-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel17
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik272
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2012
2024-04-09
2012-04-02
2017-07-23
Kilkanaście lat temu, w meczu kończącym piłkarski sezon ligowy, gdy mój zespół walczył o szóstą lokatę w tabeli, przy stanie 3-0 dla nas, jak to bramkarz, rzuciłem się pod nogi napastnika chcąc maksymalnie wyciągniętą ręką zdjąć mu piłkę z nogi. Udało się to, ale przeciwnik mimo wszystko zrobił zamach i trafił mnie prosto w sztywno wyprostowane palce. Nawet mocno nie zabolało, jednak o dziwo po tym zderzeniu nie mogłem zacisnąć dłoni w pięść. Gdy zdjąłem rękawicę okazało się, że trzy środkowe palce są powystawiane ze wszystkich stawów i paliczki nachodzą jeden na drugi. Już wiedziałem, dlaczego nie mogłem ich zginać. W jednym palcu skóra nie wytrzymała i pękła, z dziury wystawała jakaś czerwona tkanka, a krew się lała, spływając mi aż do łokcia. Nigdy szybko się nie poddawałem, więc podbiegłem do kolegi i poprosiłem, żeby mi pociągnął palce i wstawił całość na swoje miejsce. Ale ani on, ani nikt inny nie chciał tego zrobić. Musiałem zadziałać samemu. Tym razem zabolało i to mocno. Ręka wyglądała znów normalnie, choć nadal ciężką było mi ją zacisnąć w pięść. To, co wystawało z dziury w skórze upchnąłem do środka, ale krew nie chciała przestać płynąć i nie miałem jej jak zatamować. Sędzia musiał kazać mi zejść z boiska i rozczarowany oglądałem resztę spotkania z ławki rezerwowych. Mecz wygraliśmy 5-3, a ja kilka miesięcy doprowadzałem rękę do stanu używalności. Gdy tylko działała w miarę sprawnie wróciłem na boisko i przy pierwszej okazji znów rzuciłem się w gąszcz nóg. Zgodnie z zasadą, że jak najszybciej trzeba przełamać lęk. Jeśli bym tego nie zrobił, mógłbym od razu zawiesić rękawice na wieszaku, a buty na kołku, bo nie mógłbym być dalej bramkarzem. A jeszcze nie jeden raz później na boisku trzaskały mi stawy (o dziwo nigdy kości – jak się okazuje mam je o jakieś 50% grubsze niż przeciętny człowiek), a krew lała się znacznie obficiej niż przy opisanym urazie. Kiedyś nawet prawie oko mi wypłynęło. Jak powiedział lekarz – niewiele brakowało…
Opowiedziałem powyższą historię zupełnie nieprzypadkowo i to z dwóch powodów.
Po pierwsze niedawno przeżyłem poważne rozczarowanie horrorem Magdaleny Kałużyńskiej i stosując zasadę, że od razu trzeba podjąć kolejną próbę, żeby uraz nie został na stałe – sięgnąłem po zbiór opowiadań Łukasza Radeckiego, który w 2012 roku znalazł się obok wspomnianej autorki w antologii horroru „13 ran”. Liczyłem, że on przywróci mi szybko wiarę w polskich autorów gatunku, który mnie jako pisarzowi wydaje się najtrudniejszym z wszystkich, do których się zabierałem.
Po drugie, jeśli opisywana historia choćby w najmniejszym stopniu wydawała się Wam nieprzyjemna, to od razu doradzę, byście po „Królestwo gore” nigdy nie sięgali, bo to zupełnie nie dla Was…
O autorze, Łukaszu Radeckim mogę napisać tylko, że jest autorem (lub współautorem) 10 powieści, a pojawiał się też w około 20 antologiach, w tym w „Dziedzictwie Manitou” poświęconemu jednemu z najlepszych twórców horroru (według mnie) – Grahamowi Mastertonowi, który oczywiście mam w swoich zbiorach. To właśnie tam pierwszy raz spotkałem się z prozą autora i wyniosłem z lektury całkiem niezłe wrażenie.
Gore, to z kolei gatunek horroru, w którym pełno jest krwi, wnętrzności, przemocy i to brutalnej. Nie każdy jest w stanie to przetrawić, a Radecki w przedmowie zapowiedział, że niczego z wymienionych w jego zbiorze nie zabraknie.
W książce znajdziemy 14 opowiadań. I chciałbym móc powiedzieć, że czytało się je z przyjemnością, ale wówczas musiałbym wyjść na jakiegoś dewianta. No dobrze, trudno… Praktycznie przy wszystkich, bo aż trzynastu pierwszych opowiadaniach bawiłem się świetnie. Przemoc mieszała się tu ze zgrozą, było sporo miłości, nie zawsze czystej, szczypta erotyki, masa realizmu, tortury, krew, wnętrzności, a nawet kawałek fantasy!
