-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2016-02-15
kotnakrecacz.pl
"To typowe w zachowaniu pingwinów Adélie wobec nas. Jesteśmy poza ich możliwościami rozumienia, i strach przed nami, złość, ciekawość, chociaż często okazywane, tak naprawdę trwają tylko chwilę. (…) Po minucie zapominają o całej sprawie. Doprawdy, pingwin w swojej naturze, jest uosobieniem wszystkiego, czym powinien być człowiek, kiedy odkrywa tereny antarktyczne — powinien zawsze działać zgodnie z zasadą, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem"
Tłum. N. Sz.
George Murray Levick, lekarz, przyrodnik, jeden z członków wyprawy Roberta Falcona Scotta „Terra Nova” spędził na Przylądku Adare całe antarktyczne lato 1911-1912. On i jego towarzysze byli jedynymi ludźmi, którzy (aż do kolejnej wyprawy w 2012 roku) przebywali tam, w największej kolonii pingwinów Adeli (pingwinów białookich) przez cały ich sezon lęgowy. Levick postanowił opisać społeczne zwyczaje tych ptaków i w 1914 roku wydał cudną „Antarctic penguins: A Study of Their Social Habits”.
Wobec tych niezmiernie eleganckich, ale też nieporadnych zwierząt trudno przejść obojętnie. Są nie tylko urocze i niezgrabne, ale także inteligentne oraz zaawansowane pod względem rozwoju zachowań społecznych. Opisy tych zachowań są jedną z wielu ogromnych zalet książki Levicka, której nie sposób odmówić również plastyczności języka, poczucia humoru oraz uroku właściwego tylko brytyjskim gentlemanom z początku XX wieku. Całość wzbogacono o świetnej jakości zdjęcia (Projekt Gutenberg <3).
FullSizeRender(5)
Wolałabym nie rozwodzić się nad wieloma wątkami „Antarctic penguins”, bo każdy, kto ma taką możliwość, powinien ją przeczytać. Dość powiedzieć, że pingwiny Adeli wbrew powszechnemu mniemaniu, są zwinne i potrafią wysoko skakać na klify lodowego lądu. Łączą się w wierne sobie pary, wspólnie wychowują dzieci (ale tylko przez 12 dni, kiedy to… cała kolonia zakłada samopomocowe… żłobki dla kurczaczków!), dbają o siebie, upiększają gniazda kolorowymi kamykami (które sobie wzajemnie podkradają). Świetnie bawią się w wodzie, potrafią pływać w zupełnie nietypowy sposób, który najprawdopodobniej jest ewolucyjną pozostałością po lataniu, a na lądzie poruszają się na dwóch nogach lub… „ruchem saneczkowym” 😀
FullSizeRender(6)
Historia samej książki Levicka także jest fascynująca. Po raz pierwszy wydano ją w roku 1914 (od tego wydania pochodzi też moja wersja, którą bezpłatnie i z ilustracjami pobrałam ze strony Project Gutenberg – KLIK), ale dopiero wiele lat później odnaleziono dodatkowe notatki autora. Wyobraźcie sobie, że Levick (gentlemen w każdym calu) celowo pominął opisy nieprzyjemnych zachowań pingwinów, takich jak np. kopulowanie ze zdechłymi samicami lub zjadanie dzieci innym osobnikom. W „Antarctic penguins” co prawda nie brakuje „zorganizowanych band pingwinich chuliganów”, ale autor na wstępie zaznacza, że lepiej się nad nimi nie rozwodzić 😉 Nawet w osobistych notatkach te fragmenty opisał po grecku! Gdzie są teraz tacy mężczyźni?
IMG_8968(Zdjęcie z kilka lat późniejszej wyprawy Shackletona, Frank Hurley)
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli pionierskiej literatury arktycznej i antarktycznej (a wiem, że jest nas coraz więcej!), miłośników artykułów, filmów dokumentalnych i książek o zwierzętach, których w naszym klimacie nie uświadczymy oraz dla… niepoprawnych romantyków :)
Kto powinien omijać: tylko ci czytelnicy, którzy nie znają angielskiego (ewentualnie ci, którzy preferują klimaty raczej tropikalne niż biegunowe.
kotnakrecacz.pl
"To typowe w zachowaniu pingwinów Adélie wobec nas. Jesteśmy poza ich możliwościami rozumienia, i strach przed nami, złość, ciekawość, chociaż często okazywane, tak naprawdę trwają tylko chwilę. (…) Po minucie zapominają o całej sprawie. Doprawdy, pingwin w swojej naturze, jest uosobieniem wszystkiego, czym powinien być człowiek, kiedy odkrywa tereny...
2016-01-15
"Niechęć Shackletona do podporządkowania się wymogom życia codziennego i jego ciągłe entuzjazmowanie się nierealnymi mrzonkami naraziły go na oskarżenie, że jest z natury niedojrzały i nieodpowiedzialny. I bardzo możliwe, że taki był — według kryteriów konwencjonalnych. Ale najwięksi przywódcy, jakich znała historia — Napoleonowie, Nelsonowie, Aleksandrowie — zwykle nie pasowali do konwencjonalnych wzorców i może popełniamy niesprawiedliwość, próbując oceniać ich według zwykłych schematów."
Prawdopodobnie nigdy nie pojadę na żaden z biegunów. Prawdopodobnie nie zobaczę Arktyki ani Antarktydy i nie przeżyję wrażeń, jakich dostarcza noc polarna. Nie wiem czy żałuję, to chyba nie ma nic do rzeczy. A jednak fascynuje mnie człowiek (jako gatunek i jako jednostka), kiedy dokonuje rzeczy niemożliwych lub prawie niewykonalnych. Rzeczy romantycznie brawurowych i nierealnie odważnych. Może wystarczy mi, że mogę o tym czytać? „Antarktyczna podróż sir Ernesta Shackletona” dostarczyła mi tak wielkich wrażeń i wzruszeń, że tak, jak moja literacka guru, Anne Fadiman, postanowiłam założyć półkę z literaturą polarną.
Shackleton plany miał ambitne — zebrać najlepszych ludzi, znaleźć najlepsze psy pociągowe, kupić najlepszy statek, zdobyć najlepsze zaopatrzenie i wyruszyć w karkołomną morską podróż na Antarktydę po to, by przemierzyć ją całą pieszo. Znalazło się więc 27 ludzi, 70 psów, mocny statek, którego imię zmieniono na „Endurance” i który zapakowano po brzegi (małym wyjątkiem jest pomyłka językowa dotycząca igieł — zamówiono 5000 igieł do gramofonu, tylko słowo „gramofon” się zawieruszyło). Uczestnicy tej brawurowej wyprawy z 1914 roku nie stanęli nawet na Antarktydzie. „Endurance” została uwieziona w paku, a następnie zatonęła, zmuszając odważnych dwu- i czworonożnych podróżników do koczowania na krze w czasie nocy polarnej i kilku kolejnych miesięcy.
Załoga statku Shackletona spędziła poza domem prawie dwa lata i nie osiągnęła pierwotnie zakładanego celu, jednak osiągnęła cel podstawowy — przetrwanie. Uratowali się, głównie dzięki przywódczym zdolnościom kierownika wyprawy i jego pomysłowości, pomimo wiatru, który tylko od czasu do czasu dął w żagle. Wielokrotnie na swej drodze mieli cel w zasięgu wzroku, ale nigdy w zasięgu ręki. „Antarktyczna podróż sir Ernesta Shackletona” (pierwsze wydanie pochodzi z 1959 roku) to jak się wydaje, trzymający w napięciu thriller, a jednak reportaż. Powstał dzięki analizie pamiętników i dokumentów oraz dzięki rozmowom z żyjącymi jeszcze w latach pięćdziesiątych uczestnikami wyprawy. Całość opatrzono mapą z trasą podróży oraz czternastoma zdjęciami wykonanymi przez Franka Hurleya, fotografa ekspedycji, które wywołano na papierze Kodaka.
