rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Pierwsze spotkanie z prozą Lisy Gardner zaliczam do wielce udanych :). Autorka przenosi czytelnika w przejmujący świat dzieci zmagających się z zaburzeniami psychicznymi oraz ich dorosłych opiekunów napiętnowanych własnymi koszmarnymi traumami z dzieciństwa :o. Ale posępna warstwa psychologiczno-obyczajowa to nie jedyne koło napędowe tej powieści. W całość zostaje sprawnie wprzęgnięty mroczny wątek kryminalny, w którym ambitna i stanowcza detektyw D.D. Warren musi rozwikłać sprawę brutalnych zabójstw całych rodzin, powiązanych z dziecięcym oddziałem psychiatrycznym bostońskiego szpitala!

Powieść Lisy Gardner cechuje niezwykle ponura, realistyczna do bólu atmosfera :]. Po pierwsze poprzez obrazowe opisy schorzeń i nerwic dzieci oraz problemów wychowawczych ich opiekunów. Po drugie zaś w ujęciu detektywistycznym, gdzie ekipa śledcza od bladego świtu do późnej nocy, nurza się w najgorszych bestialstwach ludzkiej natury, by dopaść obłąkanego psychopatę winnego krwawych zbrodni :o Całości zatrważających, mrocznych scen dopełniają koszmary przeszłości, którymi napiętnowane jest życie jednej z bohaterek.

Utwór Gardner z powodzeniem więc można uznać nie tyle za dramat psychologiczno-obyczajowy czy mroczny kryminał, ile za realistyczny horror, gdzie potworami nie są jakieś fantazyjne upiory i widziadła z zaświatów, ale my, namacalni i cieleśni ludzie z krwi i kości! Ów gęsty, posępny nastrój na kartach "Dziecięcych koszmarów" panuje od pierwszej strony, by dalej targać czytelnika ładunkiem silnych emocji i nie wypuścić go z sideł grozy aż do ostatnich finalnych scen! :] Książka rzecz jasna zawdzięcza to między innymi sprawnie zarysowanej fabule kryminalnej - gdzie autorka skrzętnie splotła ze sobą wszystkie tajemnice i pozornie odseparowane wątki w logiczną całość. Ale nie tylko dzięki tej sferze Lisie Gardner udało się stworzyć tak wciągającą lekturę :). Dodatkowego ognia dla całościowej wymowy "Dziecięcych koszmarów" dodają wszak mocno oddziałujące na wyobraźnię zagadnienia ze świata trudnej dziecięcej medycyny, które przymuszają do głębokiej refleksji na temat agresji i genezy drzemiącego w człowieku zła...

W rzeczonej powieści na uznanie zasługują również kreacje poszczególnych bohaterów i sposób, w jaki autorka stopniowo je przedstawiała :). Pierwszoosobowe narracje przy postaciach Danielle i Victorii sprawiły, iż czytelnik mógł niejako "wejść" w rzeczone role, by jeszcze mocniej doświadczyć ich dramatów :o. Niezwykle ciekawą bohaterką jest również pierwszoplanowa w policyjnej ekipie, sierżant D.D. Warren :). Sympatyczna mimo wszystko pani detektyw dała się poznać z tego, że nie tylko w detektywistycznej sferze gra pierwsze skrzypce, wszak co i rusz mamy do czynienia z jej przeogromnym apetytem... i to nie tylko w ujęciu kulinarnym ;). Poza jasną stroną mocy, Lisie Gardner udało się także bardzo ciekawie zobrazować czarny charakter powieści - i mimo mojego wieloletniego doświadczenia w czytelnictwie literatury kryminalnej, dosyć długo udawało się autorce utrzymywać ów enigmatyczny nastrój, związany z tą postacią :).

Zatem po pierwszym - niezwykle owocnym we wrażenia :) - spotkaniu z twórczością Lisy Gardner, z wielką przyjemnością skuszę się za kontynuowanie tej nowej przygody czytelniczej w kolejnych odsłonach śledczych detektyw D.D. Warren i spółki :].

Pierwsze spotkanie z prozą Lisy Gardner zaliczam do wielce udanych :). Autorka przenosi czytelnika w przejmujący świat dzieci zmagających się z zaburzeniami psychicznymi oraz ich dorosłych opiekunów napiętnowanych własnymi koszmarnymi traumami z dzieciństwa :o. Ale posępna warstwa psychologiczno-obyczajowa to nie jedyne koło napędowe tej powieści. W całość zostaje sprawnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Martwy trop" to trzeci chronologicznie tom zmagań śledczych z duetem prywatnych detektywów, młodym nieco narwanym Lincolnem Perry'm i sędziwym, stonowanym w porywczych akcjach Joe'm Pritchardem :). Dla mnie jednak to dopiero drugie - po "Ostatnim do widzenia" - spotkanie z tą jakże sympatyczną parą bohaterów :].

We wspomnianej powieści znowu mamy do czynienia z zawiłą i zagadkową fabułą, ale tak zgrabnie i realistycznie poprowadzoną, że aż ma się wrażenie, jakby ta historia mogła rozegrać się w prawdziwym świecie :). To cieszy najbardziej w literaturze kryminalnej, bo nieraz pisarze w obrębie tego gatunku potrafią zbombardować mrowiem niby fajnych twistów fabularnych, ale takie historie zdarzają się... no właśnie gdzie? Otóż wyłącznie w książkach :].

Także pod tym względem proza Michaela Koryty fascynuje mnie znacznie bardziej aniżeli chociażby twórczość uwielbianego niegdyś przeze mnie Harlana Cobena, u którego postacie wydają się być mniej dopracowane, bez fajnych i rzeczowych przemyśleń, z banalnymi nieraz dialogami, gdzie intryga stworzona jest w głównej mierze na potrzeby większej widowiskowości ;).

Koryta snuje kryminalną historię w taki sposób, że aż palce lizać :). Poczucie osaczenia, podrzucanie obwiniających bohatera dowodów, zaplątana historia sprzed lat, niedomówienia, mylne wskazówki, pochopne wnioski, a wszystko to okraszone kapitalnym poczuciem humoru głównych bohaterów, oraz ich wzajemną, serdecznie przyjacielską więzią :). I smaczku całej fabule dodają jeszcze upierdliwi, uparci w swoich dążeniach gliniarze, oraz ukryci w cieniu wrogowie, którzy czyhają na odpowiedni moment, by skorzystać na kłopotliwej, ba, dramatycznej sytuacji Lincolna Perry, w którą zostaje wplątany już od pierwszych stron powieści :). "Martwy trop" obnaża również bagno ludzkiej chciwości oraz ukazuje matactwa jakie towarzyszą ratowaniu karierowiczostwa nowobogackich, ratowania za wszelką cenę... nawet za cenę życia i wolności innych ludzi :o

W powieści pojawia się również lekki wątek miłosny, ale nie razi on bynajmniej po oczach, a wręcz przeciwnie, zostaje zręcznie wpleciony w finalną akcję kryminalną, przez co zakończenie wzbudza w czytelniku jeszcze więcej emocji :).

Naprawdę wyśmienity kryminał i aż szkoda, że Amber nie pokusił się o wydanie u nas czwartego, ostatniego tomu serii o detektywach z Cleveland :). Dodam jeszcze, że pod koniec lektury zakręciła mi się nawet łezka poruszenia w oku, bo tak mnie chwyciła historia opisana przez Korytę! :)

I cieszę się jeszcze na myśl, że drugi tom z Perry'm i Pritchardem, "Hymn smutku" mam jeszcze ciągle przed sobą :). Oj, będzie się działo :].

"Martwy trop" to trzeci chronologicznie tom zmagań śledczych z duetem prywatnych detektywów, młodym nieco narwanym Lincolnem Perry'm i sędziwym, stonowanym w porywczych akcjach Joe'm Pritchardem :). Dla mnie jednak to dopiero drugie - po "Ostatnim do widzenia" - spotkanie z tą jakże sympatyczną parą bohaterów :].

We wspomnianej powieści znowu mamy do czynienia z zawiłą i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Biały ogień Lincoln Child, Douglas Preston
Ocena 7,6
Biały ogień Lincoln Child, Doug...

Na półkach: ,

Trzynasty tom śledczy z agentem Pendergastem to świetny dowód na to, że można połączyć współczesną intrygę z kryminalnym światem samego Sherlocka Holmesa w niebanalną, arcyciekawą całość!! :] Tym razem duet Preston & Child zaserwował czytelnikom podróż do ogarniętego śnieżną zamiecią luksusowego kurortu górskiego Roaring Fork, gdzie łupiący w kościach mróz wręcz dosłownie rozgrzewać będą bestialskie mordy popełniane przez sadystycznego piromana! Do pomocy miejscowym stróżom prawa przybywa niejako z przypadku agent specjalny Pendergast, który swoim bezpardonowym sposobem bycia uprzykrza życie nowobogackim włodarzom miasteczka, a jednocześnie zadziwia analitycznym umysłem śledczym samego komendanta tamtejszej policji. Równolegle do tych zdarzeń, los ściąga do Roaring Fork także podopieczną agenta, upartą i zadziorną Corrie Swanson, która próbując zebrać materiały do swojej pracy badawczej, natrafia na zbrodniczą aferę sprzed 150 lat, ściśle powiązaną z pobliskim cmentarzem, osiedlem dla wyższych sfer i dawną osadą górniczą.

Na pozór prosta i nieskomplikowana historia, z biegiem wydarzeń przeradza się w uknutą przed laty intrygę, której geneza skrywa przerażającą prawdę o ludziach i terenach, na których rozwinęło się miasteczko Roaring Fork. Mało tego; autorzy "Białego ognia" sprawnie połączyli ów współczesny, wiodący wątek powieści z motywami z twórczości Sir Artura Conana Doyle'a i jego osławionym, angielskim detektywem! Robi to nad wyraz piorunujące wrażenie, ponieważ w jednym utworze mamy do czynienia zarówno z enigmatycznym, uwielbianym przez czytelników Aloysiusem Pendergastem, jak i protoplastą tej postaci, Sherlockiem Holmesem! Świetny zabieg ze strony Prestona & Childa, gdzie możemy zaobserwować szereg charakterystycznych podobieństw pomiędzy tymi bohaterami, ale także i cieszyć się z oryginalności każdego z osobna :).