Łukasz Radecki narobił mi smaku i w trakcie czytania zaczęło mi się rysować własne opowiadanie, o Skalpelu, drugoplanowym bohaterze jednego z moich ostatnich opowiadań. Zawsze chciałem pociągnąć temat tamtego uniwersum, ale Radecki wskazał mi właściwy kierunek.
Całe „Królestwo gore” jest świetne. Przeczytałem je w dwa dni, a trwało to tak długo, bo pierwszego udało mi się znaleźć czas tylko dla dwóch opowiadań. Radecki ma świetny styl, wciągająco prowadzi narrację, niewiele zostawia wyobraźni czytelnikowi, ale to, co pozwala samemu sobie dopowiedzieć domyka każdy tekst na wysokim poziomie emocji i czasem oczekiwanego obrzydzenia.
Najbardziej zaskoczył mnie tekst osadzony w świecie fantasy, gdzie bohaterami są między innymi elfka, krasnolud i troll. I choć był to chyba literacko najsłabszy z tekstów, to sama konwencja była bardzo zabawna.
Już pierwsze opowiadanie – „Robaczywek” daje przedsmak tego, co będzie się działo na kolejnych stronach. Polubiłem je najbardziej, bo potem choć nie było wtórnie, to już przyzwyczaiłem się do stylu autora i klimatu jego opowieści. A „Robaczywek” wywołał u mnie lekki szok i musiałem przestawić się na odbiór tekstów, w których nic nie będzie się kończyć dobrze, a brutalność i skrajna przemoc wcale nie musi zostać ukarana…
Uwielbiam opowiadania, choćby dlatego, że jak dotychczas drukiem publikowałem tylko taką formę literacką. Czuję się w niej nieźle i jestem w stanie docenić klasę innego autora pokrewnego gatunku. Radecki jest świetny. Doskonale zaczyna – wciągając czytelnika, jeszcze lepiej prowadzi przez całą treść, zawsze kończy nieźle, a niekiedy znakomicie. Chylę więc czoła, bo każdy opublikowany w zbiorze tekst to kawał świetnej roboty.
Pisałem wcześniej, że dobrze (na ile gatunek na to pozwalał) bawiłem się przy pierwszych trzynastu opowiadaniach. Czternaste było inne niż wszystkie poprzednie.
Przemoc mieszała się tu ze zgrozą, była szczypta brutalnego seksu, masa realizmu, tortury, krew, wnętrzności!... I jeśli macie wrażenie, że tak pisałem i o wcześniejszych kawałkach – macie rację. Różniły się tylko jednym elementem, który jednak sprawił, że o „Fundacji Hackenholta” nie mogę pisać, w podobny sposób. Tu nie bawiłem się dobrze ani przez chwilę. Jeśli w poprzednich opowiadaniach krwawe momenty trochę wręcz relaksowały – w „Fundacji…” naprawdę przyprawiały o zgrozę i czułem ścisk w żołądku. Po prostu 13 opowiadań to była fikcja literacka, świetnie ujęta, mroczna, brutalna i perwersyjna, pozwalająca nabrać wątpliwości co do zdrowia psychicznego autora (akurat uważam, że do napisania czegoś takiego potrzeba masy zdrowego rozsądku), ale nadal była to tylko fikcja. „Fundacja…” pokazuje zaś realizm. Coś, co działo się w naszym świecie, w sumie nadal nie tak dawno temu, bo niespełna 29 lat przed moimi narodzinami…
Jak napisał Radecki nic innego nie miało prawa zakończyć tego zbioru, bo po „Fundacji…” nic bardziej koszmarnego nie da się napisać. Przez ten tekst mam wrażenie, że długo nie będę w stanie siąść do czegokolwiek związanego z przemocą. Nawet nie byłbym w stanie zacząć pisać własnego opowiadania, bo zderzenie z potwornościami, jakie ludzie, całkiem niedawno, byli w stanie czynić przeraża i poraża. Piękne, wstrząsające i pozostawiające ból. Genialne.
Może jutro będzie lepiej…
Na pewno też Radecki znalazł się na liście autorów, których będę wypatrywał na półkach w księgarni. Bo pisać potrafi i robi to rewelacyjnie.