Czasem żałuję, że żyję w czasach, kiedy człowiek podróżuje w kosmos, kiedy wydaje mu się, że widział już wszystko, bywał wszędzie. Świat nie przestaje mnie zadziwiać, ale jednak tęsknię do dnia, którego przecież nie mogę pamiętać, Dnia, kiedy ludzkość miała więcej pokory, kiedy wciąż było na Ziemi coś nie do zdobycia, coś do odkrywania, choćby nawet nie mieściło się to w wyobraźni, albo choćby mieściło się tylko tam. I dnia, kiedy ludziom wciąż chciało się przekraczać granice wyobraźni, ale bez dzisiejszego zadufania, raczej z dziecięcym zaciekawieniem.
„Żarliwy pociąg do luksusowego minimalizmu najwyższych szerokości geograficznych zrodził się we mnie tak wcześnie, że ekshumowanie jego korzeni na kozetce psychoanalityka zajęłoby mi ładnych parę lat. Odkąd sięgam pamięcią, wolałam (...) „Królową Śniegu” od „Kopciuszka”, mity skandynawskie od greckich”, napisała Fadiman. No właśnie.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli historii o człowieku na krawędzi, dla tych, których fascynuje to, że ludzie tak wiele mogli, zanim... zanim otrzymali tak wiele możliwości technologicznych.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy mają uczulenie na wszelkich podróżników i zdobywców, którzy nie rozumieją, dlaczego człowiek tak często sięga tam, gdzie jeszcze nikt wcześniej nie sięgnął i przekracza granice, także własne.
"Niechęć Shackletona do podporządkowania się wymogom życia codziennego i jego ciągłe entuzjazmowanie się nierealnymi mrzonkami naraziły go na oskarżenie, że jest z natury niedojrzały i nieodpowiedzialny. I bardzo możliwe, że taki był — według kryteriów konwencjonalnych. Ale najwięksi przywódcy, jakich znała historia — Napoleonowie, Nelsonowie, Aleksandrowie — zwykle nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-19
kotnakrecacz.pl
"…na zimnego trupa… Nawet go nie widziała bo komnata tonęła w ciemności i mrok, tylko poznała po błysku rewolwru. Ramon często Jej ten rewolwer pokazywał i mówił: Jak nie poślubisz mnie do grobu, to, się zastrzelę!…
A tymczasem zastrzelił Ewela. Pewnie już uleciała z niego dusza ponieważ już się nie ruszał.
Eljanna westchnęła pełną piersią. Nareszcie! I pocałowali się."
[Pisownia oryginalna, fragment utworu prozatorskiego 11-letniej W.S.]
Oszczędna w słowach, rozrzutna w wyrazie Wisława Szymborska (Wisią, Wiesią, Ichną i… Parkingowym zwana) tworzyła niemal od kolebki, a raczej odkąd nauczyła się pisać. I oto przed czytelnikiem leży zbiór całkiem nowych wczesnych i późnych dzieł i dziełek zupełnie nieznanych poza najbliższym gronem noblistki – “Błysk rewolwru”.
Pełno tu literackich smaczków, ale i przegląd błędów ortograficznych i interpunkcyjnych początkującej literatki. To takie pokrzepiające, urocze i prawdziwe zarazem. A w dodatku pobudza wyobraźnię, która w te pędy wystawia sobie kilku- i kilkunastoletnią Ichnę podgryzającą ołówek podczas twórczych procesów. Dawno już Szymborska straciła wizerunek nobliwej (sic!) starszej Pani, jaki zyskała na chwilę po tak zwanej “tragedii sztokholmskiej”, ale tak blisko uroczego szaleństwa nigdy chyba jeszcze nie stanęła.
“Błysk rewolwru” opatrzony wzruszającym i rzucającym na kolana, humorystycznym wstępem Bronisława Maja, to prawdziwie uroczy galimatias. Czytelnik (ba, wielbiciel!) znajdzie tu kwintesencję “szymborskości” – kolaże, limeryki, kołysanki, wierszyki (tak, jestem z Częstochowy). Ale też mapę fikcyjnego Nadleśnictwa Słoty (z rzeką Chlupawą, jeziorem Smarkle, Pęcherzewem i Dżdżewem), nekrologi osób nadal żyjących (“Tu leży taki a taki. Dał się wszystkim we znaki. Zmarł bardzo późno, ale lepiej już późno niż wcale”), rysunki anatomiczne w książce telefonicznej (z Szyjką Kazimierzem, Kolano Bolesławem i Nosal Urszulą), nawet Słownik Wyrazów Obelżywych (z liczyrzepą i zarzygańcem na czele) i więcej, ale nie o wszystkim pisać tu wypada.
Że Szymborska zachwyca treścią? Wszak żadna to nowość. Że w punkt trafia każdym słowem, myślą, szkicem – także. Ale mnie mniejsze znaczenie ma tu wydanie, edytorski majstersztyk – wypieszczone, wychuchane, nawet wypachnione. To nie książka, to dzieło. To nie treść, to całokształt. “Humoris causa”.
"Komuż nie braknie w piórze atramentu,
W zeszycie kartek, a w głowie talentu,
By to opisać dość szczerze i rzewnie?
Nie ma takiego i nie będzie pewnie! (…)
Już nie ma Ichny. Pozostał grobowiec.
Żałuj jej śmierci, innym ją opowiedz."
(1940, W.S. miała 17 lat)
kotnakrecacz.pl
"…na zimnego trupa… Nawet go nie widziała bo komnata tonęła w ciemności i mrok, tylko poznała po błysku rewolwru. Ramon często Jej ten rewolwer pokazywał i mówił: Jak nie poślubisz mnie do grobu, to, się zastrzelę!…
A tymczasem zastrzelił Ewela. Pewnie już uleciała z niego dusza ponieważ już się nie ruszał.
Eljanna westchnęła pełną piersią....
2014-12-04
kotnakrecacz.pl
"W Czarnobylu najmocniej zapada w pamięć życie "po wszystkim": przedmioty bez człowieka, pejzaże bez człowieka. Droga donikąd, druty wiodące donikąd. Sad jabłoniowy zarośnięty młodymi brzozami. Albo trawa tak wysoka, że zasłania biegnącego jelenia. Jedną rzeczą, która przypomina o człowieku, są żelazne łóżka stojące na fundamentach zburzonych chat chłopskich i poczerniałe piece, podobne raczej do dziwacznych ptasich gniazd niż do tych z naszych mieszkań. Do śladów człowieka. Tylko patrzeć, jak człowiek zacznie się zastanawiać, co to jest: przeszłość czy przyszłość?
Czasem miałam wrażenie że robię notatki z przyszłości."
Nosiłam się z opisaniem "Czarnobylskiej modlitwy" już prawie rok. Siedziała we mnie głęboko, kłując trzewia, sącząc truciznę raz po raz - to do mózgu, to do serca. Ale może słusznie czekałam, bo oto dziś ogłoszono Swietłanę Aleksijewicz laureatką Literackiej Nagrody Nobla 2015! A jednak nie stać mnie na recenzję w pełnym tego słowa brzmieniu. Dlatego będzie to raczej zbiór luźnych przemyśleń, ponieważ...
...sama jestem dzieckiem Czarnobyla. Radioaktywna chmura toczyła się za mną od samego początku życia. Miała wpływ na moją wyobraźnię, na wspomnienia początków, na rodzinne historie i strach przed Wschodem. Nie miała na szczęście wpływu na zdrowie moje i moich bliskich. Co innego zdrowie i życie bohaterów "Czarnobylskiej modlitwy" - przerwane lub mocno nadwątlone, wieszczące wyrok śmierci - prędzej czy później.