"Biały ogień" to pasjonująca przygoda literacka dla wszystkich tych, którzy lubują się w tajemniczych kryminalnych opowieściach z domieszką grozy, adrenaliny i historii :). Świetne nakreślone postacie wiodące Pendergasta i niepokornej Panny Swanson, powiązanie zdarzeń przeszłych ze współczesnymi, towarzyszące temu nieprzerwanie napięcie fabularne, pasjonujące zwroty akcji oraz wyraźny ukłon w stronę twórczości Conana Doyle'a, są tego najwspanialszym dowodem! "Biały ogień", to po prostu powrót agenta Pendergasta w wielkim stylu po nieco słabszym w moim odczuciu poprzednim tomie cyklu, "Dwóch grobach". Nie pozostaje nic innego, jak dalej pławić się w tej wybornej, mrocznej serii kryminalnej :].

I nie można rzecz jasna zapomnieć o noweli "Dom zębów" zamieszczonej przez autorów w niniejszym tomie :). Krótka, ale jakże niesamowita w swej upiorności historia na miarę mistrzów literackiego horroru :]. Nastrój, tajemniczość, groza i szokujący finał, a wszystko to osnute w jakże pamiętny epizod z dzieciństwa braci Pendergastów!! Doskonały bonus dla fanów niezwykłego agenta FBI :D

Trzynasty tom śledczy z agentem Pendergastem to świetny dowód na to, że można połączyć współczesną intrygę z kryminalnym światem samego Sherlocka Holmesa w niebanalną, arcyciekawą całość!! :] Tym razem duet Preston & Child zaserwował czytelnikom podróż do ogarniętego śnieżną zamiecią luksusowego kurortu górskiego Roaring Fork, gdzie łupiący w kościach mróz wręcz dosłownie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo dobra książka łącząca w sobie kilka gatunków: dramat obyczajowy, kryminał, powieść katastroficzną, a wszystko to z niemałą domieszką wątków nadprzyrodzonych :). W tej odsłonie twórczej, Michael Koryta stylowo jawi się jako taki rozwlekły gawędziarz z miasteczka, stopniowo i mozolnie dawkujący napięcie w obrębie małej społeczności. Pewnie dlatego też na okładce książki czytamy rekomendację Dennisa Lehane o porównaniu "Tajemnicy rzeki Lost River" z twórczością Kinga i Strauba, może nieco przejaskrawionym, ale dającym do zrozumienia, iż w Korycie drzemie potencjał do opowiadania takich historii.

Mnie osobiście książka spodobała się, aczkolwiek przyzwyczajony do ulubionych thrillerów i kryminałów z dynamiczną akcją, musiałem nieco dłużej przyzwyczajać się do sennej atmosfery powieści Koryty. Niemniej jednak autor bardzo klimatycznie zaprezentował zjawiska towarzyszące głównemu bohaterowi Ericowi Shaw, a i niepokojący i pełen niesamowitości problem rzeczonej postaci również naświetlił z wielkim rozmachem. Cała otoczka to także świetna rzemieślnicza robota; Michael Koryta, choć w powolnym tempie - zgoła innym niż w swoich wcześniejszych dokonaniach literackich - wiedzie czytelnika przez świat tajemnic, strachu i szaleństwa, wzbogacając to wszystko budzącymi grozę motywami z pogranicza rzeczywistości. Ponadto w powieści tej mamy do czynienia z ciekawym kalejdoskopem postaci drugoplanowych, z której każda ma istotny wpływ na rozgrywające się tamże wydarzenia. Dzięki temu otrzymujemy do rąk opasłą, wielowątkową i intrygująca opowieść, gdzie wkomponowane w treść przeplatają się ze sobą przeszłość z teraźniejszością oraz zjawiska świata realnego ze sferą nadprzyrodzoną.

Uważam więc, iż Michael Koryta "Tajemnicą rzeki Lost River" zaserwował nam kawał porządnej, oryginalnej literatury w nieco fantastycznej oprawie, ale napisanej zgrabnym, przykuwającym uwagę językiem i zawierającej smakowitą esencję tajemniczej historii z dreszczykiem, a takie przecież lubi wielu z nas :). Polecam!! :]

Bardzo dobra książka łącząca w sobie kilka gatunków: dramat obyczajowy, kryminał, powieść katastroficzną, a wszystko to z niemałą domieszką wątków nadprzyrodzonych :). W tej odsłonie twórczej, Michael Koryta stylowo jawi się jako taki rozwlekły gawędziarz z miasteczka, stopniowo i mozolnie dawkujący napięcie w obrębie małej społeczności. Pewnie dlatego też na okładce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Nic nie jest tym, czym się wydaje” – to motto przyświeca w zasadzie całej, dziesiątej już powieści Deavera z cyklu Rhyme & Sachs. Autor tym razem zaprasza nas do świata polityki, a w zasadzie ubarwia nią znany nam świat nowojorskich gliniarzy w osobach: Lincoln Rhyme, Amelia Sachs, Lon Sellitto, Fred Dellray, Ron Pulaski i Mel Coper. Repertuar uzupełnia jeszcze Thom Reston, opiekun Rhyme’a i już mamy całą, znaną nam z poprzednich części serii śmietankę towarzyską! Tym razem nasi ulubieńcy będą musieli rozwikłać sprawę właśnie politycznej natury i mając do dyspozycji śladowe wręcz dowody rzeczowe, a mianowicie ich zadaniem będzie ustalić, kto kryje się za zamachem na antyamerykańskiego działacza Roberto Morena i zweryfikować, czy rzeczywiście stanowił on tak wielkie zagrożenie dla Ameryki, by wydać nań zabójczy wyrok. Sprawa jest nadzwyczaj delikatna, wszak ekipa sparaliżowanego kryminalistyka ma do czynienia ze śledztwem przeciwko rządowej agendzie, dlatego też śmiało można rzec, że wszystko rozgrywa się pod kryptonimem ‘top secret’. Motywów szpiegowskich ocierających się o grę wpływów i obnażających polityczne gierki oraz błędy, jest w najnowszych utworze Jeffa doprawdy całe mrowie : ). Tutaj każdy na każdego dybie: policja na rząd, rząd na policję, snajperzy na rzekomych terrorystów, terroryści na rząd - a najbardziej intrygujące w tym wszystkim jest to, iż tak naprawdę nie wiemy, kto ponosi odpowiedzialność za wydanie rozkazu zlikwidowania Roberto Morena i czy sprawa ta nie ma przypadkiem głębszego znaczenia dla przyszłych losów rządu USA??

Nie ukrywam, iż nie jestem sympatykiem thrillerów politycznych, ale ciekaw byłem, jak poradzi sobie w tym nurcie literackim jeden z moich ulubionych pisarzy : ). Cykl z Lincolnem i Amelią cenię przede wszystkim za motywy śledcze na poziomie mikro, z akcją zawężoną głównie do nowojorskich matactw, ale cóż, tym razem przyszło mi zmierzyć się z powieścią o szerszym zasięgu, zarówno w sensie geograficznym, jak i strukturalnym ;).

I powiem szczerze, że przygoda z bohaterami Deavera na kartach „Pokoju straceń” wypada dobrze, a nawet bardzo dobrze, choć nie wprawiła mnie w stan całkowitego oszołomienia, a szkoda… autor ów przyzwyczaił mnie do rewelacyjnych historii („Kolekcjoner kości”, „Tańczący trumniarz”, „Mag”, „Zegarmistrz” czy „Rozbite okno”), na tle których najnowsza odsłona rzeczonego cyklu nieco odstaje w moim skromnym uznaniu. Myślę tutaj przede wszystkim o nagromadzeniu olbrzymiej ilości twistów fabularnych, które to z reguły sam uwielbiam w prozie Jeffery’ego! Niestety tutaj akurat nastąpił ich przesyt i mimo tego, iż wzniecają w czytelniku poziom adrenaliny i widowiskowości w trakcie lektury, to powodują jednocześnie, iż cała historia wydaje się być znacznie mniej wiarygodna w ostatecznym odbiorze. Spektakularne zwroty akcji to w istocie domena prozy Jeffery’ego Deavera, niemniej w „Pokoju straceń” każda z nowo poznanych postaci zdaje się prowadzić podwójne życie, albo mieć coś do ukrycia, bądź do stracenia w kontekście sprawy tropionej przez zespół Lincolna Rhyme’a. Moim zdaniem zrobił się w wyniku tego zbyt duży tłok, bo wszyscy w powieści aspirują do grona tych, dzięki którym odwrócą się losy wydarzeń, a takie motywy po jakimś czasie zaczynają przynosić zupełnie odwrotny skutek – choć niewątpliwie zaskakują w danym momencie czytelnika – to jednak zaserwowane w tak wielkiej ilości i w tak krótkich odstępach od siebie (szczególnie za półmetkiem powieści) może nie tyle nużą, ale podważają hipotetyczną prawdziwość przedstawionych w powieści zdarzeń. Jak to się mówi w skrócie, co za dużo, to niezdrowo, a w „Pokoju straceń” nastąpił po prostu przesyt słynnych trików pisarza, którymi ja osobiście lekko się przejadłem!

Ale uwaga, nie oznacza to bynajmniej, iż uważam ów utwór Deavera za słaby. Tak jak wspomniałem wcześniej, książka w ogólnym odbiorze jest bardzo dobra, bo autor po raz kolejny świetnie wykreował swoich cyklicznych bohaterów, których poczynania zawsze intrygują i emocjonują. Analityczny, błyskotliwy umysł Rhyme’a, waleczność i nieustępliwość Sachs, cierpliwość i odporność Thoma, solidność Pulaskiego, czy też władczość Sellitta – to wszystko składa się na bardzo przyjemny obraz wspierającej się w duchu walki o sprawiedliwość, zwartej i zgranej policyjnej drużyny. Można powiedzieć, że jest to już taki rodzinny obraz tej grupki osób i partnerujących im współtowarzyszy : ). Tutaj niczym u muszkieterów, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – wszak każdy ma swoje miejsce, każdy uzupełnia jednocześnie drugiego i całą grupę związaną wspólnym celem! Ponadto całość ubarwiają poboczne obyczajowe wątki, dotyczące czy to problemów zdrowotnych bohaterów, czy płynnej - niczym rwący nurt - sytuacji na szczeblach kariery zawodowej. Także oprócz głównego wątku śledczego istnieje u Deavera również swoista dramaturgia losów poszczególnych jednostek i takie perełki fabularne chłonę z równie wielkim zaciekawieniem jak wiodącą oś akcji : ). Do tego jeszcze pojawiają się krótkie nawiązania do spraw prowadzonych przez Rhyme’a w przeszłości, wszak w „Pokoju straceń” pojawiły się odwołania do chociażby „Kamiennej małpy”, „Maga” czy „Rozbitego okna” – czego wytrawny fan całego cyklu nie powinien przeoczyć ; ).