Autor postanowił na razie nie tworzyć nowych opowiadań, a skupić się na powieściach. Gdzieś w środku mnie jakiś zazdrośnik szepnął, że to dobrze, że będzie mniejsza konkurencja. Doprowadziłem się jednak do porządku i przeprosiłem w duchu Radeckiego. Jeśli mogę przeczytać trzynaście dobrych i bardzo dobrych tekstów, a na koniec otrzymać coś absolutnie genialnego w jednym zbiorze jednego autora, to deklaracja o zaprzestaniu tworzenia nowych krótkich form jest poważnym ciosem dla mnie, jako czytelnika. Pozostaje wierzyć, że Radecki złamie dane słowo i między dużymi projektami zaskoczy mnie jeszcze czym małym i (niekoniecznie) pięknym! Oby…
Kilkanaście lat temu, w meczu kończącym piłkarski sezon ligowy, gdy mój zespół walczył o szóstą lokatę w tabeli, przy stanie 3-0 dla nas, jak to bramkarz, rzuciłem się pod nogi napastnika chcąc maksymalnie wyciągniętą ręką zdjąć mu piłkę z nogi. Udało się to, ale przeciwnik mimo wszystko zrobił zamach i trafił mnie prosto w sztywno wyprostowane palce. Nawet mocno nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-05-01
Recenzja Magdaleny Seremak na portalu Konturów:
„…Dziękuję ci, Książę!
Bo wiem, jak żyć nie należy, choć
Z piekielnych czeluści szydzisz,
Że to tylko ,,słowa, słowa, słowa…”
Być może, ale ja wracam do życia,
Do wierszy i spacerów w cieniu domów wariatów,
Żebrzących bosych dzieci i szklanych wieżowców,
Kościołów i fabryk szczęścia
Małych dyktatorów w stroju demokraty
I zwykłych ludzi
Na dnie duszy, która kurczy się
Od spazmów wymuszonego śmiechu
Odkrywam życie
Tam, gdzie ty musiałeś odejść
Książę…”
Powyższym fragmentem wiersza pt. ,,Nocne czuwanie”, pełna jeszcze ekscytacji, zapraszam na niezwykłą literacką przygodę – pełną wzruszeń i głębokiej refleksji. Cytowany przeze mnie na wstępie utwór, pochodzący z najnowszego tomiku poezji Tomasza Wybranowskiego o tym samym tytule, zaklina w kilku słowach niezwykłość istnienia oraz prawdę o życiu…
cd. na portalu Konturów: kontury.net/index.php?LinkMenuID=22&ReadPostID=424&Source=LC
Recenzja Magdaleny Seremak na portalu Konturów:
„…Dziękuję ci, Książę!
Bo wiem, jak żyć nie należy, choć
Z piekielnych czeluści szydzisz,
Że to tylko ,,słowa, słowa, słowa…”
Być może, ale ja wracam do życia,
Do wierszy i spacerów w cieniu domów wariatów,
Żebrzących bosych dzieci i szklanych wieżowców,
Kościołów i fabryk szczęścia
Małych dyktatorów w stroju...
2024-04-18
Od pierwszych stron w książce czuć ten przytłaczający klimat, który z każdym kolejnym rozdziałem sprawiał, że coraz ciężej było mi oddychać. Robiło się duszno, strasznie, a nieuchronność wydarzeń wręcz bolała.
Gdy zacząłem czytać książkę (film widziałem już ładnych parę lat temu, więc wiedziałem mniej więcej o czym będzie) nie spodziewałem się, że zrobi na mnie aż takie wrażenie. Widziałem opinie, że powieść jest nudna, nic się w niej nie dzieje, a wydarzenia nic nie wnoszą. Teoretycznie wszystko się zgadza, ale to właśnie jest największa siła książki. Dawno nie czytałem niczego tak wstrząsającego i autentycznie przerażającego. A ta niezwykła niespieszność i pogodzenie z losem gwarantuje, że tej książki nigdy nie zapomnę, bo to jedna z lepszych, jakie kiedykolwiek czytałem. Choć na pewno nigdy do niej nie wrócę. Za bardzo mnie przygniotła...
Od pierwszych stron w książce czuć ten przytłaczający klimat, który z każdym kolejnym rozdziałem sprawiał, że coraz ciężej było mi oddychać. Robiło się duszno, strasznie, a nieuchronność wydarzeń wręcz bolała.
Gdy zacząłem czytać książkę (film widziałem już ładnych parę lat temu, więc wiedziałem mniej więcej o czym będzie) nie spodziewałem się, że zrobi na mnie aż takie...
2023-06-07
Jak na razie to najlepszy Crichton, jakiego czytałem, ale też zacząłem od starszych jego pozycji, więc być może te późniejsze są po prostu lepsze. Czytało się to świetnie - lekko i szybko. Świetna powieść przygodowa, którą spokojnie moge polecić każdemu miłośnikowi książek.