"Czarnobylska modlitwa" to opowieść o miłości, nie o śmierci, jak wielokrotnie podkreśla autorka, także w bigbookowej dedykacji w moim egzemplarzu. To faktycznie polifoniczna relacja człowieka czarnobylskiego, bo przecież dziś nie da się już ukryć, że człowiek dotknięty Czarnobylem ma w sobie jakąś inność... Reportaż Aleksijewicz porusza najczulsze struny, wywołuje senne koszmary, ale też przywraca wiarę w siłę miłości (jakkolwiek patetycznie to nie brzmi). Bohaterowie książki Białorusinki nie mieli wyboru - rzeczywistość postawiła ich przed zadaniami, z którymi nie potrafili sobie poradzić. Postawiła ich wobec ognia reaktora, wobec konieczności likwidacji młodego miasteczka, w pośpiechu opuszczanego przez mieszkańców, w obliczu strachu o bliskich i patrzenia na ich cierpienie w ostatnich stadiach choroby popromiennej i nowotworów. Czarnobyl kazał im zostawić psa, kota czy chomika na zawsze, ale z jedzeniem na zaledwie dwie doby. Czarnobyl wreszcie kazał wierzyć w propagandę, radować się na pierwszomajowym pochodzie i nie mówić głośno o tym, co dziś jest już oczywiste.
W Czarnobylu najbardziej chyba przeraża pustka i tymczasowość. Jakieś zawieszenie mimo mijającej właśnie trzeciej dekady od tragedii. Poraża poczucie, że to, co zostało to tylko dekoracje kiepskiej produkcji filmowej, ponury żart Boga i władz kraju, którego ustrój był "skrzyżowaniem więzienia z przedszkolem". Nikt mi nie wmówi, że Czarnobyl nie miał znaczenia, że nie kończył pewnej epoki fizyki i czerwonego człowieka, że nie był początkiem końca. I nikt mnie nie przekona, że to, o czym pisze Aleksijewicz i to, jak o tym pisze, nie zasługuje na Nagrodę Nobla.
"Wydarzyło się coś zupełnie nieznanego... To inny strach... Nie słychać go, nie widać, nie ma zapachu ani barwy, a przecież fizycznie i psychicznie się zmieniamy. Zmienia się skład krwi, zmienia się kod genetyczny, zmienia się krajobraz... I cokolwiek byśmy myśleli czy robili... Rano wstaję, piję herbatę. Idę na próbę do studentów... A to wisi nade mną... Jak znak. Jak pytanie."
kotnakrecacz.pl
"W Czarnobylu najmocniej zapada w pamięć życie "po wszystkim": przedmioty bez człowieka, pejzaże bez człowieka. Droga donikąd, druty wiodące donikąd. Sad jabłoniowy zarośnięty młodymi brzozami. Albo trawa tak wysoka, że zasłania biegnącego jelenia. Jedną rzeczą, która przypomina o człowieku, są żelazne łóżka stojące na fundamentach zburzonych chat...
2015-12-31
kotnakrecacz.pl
"W tej powodzi domysłów jedno było pewne: że Mikołaj i Aleksandra bardzo kochają swoje córki — tę „czterolistną koniczynkę”, jak nazywała je Aleksandra. (...) Lecz, jak zauważyła Edith Almedingen: „Choćby nie wiem jak kochane przez swoich rodziców, cztery dziewczynki były zaledwie jak cztery przedmowy do ekscytującej książki, która się nie rozpocznie dopóki nie urodzi się brat.”
Podobnie jak kiedyś „Zabić arcyksięcia”, tak teraz „Cztery siostry” zawładnęły moimi myślami i sercem na kilka dni, zostawiając trwały ślad na obu. Historia Olgi, Tatiany, Marii i Anastazji Mikołajewnych, córek ostatniego cara, Mikołaja II i jego żony Aleksandry, rozrywa trzewia i rani do głębi. Od pierwszego krzyku na tym świecie niemal ubezwłasnowolnione i chowane pod kloszem — początkowo złoconym i wysadzanym drugimi kamieniami, jaki nałożyła na nie matka, a potem pod zamalowanym nierówno białą farbą i przysłaniającym świat, jaki wybrały dla całej rodziny rewolucje, lutowa i październikowa. Ze względów dynastycznych od początku niewyczekiwane, ale też kochane na zabój. Dosłownie.
Wszyscy wiemy, jak ta historia się kończy. Wszyscy wiemy, że chory na hemofilię najmłodszy Aleksy nie został następcą tronu. Wiemy, że obawa o jego życie skłoniła rodzinę do zwrócenia się w kierunku szarlatana i szatana w jednym, Rasputina. Wiemy wreszcie, że ciała ostatnich carskich Romanowów wylądowały w nieczynnych szybach kopalni w środku lasu. Szumią o tym drzewa tajgi, mówią podręczniki, pokazują to filmy. Całą rodzinę z powierzchni ziemi zdmuchnęła wielka historia, ale jednak znalazł się ktoś, kogo zainteresowała ta mała, ta w skali mikro. Ta z ogrodów Carskiego Sioła, ta z fiołkowego buduaru carycy, ta z pokoi do nauki i do zabawy, ta wreszcie z pokładu ukochanego przez całą rodzinę jachtu „Sztandart”. I tak powstała książka ze wszech miar poruszająca, ale też oparta na bardzo licznych i rzetelnie dokumentowanych źródłach, a także przepięknie wydana. Chapeau bas Helen Rappaport. Chapeau bas Znak Literanova.
Odkąd pamiętam fascynowały mnie w historii momenty, które roboczo nazywam momentami „pięć minut przed katastrofą”. Nie ma nic bardziej wzruszającego niż nieświadomość ludzi stojących u progu zmian, których się zupełnie nie spodziewają, a których skutki dziś już są powszechnie znane. Nie ma większych nieszczęśników niż kontrolujący manewry wojskowe Arcyksiążę Franciszek Ferdynand, europejska, a szczególnie polska, młodzież pod koniec sierpnia '39 roku czy rodzina Romanowów w styczniu 1917 roku. Świat kilka razy już obrócił się o 180 stopni, zatańczył makabryczną polkę, złapał, pogryzł i wypluł swoje ofiary, pogrzebał nadzieje jednych społeczeństw, wzbudzając je u innych. Ale jedno było pewne — nic już nie pozostało takie, jak wcześniej. Czy nie jest to fascynujące, że można poznać te momenty z perspektywy człowieka z krwi i kości? Z perspektywy człowieka, który był tak daleko, a jednak na wyciągnięcie ręki?
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli książek: „Zabić arcyksięcia” (Rappaport zresztą przyjaźni się ze współautorką) oraz „Skazani. Ostatnie dni rosyjskiej arystokracji”; dla tych, którzy dostrzegają magię starego świata i momenty przełomowe dla nas wszystkich, a jednak w skali mikro; a także ci, którzy docenią bogatą bazę źródłową oraz kunsztowne wydanie.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy historię świata wolą rozpatrywać przez pryzmat podjętych gdzieś poza nami międzynarodowych decyzji i sukcesów bądź porażek wielkich armii i postanowień kongresów.
kotnakrecacz.pl
"W tej powodzi domysłów jedno było pewne: że Mikołaj i Aleksandra bardzo kochają swoje córki — tę „czterolistną koniczynkę”, jak nazywała je Aleksandra. (...) Lecz, jak zauważyła Edith Almedingen: „Choćby nie wiem jak kochane przez swoich rodziców, cztery dziewczynki były zaledwie jak cztery przedmowy do ekscytującej książki, która się nie rozpocznie dopóki...
2015-01-06
[Słowo się rzekło, pierwsza książka, którą dokończyłam w tym roku jest... czarna. Wydana przez Czarne, rzecz jasna. Na tapetę poszedł Diabeł tkwi w serze Jurija Andruchowycza, zbiór esejów, które ukazywały się wcześniej w prasie polskiej i ukraińskiej.]
"Proszę wybaczyć cynizm, ale grzechem byłoby nie wykorzystać takiego "materiału ludzkiego". W pewnym sensie jest on idealny jako żer dla władzy oligarchii: w miarę posłuszny, w miarę przestraszony, w miarę wykształcony, w miarę niedoinformowany. Skutecznie chroniona przez połączone siły funkcjonariuszy i karków "elita narodowa" korzysta jak może ze specyficznego społeczno-psychologicznego rozkładu. Pozostaje jej dzielić między siebie ostatnie kęsy i zakonserwować status quo na długie dziesięciolecia, żeby i dla wnuków, i dla prawnuków zostało. Przy czym nie domyśla się ona raczej, że również ta droga jest outsiderska, ahistoryczna, pozacywilizacyjna, że jest to droga donikąd. Nie domyśla się, bo też jest tutejsza. (...) I tylko z jednym w żadnym razie nie mogę się zgodzić - że wszystko to zostało przez Kogoś pomyślane i jesteśmy jacy jesteśmy, bo On tak zapragnął i w tym tkwi jakaś nasza szczególna misja, a nawet "tajemny sens". Domyślam się, że to nie tak."