Książka ta przymusza również niejako do pewnych refleksji na temat psychicznej kondycji ludzi, którzy w życiu zawodowym zajmując wysokie, nierzadko tajne stanowiska w rządowych agendach, podatni są na wielce stresujące sytuacje w związku z odpowiedzialnością za podejmowane czyny, które niekoniecznie muszą świadczyć o dobrej postawie obywatelskiej w oczach opinii publicznej. Może okazać się wszak, że kochający mąż i ojciec, w pracy nosi na rękach krew bezbronnych i jednocześnie musi godzić w sobie te dwie, wykluczające się wzajemnie sfery życia.

W związku z powyższym, warto w tym miejscu wspomnieć o czarnych charakterach powieści. Autor nie ułatwia zadania czytelnikowi, gdy na scenę wprowadza nie jednego, ale kilku kandydatów aspirujących do tego miana ; ). Zdaje się nam, że wiemy, kto jest tym najczarniejszym z nich, ale w trakcie lektury niejednokrotnie przyłapujemy się na pytaniu: czy aby na pewno?? Ano właśnie! Jeffery Deaver barwi swój literacki świat nie tylko w odcieniach bieli i czerni, ponieważ na kartach jego najnowszej powieści dominuje rozpięta skala szarości – tu i ówdzie przenikają się ze sobą postacie, które wydają się być pozornie pozytywne, oraz takie, które jawią się nam początkowo jako podejrzane typy i z których doprawdy ciężko wyłonić jednoznacznie tych dobrych i złych.

Zatem „Pokój straceń” to powieść bardzo złożona i zawiła, z wieloma krzyżującymi się wątkami, ale które w ostatecznym rozrachunku autor spaja w sensowną całość. I jeszcze nie byłby sobą, gdyby nie dołożył ostatniego, kulminacyjnego zwrotu akcji, po którym z zadumą możemy stwierdzić: a jednak sprawiedliwości stało się zadość! Podsumowując, dziesiąty tom śledczy z udziałem duetu Rhyme & Sachs to porządna porcja sensacji z mocną, polityczną gmatwaniną fabularną i workiem fajerwerków, co i rusz wywracających akcję do góry nogami ; ).

I choć nie było to kolejne aż tak piorunujące spotkanie z twórczością Jeffa, to i tak z wielką niecierpliwością czekam na następny tom zmagań naszych bohaterów w powieści „The Skin Collector”, opowiadającej o mordercy - tatuażyście, która za oceanem święcić będzie premierę już w maju 2014 : ).

„Nic nie jest tym, czym się wydaje” – to motto przyświeca w zasadzie całej, dziesiątej już powieści Deavera z cyklu Rhyme & Sachs. Autor tym razem zaprasza nas do świata polityki, a w zasadzie ubarwia nią znany nam świat nowojorskich gliniarzy w osobach: Lincoln Rhyme, Amelia Sachs, Lon Sellitto, Fred Dellray, Ron Pulaski i Mel Coper. Repertuar uzupełnia jeszcze Thom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Totalnie spóźniony zapłon. Tymi słowami mogę określić fakt, iż dopiero teraz zabrałem się za twórczość Michaela Koryty, skoro jego książki dostępne są na polskim rynku już od kilku dobrych lat. Ale jak mówi powiedzenie, lepiej późno niż wcale!

Co prawda za mną dopiero pierwsze spotkanie z prozą rzeczonego autora, ale już teraz mogę powiedzieć, iż Koryta, to jak na razie moje czytelnicze odkrycie roku : ).

„Ostatnie do widzenia” jest książką, która urzekła mnie od pierwszej do ostatniej strony. Fabuła może i nie jest zbyt skomplikowana i zawiła, ale jest w niej ta fascynująca tajemniczość i znakomita plejada bohaterów, a te wyznaczniki w literaturze kryminalnej wręcz uwielbiam!

Historia śledcza opowiedziana przez Korytę przyciąga niczym magnes realizmem, dynamiczną akcją, zaskakującymi sytuacjami i świetnymi, prześmiewczymi dialogami idealnie oddającymi atmosferę zawartą na kartach tejże książki. Towarzysząc duetowi prywatnych detektywów – młodszemu, wysportowanemu przystojniakowi Lincolnowi Perry’emu i sędziwszemu z nich, Joemu Pritchardowi – ma się poczucie tego specyficznego klimatu dobranego partnerstwa, gdzie każdy z nich uzupełnia tego drugiego, zarówno w ironicznej wymianie zdań, jak i we wnikliwej procedurze śledczej ; ). Perry & Pritchard po części przywodzą mi na myśl parę Lowrey & Burnett z filmowego, sensacyjnego przeboju „Bad Boys”, ale w znacznym stopniu są oryginalni na swój specyficzny sposób. U książkowych bohaterów może nie ma takiego przełożenia na wybuchowe fajerwerki, ale za to jest wspaniały realizm przedstawionych zdarzeń :]. W tej książce wszystko pasuje; wiarygodnie zaprezentowany (i odkrywany stopniowo przez bohaterów) ciąg przyczynowo - skutkowy, rzutuje bardzo pozytywnie na odbiór owego kryminału jako całości : ). Poza tym nie ma tu miejsca na naiwne, niewiarygodne wręcz i wyssane z palca sytuacje, dlatego też historia ta świetnie broni się przed negatywną krytyką :D.

W świetle powyższego, podpisuję się pod notką zamieszczoną na okładce: „Tak dziś by pisał Chandler”, wszak są tu typowe dla klasycznego amerykańskiego kryminału i humor i intryga, a do tego jeszcze oczywiście rzeczowość i kapitalne, nie burzące opowiedzianej historii, nieco cierpkie zakończenie, którego w żaden sposób nie udało mi się przewidzieć i które przez dłuższy moment wprawiło mnie w oszołomienie!!

Zatem słowem podsumowania, wielkie brawa dla Michaela Koryty, autora młodego pokolenia, ale piszącego z polotem starego wyjadacza branży!! : )

Totalnie spóźniony zapłon. Tymi słowami mogę określić fakt, iż dopiero teraz zabrałem się za twórczość Michaela Koryty, skoro jego książki dostępne są na polskim rynku już od kilku dobrych lat. Ale jak mówi powiedzenie, lepiej późno niż wcale!

Co prawda za mną dopiero pierwsze spotkanie z prozą rzeczonego autora, ale już teraz mogę powiedzieć, iż Koryta, to jak na razie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam, że choć zwiastun rzeczonego utworu zachęcił mnie, to do książki podchodziłem z niejaką rezerwą - pewnie po części dlatego, że nie należy ona do sławetnego cyklu Rhyme & Sachs, który w prozie Jeffa cenię sobie najszczególniej :).

Tematyka, jaką podjął autor tym razem, to zbrodnie dokonywane za pomocą sztuczek hakerskich i internetowa inwigilacja cywilnych obywateli; uważam, że niełatwa to sztuka, pisać o tak obszernej dziedzinie nowoczesnej techniki, a do tego jeszcze wpleść w całość niebanalną, kryminalną intrygę!! :] I muszę powiedzieć, że po początkowych oporach - trochę drażnił mnie wszechobecny informatyczny żargon - później wsiąkłem w tę historię jak atrament w kartkę ;). Wszak hakerskie gierki okazały się w "Błękitnej pustce" esencją i kołem napędowym całej fabuły :). To co nawyprawiał Jeffery w owej książce niejednokrotnie może przyprawić o zawrót głowy, bo zwrotów akcji uświadczymy tutaj więcej niż w niektórych powieściach z Lincolem Rhym'em w roli głównej :D. Pojedynki hakerów, zbrodnicze konsekwencję wirtualnych knowań i powiązaną z tym obecność oddziału policji śledzi się w rzeczonym utworze Deavera z niekłamaną przyjemnością! Do tego jeszcze "Błękitna pustka" niesie ze sobą pewne istotne przesłanie, a w zasadzie przestrogę; uświadamia nam bowiem, jak niebezpieczny może być (i pewnie jest!) świat komputerów. Oprócz tego, że może być fabryką utalentowanych geniuszy, może także ukazać drugie oblicze - stanowić wylęgarnię wypaczonych zbrodniarzy, którzy zatracili się w Świecie Maszyn, a ludzi realnego świata traktują jak postacie pojawiające się na poszczególnych poziomach gry komputerowej...

Podsumowując, gorąco polecam "Błękitną pustkę", gdyż jest to bardzo dobra powieść z nietuzinkowym zbrodniarzem, zagadkowymi postaciami, plejadą zwrotów akcji i zaskakującym zakończeniem - czyli wszystkim tym, z czego słynie Jeffery Deaver w swojej twórczości :). Także swój powrót do prozy tego pisarza (po ponad rocznej przerwie ;)) uważam za niezwykle udany i obiecuję samemu sobie, że to nie ostatnie spotkanie z tym autorem w tym roku.

Przyznam, że choć zwiastun rzeczonego utworu zachęcił mnie, to do książki podchodziłem z niejaką rezerwą - pewnie po części dlatego, że nie należy ona do sławetnego cyklu Rhyme & Sachs, który w prozie Jeffa cenię sobie najszczególniej :).

Tematyka, jaką podjął autor tym razem, to zbrodnie dokonywane za pomocą sztuczek hakerskich i internetowa inwigilacja cywilnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To już drugi pisarz obok Johna D. MacDonalda o tak samo brzmiącym nazwisku i mający równie pokaźny dorobek literatury kryminalnej z cyklicznym bohaterem na tropie zbrodni. Twórczość Rossa, choć w naszym kraju liczniej wydana od raczkującego dopiero w polskich wydawnictwach Johna, do moich rąk trafiła dopiero teraz!

„Ruchomy cel” z 1949 roku, to pierwszy tom cyklu o prywatnym detektywie Lew Archerze i od razu przyjemnie wprowadzający czytelnika w świat starej, amerykańskiej crime fiction. Już w tej pionierskiej powieści rzeczonej serii czuć ten subtelny klimat dobrej sensacyjnej prozy, która mimo upływu lat, ma się świetnie nawet i dzisiaj.