Jak na razie to najlepszy Crichton, jakiego czytałem, ale też zacząłem od starszych jego pozycji, więc być może te późniejsze są po prostu lepsze. Czytało się to świetnie - lekko i szybko. Świetna powieść przygodowa, którą spokojnie moge polecić każdemu miłośnikowi książek.
Pokaż mimo to2018-07-31
Bardzo, ale to bardzo sympatyczna opowieść o małej wzrostem, ale wielkiej duchem biedronce. Obserwując łąkę jej oczyma poznajemy żyjące tam stworzonka, ich zwyczaje i ich świat. Dzieci mogą się z niej sporo dowiedzieć, ale co najważniejsze uczą się poprzez zabawę. Moje dziesięciolatki kilka razy parskały śmiechem, a kilka razy pytały "Naprawdę? Nie wiedziałam/łem". Sporo ilustracji, w tym piękne kolorowe autorki (jedna widoczna na okładce) sprawiają, że "Przygody odważnej biedronki" świetnie się i czyta i ogląda. Polecam!!!
Bardzo, ale to bardzo sympatyczna opowieść o małej wzrostem, ale wielkiej duchem biedronce. Obserwując łąkę jej oczyma poznajemy żyjące tam stworzonka, ich zwyczaje i ich świat. Dzieci mogą się z niej sporo dowiedzieć, ale co najważniejsze uczą się poprzez zabawę. Moje dziesięciolatki kilka razy parskały śmiechem, a kilka razy pytały "Naprawdę? Nie wiedziałam/łem"....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-24
Historia nigdy nie była moją pasją. Uczyłem się dokładnie tyle ile potrzebne było na ocenę dostateczną, ale gdy w ostatniej klasie liceum nauczycielka zrobiła nam niezapowiedziany sprawdzian z całego materiału szkoły średniej zaliczyłem go, jako jedna z trzech osób w klasie (była jedna piątka, jedna czwórka, mój mierny – nazywany dziś dopuszczającym i 26 jedynek). Chyba więc z moją wiedzą nie jest tak tragicznie…
Byłem rocznikiem, który kończył podstawówkę jeszcze w demokracji ludowej, ale po paru dniach edukacji w liceum przeszliśmy na demokrację parlamentarną. Wiązało się to z pisaniem na nowo historii i w zasadzie nie wiadomo było komu wierzyć.
Zresztą nigdy nie miałem dobrych nauczycieli historii. W podstawówce, gdy nosiłem znaczek Solidarności – byłem pod specjalnym nadzorem – pani prowadząca zajęcia siedziała na moim biurku podczas klasówek i patrzyła mi na ręce (nie wiedziała, że nigdy nie umiałem ściągać, za to reszta klasy w zasadzie nie była kontrolowana). W liceum najpierw miałem pana, któremu ustawiałem zegarek elektroniczny i przy minimalnym wysiłku miałem zawsze czwórki, a następnie kobietę, mówiącą tak nudno, że odwracałem się do niej tyłem i gadałem z kolegami z ławki za mną (mimo, że siedziałem na pierwszej).
Teraz moje dzieci poszły do czwartej klasy szkoły podstawowej i zaczęły lekcje historii – obiecałem sobie, że razem z nimi będę nadrabiał zaległości własnej edukacji. A jestem pewien, że nie miałbym żadnych problemów z wiedzą o przeszłości, gdyby moim nauczycielem był ktoś taki, jak Elżbieta Cherezińska…
W 2012 roku wydawnictwo Zysk i S-ka zwróciło się do mnie, by redakcja Konturów zrecenzowała pięknie wydaną książkę „Korona śniegu i krwi”. Pamiętam, że była wówczas mowa o polskiej odpowiedzi na „Grę o tron” (o ile wiem takie porównanie irytuje autorkę). Problemem był jednak czas. Wydawcy zależało, żeby recenzja ukazała się już w dniu premiery, do której pozostawało ledwie osiem dni, a książka liczyła ponad 800 stron. Wydawało się, że to nic ponad moje siły, ale okazało się, że wcale nie poszło tak łatwo. Książki nie dało się czytać szybko, bo zawierała tak dużą liczbę kluczowych informacji i tak wielu bohaterów, że lektura wymagała maksymalnej koncentracji i dogłębnej analizy. Przeczytałem, byłem zachwycony, ale jednocześnie rozczarowany, że nie miałem dość czasu, by poświęcić jej tak wiele, na ile zasługiwała.