Diabeł tkwi nie tylko w szczegółach. Może na przykład tkwić w... serze. Jeśli jesteście ciekawi świata - tego makro i tego mikro, zapoznajcie się z tym, co ma do powiedzenia Andruchowycz. Wizjonerzy, łowcy widm i reanimatorzy mile widziani. Mile widziani wszyscy ci, którzy do tej pory szukają Europy. Zatem zaczynamy podróż.
Europa według Andruchowycza jest "geograficzną amebą, która nieustannie zmienia kontury", jest mało kontynentalna, nieokreślona, bezgraniczna. Jest młodym kontynentem, który może zjednoczyć się w rybie (zainteresowanych odsyłam do lektury), ale nie jednoczy się właściwie nigdzie indziej, bo nie wie, gdzie ma swój koniec (początek), bo zawsze jest coś pomiędzy, a to coś (Niedo-Europa) leży na Granicy (sic!) między Europą a Czymś Innym. Europa to miejsce kontrastów i czerpania radości z tego, że ktoś ma gorzej. Punkt na mapie, gdzie nostalgii można doszukiwać się w kontrolowanych bagażach.
W esejach Andruchowycza bohaterów, tych wielkich i małych, jest wielu. Bohaterem bywa Europa i europejskość, Ukraina i ukraińskość, Polska i polskość, Rosja i rosyjskość, Granica i graniczność, ale i poezja, patriotyzm, terroryzm, metaforyczny (i zilustrowany okładką) pociąg z tamburem (warto sprawdzić!), czas, język, stereotypy...
"Diabła..." czyta się trochę jak odpowiedź na Szczerka, tyle, że wcześniejszą. Dziwnie czytać go 9 lat po pierwszym wydaniu. Dziwnie czytać o tym, co zdarzyło się kawałek życia temu i wiedzieć o tym, co od roku dzieje się w Niedo-Europie. Ale dobrze wiedzieć, że po naszej stronie świata (choć pewnie wielu chciałoby nas przesunąć bardziej na osławiony Zachód) każdy naród ma, jak my, swoje stereotypy, historię, której się wstydzi i tę, którą chce sławić, ma swoją wersję Francuzów, Amerykanów, Niemców, Rosjan i ich roli we własnej historii, tyle że niekoniecznie muszą być tymi narodami właśnie. Każdy naród ma tych, z którymi niech Bóg (lub diabeł) dopomoże i tych, przed którymi niech ręka boska (tudzież diabelska) broni. Każdy naród chce, by słyszano o nim, jako o wyjątkowym, nie Tym-Obok-Rosji. Dlatego zapewne większość Ukraińców, którym zdarza się podróżować na ten Zachód, tudzież do Woolworthu, jest już zmęczona, ale nie przestaje
" - zaprzeczać, że Dostojewski powinien im być bliższy niż Hesse;
- odrzucać komplementów dotyczących rosyjskiego baletu jako wyrażanych pod niewłaściwym adresem;
- przekonywać, że język [ukraiński] (...) nie został wymyślony przez prezydenta Krawczuka w grudniu 1991 roku;
- okazywać, że melodia Kalinki-malinki jest mi całkowicie obojętna
- krzywo się uśmiechać na każde ich "Dabrom poszalujsta!"
I tak to się dziwnie plecie. Po ukraińsku. Od "Szwajcarskiej Szwajcarii", eseju, z którego wziął się tytuł całości, przez europejską Europę aż po ukraińską Ukrainę. A może by tak zrobić światu diabelską sztuczkę i pozamieniać przymiotniki? Czemu nie. Jeśli z Majdanem, Andruchowyczem i diabłem, koniecznie tym, który tkwi w serze.
[Słowo się rzekło, pierwsza książka, którą dokończyłam w tym roku jest... czarna. Wydana przez Czarne, rzecz jasna. Na tapetę poszedł Diabeł tkwi w serze Jurija Andruchowycza, zbiór esejów, które ukazywały się wcześniej w prasie polskiej i ukraińskiej.]
"Proszę wybaczyć cynizm, ale grzechem byłoby nie wykorzystać takiego "materiału ludzkiego". W pewnym sensie jest on...
2016-05-01
kotnakrecacz.pl
"Permanentny kontakt z literaturą dokonuje się dziś poprzez serial telewizyjny, film, piosenkę popularną i piśmiennictwo internetowe. (…) Wspólnota czytających nie powstaje dziś za sprawą tych samych przeczytanych książek, ale na skutek przekonania, że literaturą się myśli i mówi lepiej niż innymi dyskursami."
Prawda jest taka, że o zbiorze esejów Ryszarda Koziołka („Dobrze się myśli literaturą”) nie da się napisać nic, co nie godziłoby w kunszt autora i licowało z jego elastyczną erudycją. Elastyczną, bo otwartą na literaturę bardziej niż współczesną, bo nowoczesną (tak, tym zdaniem powielam stereotypy, ale przypuszczam, że część osób, które czytają te słowa, taki właśnie posiada obraz literaturoznawcy). Elastyczną, bo opartą na doświadczeniach i przemyśleniach aż niebezpiecznie nowatorskich, jak na kręgi akademików-polonistów (jak wyżej). Wreszcie elastyczną, bo wychodzącą poza zakurzone schematy z niebywałą przewrotnością specjalisty z niebanalnym poczuciem humoru (nie inaczej).
Mimo wszystko napiszę słów kilka, jednocześnie prosząc o wybaczenie laickiej nieudolności autorki tych słów. Bo jak tu nie napisać o książce, która namówiła mnie na rozgrzebanie znienawidzonego Sienkiewicza (chyba jedynego autora z kanonu szkolnych lektur, którego bez żalu porzuciłam naście lat temu), która pokazała, że wiek XVII ma też swoje literackie perełki, która w końcu sprawiła, że pomyślałam, że może nie taki Bieńczyk straszny, jak się w „Książce twarzy” odmalował. Bo, że warto zawierać bliskie, choć rzecz jasna platoniczne, znajomości z Prusem, Stasiukiem, Springerem i Karpowiczem, wiedziałam już dawno. Nie wiedziałam tylko, że można tak pięknie, a przede wszystkim — że można tak owocnie.
Podczas lektury miałam ochotę zapisać, co drugie zdanie i trzy razy zastanowić się nad każdym. Dlatego tak długo ją czytałam, smakując każdy esej osobno, oszczędnie. Kilku autorów odkryłam na nowo, kilku po raz pierwszy. Ale przede wszystkim odkryłam dla siebie niezbadane ścieżki, jakimi przechadza się ta wielka i ta mniejsza literatura w głowie profesora Koziołka. Poczułam się przez chwilę jak na dobrze znanej drodze, którą jednak obserwuję z zupełnie nowej, mądrzejszej, meta- i intertekstualnej perspektywy.
Koziołek posługuje się bardzo ciekawym pojęciem „skandalu arcydzieła” (zainteresowanych definicją odsyłam do lektury) w odniesieniu do literatury pięknej, ale moim zdaniem także jego książka, jako przykład literatury faktu, jest skandalicznie idealna i powinna wejść do kanonu. Swoją drogą, zachęcona przez autora do rozważań, właśnie od kilku dni zastanawiam się nad zasadnością podziału na literaturę piękną i literaturę faktu, który stronniczo sugeruje, że ta druga pozbawiona jest urody zarezerwowanej dla pierwszej. Ciekawa jestem, czy istnieje jakikolwiek inny język, w którym ten podział ma podobną nomenklaturę (bo że sam podział jest konieczny, co do tego nie mam wątpliwości).