I choć powieść oferuje nieskomplikowaną intrygę, to jednak ma swoje wielkie atuty. Po pierwsze bohater – zawzięty detektyw z cierpkimi, ale jakże trafnymi spostrzeżeniami na temat życia, ludzi, pieniędzy i walki o stołki, czego przykładem choćby ten cytat Archera na wspomnienie o odejściu ze służby w policji: "Nie mogłem znieść lizania tyłków. I nie odpowiadały mi brudne gierki polityczne". Zadziorny, podstępnie wydobywający potrzebne informacje i niejednokrotnie dostający ostry łomot od napotykanych na swej drodze zbirów, a mimo to koniec końców niezwykle moralny w swojej postawie. Lew Archer to po prostu postać, którą lubi się już po pierwszej powieści.

Po drugie, słoneczna południowa Kalifornia jako miejsce akcji, jakże lubiana przeze mnie w utworach Deana R. Koontza. Opisy wzgórz, krętych nadbrzeżnych dróg i oceanu mieniącego się na horyzoncie w świetle gasnącego dnia – po prostu ujmujący klimat! Ross Macdonald terytorialnie także zaskarbił moje czytelnicze serce, nawet pomimo tego, iż Santa Teresa - miasteczko w jakim działa Archer – stanowi tylko literacką fikcję pisarza ;).

Po trzecie – warstwa sensacyjna i potyczki z bandziorami. Niczym fajne męskie kino akcji, z zaciekawieniem śledziłem wszelkie podchody śledcze oraz zwady i bójki z udziałem bohatera Macdonalda. Powieść wielokrotnie przeplatana i kobiecym, delikatnym na pozór akcentem fabularnym, ale jak się okazuje jednocześnie pełnym temperamentu i przywdzianym w ostry pazur! Całość uzupełniają jeszcze opisy bogatych próżniaków, nękanych namiętnością do pieniądza, którzy w imię grubego portfela i pokaźnego stanu konta, gotowi są na zdradę najbliższych. Moralność ludzka w „Ruchomym celu” śmierdzi gorzej niż najbrudniejsze pieniądze, czego doświadcza w ostatnich scenach sam Lew Archer, widząc zgorzknienie w oczach swoich pracodawców i pseudo-przyjaciół.

Refleksja z tej powieści jest taka, że pokaźne sumy dając złudzenie szczęścia, zabijają w ludziach najcenniejsze wartości i cieszy w tym wszystkim fakt, że jedynie on, Lew Archer pozostaje niezmienny i niczym ostatni sprawiedliwy trwa na posterunku ze swoim żelaznym kodeksem postępowania.

Zadowolenie z lektury jest duże i ufam Rossowi Macdonaldowi, że będzie kontynuowane w kolejnych spotkaniach z jego Lew Archerem :).

To już drugi pisarz obok Johna D. MacDonalda o tak samo brzmiącym nazwisku i mający równie pokaźny dorobek literatury kryminalnej z cyklicznym bohaterem na tropie zbrodni. Twórczość Rossa, choć w naszym kraju liczniej wydana od raczkującego dopiero w polskich wydawnictwach Johna, do moich rąk trafiła dopiero teraz!

„Ruchomy cel” z 1949 roku, to pierwszy tom cyklu o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Wściekłość" przeczytałem na raty - zacząłem w nieco niefortunnym momencie, gdy jedna po drugiej przybyły do mojej domowej biblioteczki nowości moich literackich ulubieńców: Becketta, Chattama i MacDonalda i siłą rzeczy najpierw rozprawiłem się z dokonaniami owej trójcy ;). Tuż po tym, powróciłem więc do prozy Kellermana z nowym zapałem, bo rozpoczęte przezeń śledztwo duetu doktor Delaware & porucznik Sturgis mocno mnie zaciekawiło :).

We "Wściekłości" pod przykrywką prawych obywateli, mamy do czynienia z całym kalejdoskopem brudnych moralnie ludzi z ich mrocznymi grzeszkami, które w miarę upływu dochodzenia wychodzą na światło dzienne. Autor bardzo przejmująco nakreśla obraz - zepsutej karierowiczostwem i chciwością oraz pogonią za pieniądzem i wyuzdanym seksem - aglomeracji Miasta Aniołów! Przez to bagno tajemnic brną nieugięcie Delaware wraz ze Sturgisem i choć ich poczynania mogą wydawać się mozolne, to jednak przynoszą efekty. Rozwiązując sprawę obecnego morderstwa, odkrywają sieć powiązań między tym incydentem, a zbrodnią dokonaną na małym dziecku przed laty. A tak naprawdę to dopiero wierzchołek góry lodowej!

"Wściekłość" to moje trzecie spotkanie z twórczością Jonathana Kellermana, a jednocześnie najlepsze z dotychczasowych :). Dodam również, że powoli krystalizuje mi się i utrwala obraz stylu pisarskiego tego autora. Kellerman unika totalnego dynamizmu; w miejsce szalonej, pędzącej na łeb na szyję akcji, mamy nieśpieszne tempo fabularne w postaci dużej ilości dialogów, analiz, domysłów i wreszcie wyciągania wniosków - a wszystko to jest efektem bardzo dobrze przedstawionej roboty detektywistycznej w postaci rzeczowych wywiadów środowiskowych, którymi wspólnie, bądź na zmianę parają się nasi dwaj prawi bohaterowie powieści :).

Książka Kellermana jest utworem o dosyć zawiłej i wielowątkowej fabule, a im dalej w treść, tym odkrywane matactwa jeszcze bardziej się pogłębiają! Wydawać by się więc mogło, że im większe nagromadzenie pobocznych motywów, tym mniej wiarygodna będzie powieść w odbiorze jako całość. Nic bardziej mylnego, wszak "Wściekłość" jest powieścią do bólu realistyczną, a szokujące, opisane w niej historie mogłyby wydarzyć się bez żadnego ubarwiania w rzeczywistym nam świecie. Całą książkę odbieram raczej jako stonowany, ale mroczny w swojej wymowie dramat kryminalno-obyczajowy i z tego punktu widzenia właśnie ją oceniam, bo krzywdzące dla "Wściekłości" byłoby wystawianie noty przez pryzmat spektakularnych thrillerów z galopująca akcją i morzem twistów fabularnych. Proza Kellermana to zupełnie inna ranga, stylowo widzę go w pobliżu twórczości Michaela Connelly'ego, więc jeśli ktoś nastawia się w tym miejscu na galopujące widowisko a la Coben czy Deaver może poczuć znużenie. Jeśli zaś będzie miało się na uwadze ten rozdźwięk, to twórczość i bohaterów Kellermana da się polubić :].

"Wściekłość" przeczytałem na raty - zacząłem w nieco niefortunnym momencie, gdy jedna po drugiej przybyły do mojej domowej biblioteczki nowości moich literackich ulubieńców: Becketta, Chattama i MacDonalda i siłą rzeczy najpierw rozprawiłem się z dokonaniami owej trójcy ;). Tuż po tym, powróciłem więc do prozy Kellermana z nowym zapałem, bo rozpoczęte przezeń śledztwo duetu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(notka o wrażeniach z lektury pochodzi z 2006 roku)
Niezwykle wciągający i zawiły kryminał ukazujący społeczny bałagan w Kaliforni lat 50-tych ubiegłego wieku. A w centrum zdarzeń, niesamowity Philip Marlowe, bohater-zagadka, z jednej strony cynik z ironią idący przez świat, z drugiej romantyk porządkujący świat według swoich zasad, niekoniecznie zgodnych z prawem ;). Odważny, nieraz mocno uszczypliwy, czy nawet prowokujący los, mający jednak w sobie złotą szlachetność, która świetnie kontrastuje z charakterkami opryszków z jakimi owy bohater Chandlera nieustannie się zmaga :]. Już po tej jednej powieści można wyczuć, że pewne cechy osobowości Marlowe'a znajdziemy w kultowym bohaterze z prozy Cobena - Myronie Bolitarze ;). Cieszę się, że literatura kryminalna ma tak bogato zarysowane postacie prywatnych detektywów, bo ich zmagania z przestępczym światem naprawdę stanowią nie lada rozrywkę dla czytelnika :).

Wracając jeszcze do samej powieści "Długie pożegnanie", to muszę powiedzieć, że choć utwór ten nie ma tak szaleńczo przewrotnej fabuły jak współczesne nam kryminały, to jednak precyzja z jaką autor prowadzi nas - wraz z Marlowe'm - przez zakamarki Kalifornii dawnych lat, wprost urzeka swoją autentycznością! Świetne postacie, ujmujące dialogi, dramatyczne sytuacje i spięcia, głęboko ukazane studium psychologiczne człowieka walczącego z nałogiem i niemocą twórczą, wir zagadkowych zbrodni - oto chandlerowska recepta na sukces :). "Długie pożegnanie" z Philipem Marlowe'm w roli głównej, to kryminał-wzorzec, który czyta się z prawdziwą satysfakcją, zatem polecam skosztować tę perełkę!

(notka o wrażeniach z lektury pochodzi z 2006 roku)
Niezwykle wciągający i zawiły kryminał ukazujący społeczny bałagan w Kaliforni lat 50-tych ubiegłego wieku. A w centrum zdarzeń, niesamowity Philip Marlowe, bohater-zagadka, z jednej strony cynik z ironią idący przez świat, z drugiej romantyk porządkujący świat według swoich zasad, niekoniecznie zgodnych z prawem ;)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po lekturze „Purpurowego miejsca zgonu” mój zachwyt nad prozą Johna D. MacDonalda zostaje podtrzymany i śmiało mogę powiedzieć już po trzecim spotkaniu z Travisem McGee, że urasta on do rangi mojego faworyta wśród książkowych cyklicznych bohaterów :].

„Klasyk amerykańskiej literatury kryminalnej” – ta notka, którą czytamy na okładce rzeczonej powieści mówi sama za siebie, bo serią o McGee autor stworzył coś wspaniałego w obrębie tego gatunku. I choć mija dokładnie półwiecze od powstania „Purpurowego miejsca zgonu”, to dla mnie jest to wręcz nowy, zupełnie inny wymiar wtajemniczenia w prozę detektywistyczną. Książki z Travem McGee w roli głównej mają wszak swój niepowtarzalny czar; stanowią esencję wspaniałego kryminału retro, gdzie bohater wikła się w mrocznych tajemnicach ludzkich, wykorzystując jedynie własny urok i upór osobisty oraz intelekt w parze ze zmysłem obserwacji otoczenia. U MacDonalda nie ma miejsca na współczesne nam techniczne fajerwerki w postaci inwigilacji satelitarnej, wszelkich monitoringów, czy też tropienia przy użyciu internetu – i to jest właśnie piękne w twórczości rzeczonego pisarza!