Drugi tom: „Niewidzialną koronę” dostałem na imieniny w 2014 roku. Wówczas to sięgnąłem raz jeszcze po pierwszą część i wreszcie się mogłem się obiema delektować i w pełni docenić pracę autorki.
Teraz jestem po lekturze trzeciego tomu „Płomiennej korony”, która zamknęła cykl „Odrodzone królestwo” i tuż po skończeniu byłem mocno oczarowany, ale i nieco rozczarowany.
Mam wrażenie, że trzeci tom był najlepszym ze wszystkich. Oczywiście łatwo było przewidzieć jak się opowieść skończy, wszak na tyle historię znałem, jednak to w jaki sposób autorka prowadziła czytelnika do kulminacyjnego momentu i koronacji Władysława Łokietka, było co najmniej genialne.
Tym razem łatwiej było mi się odnaleźć w gwałtownych zmianach lokacji, a skakaliśmy pomiędzy walką niewysokiego księcia o władzę w Polsce, pogonią za bogactwem Zakonu Krzyżackiego i trudami władania Czechami różnych władców. To były trzy główne wątki. Zaglądaliśmy jednak i do Awinionu, gdzie rezydował papież, byliśmy na chwilę w Ziemi Świętej, gdzie poznaliśmy Kunona, ważnego dla opowieści templariusza, odwiedzaliśmy Starą Polskę i braci Zarembów, Głogów, Brandenburgię i Prusy. Autorka sama doskonale zdaje sobie sprawę, jak ciężko połapać się w przedstawionym świecie, choć czytelnicy zaprawieni w lekturze „Korony śniegu i krwi” i rozbiciu dzielnicowym pewnie uznają, że śledzenie losów bohaterów w tym tomie to była „bułka z masłem”.
To, co zdecydowanie wyróżnia „Odrodzone królestwo” od jakiejkolwiek innego cyklu powieści historycznych jest magia. Zwierzęta herbowe żyją własnym życiem, podobnie jak rysunki na ciele Prusów. Zresztą ich kobiety tych ostatnich były długowieczne i zawsze młode, tak, jak i trzęsąca Brandenburgią Mechtylda Askańska. Mamy też własnego smoka, walczącego ze swoją niezwykłą przypadłością. Być może te nierealne elementy odstraszą niektórych, jednak dla mnie są pięknym ubarwieniem niezwykłej historii naszego kraju.
To, co jednak Cherezińskiej udaje się najlepiej to budowanie postaci. Najwspanialszymi bohaterami „Płomiennej korony” była królowa Polski i Czech – bis regina Rikissa i Borutka – giermek Władysława Łokietka. Pierwszą pokochałem tak, jak lud czeski, drugi był chyba aniołem stróżem przyszłego króla Polski. Autorka w niezwykły sposób miesza postaci historyczne z fikcyjnymi – wszystkie są tak samo żywe i wręcz niezbędne w zbudowaniu kompletnej opowieści.
Nie sposób nie lubić i samego małego księcia – Łokietek był tak do bólu ludzki, że co chwila popełniał błędy polityczne, które jak utrata Gdańska na rzecz Krzyżaków i Krakowa na rzecz mieszczan miały gigantyczny wpływ na losy władcy, był niesprawiedliwy dla dzieci – kochał je nierówno, a jednak można było czuć do niego wyłącznie sympatię. Miał trochę szczęścia i był niezłomny. W najważniejszych kwestiach nigdy się nie poddawał, ale też potrafił uznać porażkę w sytuacji, w której walka przyniosłaby jedynie straty. Był znacznie dojrzalszy od samego siebie z „Niewidzialnej korony”.
„Płomienna korona” jest książką doskonałą: pokaźną objętościowo, jak u Kinga, rozbudowaną politycznie, jak u Martina, ale napisaną jak tylko Elżbieta Cherezińska potrafi – ciężko i lekko jednocześnie. Nie pojmuję tego fenomenu, ale chłonę powoli z atencją, jakiej nie poświęcam innym czytanym przeze mnie pozycjom.
Książka nie ma wad. Czasem mówi się, o wybitnych, że jedynie są za krótkie, ale i to nie ma tu zastosowania, bo ten tom jest grubszy o 200 stron w porównaniu do poprzednich. To nagroda dla czytelników za dodatkowy rok czekania. Nawet okładka robi wrażenie, dając znakomitą reklamę temu, co zawiera wnętrze. I tak jak pisałem – byłem oczarowany wspaniałym zakończeniem długiej i pięknej opowieści.