Niedawno pytałam moich — kończących niebawem szkołę — uczniów, co chcieliby robić, kiedy wkroczą w dorosłość; co wybraliby dla siebie, jeśli to zależałoby od ich decyzji podjętej teraz. Ja chyba chciałabym być Ryszardem Koziołkiem. Bo przecież literaturą myśli się znakomicie.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla dyplomowanych i samozwańczych literaturoznawców (i jednej i drugiej grupie jednak książki Koziołka może pójść w pięty, oby te polonistyczne), dla tych wszystkich odbiorców literatury, którzy naprawdę potrafią nią myśleć (albo przynajmniej są otwarci na naukę).
Kto powinien omijać: miłośnicy jednego tylko rodzaju literatury (jaki by on nie był), czytelnicy, dla których jedyną zaletą płynącą z czytania jest czysta, niepodszyta głębszym myśleniem, przyjemność.
kotnakrecacz.pl
"Permanentny kontakt z literaturą dokonuje się dziś poprzez serial telewizyjny, film, piosenkę popularną i piśmiennictwo internetowe. (…) Wspólnota czytających nie powstaje dziś za sprawą tych samych przeczytanych książek, ale na skutek przekonania, że literaturą się myśli i mówi lepiej niż innymi dyskursami."
Prawda jest taka, że o zbiorze esejów Ryszarda...
2016-04-14
kotnakrecacz.pl
>>Nasze postrzeganie — to wewnętrzne i to zewnętrzne — jest wciąż sztywno skierowane na kolor skóry. Nasze poczucie obcości, nasz strach i niepewność rejestrują wciąż tylko ciemną masę, nie ludzi, nie jednostki, dobre czy złe, jak my sami. W najlepszym razie przedstawiamy sobą filantropię rodem ni mniej, ni więcej z „Chaty wuja Toma”.<<
Sigurd Evensmo, „Observasjoner”, Oslo 1970, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
W ostatnich tygodniach na naszym rynku wydawniczym ukazała się prawdziwa perła literatury faktu, zbiór „Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu”. Dopracowana przez redaktorów, tłumaczy, korektorów chyba perfekcyjnie, a to się przecież tak rzadko zdarza... Jej waga (prawie 2 kilo!) jest wprost proporcjonalna do nakładu pracy, ale to ciężar szlachetny. I wart swojej ceny.
Całość została skrupulatnie wybrana spośród tekstów norweskich autorów ostatniego 120-lecia. Czytelnik znajdzie tu między innymi teksty publicystyczne, fragmenty reportaży, pamiętników, wspomnień, listów, aktów prawnych i wywiadów, które okraszone są świetnie dobranymi (choć książka aż prosi się o więcej) i zreprodukowanymi fotografiami. Na uwagę zasługuje więc nie tylko treść, ale i kunsztowne wydanie.
Zbiór podzielono na 6 chronologicznie ułożonych rozdziałów. Pierwsza część dotyczy lat 1900-1905, a więc rodzenia się niezależności Norwegii od Szwecji; druga — obejmująca lata 1905-1940 — stanowi opis lat niedoli pierwszej wojny światowej i kryzysów społeczno-ekonomicznych lat powojennych; trzecia (1940-1945) to z kolei kronika trudów wojny na północy; czwarta natomiast (1945-1959) stanowi zapis rozliczeń powojennych; piąta (1960-1979) i szósta (1980-2000) to kronika długiej (i wyboistej) drogi reform do powstania społeczeństwa dobrobytu, które od lat 80. stoi u progu nowych wyzwań.
„Droga na Północ” to potężna dawka rzetelnej wiedzy na temat Norwegii. Potrzeba ogromnego obycia i obeznana w temacie, by ułożyć spójną całość z tak niepodobnych do siebie fragmentów układanki. Ta antologia jest maksymalnie przekrojową publikacją, którą z powodzeniem można porównać do naszej rodzimej, szczygłowskiej, ale pokazuje obraz kraju przecież zupełnie innego. W dodatku pokazuje w sposób migawkowy, ale jednocześnie syntetyczny. To nie są jedynie fragmenty dzieł wielkich umysłów. Znajdziemy tu bowiem pełen przekrój społeczny i polityczny — od robotników po zdobywców Nagrody Nobla, od rybaków po polityków, od szarych obywateli potrafiących pisać (bo z interpunkcją i ortografią bywa już różnie) po literatów i publicystów o nienagannych manierach językowych. Są tu wątki makro i mikro — istotne z punktu widzenia wielkiej polityki i małego człowieczka. Są wreszcie wątki zabawne (łowienie łososi, seanse spirytystyczne) i poruszająco tragiczne (obozy koncentracyjne, wojenne dzieci). Norwegia nie miała łatwej drogi do dzisiejszego dobrobytu. Może pora nam zacząć uczyć się od najlepszych? Albo chociaż na ich błędach?
Nie streszczę zarysu konstrukcji tej książki, nie opowiem o Norwegii, przeczytajcie sami (ale nie na raz, niespiesznie, dawkując)! A jeśli nadal nie czujecie się do końca przekonani, przeczytajcie koniecznie to, o czym napisała na jej temat Anna Dutka TUTAJ.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla czytelników z mocnym kręgosłupem (nie tylko moralnym), bo całość swoje waży i nie jest poręczna; dla wielbicieli szeroko rozumianej północy, szczególnie zaś Norwegii, którzy chcą wiedzieć, dlaczego jest jak jest, dlaczego Norwegia jest dziś tym, czym jest.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którym brakuje czasu lub cierpliwości (wszak to 737 stron żywego tekstu i 100 stron fotografii!) lub ci, którzy liczą na łakome kąski i kontrowersyjne tematy, zamiast porcji rzetelnej wiedzy.
kotnakrecacz.pl
>>Nasze postrzeganie — to wewnętrzne i to zewnętrzne — jest wciąż sztywno skierowane na kolor skóry. Nasze poczucie obcości, nasz strach i niepewność rejestrują wciąż tylko ciemną masę, nie ludzi, nie jednostki, dobre czy złe, jak my sami. W najlepszym razie przedstawiamy sobą filantropię rodem ni mniej, ni więcej z „Chaty wuja Toma”.<<
Sigurd Evensmo,...
2014-09-10
"Po każdej wojnie
ktoś musi posprzątać
Jako taki porządek
sam się przecież nie zrobi.
(...)
Ktoś czasem jeszcze
wykopie spod krzaka
przeżarte rdzą argumenty
i poprzenosi je na stos odpadków.
Ci, co wiedzieli
o co tutaj szło,
muszą ustąpić miejsca tym,
co wiedzą mało.
I mniej niż mało.
I wreszcie tyle co nic.
W trawie, która porosła
przyczyny i skutki,
musi ktoś sobie leżeć
z kłosem w zębach
i gapić się na chmury."*
Po raz pierwszy nie zaczynam recenzji cytatem z recenzowanej książki, nie dlatego, że nie znalazłam odpowiedniego, ale dlatego, że "Koniec i początek" Szymborskiej towarzyszył mi przez całą lekturę Dwóch kochanek Marka Harnego. One dwie są symbolami początku i końca, do którego środek dopisze dopiero treść powieści.
On jest jeden, Cichy, i w dodatku pisarz. One są dwie, choć w zasadzie byłoby ich więcej, ale te dwie, które łączy coś więcej niż jego osoba, stanowią klucz do zrozumienia powieści. Są tak różne, że aż podobne, także dlatego, że przez chwilę się znały. Pierwsza jest początkiem, choć tylko przejściowym, dzieckiem wojny, artystką, malowanym ptakiem, tajfunem w życiu mężczyzn, których pustoszy i znika. W końcu znika sama, a tym zniknięciem zajmie się główny bohater i Ona numer dwa. Ta druga więc jest końcem, Polską młodszą, tą bardziej zachodnią, choć nie mniej zagubioną. Jest tą, która usidliła Siwego vel Cichego, mimo że był nieprzystępny jak posąg Bolesława Wstydliwego.
Nie napiszę dziś dużo, bo emocji, których doświadczyłam podczas lektury cała jest gama - trzeba je poczuć, czytanie o nich niewiele da. "Dwie kochanki" to książka wymagająca, dopracowana, pełna. Tak bardzo polska w swej europejskości. Wielowymiarowa jak powojenna Polska, gorzka jak wódka, prawdziwa jak katolicki konserwatyzm i bolesna jak prawda, której nie można zaprzeczyć, choćby zakopało się ją pod stertą gnoju w ukrytej pod oborą piwnicy. Nota nieco niższa od maksymalnej jedynie z powodu banalnego jak dla mnie zakończenia, o którym zapewne szybko zapomnę, w przeciwieństwie do większości fabuły (fabuł!) "Dwóch kochanek".