W książkach MacDonalda oprócz kultowej postaci, bryluje również nastrojowy, a nieraz cierpki obraz Ameryki lat 60/70 ubiegłego wieku – spostrzeżenia bohatera-narratora i odwołania do ówczesnych realiów społeczno-ekonomicznych czyta się, ba! wręcz chłonie się z prawdziwym smakiem, mając nieodparte wrażenie jakoby samemu zostało się przeniesionym w tamtejsze miejsca i czasy.

Do tego dochodzą świetnie nakreślone postacie drugoplanowe ze swymi niedoskonałościami i sekretami, z których emocjonalnością w rożnych sytuacjach musi zmierzyć się sam Travis. Mowa tu głównie o kobietach, którym niełatwo będzie odnaleźć się w nieco sarkastycznym i szelmowskim świecie McGee, ale i panowie też nie mają lekko z naszym bohaterem, potrafiącym tu i ówdzie ostro zaleźć za skórę. Dialogi i osobiste przemyślenia w powieściach MacDonalda to już klasyka, nasączona zarówno specyficznym, wisielczym humorem, jak i sporą dozą ironii. Wszystkie te cechy razem wzięte, w moim odczuciu stanowią swego rodzaju magiczną serię literacką, której fanem stałem się z resztą już przy pierwszym spotkaniu :).

W trzeciej, najnowszej u nas odsłonie wspomnianego cyklu autor przenosi swego bohatera ze słonecznej Florydy aż na piaszczysto-skaliste tereny Arizony. To tam - już w pierwszym rozdziale książki - na oczach Travisa ginie od snajperskiej kuli jego niedoszła klientka. McGee w wyniku tego incydentu, wplątuje się w zagmatwaną intrygę pociągającą za sobą cały ciąg przyczynowo - skutkowy. Niejasność sytuacji w jakiej znalazł się bohater, nie daje spokoju nie tylko jemu samemu, ale także i miejscowym władzom oraz kilku innym osobom z otoczenia zamordowanej kobiety. McGee przy użyciu swoich naturalnych, dosadnych zdolności interpersonalnych, krok po kroku zbliża się do rozwikłania niepokojącej zagadki, nie spodziewając się, że w finale przybierze ona tak zaskakujący obrót. W międzyczasie poznamy towarzyszącą mu niejako z konieczności, rozchwianą emocjonalnie niewiastę, która na kartach powieści przejdzie metamorfozę osobowości a i sam McGee koniec końców zażyje przy niej nie tylko duchowej terapii ;).

„Purpurowe miejsce zgonu” to książka, która oprócz tego, że wielce ciekawi samą kryminalną aurą, to jeszcze powoduje na twarzy czytelnika wszelakie spektrum mimiczne – od śmiechu, poprzez wzruszenie, aż po melancholijną zadumę. Detektywistyczny klasyk pełną gębą, jakiego w dzisiejszej literaturze kryminalnej już nie uświadczymy ;). Już teraz z wielkim wyczekiwaniem odmierzam czas do jesiennej premiery „Szybkiego czerwonego lisa”, czwartego tomu z kapitalnym Travisem McGee w akcji!

Po lekturze „Purpurowego miejsca zgonu” mój zachwyt nad prozą Johna D. MacDonalda zostaje podtrzymany i śmiało mogę powiedzieć już po trzecim spotkaniu z Travisem McGee, że urasta on do rangi mojego faworyta wśród książkowych cyklicznych bohaterów :].

„Klasyk amerykańskiej literatury kryminalnej” – ta notka, którą czytamy na okładce rzeczonej powieści mówi sama za siebie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna z powieści fenomenalnego Francuza za mną :]; duszący, mroczny klimat znany nam z takich hitów autora jak Trylogia zła, "Obietnica mroku", czy Paryski dyptyk 1900 roku :). W prozie Chattama fascynujące jest właśnie to, jak rozkłada on na czynniki pierwsze genezę drzemiącego w człowieku zła, wręcz poraża niepokojem społecznym, gdy zastanawiamy się nad tym, że tacy jednoczący się drapieżcy w ludzkiej skórze, to może nie tylko literacka fikcja, ale sygnał alarmowy we współczesnym nam świecie zapatrzonym w pęd konsumpcyjny! Świetnie również zaprezentowani tropiciele drapieżców, którzy z racji obcowania z rzeczonym szwadronem śmierci i szaleństwa, sami niejako są pokryci tym zbrodniczym całunem, skoro potrafią wtopić swoje myśli w tok rozumowania sadystycznych morderców, analizując ich diaboliczne instynkty krok po kroku!!

Każda kolejna powieść Chattama z gatunku thriller, wydaje się być coraz brutalniejsza i coraz mocniej eksponująca panoszące się na naszym globie zło, stworzone z resztą przez nasz gatunek :o. I nie inaczej jest w "Plugawym spisku", gdzie autor posuwa się jeszcze o krok dalej w szaleńczej prezencji kipiącego zła; ofiarami bestialskich zabójców wszak nie stają się już tylko postacie z tła, ale także i bohaterowie z bliższego czytelnikowi planu :(.

Naprawdę mocna, szokująca powieść z interesująco przedstawioną fabułą i dramatycznym, a zarazem dynamicznym finałowym starciem, oraz jakże radującym fanów Trylogii Zła epilogiem - co prawda ponurym w swojej wymowie, ale z wyraźnym ukłonem Chattama do wiernych czytelników :).

Zatem z niepokojem i niecierpliwością czekam na kontynuację tej posępnej opowieści - "La patience du diable" - o starciu ludzkich drapieżników ze skażonymi ich mrokiem tropicielami :]

Kolejna z powieści fenomenalnego Francuza za mną :]; duszący, mroczny klimat znany nam z takich hitów autora jak Trylogia zła, "Obietnica mroku", czy Paryski dyptyk 1900 roku :). W prozie Chattama fascynujące jest właśnie to, jak rozkłada on na czynniki pierwsze genezę drzemiącego w człowieku zła, wręcz poraża niepokojem społecznym, gdy zastanawiamy się nad tym, że tacy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(tekst pochodzi z grudnia 2010)
Okrutny mor­derca ter­ro­ry­zuje Waszyng­ton i sta­wiają miej­scową poli­cję w stan naj­wyż­szej goto­wo­ści – tym bar­dziej, że te bestial­skie zbrod­nie popeł­niane zostają na całych rodzi­nach. Do akcji wkra­cza Alex Cross — czar­no­skóry psy­cho­log i detek­tyw poli­cyjny w jed­nej oso­bie, który ma za zada­nie roz­wi­kłać istotę maka­brycz­nych wyda­rzeń. Sprawa od samego początku nabiera dlań oso­bi­stej wymowy, bowiem oka­zuje się, iż jedną z zamor­do­wa­nych osób jest jego przy­ja­ciółka z daw­nych lat, Ele­anor Cox, która w ostat­nim cza­sie pra­co­wała nad arty­ku­łami trak­tu­ją­cymi o prze­mocy na Czar­nym Lądzie. Cross w swo­istym, sym­bo­licz­nym hoł­dzie zło­żo­nym tra­gicz­nie zmar­łej przy­ja­ciółce i jej rodzi­nie, podej­muje się ryzy­kow­nej kru­cjaty, mają­cej na celu odna­le­zie­nie i ska­za­nie zabójcy. Zosta­wiw­szy za sobą cały swój dotych­cza­sowy świat, wyru­sza aż do Afryki, a trop ten pro­wa­dzi go do pozba­wio­nego skru­pu­łów oprawcy, tytu­łu­ją­cego sie­bie Tygry­sem i dowo­dzą­cego zor­ga­ni­zo­waną grupą mło­do­cia­nych zwy­rod­nial­ców zabi­ja­ją­cych na jego polecenie.

Tak w ogól­nym zary­sie można przed­sta­wić prze­bieg zda­rzeń otwie­ra­ją­cych fabułę naj­now­szej na naszym rynku, cyklicz­nej powie­ści Jamesa Pat­ter­sona z Ale­xan­drem Cros­sem w roli głów­nej. Ów boha­ter to spe­cja­li­sta w two­rze­niu por­tre­tów psy­cho­lo­gicz­nych naj­więk­szych zbrod­nia­rzy; śmiało można powie­dzieć, że jest już swego rodzaju wizy­tówką prozy Pat­ter­sona. Wielka popu­lar­ność tej postaci we współ­cze­snej, kry­mi­nal­nej lite­ra­tu­rze ame­ry­kań­skiej zaowo­co­wała fil­mo­wymi ekra­ni­za­cjami; na dużym ekra­nie w rolę Crossa dwu­krot­nie wcie­lił się Mor­gan Fre­eman w pro­duk­cjach „Kolek­cjo­ner” oraz „W sieci pająka”.

Wra­ca­jąc do sfery lite­rac­kiej, trzeba w tym miej­scu zazna­czyć, iż pisarz bar­dzo wiele uwagi poświęca ucha­rak­te­ry­zo­wa­niu swego boha­tera na zawzię­tego i upar­tego herosa o czu­łym, peł­nym tro­ski i gore­ją­cej spra­wie­dli­wo­ści sercu. Cross to postać, która mimo iż wpad­nie w każde tara­paty, to nie ugnie się przed nikim; rzu­cony w wir sprawy zary­zy­kuje życie, choć sam ma dla kogo żyć – trojga dzieci i opie­ku­ją­cej się nimi pra­babci. Nawet pod­dany bru­tal­nym tor­tu­rom będzie dalej parł naprzód, byleby dociec prawdy i zakoń­czyć sprawę dla swo­jego spo­koju, ale także i w imię ofiar, za które wal­czy. W zasa­dzie nace­cho­wany jest ide­ałem męsko­ści; odważny stróż prawa igra­jący na co dzień ze śmier­cią i zwy­cię­sko wycho­dzący z jej szpo­nów, a przy tym wszyst­kim czuły, kocha­jący ojciec. Cóż, naj­wy­raź­niej w cza­sach, gdy zło pławi się w ter­ro­rze na świa­tową skalę i seryj­nych odra­ża­ją­cych zbrod­niach, Ame­ry­ka­nie potrze­bują dla swej otu­chy takich super boha­te­rów w gar­ni­tu­rze – czego dowo­dem wielka popu­lar­ność ksią­żek Pat­ter­sona w jego ojczyź­nie i choć to tylko lite­racka fik­cja, coś w tym jed­nak jest.