Napisałem też, że byłem rozczarowany. Nie wszystkie wątki zostały definitywnie zamknięte. Pozostało jeszcze tyle kwestii, które chciałbym żeby przedstawiła mi właśnie Elżbieta Cherezińska i nikt inny, bo nikt nie był dotąd w stanie tak skutecznie zachęcić mnie do nauki historii. Na szczęście jest światełko w tunelu! Autorka napisała bowiem, że choć kończy trylogię „Odrodzone królestwo” nie zamierza porzucić bohaterów. Gdyby nie te słowa byłoby mi niezmiernie żal, że to już koniec. Ale nie! Będziemy mieli szansę poznać dalsze losy Polski, Czech i Państwa Krzyżackiego opowiedziane przez najlepszego nauczyciela historii, jakiego miałem. Dziękuję Pani Elżbieto i proszę o więcej!
Historia nigdy nie była moją pasją. Uczyłem się dokładnie tyle ile potrzebne było na ocenę dostateczną, ale gdy w ostatniej klasie liceum nauczycielka zrobiła nam niezapowiedziany sprawdzian z całego materiału szkoły średniej zaliczyłem go, jako jedna z trzech osób w klasie (była jedna piątka, jedna czwórka, mój mierny – nazywany dziś dopuszczającym i 26 jedynek). Chyba...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-26
Bardzo dobrze napisana opowieść. Masterton przez lata był dla mnie klasykiem horroru. To jego Manitou było pierwszą nowoczesną książką, jaką kupiłem po zmianie systemu w 1989 roku (razem z Doktorem No Fleminga).
Jak się okazuje doświadczenie z gatunku i łatwość tworzenia makabr bardzo pomaga przy pisaniu krwawych kryminałów. Drugą powieść o Katie Maguire przeczytałem błyskawicznie, z wielkim zainteresowaniem i bez chwili znużenia.
Tematyka też jest mi bliska, bo moja ocena instytucji, jaką jest Kościół jest zbliżona do tej przedstawionej w powieści i bliska prawdy, jaką w tajemnicy opowiadają polscy księża. Nie ma tam Boga, jest interes.
Wszystko więc było jak należy i z ciekawością czekam na kolejne części (kolejna dla przypomnienia, bo już ją znam), które czekają na półce. Bardziej słodko na pewno nie będzie...
Bardzo dobrze napisana opowieść. Masterton przez lata był dla mnie klasykiem horroru. To jego Manitou było pierwszą nowoczesną książką, jaką kupiłem po zmianie systemu w 1989 roku (razem z Doktorem No Fleminga).
Jak się okazuje doświadczenie z gatunku i łatwość tworzenia makabr bardzo pomaga przy pisaniu krwawych kryminałów. Drugą powieść o Katie Maguire przeczytałem...
2023-11-19
Nigdy nie sądziłem, że ocenię jakąkolwiek książkę Mastertona na 9. Owszem, lubię go czytać i nawet najbardziej infantylne opowieści mają swoją dynamikę i nie nużą. Jednak ta książka wcisnęła mnie w fotel niczym najlepsze Reachery. Z tym, że u Mastertona zawsze jest jeszcze brutalniej.
Dobrze napisana, mocno wciągająca - jej przeczytanie zabrało mi w zasadzie trzy dni i to w okresie, gdy mam wyraźny czytelniczy dołek i nawet niezłe i ledwie 300-400 stronicowe książki zajmują mi 2 tygodnie. Ale wreszcie nie mogłem się oderwać i chciałem jak najszybciej poznać zakończenie. I właśnie za to, za tę potrzebę jej chłonięcia - książka dostaje u mnie najwyższą notę. Jak na razie też jest dla mnie najlepszą z cyklu!
Nigdy nie sądziłem, że ocenię jakąkolwiek książkę Mastertona na 9. Owszem, lubię go czytać i nawet najbardziej infantylne opowieści mają swoją dynamikę i nie nużą. Jednak ta książka wcisnęła mnie w fotel niczym najlepsze Reachery. Z tym, że u Mastertona zawsze jest jeszcze brutalniej.
Dobrze napisana, mocno wciągająca - jej przeczytanie zabrało mi w zasadzie trzy dni i to...
2023-07-05
Mimo, że jestem od ponad 40 lat kibicem Widzewa (takim z karnetem od lat, będąc wśród tegorocznych rekordzistów Polski w dobowej sprzedaży karnetów, jaki pobiliśmy w 2023 roku, zresztą poprzedni też należał do kibiców Widzewa) ocenę dałem doceniając ogrom pracy autora, choć wiem, że nie-kibic Widzewa nie będzie tej opowieści chłonął z taką pasją, jak ja.