Achronologiczność powieści, zmiana narratora i pomysł na budowę fabuły jest zaś zachwycająca i daje wyobraźni interpretacyjnej szerokie pole do popisu.Wygląda na to, że Harny jest mistrzem jednozdaniowych kreacji bohaterów - tak barwnych, tak niejednoznacznych, ale jednocześnie jedynych w swoim rodzaju. Jedno zdanie opisu, jeden krótki dialog i wyobrażenie gotowe. To rzadka umiejętność tchnąć w postaci tak autentyczną żywotność i charakterystyczność - właściwa chyba jedynie dojrzałym pisarzom.
Dwie kochanki poruszyły każdy nerw mojej czytelniczej duszy i każdy nerw duszy historyka. Przypomniały mi o tym, że wojna nigdy nie występuje w barwach czarno-białych, a jedynie w pełnej gamie odcieni szarości. Na wojnie nie ma ludzi dobrych i złych, są tylko prawdziwi. Powieść Harnego pokazała mi też, że rozliczenia z przeszłością, wszystko jedno - osobistą czy państwową, nie warto zaczynać samemu, bo jedyne na co się trafisz to mur, którego nie przebijesz. Będziesz miał szczęście, że wydrążysz w nim dziurkę, która pozwoli ci zajrzeć na drugą stronę. Jednym okiem.
"Fotogeniczne to nie jest
i wymaga lat.
Wszystkie kamery wyjechały już
na inną wojnę."*
* fragmenty wiersza Koniec i początek Wisławy Szymborskiej
"Po każdej wojnie
ktoś musi posprzątać
Jako taki porządek
sam się przecież nie zrobi.
(...)
Ktoś czasem jeszcze
wykopie spod krzaka
przeżarte rdzą argumenty
i poprzenosi je na stos...
2015-11-15
kotnakrecacz.pl
Maria Skłodowska-Curie
Chłopcy, poplotkowałabym tu sobie z Wami, ale muszę lecieć odebrać drugiego Nobla. Do zobaczenia na ceremonii! Oh, wait... przecież nie zostaliście zaproszeni! :P #InYourMoustachesBitches #PolishGirlPower #NobliwaMaria
A co by było, gdyby Fejsa wynaleziono dwa tysiące lat temu? Jak porozumiewaliby się ci, których znamy ze szkolnych podręczników, filmów dokumentalnych i nudnawych lekcji na przestrzeni wielu lat edukacji? Co by było, gdyby Facebook wkraczał do domu i zagrody, na salony i pod strzechy, a nawet do wierzeń, legend i mitów? Co powiedziałby Gall Anonim do Wincentego Kadłubka? Jak komentowałby swoje poczynania Syzyf? Jakich emotikonów użyłaby Maya z obrazu Goi, a jakimi hashtagami posłużyłby się Kuba Rozpruwacz? W jaką internetową grę grałby Pitagoras i z kim wszedłby w polemikę? A co by było, gdyby Abraham Lincoln mógł utworzyć wydarzenie i jak skomentowałby to KuKluxKlan? Jeśli nie znacie odpowiedzi na te i inne pytania, koniecznie powinniście sięgnąć do "Facecji" Patryka Brylińskiego i Macieja Kaczyńskiego!
Jak wiadomo, historia jest... coachem życia i życia po takim coachingu jest w "Facecjach" co niemiara. Czytelnik (a może widz?) znajdzie tu wywiady (np. z Marią Antoniną, która traci głowę tuż przed... dekapitacją), wpisy facebookowe, wydarzenia utworzone na potrzeby ilustracji wydarzeń historycznych, memy, dialogi i korespondencje smsowe. Tylko tutaj Filippides biega spod Maratonu z aplikacją Adremondo, caryca Katarzyna cieszy się z #ZaborówAllInclusive (szczególnie zaś z Targowicy - malowniczego miasteczka), Chopin wymyśla suchary (sic!), Kopernik chwali krągłości, Noe oznacza w poście wszystkie zwierzęta (co wybitnie nie podoba się T-Rexowi), kafkowski Józef K. ma trzy deadline'y, a Lenin zaprasza na szkolenia z rewolucji w personal brandingu oraz terroru w community management.
Kiedy spotyka się dwójka zdolnych ludzi o niebanalnym poczuciu humoru z planem włożenia w usta (tudzież klawiatury) postaci historycznych i mitycznych tekstów mocno facebookowych, powstają rzeczy genialne i w punkt. Powstają "Facecje".
Brawo Panowie!
#PolacyMiszczamiSatyry #BierzcieICzytajcieZTegoWszyscy #BanNaHistorięZPodręcznika
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli humoru rodem z Monty Pythona, dla czytelników doceniających ogromny wkład pracy i nietuzinkowe pomysły, szczególnie zaś dla uczniów, studentów i nauczy cieli historii.
Kto powinien omijać: czytelnicy traktujący historię zbyt serio oraz ci, którzy zupełnie nie mają o niej pojęcia (bo straciliby czas na sprawdzanie znaczenia żartów).
kotnakrecacz.pl
Maria Skłodowska-Curie
Chłopcy, poplotkowałabym tu sobie z Wami, ale muszę lecieć odebrać drugiego Nobla. Do zobaczenia na ceremonii! Oh, wait... przecież nie zostaliście zaproszeni! :P #InYourMoustachesBitches #PolishGirlPower #NobliwaMaria
A co by było, gdyby Fejsa wynaleziono dwa tysiące lat temu? Jak porozumiewaliby się ci, których znamy ze...
2014-02-11
http://kotnakrecacz.blogspot.com/2014/02/wpis-o-czytaniu-czyli-reszte-dopisz.html
Książki o książkach, książki o czytaniu, o czytelnikach, czytelnictwie, pisaniu... To wszystko, czego książkowemu molowi potrzeba do szczęścia. Poznać zwyczaje czytelnicze ulubionych autorów (jeśli mają czas na cokolwiek poza pisaniem:)), to jak dla gimnazjalisty zerknąć do alkowy ulubionej gwiazdy... Takie mam przynajmniej wrażenie. Dlatego poluję na takie pozycje, pochłaniam z namaszczeniem, notuję, porównuję z własnymi zachowaniami, czerpię garściami i wysysam kwintesencję jak spragniony wody na pustyni. Do ścisłej czołówki moich najukochańszych książek należą więc "Ex libris" A. Fadiman i "Młodszy księgowy" J. Dehnela. Teraz dołączyła do nich pozycja o idealnym w swej prostocie tytule - "Książka o czytaniu czyli resztę dopisz sobie sam" J. Sobolewskiej.
By odnieść się do wszystkiego, co chciałabym o niej powiedzieć, musiałabym stworzyć drugą taką książeczkę, tyle w niej czytelniczych i pisarskich smaczków, opisów przemyśleń. Muszę się jednak znacznie ograniczyć - po części dlatego, że zajęłoby mi to mnóstwo czasu, po wtóre dlatego, by nie psuć Wam przyjemności czytania. A czytać warto! Także o czytaniu.