Sama zaś książka, którą dosta­jemy w swe ręce, to mocna i dra­ma­tyczna opo­wieść trak­tu­jąca o agre­sji i dehu­ma­ni­za­cji, pełna scen prze­mocy i bez­względ­nej walki o kon­trolę nad uro­dzaj­nymi tere­nami Afryki, kosz­tem setek, jeśli nie tysięcy ist­nień ludz­kich. Co istotne, powieść na pierw­szy rzut oka wydaje się być cie­kawa w odbio­rze – ma te cechy, które powinny świad­czyć o dobrej lite­ra­tu­rze sen­sa­cyj­nej: dra­ma­tur­gia wyda­rzeń, dyna­mika akcji, śledz­two boha­tera pro­wa­dzone na obcym, nie­bez­piecz­nym tere­nie i dużo męskich, twar­dych scen walki oraz prób sił, a jed­nak mimo to muszę stwier­dzić, że wyraź­nie cze­goś mi w niej brak. A może nie tyle cho­dzi o brak, co wła­śnie o prze­syt tym wszyst­kim, co nagro­ma­dzone w jedną całość daje efekt znu­że­nia, mimo całego sta­ra­nia autora o wartką, nie­ba­nalną akcję. Trudno mi nawet poli­czyć, ileż to razy Alex Cross był bity, wię­ziony, jak dotkli­wie potur­bo­wany i ledwo trzy­ma­jący się na nogach, a mimo to reszt­kami rezerw, sła­nia­jąc się niczym cień samego sie­bie, upar­cie jak osioł dążył do wytro­pie­nia mor­dercy Ellie Cox, jej naj­bliż­szych i wielu innych rodzin oraz do osta­tecz­nego zamknię­cia swo­jego mię­dzy­na­ro­do­wego śledz­twa. Wie­lość w „Tro­pi­cielu” Pat­ter­sona to już raczej domena stylu pisar­skiego tego autora, a dobit­nym tego przy­kła­dem są krót­kie, dwu-, mak­sy­mal­nie trzy­stro­ni­cowe roz­działy, któ­rych w całym utwo­rze nali­czymy grubo ponad setkę, a te nie­stety zle­wają się ze sobą w jedną, pędzącą na łeb na szyję goni­twę zda­rzeń. Tam z kolei na próżno szu­kać roz­bu­do­wa­nych opi­sów pro­ce­dury kry­mi­nal­nej i metod śled­czych sto­so­wa­nych przez boha­tera detek­tywa, co zazwy­czaj nadaje smaczku tego rodzaju lite­ra­tu­rze i świad­czy o jej kunszcie.

Co nato­miast bar­dzo podo­bało mi się w tej powie­ści, to kilka ostat­nich stron z zaska­ku­ją­cym, obna­ża­ją­cym pewne matac­twa fina­łem, gdzie dzięki swej zuchwa­ło­ści i zim­nej krwi detek­tyw Pat­ter­sona będzie mógł wresz­cie zakoń­czyć swoje zawiłe śledz­two. Nieco wcze­śniej, przez kilka roz­dzia­łów autor stara się grać zarówno na emo­cjach czy­tel­nika jak i samego boha­tera, ale ów zabieg jest prze­wi­dy­walny mimo swo­jej dra­ma­tur­gii, nie­mniej jed­nak osta­teczne star­cie Crossa, o któ­rym wspo­mnia­łem powy­żej jest godne uwagi. Na uzna­nie zasłu­guje nie­tu­zin­kowa tema­tyka i sce­ne­ria, w któ­rej roz­grywa się akcja „Tro­pi­ciela” – tutaj Pat­ter­son wyróż­nił się od swo­ich kole­gów po pió­rze, wszak zazwy­czaj ame­ry­kań­scy auto­rzy kry­mi­na­łów umiesz­czają akcję swo­ich utwo­rów albo w aglo­me­ra­cji nowo­jor­skiej, albo na zachod­nim wybrzeżu Sta­nów, w obrę­bie Mia­sta Anio­łów. Ponadto sym­pa­ty­ków serii o czar­no­skó­rym detek­ty­wie – a takich pew­nie nie bra­kuje i u nas, skoro Alba­tros ją wydaje — zado­wo­lić powi­nien bonus zaser­wo­wany przez pisa­rza tuż po koń­co­wym aka­pi­cie powie­ści, w postaci kil­ku­stro­ni­co­wego wywiadu z samym Crossem.

Gene­ral­nie jed­nak proza Jamesa Pat­ter­sona – z którą mia­łem już do czy­nie­nia przed laty – nie sta­nowi jakie­goś spe­cjal­nego szału ani odkry­cia w lite­ra­tu­rze sen­sa­cyj­nej i śmiało mogę stwier­dzić, że winna być trak­to­wana jako kate­go­ria „B”, tudzież zaple­cze dla solid­nych, wcią­ga­ją­cych i czy­ta­nych z zapar­tym tchem histo­rii kry­mi­nal­nych, jakimi nas raczą takie gwiazdy gatunku jak Har­lan Coben, Jef­fery Deaver czy Simon Bec­kett. Feno­me­nem twór­czo­ści Pat­ter­sona pozo­staje jed­nak fakt, iż mimo braku polotu, jego książki sprze­dają się w wie­lo­mi­lio­no­wych nakła­dach, a on sam każ­dego roku znaj­duje się na czo­ło­wych miej­scach naj­le­piej zara­bia­ją­cych pisa­rzy świata! Jak widać duża ilość krót­kich roz­dzia­łów, mak­si­mum akcji, oraz ten dziar­ski, nie­zwy­cię­żony Ale­xan­der Cross pro­cen­tują i naj­wy­raź­niej tyleż potrzeba, aby w pełni zaspo­koić ocze­ki­wa­nia czy­tel­ni­ków za oceanem.

(tekst pochodzi z grudnia 2010)
Okrutny mor­derca ter­ro­ry­zuje Waszyng­ton i sta­wiają miej­scową poli­cję w stan naj­wyż­szej goto­wo­ści – tym bar­dziej, że te bestial­skie zbrod­nie popeł­niane zostają na całych rodzi­nach. Do akcji wkra­cza Alex Cross — czar­no­skóry psy­cho­log i detek­tyw poli­cyjny w jed­nej oso­bie, który ma za zada­nie roz­wi­kłać istotę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

(recenzja pochodzi z lutego 2011)
Zanim się­gną­łem po „Ostat­nią wyrocz­nię”, mia­łem wiel­kie obawy, że oto czeka mnie kolejny thril­ler histo­ryczny a’la Dan Brown. Mój scep­ty­cyzm wziął się pew­nie po czę­ści z faktu, iż nie prze­pa­dam za feno­me­nem pisar­skim autora „Kodu Da Vinci”, a także dla­tego, że zarówno sam tytuł jak i zwia­stun powie­ści Rol­linsa wydał mi się nieco zbieżny z prozą Browna. Jakież więc były moje miłe zasko­cze­nie, wes­tchnie­nie ulgi i radość z lek­tury, gdy wresz­cie się­gną­łem po „Ostat­nią wyrocz­nię”. Książka wcią­gnęła mnie od pierw­szego aka­pitu i co naj­waż­niej­sze, momen­tal­nie roz­wiała moje obawy, jako­bym miał do czy­nie­nia z pisar­skim sobo­wtó­rem Dana Browna twórcy „Anio­łów i demonów”.

Ame­ry­ka­nin James Rol­lins jest auto­rem kil­ku­na­stu powie­ści o tema­tyce przygodowo-sensacyjnej, w tym cyklu „Sigma Force” z koman­do­rem Gray’em Pier­cem w roli głów­nej. Wspo­mniana seria liczy sobie sie­dem tytu­łów, z czego „Alba­tros” – pol­ski wydawca ksią­żek tego pisa­rza – opu­bli­ko­wał dotych­czas sześć pozy­cji, a naj­now­sza „Kolo­nia dia­bła” jest już w przy­go­to­wa­niach wydaw­ni­czych. Powie­ści te łączy mili­tarny oddział Sigma, zaj­mu­jący się odnaj­dy­wa­niem i zabez­pie­cza­niem tech­no­lo­gii mogą­cych zagro­zić ludz­ko­ści. Miej­scem dzia­ła­nia zespołu są różne zakątki świata i ich sta­ro­żytne tajem­nice, zaś plany jed­nostki pró­bują krzy­żo­wać brac­twa reli­gijne oraz nie prze­bie­ra­jący w środ­kach sza­leńcy, o glo­ba­li­stycz­nych, nace­cho­wa­nych rzą­dzą wła­dzy aspiracjach.

W „Ostat­niej wyroczni” – pią­tej książce z rze­czo­nego cyklu – Rol­lins pro­wa­dzi czy­tel­nika poprzez sieć współ­cze­snych intryg powią­za­nych z wyda­rze­niami sprzed dzie­się­cio­leci, a nawet się­ga­ją­cych cza­sów sta­ro­żyt­nych. Akcja powie­ści roz­po­czyna się na dobre, gdy człon­ko­wie oddziału Sigma pró­bują usta­lić przy­czynę zagad­ko­wej śmierci wybit­nego naukowca, Arhi­balda Polka. Wikła­jąc się w tajem­ni­cach z dzie­dzin nauki i histo­rii będą zmu­szeni roz­po­cząć nie­bez­pieczną wyprawę z Waszyng­tonu do odle­głych Indii oraz ska­żo­nych pro­mie­nio­wa­niem rejo­nów Ukra­iny i Rosji. Jak się wkrótce okaże, obce kul­tura i oby­czaje będą naj­mniej­szym zmar­twie­niem agen­tów Sigmy i towa­rzy­szą­cych im cywi­lów. Docie­kli­wych boha­te­rów Jamesa Rol­linsa cze­kają bowiem zarówno przy­gody, jak i dra­ma­tyczne sytu­acje, w któ­rych przyj­dzie im wal­czyć już nie tylko o roz­wią­za­nie tajem­nic, ale i o wła­sne życie… Rów­no­le­gle do tych wyda­rzeń, czy­tel­ni­kowi emo­cji dostar­czą losy męż­czy­zny pozba­wio­nego pamięci, który wespół z trójką dzieci będzie musiał rato­wać się ucieczką przed tro­pią­cymi go opraw­cami. Ów wątek, jak się póź­niej okaże, będzie jed­nym z naj­istot­niej­szych dla koń­co­wej wymowy powieści.