To prawdziwe kompendium wiedzy o tym, jak z upadającego klubu w osiem lat powstała drużyna, która znów zagrała w ekstraklasie. Pokazuje wszystkich ludzi, którzy pomagali lepiej czy gorzej Widzewowi, jego wiernych kibiców, którzy dawali i dają do dziś duże pieniądze i ogromne wsparcie zespołowi (już w III lidze przychodziło na mecz 17 000 ludzi, a bilety sprzedawane są dla 20-21 tysięcy, bo zwykle karnetowicze wiedząc, że na mecz nie mogą przyjść oddają bezpłatnie klubowi swoje miejsca, by ten mógł je znów sprzedać, gdzie by to przeszło?).
Oglądałem chyba wszystkie mecze transmitowane przez klubową telewizję. Kilka razy byłem na stadionie, więc miałem okazję obserwować wszystkie wydarzenia, jakie były w książce opisane, ale dopiero teraz zrozumiałem ogrom pracy, stresu, błędów, niepowodzeń, radości, jaka towarzyszyła ludziom, którzy próbowali przywrócić nasz klub na miejsce, na jakie zasługiwał - do ekstraklasy.
Świetna książka - obowiązkowa dla kibiców Widzewa i myślę ciekawa dla miłośników polskiej piłki ligowej bez względu na sympatie.
Mimo, że jestem od ponad 40 lat kibicem Widzewa (takim z karnetem od lat, będąc wśród tegorocznych rekordzistów Polski w dobowej sprzedaży karnetów, jaki pobiliśmy w 2023 roku, zresztą poprzedni też należał do kibiców Widzewa) ocenę dałem doceniając ogrom pracy autora, choć wiem, że nie-kibic Widzewa nie będzie tej opowieści chłonął z taką pasją, jak ja.
To prawdziwe...
2023-02-10
Ależ to było dobre. Mam wrażenie, że autor napisał coś idealnie dopasowanego do mnie. Co prawda dość szybko rozpoznałem głównego złoczyńcę, niemniej - nie mając pewności czytałem z wielkim napięciem i nie mogłem się oderwać. Dość powiedzieć, że po 60 stronach w poniedziałek w piątek tuż po północy (czyli na koniec czwartku) zakończyłem lekturę, która miała stron ponad 900.
Podobało mi się tam absolutnie wszystko, więc pierwszy raz w tym roku daję 10 z czystym sumieniem i braku jakichkolwiek wątpliwości...
Ależ to było dobre. Mam wrażenie, że autor napisał coś idealnie dopasowanego do mnie. Co prawda dość szybko rozpoznałem głównego złoczyńcę, niemniej - nie mając pewności czytałem z wielkim napięciem i nie mogłem się oderwać. Dość powiedzieć, że po 60 stronach w poniedziałek w piątek tuż po północy (czyli na koniec czwartku) zakończyłem lekturę, która miała stron ponad 900....
więcej mniej Pokaż mimo to2023-09-16
Uwielbiałem film, nie tylko ze względu na obsadę (wśród której znalazła się jedna z moich najulubieńszych aktorek - Charlize Theron i świetni aktorzy K. Reeves i Al Pacino). Książka choć nieco inna od adaptacji była przynajmniej tak samo dobra, a może i lepsza. Dość powiedzieć, że kończyłem ją o 2 w nocy (z soboty na niedzielę), bo nie mogłem się oderwać. Świetnie napisana, dynamiczna, mimo, że akcja wcale nie toczyła się pośpiesznie. Pięknie też jak zwykle wydana przez Vesper. Po prostu miłośnik horroru musi ją mieć w swojej biblioteczce.
Uwielbiałem film, nie tylko ze względu na obsadę (wśród której znalazła się jedna z moich najulubieńszych aktorek - Charlize Theron i świetni aktorzy K. Reeves i Al Pacino). Książka choć nieco inna od adaptacji była przynajmniej tak samo dobra, a może i lepsza. Dość powiedzieć, że kończyłem ją o 2 w nocy (z soboty na niedzielę), bo nie mogłem się oderwać. Świetnie napisana,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-29
Ledwie skończyłem około 17.00 inną książkę - około północy miałem za i sobą tę pozycję. Początek był nudnawy i zacząłem przez chwilę wątpić w wybór wydawnictwa. Bo jak dotąd wszystko co czytałem było wysokich lotów. Nie inaczej było jednak teraz. Im głębiej w treść, tym ciśnienie mi rosło. Dobra książka, przerażająca, a jednocześnie tak realna. Od razu też nasunęło mi się skojarzenie z powieścią Kinga (Sklepik z marzeniami), co okazało się trafne, bo mistrz inspirował się Aukcjonerem.