Tematów porusza autorka bardzo wiele i ujmuje je w rozdziały o cudownych tytułach. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nie ma ochoty na lekturę czegoś, co zatytułowane jest tak: A ty co czytasz w toalecie? albo Markiza wyszła o piątej, czyli pierwsze zdanie, by nie wspomnieć już o Krojeniu trupa i innych mękach pisania, czyli o czym nie wie czytelnik. Dowiemy się też niemało o mniej lub bardziej wygodnych pozycjach (i miejscach) czytelniczych, o dylematach układania książek, ich pokręconych tytułach (mój faworyt: "Ah! Eh! He! Hi! Ha! Hi Hi! Oh! Hu! Hu! Hu!"), pierwszych i ostatnich zdaniach, książkach już (lub nigdy) nieistniejących i tych, które najlepiej zabrać na wakacje, choć zapewne i tak najbardziej interesująca wyda nam się ta, którą zabierze ktoś inny. Ilu z nas wiedziało, że George Orwell kolekcjonował (i oprawiał!) kobiecą prasę z XIX wieku, albo że Walter Benjamin miał ulubioną półkę, na której układał książki dla dzieci i te, których autorzy zapadli na choroby psychiczne? Kto słyszał o książkach, które Stanisław Lem w streszczeniach i recenzjach powołał do życia albo o tym, że Oscar Wilde nie czytał książek, które miał zrecenzować, żeby... nie ulec sugestii! Ja przynajmniej o tych rewelacjach pojęcia nie miałam, a jest ich w książce Sobolewskiej więcej. Niektóre sprowokowały mnie nawet do ozdabiania marginesów rysunkami - choćby gaci Marqueza, które piły go tak, że nie mógł pisać. Moje nieistniejące zdolności artystyczne pobudziło także zdanie o tym, jakoby pisanie było niczym wtaczanie kwadratowego koła pod górę.
W "Książce o czytaniu..." znalazłam (i dopisałam!) tyle wspaniałości, że mam ochotę przeczytać ją ponownie - najlepiej od razu. Może czegoś nie zaznaczyłam, może coś mi umknęło w tej skarbnicy baśni dla Czytelnika (sic!). Znalazłam mnóstwo podobieństw do relacji autorki w moich zachowaniach i wspomnieniach czytelniczych, co wywołało u mnie i salwy śmiechu i łzy wzruszenia - może gdyby nie ta lektura, nigdy nie wróciłyby do mojej pamięci? Ale o nich może jednak innym razem. Kolejną zaletą Książki o czytaniu jest to, że pozwoliła mi uzupełnić mój zeszyt "Chcę przeczytać" (niektóre tytuły uzupełniły już nawet regały). To przerażające, jak wiele książek chcielibyśmy przeczytać, a nie mamy nawet pojęcia, że istnieją. Dobrze zatem, że jedna prowadzi do drugiej. Trudno także nie docenić tego, ze Sobolewska pisze o rzeczach, z których każdy z nas zdaje dobie sprawę, ale nikt tego wcześniej nie nazwał. Wszyscy w końcu jesteśmy czytelnikami.
Samo także wydanie książki jest czytelniczym ideałem. Nie byłabym sobą, gdybym nie skomentowała tej literówki ze strony 21 albo tego, że nie powinno się składać książek czcionką pogrubioną, ale szybko zapomniałam o tych wadach-nie wadach, bo całość powala na kolana. Ogromne marginesy aż proszą się o notatki, nie mówiąc już o wydzielonym na nie miejscu po każdym rozdziale.
Piękne i arcy-pomysłowe grafiki na początku wszystkich rozdziałów wskazują (czasem bardziej niż jego tytuł) na ich treść. Poziomy format książki, trochę wymuszony przez marginesy, trochę sugerujący książki dla dzieci, spowoduje, że na półce, jeśli ją tam w końcu włożę i przestanę po raz trzynasty czytać co bardziej (czytelniczo) pikantne wątki, bardzo się będzie wyróżniać. Jak przystało na książkę o czytaniu. A resztę... No cóż, dopiszcie sobie sami.
http://kotnakrecacz.blogspot.com/2014/02/wpis-o-czytaniu-czyli-reszte-dopisz.html
Książki o książkach, książki o czytaniu, o czytelnikach, czytelnictwie, pisaniu... To wszystko, czego książkowemu molowi potrzeba do szczęścia. Poznać zwyczaje czytelnicze ulubionych autorów (jeśli mają czas na cokolwiek poza pisaniem:)), to jak dla gimnazjalisty zerknąć do alkowy ulubionej...
2015-12-20
kotnakrecacz.pl
"To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą."
Siadam przed klawiaturą i po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiem, co napisać. Nie dlatego, że po dwóch tygodniach przerwy wyszłam z wprawy. Raczej dlatego, że tak daleko mi do Julity Bielak i Katarzyny Krenz, że nie wiem, czy potrafię nie zepsuć słowami tego, co znalazłam w ich „Księżycu myśliwych”. To nie będzie więc recenzja. Raczej kilka zdań, parę luźnych przemyśleń, które być może doprowadzą kogoś z was do lektury, którą ja mam ochotę nazwać majstersztykiem współczesnej literatury i którą czytałam bardzo długo. Z premedytacją i tylko po to, by się zbyt szybko nie skończyła.
W przypadku „Księżyca myśliwych” trudno o streszczenie fabuły. Uważny czytelnik znajdzie tu mnóstwo wątków, które pozornie niepowiązane, bardzo szybko ułożą się w zgrabną, misternie utkaną całość. Dość powiedzieć, że rzecz (rzeczy?) dzieje się (dzieją się?) na fryzyjskiej wyspie Sylt na Morzu Północnym. By się tu dostać od strony lądu, trzeba przejechać pociągiem, którego tory wiodą po grobli sztucznie stworzonej na środku morza. Pełno tu urokliwych domków, latarni morskich i dzikich łąk. Na tych zaledwie 99 km² toczy się akcja powieści. Mamy tu zbrodnię sprzed lat i trzy bardzo świeże. Mamy podróżników z całej Europy, którzy odnaleźli tu swoje miejsce, mamy zagubioną studentkę filmoznawstwa, malarza-matematyka, niewidomego właściciela baru, tajemniczego dziennikarza i wdowę po marynarzu, którego zabrało morze. No właśnie, ale czy na pewno morze?
Czas tu nie istnieje. Przenosi się, teleportuje raczej, od bohatera do bohatera, kołuje, zawraca, tylko po to, by za chwilę pędzić na przód. Nie istnieje też rzeczywistość, jeśli nie liczyć tej bergmanowskiej — „rzeczywistości poza rzeczywistością”. Wydarzenia z wyspy Sylt przeplatają się z tajemniczymi listami. Autorek? Wszak wiadomo, że podczas pisania powieści nigdy się nie widziały i porozumiewały właśnie tym staroświeckim sposobem. A może jednak autorki prowadzą z czytelnikiem mniej lub bardziej wyrachowaną grę, w której nie chodzi o wygraną, ale o fakt (jeśli tu w ogóle są jakieś fakty), że „warto grać”.
„Księżyc myśliwych” to nie powieść dla czytelnika. To raczej książka dla czytelnika, autorek i bohaterów w równym stopniu. Podczas lektury jesteś jednocześnie aktorem, reżyserem i widzem. Jesteś nigdzie, jesteś jedynie złudzeniem optycznym odbitym w tafli wyjątkowo spokojnego morza. Jesteś częścią fabuły lub didaskaliami, ale nigdy nie będziesz tego wiedział na pewno. Gra, którą prowadzą Krenz i Bielak to gra erudycyjna i wyrafinowana, przesiąknięta tajemnicą, ale na szczęście pozbawiona fantastyki. To gra podobna do zabiegów największych mistrzów literackich eksperymentów — Italo Calvino i Julio Cortázara. Jeśli zostawia czytelnika z niedosytem, to tylko dlatego, że zbyt szybko się kończy, choć nie wszystko wyjaśnia. Nikt nie umieścił tu filmowego THE END. Koniec to przecież rzecz względna.
Żadna z autorek nigdy nie była na Sylcie. Ale ja pojadę, już planuję. A tymczasem kończę, bowiem…
"księżyc pociąga za wszystkie sznurki, nie mamy na to żadnego wpływu. Możemy jedynie wracać do naszych snów jak do bezpiecznego portu."
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli filmów Bergmana, zwolenników powieści wielowątkowych, z rozmytą granicą pomiędzy prawdą a fikcją i fabułą a didaskaliami, a przede wszystkim dla tych, którym księżyc, morze, nieoznaczoność, niepewność i nieuchwytność nie są obojętne.
Kto powinien omijać: miłośnicy powieści z jednym wątkiem, prowadzonym od początku do końca, wielbiciele prostych fabuł i jednoznacznych wyjaśnień, którzy nie przepadają za literackimi eksperymentami.
kotnakrecacz.pl
"To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą."