Utwór Jamesa Rol­linsa sta­nowi więc świetne połą­cze­nie powie­ści sen­sa­cyj­nej i awan­tur­ni­czej – znaj­dziemy w niej całe mnó­stwo ele­men­tów przy­go­do­wych, cie­ka­wych, szo­ku­ją­cych wręcz fak­tów ze świata nauki, dra­ma­tur­gii w poszcze­gól­nych wąt­kach, zawie­szeń akcji w peł­nych napię­cia momen­tach, a także nie­małą por­cję humoru, jaka towa­rzy­szy bohaterom.

Jeśli już mowa o boha­te­rach, to spo­śród wszyst­kich postaci wystę­pu­ją­cych w tej powie­ści, naj­bar­dziej wyróż­nia się koman­dor Gray­son Pierce, stra­teg całej ope­ra­cji w tere­nie i opie­kun towa­rzy­szą­cej mu grupy badaw­czej. Dla mnie oso­bi­ście ten sprytny i odważny agent sta­nowi mie­szankę Jamesa Bonda z Indianą Jone­sem. W dzia­ła­niach Pierce’a można by doszu­ki­wać się szczę­śli­wych zbie­gów oko­licz­no­ści, dosko­na­łej tak­tyki i nie­zwy­kłej spraw­no­ści fizycz­nej, jed­nakże w ramach przy­go­dówki takie ele­menty bynaj­mniej nie rażą po oczach, a wręcz sprzy­jają wart­kiej akcji, którą emo­cjo­nu­jemy się nie­malże na każ­dej stronie.

Autor postra­szy też całym szwa­dro­nem okrut­ni­ków, jacy prze­wi­jają się na kar­tach jego powie­ści – od wyzu­tych z moral­no­ści naukow­ców, po peł­nych pogardy dla ówcze­snego świata wizjo­ne­rów, chcą­cych zmie­nić ludz­kość według wła­snych zasad i ego­istycz­nych potrzeb, kosz­tem milio­nów ist­nień. I mimo iż „Ostat­nia wyrocz­nia” nie jest żadnym mrocz­nym thril­le­rem, to dla dra­ma­tycz­nej wymowy tego utworu istotny jest fakt, że James Rol­lins poka­zuje, iż star­cie dobrych ze złymi wcale nie jest łatwym zada­niem, a nie­rzadko wręcz oku­pione zostaje tra­ge­dią współtowarzysza.

Całą powieść czyta się bar­dzo szybko i przy­jem­nie, gdyż książka Jamesa Rol­linsa to świetna roz­rywka pełna wielu nie­spo­dzia­nek fabu­lar­nych i dyna­micz­nej, wcią­ga­ją­cej akcji, a o to prze­cież cho­dzi w tego typu lite­ra­tu­rze. Autor nie nuży, unika dłu­żyzn, posłu­guje się wyra­zi­stymi opi­sami, a to rów­nież spra­wia, że jeste­śmy cie­kawi, co wyda­rzy się na każ­dej kolej­nej stro­nie i jakim trud­no­ściom będą musieli spro­stać jego boha­te­ro­wie. Sty­lem ów pisarz przy­wo­dzi mi na myśl doko­na­nia lite­rac­kie duetu Pre­ston & Child, więc jeśli lubi­cie prozę tychże auto­rów, to i na książ­kach Rol­linsa nie powin­ni­ście się zawieść, a nawet z ochotą się­gać po kolejne jego utwory.

(recenzja pochodzi z lutego 2011)
Zanim się­gną­łem po „Ostat­nią wyrocz­nię”, mia­łem wiel­kie obawy, że oto czeka mnie kolejny thril­ler histo­ryczny a’la Dan Brown. Mój scep­ty­cyzm wziął się pew­nie po czę­ści z faktu, iż nie prze­pa­dam za feno­me­nem pisar­skim autora „Kodu Da Vinci”, a także dla­tego, że zarówno sam tytuł jak i zwia­stun powie­ści Rol­linsa wydał mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Rany kamieni" to utwór zupełnie niepodobny do wcześniejszych powieści autora i to nie tylko pod względem niezależności od serii z doktorem Hunterem. Istotną różnicą jest specyficzna narracja tej książki, miejscami irytująca, a innym razem intrygująca, gdyż wszystko dzieje się na zasadzie TERAZ, czyli opisywane w pierwszej osobie i to w dodatku w czasie teraźniejszym!!

"Rany kamieni" to książka dosyć kontrowersyjna, która ma zarówno swoje dobre jak i słabe strony i ciężko było mi ją tak na gorąco ocenić, dlatego też czynię to celowo z niejakim opóźnieniem, już po tym jak emocje z lektury opadły ;). Ale do rzeczy - jak zwykle magnetyzm historii, przyciąganie czytelnika do książki jest tak duże jak planet naszego układu do Słońca :D. Snuta przez Becketta opowieść intryguje i ciekawi dzięki czemu niemalże nieustannie ma się wrażenie, że autor prowadzi nas po nitce do kłębka pewnej spektakularnej tajemnicy, która wstrząśnie nami po stokroć u zwieńczenia fabuły :). A owa powieść sama w sobie stanowi bardziej dramat obyczajowy niż thriller, także nie uświadczymy w niej znamion dynamizmu z efektownymi scenami brutalnych starć, jakie niejednokrotnie są udziałem mrocznej literatury sensacyjnej ;). "Rany kamieni" wydają się być zatem książką o konstrukcji tykającej bomby, podobnie jak to było w przypadku "Straconych" Jacka Ketchuma - czytając, cały czas czekamy na niesamowity finał, a tymczasem... jest w tym utworze Becketta pewna niesamowitość, ale myślę, że balonik oczekiwań był zupełnie inny i w końcówce - choć jesteśmy nią zaskoczeni i niejako poruszeni jej pełną zgrozy wymową - to zamiast magicznych fajerwerków, dostajemy trudny w swoim przekazie dramat rodzinny, a wydawało się, że Beckett przez całą książkę nakręcał nas po prostu na coś zupełnie innego!! ;( Po prostu finał "Ran kamieni" jest niewspółmierny do tego, czym autor zaciekawił nas w pierwszych, jakże tajemniczych i pełnych adrenaliny scenach powieści :(. I mówiąc szczerze nie ratuje tego nawet podwójna oś akcji książki, czyli te krótkie wtrącenia z wyskokami bohatera w jego niedaleką przeszłość... ba, to już w ogóle jest gwóźdź do trumny zakończenia tej naprawdę obiecująco zaczynającej się powieści :(. Ot, splot jednego epizodu z życia Anglika z prywatnym odosobnieniem osobliwego francuskiego klanu . Także bywało lepiej Panie Beckett i podpisuję się pod tym, że "Rany kamieni" byłyby bardzo dobrą książką na debiut literacki, ale znając wcześniejsze utwory sygnowane tym nazwiskiem, siłą rzeczy stawiamy wysoką poprzeczkę oczekiwań, a te w przypadku najnowszej książki, zostały niestety zawiedzione :(. W moim prywatnym rankingu książek Becketta, ta zajmuje pozycję czwartą o oczko wyżej od "Wołania grobu" ;).

I jeszcze taka błyskotliwa refleksja na koniec; to naprawdę miło, że autor próbuje czegoś nowego w swojej twórczości, być może po to, by w przyszłości nie zostać zaszufladkowanym wyłącznie jako ten od "Chemii śmierci" i kontynuujących ją powieści :). Zmiana stylu pisarskiego nieraz procentuje pozyskaniem rzesz nowych czytelników i tym przypadku było naprawdę ciekawie przez sporą część książki, ale dotychczasowi fani prozy Becketta chyba tak jak i ja poczują pewien niedosyt i powiedzą sami przed sobą: "to całkiem fajna książka i można byłoby ocenić ją wyżej, gdyby nie napisał jej właśnie rzeczony pisarz, bo od niego oczekujemy po prostu czegoś więcej" ;).

"Rany kamieni" to utwór zupełnie niepodobny do wcześniejszych powieści autora i to nie tylko pod względem niezależności od serii z doktorem Hunterem. Istotną różnicą jest specyficzna narracja tej książki, miejscami irytująca, a innym razem intrygująca, gdyż wszystko dzieje się na zasadzie TERAZ, czyli opisywane w pierwszej osobie i to w dodatku w czasie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trzy długie lata musiał czekać polski czytelnik na drugi utwór młodego, dobrze zapowiadającego się autora mrocznych thrillerów. Jego debiutancka powieść „Ścigając umarłych” wydana wówczas jeszcze pod banderą Amberu, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie; posępna i mocna w swojej wymowie, a jednocześnie świetna w odbiorze dla fana tego typu literatury :). Cóż dodać; była to po prostu bardzo ciekawie napisana historia z nowym, cyklicznym bohaterem, do tego boleśnie doświadczonym przez los i uwikłanym w diaboliczną gmatwaninę brutalnych zdarzeń i już byłem kupiony przez Tima Weavera :D.

Dlatego też wielce ucieszyłem się, gdy okazało się, iż w tym roku – już w edycji Albatrosa - autor ów powraca na nasz księgarski rynek z kolejną powieścią z tego samego cyklu. „Zanurzyć się w mrok” – bo pod takim ostatecznie tytułem (po kilku zmianach wydawcy) ukazała się rzeczona książka - to dla mnie jeden z najbardziej oczekiwanych i intrygujących utworów tegorocznej jesieni. Zastanawiałem się jak autor podoła sobie w drugiej odsłonie twórczej w obliczu tak kapitalnego debiutu jakim było przecież „Ścigając umarłych”. I wiecie co?? Rewelacja, po prostu, bo pomimo wysoko postawionej poprzeczki, w nowym tytule Weaver ani na moment nie spuszcza z wysokiego poziomu, jakim zelektryzował mnie poprzednio :).