Powieść czyta się szybko. Potrafi wciągnąć i wgryźć się w świadomość, bo i w nocy coś mi się w tym klimacie śniło.
Niestety to jedyna powieść młodo zmarłej pisarki. Kto wie, co jeszcze mogła nam dać... Aukcjoner był świetny.
Ledwie skończyłem około 17.00 inną książkę - około północy miałem za i sobą tę pozycję. Początek był nudnawy i zacząłem przez chwilę wątpić w wybór wydawnictwa. Bo jak dotąd wszystko co czytałem było wysokich lotów. Nie inaczej było jednak teraz. Im głębiej w treść, tym ciśnienie mi rosło. Dobra książka, przerażająca, a jednocześnie tak realna. Od razu też nasunęło mi się...
więcej mniej Pokaż mimo to2000-01-01
2023-08-12
Gdybym wiedział, że kiedyś King wróci do wykreowanej krainy, albo do któregoś z głównych bohaterów - dałbym ocenę 9. Ale boję się, że rozsmakowawszy się w Baśniowej opowieści niestety już nie będę więcej mógł czerpać z niej radości.
Styl pisania - rewelacja. Płynąłem przez książkę jak po spokojnej rzece. Pomysł i klimat - bliski najlepszym fragmentom (tomom) Mrocznej wieży.
Bohaterowie - każdy miał coś za uszami, co sprawiało, że byli wiarygodni.
Zakończenie - przyzwoite. Tylko! Oczekiwałem, że będę po nim pełen euforii, a mogłem przyznać jedynie, że było w porządku.
Nawet beton da się skruszyć, a King mam nadzieję, że jeszcze parę lat popisze dając mi kolejne genialne książki, więc może to jeszcze nie koniec?...
Jeśli nie koniec - zmienię ocenę...
Gdybym wiedział, że kiedyś King wróci do wykreowanej krainy, albo do któregoś z głównych bohaterów - dałbym ocenę 9. Ale boję się, że rozsmakowawszy się w Baśniowej opowieści niestety już nie będę więcej mógł czerpać z niej radości.
Styl pisania - rewelacja. Płynąłem przez książkę jak po spokojnej rzece. Pomysł i klimat - bliski najlepszym fragmentom (tomom) Mrocznej...
2012
Obejrzałem obie części Diuny, nigdy nie czytając książki. Zresztą po pierwszej części filmu kupiłem pierwszą powieść Herberta - ojca i postanowiłem poczekać z nią do obejrzenia "dwójki". Jednak po seansie uznałem, że na tyle mocno zafascynowała mnie opowieść, iż uznałem, że mogę spokojnie zacząć czytać o tym świecie zgodnie z chronologią zdarzeń. Jednak trochę niepokoiła mnie sugestia, że książki Briana Herberta to "popłuczyny po dziełach ojca". Trochę zaniepokojony postanowiłem przekonać się samemu i sięgnąłem po "Dżihad". Przyznam, że tytuł też mnie nie ujął, ale już treść jak najbardziej. Początkowo ciężko wchodziło mi się w przedstawiony świat, ale gdy już zrozumiałem co się w nim dzieje, a potem wyjaśniono mi wszelkie szczegóły - było mi łatwiej. Im dalej w książkę, tym trudniej było mi się od niej oderwać. Ostatnie 400 stron przeczytałem w dwa dni, a dla samej końcówki poświęciłem wieczór z piłkarską ligą mistrzów i genialne zapewne spotkanie Realu z Manchesterem City. Ale po skończeniu książki, nawet znając wynik (3:3) nie żałowałem, bo książka była doskonała, a ja zapewne sięgnę do portfela, by jak najszybciej uzupełnić brakujące pozycje serii. Książek obu Herbertów jest ponad 20 - ja mam na razie 10. Szykują się 2-3 lata systematycznych spotkań z tym światem (bo zwykle poszczególne pozycje z serii czy autora przetykam dziesięcioma innymi książkami, żeby nie popaść w monotonię, a czytam ledwie około 70 książek rocznie). Tyle, że teraz, gdy już Brian mnie nie zawiódł obawiam się o Franka...
Obejrzałem obie części Diuny, nigdy nie czytając książki. Zresztą po pierwszej części filmu kupiłem pierwszą powieść Herberta - ojca i postanowiłem poczekać z nią do obejrzenia "dwójki". Jednak po seansie uznałem, że na tyle mocno zafascynowała mnie opowieść, iż uznałem, że mogę spokojnie zacząć czytać o tym świecie zgodnie z chronologią zdarzeń. Jednak trochę niepokoiła...
więcej Pokaż mimo to