jest Stephen, człowiek rozmawiający z perspektywy innych z powietrzem, przytrzymujący drzwi ludziom, których nie ma, zamawiający jedzenie dla pięciu osób, podczas gdy przy stole siedzi sam - a jednocześnie zdolny do rozwiązania każdej sprawy. W końcu, co czterdzieści osiem głów to nie jedna, prawda?
Ogromnym plusem powieści (a w zasadzie dwóch dłuższych opowiadań) jest humor. Główną jego przyczyną jest jeden z aspektów, J.C., były Navy SEAL, który nie daje sobie wmówić, że jest czyjąś halucynacją, dochodząc do wniosku, że skoro nie jest prawdziwy, to albo jest z przyszłości, albo z innego wymiaru, i raz za razem proponuje zastrzelenie mniej lub bardziej irytującego delikwenta. Uwierzcie, nie da się nie czuć do niego sympatii, to taki Lopen z Archiwum Burzowego Światła, bądź Wayne ze Stopu prawa; może i bywają irytujący, może ich żarty często są poniżej jakiegokolwiek poziomu, ale spróbuj się nie uśmiechnąć.
Już nie mówiąc o fabule, która z jednej strony wydaje się nieszczególnie oryginalna, a z drugiej zaskakuje i wciąga niemiłosiernie. A jako, że książka ma ledwie dwieście stron, jest to lektura na jeden dłuższy wieczór. I tak, oczywiście, że czuje się niedosyt, zwłaszcza że co jakiś czas pojawia się wątek byłej dziewczyny Leedsa, Sandry, która nauczyła go współpracy z aspektami i zniknęła - i to wszystko, co wiemy na jej temat. Ale z tego, co widziałam, jest w planach kolejna część, więc chyba nic straconego!
Czytać? Tak, czytać! Zarówno fani fantastyki, jak i kryminałów powinni znaleźć coś dla siebie - a już szczególnie osoby, których Sanderson intryguje, ale grubość pozostałych jego książek przeraża. Ale, uwaga, to zaraźliwe!
Poznaj Stephena Leedsa, człowieka wyjątkowo przeciętnego, w zasadzie nie wyróżniającego się niczym szczególnym ponad resztę społeczeństwa - no tak, pomijając czterdzieści sześć, ekhem, siedem halucynacji, zwanych dla wygody aspektami. Każdy aspekt jest mistrzem w swojej dziedzinie, każdy ma swoją osobowość i swoje dziwactwa; bo choć to Stephen może rozmawiać z prawie...
więcej Pokaż mimo to