Siadam przed...
2015-06-08
"Jego nadzieja była z gatunku najpiękniejszych. Mało kto potrafi mocą samej nadziei żółcić czerwień."
Brytyjski angielski Marthy nie nadawał się do przepraszania. Hanwell był człowiekiem niczym niewyróżniającym się z tłumu, jednym z tych, na których nigdy nie zwraca się uwagi. Fatou nigdy nie pielęgnowała nadziei na szczęście, ale znała gorsze wady niż marzycielstwo. Martha szuka mieszkania w Ameryce za grosze, ale zabiera ze sobą za ocean tajemnicę. Hanwell wszystko, co miał zamienił na restauracyjny zmywak i puste mieszkanie. A Fatou żyje życiem służącej, dla której jedynymi rozrywkami są pływanie i obserwowanie amatorskich meczów badmintonowych w londyńskiej ambasadzie Kambodży. Każdy z nich jest samotny zupełnie inaczej, a jednak tyle ich łączy - banicja i związane z nią wyobcowanie, układanie życia z kawałków w świecie tak wielokulturowym, że aż nietolerancyjnym i tak otwartym, że aż nieczułym.
Zadie Smith jest mistrzynią słowa i konstrukcji, choć "Lost and Found" to jej pierwsze próby zmierzenia się z krótką formą literacką. Nie tworzy prostych historii o początku i końcu, ale w szczelinę między życiem a fabułą wkłada drugie dno, szkatułkę, matrioszkę - jedne w drugie. Wkłada też piękno, wzruszenie i prawdę o nas samych. W tych trzech opowiadaniach pokazuje, jak pozory mogą mylić, jak jesteśmy jako gatunek samolubni i jak łatwo mylimy się w ocenie drugiego człowieka.
Każdy z nas jest częścią własnego opowiadania o samotności. A bohaterowie tych trzech, niczym do biura rzeczy znalezionych, przychodzą do czytelnika i zaraz znikają za rogiem, by znaleźć się w sobie tylko znanej rzeczywistości. Lost and found.
SKRÓT DLA OPORNYCH
Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli dłuższych form prozy Zadie Smith, amatorów opowiadań w ogóle oraz czytelników lubiących zabawę z formą, nie tylko treścią.
Kto powinien omijać: czytelnicy, którzy potrzebują w literaturze pełnych odpowiedzi i jasnych zakończeń oraz ci, którym nie w smak lektura współczesnych brytyjskich pisarzy, którzy dotykają (dość dobitnie, żeby nie powiedzieć dosadnie) problemu multikulturowej samotności.
"Jego nadzieja była z gatunku najpiękniejszych. Mało kto potrafi mocą samej nadziei żółcić czerwień."
Brytyjski angielski Marthy nie nadawał się do przepraszania. Hanwell był człowiekiem niczym niewyróżniającym się z tłumu, jednym z tych, na których nigdy nie zwraca się uwagi. Fatou nigdy nie pielęgnowała nadziei na szczęście, ale znała gorsze wady niż marzycielstwo....
2014-10-22
FRAGMENT PROTOKOŁU ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
Sabatowo, 31.10.2014
Nasze 23. (tym razem halloweenowe jak się okazało) spotkanie odbyło się w nastrojowej jesiennej aurze, pełnej zadumy i chyba jakiegoś rodzaju tęsknoty za przeszłością. Powód był prosty i nie miał nic wspólnego z kalendarzowymi okolicznościami, a była nim "Miedzianka. Historia znikania" Filipa Springera.
Kulinarnie może nie rozwinęłyśmy skrzydeł, ale było jak zwykle pysznie i z odniesieniami do lektury.
Raczyłyśmy się więc:
*zupą dyniową P. – o kolorze miedzi rzecz jasna – w ilości jak dla pułku wojska, ewentualnie niemałej grupy górników :)
* makaronem (o kształcie nietoperzy, pająków i dyń) z przesolonym sosem pieczarkowym – grzyby były tak duże, że nie wypada nie zastanowić się nad tym, czy aby nie wyrosły w kopalni uranu?
* węgielkami z kakao, figami (?), orzechami nerkowca i book wie czym jeszcze by M.
* lemoniadą jak za starych dobrych lat – Krzysiem (który kiedyś był Ptysiem :)) – jako, że w Miedziance znajdowała się rozlewnia lemoniady
Piwa żadna pić nie chciała, bo nie dokopałyśmy się do browaru Spiż, zatem zostałyśmy przy herbacie (z mocniejszych niż lemoniada napojów). Promieniotwórczych słoneczników też raczej nikt poza przybyłym z końcem spotkania T. nie tknął – trudno, na zdrowie :)
Sama "Miedzianka" dała nam się nieźle we znaki – większość członkiń Sabatu została wchłonięta przez lekturę, która na czas czytania zawładnęła naszymi myślami.
A oto mniej lub bardziej składne wnioski, do których doszłyśmy:
- Miedzianka jest bezsprzecznie miejscem, do którego historia nigdy na dobre nie zawitała, raczej wałęsała się po okolicy – żadne mniej lub bardziej efektowne historyczne zawirowanie nie dotknęło miejscowości o współrzędnych geograficznych prezentujących się następująco 50°52'42.6"N 15°56'34.6"E (no, może poza ogólnoeuropejskim zjawiskiem wysiedlania)
- Było nam stosunkowo ciężko przejść przez początkowe rozdziały od początku istnienia miasteczka, ale odkąd Historia znikania stała się reportażem – było już cudownie. To niesamowite wrażenie obserwować miejsce, które z każdym dniem zdąży do samozniszczenia, w którym bestia co rusz dopominała się o swoje.
- Byłyśmy pod wrażeniem samej Miedzianki – każda z nas zapamiętała inne szczegóły historii miasta, które zapewne jeszcze długo będą kołatać się po naszych głowach – dziecięce wypady „na groby”, śpiewające domy, zapadniętą czereśnię, głosy, których nie ma, losy górników, picie za Mikołajczyka, samobójczą śmierć Ueberschaera, rozkradanie kościelnego żyrandola, krzyż „Memento”, niewdzięczną funkcję listonoszki i cierpienia nowej zabobrzańskiej Miedzianki.
- Historie opisywane przez Springera kazały i nam pochylać się nad swoimi wspomnieniami z miejsc, które pamiętamy, a których już nie ma – wiosek łemkowskich nieopodal Wołowca, wsi Starówka obok Mrozów itp. Wniosek, jaki wysnułyśmy wydaje się być oczywisty – o znikaniu bądź istnieniu decyduje obecność człowieka.
- Nie tylko treść, ale i forma "Miedzianki" budziła nasze zachwyty, szczególnie różnorodne pomysły Springera na budowanie narracji – relacje świadków i ich poglądy na te same wydarzenia, wiele śmierci Barbary Wójcik, cytaty prasowe, miejscowe zabobony, czy wreszcie kolejność znikania.
- Zapomniałyśmy omówić, a według mnie warto, przewrotnego zakończenia Miedzianki – nadrobimy zatem następnym razem
- Trochę prywaty – obiecałam sobie, że w nadchodzącym roku kalendarzowym koniecznie odwiedzę Dolny Śląsk i Okolice Janowic Wielkich, z Miedzianką w plecaku rzecz jasna.
- Na koniec ciekawostka przyrodnicza – przywieźliśmy z Mrozów niemiecki atlas geograficzny z 1915 roku – znalazłam Kupferberg!
FRAGMENT PROTOKOŁU ZE SPOTKANIA SABATU (CZAROWNIC)
Sabatowo, 31.10.2014
Nasze 23. (tym razem halloweenowe jak się okazało) spotkanie odbyło się w nastrojowej jesiennej aurze, pełnej zadumy i chyba jakiegoś rodzaju tęsknoty za przeszłością. Powód był prosty i nie miał nic wspólnego z kalendarzowymi okolicznościami, a była nim "Miedzianka. Historia znikania" Filipa...
Prawdziwe arcydzieło — od pierwszej do ostatniej strony.
Prawdziwe arcydzieło — od pierwszej do ostatniej strony.
Pokaż mimo to