Czytuję zazwyczaj jedynie późnymi wieczorami i lektura niemal każdej książki zajmuje mi blisko dwa tygodnie, ale tę powieść pochłonąłem w zaledwie cztery kilkugodzinne nocne sesje : ). Czytając, byłem niemal jak w transie, ciekawiąc się coraz mocniej, co kryje kolejna strona tej nietuzinkowej kryminalnej historii z silnie zaakcentowanym mrocznym akcentem. Co więcej, pisarz pokusił się tym razem o bardziej obszerną i rozbudowaną fabularnie opowieść, aniżeli w swoim świetnym debiucie. I tutaj również David Raker, główny bohater i zarazem narrator powieści wplącze się w zawiłe losy zaginionej osoby i choć sam początek obu książek Tima Weavera wydaje się być bardzo podobny, to im dalej wnikniemy w treść, tym otrzymamy dwie zupełnie inne dramatyczne, pełne niepokoju historie śledcze. W „Zanurzyć się w mrok” największe wrażenie zrobiło na mnie to, iż autorowi wspaniale udawało się potęgować poziom dreszczyku emocji – im więcej stron książki było za mną, to tajemnice zamiast się rozwiewać, tym bardziej się nawarstwiały, a cała fabuła stawała się coraz mocniej skomplikowana, przez co rzecz jasna i mnie i bohaterowi, Davidowi Rakerowi co chwila podnosił się poziom adrenaliny!

Powieść „Zanurzyć się w mrok”, to utwór niezwykle przewrotny, gdzie wiele się dzieje w każdym rozdziale, a łamigłówka goni łamigłówkę, a do tego całość intrygi kapitalnie się ze sobą zazębia, aż po finalne strony. Ta książka to lektura obowiązkowa dla fanów mrocznych thrillerów, w której wytrawny czytelnik znajdzie echa takich szlagierów gatunku, jak „Milczenie owiec” Thomasa Harrisa, czy „Otchłań zła” Maxime’a Chattama. Zatem serdecznie polecam Wam tę książkę, a sam już ekscytuję się na myśl o następnych powieściach Weavera zapowiedzianych przez Albatros, który tradycyjnie – tak na marginesie oczywiście ; ) – zdradził tym razem w zwiastunie okładkowym zaledwie jedną trzecią fabuły książki! :D

Trzy długie lata musiał czekać polski czytelnik na drugi utwór młodego, dobrze zapowiadającego się autora mrocznych thrillerów. Jego debiutancka powieść „Ścigając umarłych” wydana wówczas jeszcze pod banderą Amberu, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie; posępna i mocna w swojej wymowie, a jednocześnie świetna w odbiorze dla fana tego typu literatury :). Cóż dodać; była to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Thril­ler medyczny to gatu­nek ksią­żek, po które dotych­czas się­ga­łem raczej z przy­padku niż zami­ło­wa­nia. Można nawet powie­dzieć, że czy­tel­ni­czo wciąż w nim racz­kuję, bo powieść Micha­ela Pal­mera to dopiero moja trze­cia przy­goda w kry­mi­nal­nym świe­cie z nutą medy­cyny w tle. Wcze­śniej mia­łem przy­jem­ność zapo­znać się z „Comą” Robina Cooka oraz „Grzesz­ni­kiem” Tess Ger­rit­sen i o ile pierw­szy z rze­czo­nych utwo­rów dosyć mocno fabu­lar­nie wgłę­biał się w tę tema­tykę, o tyle drugi tytuł w więk­szym stop­niu spo­wi­jał mrok i aspekty reli­gijne, by dopiero w final­nych sce­nach ura­czyć czy­tel­nika moty­wami ściśle zwią­za­nymi ze służbą zdro­wia. Nato­miast zesta­wia­jąc ze sobą owe trzy książki napi­sane przez sławy gatunku, to wła­śnie „Eks­pe­ry­ment” zro­bił na mnie naj­więk­sze, a co za tym idzie naj­lep­sze wrażenie.

Powieść, choć nie pozba­wiona medycz­nego żargonu, z któ­rym chcąc nie chcąc trzeba się zmie­rzyć, przy­ciąga uwagę czy­tel­nika od samego początku. Michael Pal­mer w swoim utwo­rze wpro­wa­dza nas bowiem w świat nie­do­szłego fut­bo­li­sty i byłego kar­dio­loga, Briana Hol­bro­oka, któ­rego życie w bły­ska­wicz­nym tem­pie wywróci się do góry nogami. Hol­brook to czło­wiek żyjący w nie­sła­wie, nie­gdyś sza­no­wany lekarz, który jed­nak zaprze­pa­ścił swoją karierę uza­leż­nia­jąc się od lekarstw i alko­holu. Teraz zaś, gdy pozna­jemy go na kar­tach książki, w wyniku przy­pad­ko­wych oko­licz­no­ści ma szansę zre­ha­bi­li­to­wać się za grze­chy prze­szło­ści. Opie­ku­jąc się cier­pią­cym na bóle serca ojcem, towa­rzy­szy mu pod­czas pobytu w szpi­talu i w wyniku spo­tka­nia ze zna­jo­mym kar­dio­lo­giem zostaje popro­szony o pomoc przy zdia­gno­zo­wa­niu przy­padku ciężko cho­rej kobiety. Choć pozba­wiony prak­tyki medycz­nej, Hol­brook dzięki wie­lo­let­niemu doświad­cze­niu tra­fia w sedno sprawy i swoim zaan­ga­żo­wa­niem ratuje życie pacjentki. Nie­ba­wem ponow­nie będzie inter­we­nio­wał w kry­tycz­nej sytu­acji i znów górą nad śmier­cią będzie nabyta przed laty pre­cy­zja głów­nego boha­tera. Ta szla­chetna postawa zosta­nie doce­niona przez per­so­nel medyczny Bostoń­skiego Insty­tutu Serca – pla­cówki, w któ­rej roz­grywa się akcja powie­ści – a wyra­zem uzna­nia będzie przy­wró­ce­nie boha­te­rowi licen­cji lekar­skiej i zaofe­ro­wa­nie mu posady. Brian Hol­brook rzecz jasna podej­mie się pracy w tym reno­mo­wa­nym szpi­talu z dwóch powo­dów; po pierw­sze rad jest z nowej życio­wej szansy, jaką stwa­rza mu powrót do czyn­nej służby w zawo­dzie, a po dru­gie ze względu na ojca, któ­rego serce mogą uzdro­wić jedy­nie ope­ra­cja – a tej stary męż­czy­zna panicz­nie się boi, pomny doświad­czeń z prze­szło­ści – lub kura­cja nowym, sza­le­nie popu­la­ry­zo­wa­nym w mediach eks­pe­ry­men­tal­nym lekiem o nazwie „Vasc­lear”. Zarówno główny boha­ter jak i jego ojciec, ocza­ro­wani tymi pozy­tyw­nymi nowin­kami, skło­nią się ku dru­giej opcji. Czas nagli, pro­blem jed­nak w tym, iż „Vasc­lear” nie jest jesz­cze lekiem zatwier­dzo­nym przez Insty­tut Żywno­ści i Leków, testo­wa­nym tylko na wybra­nej prób­nej gru­pie pacjen­tów i sku­tecz­nym w trzech czwar­tych przy­pad­ków. To jed­nak wystar­czy zde­ter­mi­no­wa­nemu kar­dio­lo­gowi, aby pod­jąć kar­ko­łomną walkę o „Vasce­lar”– naj­pierw jaw­nie, Hol­brook będzie zabie­gał o zapi­sa­nie ojca do grupy testo­wej, a gdy spo­tka się z decy­zją odmowną, zacznie pod­kra­dać dawki cudow­nego leku prze­zna­czone dla innych pacjentów.

Ten wątek udało się pisa­rzowi nakre­ślić w bar­dzo cie­kawy spo­sób. Jego boha­ter, z czar­nym punk­tem w zawo­do­wym życio­ry­sie, przy­wró­cony do rangi medycz­nej ponow­nie wej­dzie w kon­flikt z etyką lekar­ską. Tym razem to kra­dzież w imię polep­sze­nia stanu zdro­wia ojca, czyn szla­chetny z punktu widze­nia nie­sie­nia pomocy naj­bliż­szej oso­bie, jed­nakże spo­łecz­nie pięt­no­wany jako wystę­pek hań­biący dla tak sza­no­wa­nego zawodu jak lekarz. Gry­zący się z myślami kar­dio­log podej­mie owe ryzyko cał­ko­wi­tego spla­mie­nia kariery, byle tylko dopo­móc umie­ra­ją­cemu ojcu. W tym wła­śnie momen­cie akcja książki zaczyna nabie­rać sen­sa­cyj­nego tempa, które choć wymie­szane ze sferą oby­cza­jową wyda­rzeń roz­gry­wa­nych w szpi­talu, wzra­stać będzie z każ­dym kolej­nym rozdziałem.

To nie wszystko, co zaofe­ruje czy­tel­ni­kom w tej powie­ści Michael Pal­mer. „Eks­pe­ry­ment” z powie­ści oby­cza­jo­wej zmieni się bowiem w gorzki dra­mat, gdy okaże się, że ojciec boha­tera w wyniku kura­cji umrze. Zaszo­ko­wany Hol­brook będzie za wszelką cenę usi­ło­wał dociec przy­czyn śmierci seniora, leczo­nego cudow­nym lekiem, który to na doda­tek lada dzień ma zostać zatwier­dzony do ogól­no­świa­to­wego obiegu medycz­nego. W mię­dzy­cza­sie główny boha­ter odkryje aferę towa­rzy­szącą dzia­ła­niu „Vasc­le­aru” na wybra­nych pacjen­tach, któ­rzy albo sami umie­rają po zaży­ciu tego środka, albo są mor­do­wani z zimną krwią. Pozna­nie przez Hol­bro­oka tej prze­ra­ża­ją­cej prawdy przy­nie­sie leka­rzowi zgubę; zastra­szany przez tajem­ni­czych napast­ni­ków, będzie musiał uwa­żać na każdy swój następny krok prze­mie­rza­jąc szpi­talne kory­ta­rze, tym bar­dziej, że w spi­sek zamie­szane okażą się także znane oso­bi­sto­ści z per­so­nelu Bostoń­skiego Insty­tutu Serca. Zaszo­ko­wany udzia­łem cenio­nych leka­rzy w tym nik­czem­nym przed­się­wzię­ciu, Brian Hol­brook będzie musiał wal­czyć nie­malże w poje­dynkę, już nie tyle o ujaw­nie­nie afery i zde­ma­sko­wa­nie spraw­ców śmierci pacjen­tów, ile o wła­sne życie, które zawi­śnie na wło­sku. Mając wspar­cie jedy­nie w oso­bie swo­jego kura­tora z cza­sów tera­pii odwy­ko­wej, kar­dio­log sta­nie do nie­rów­nej walki z orga­ni­za­cją wykra­cza­jącą poza jego wcze­śniej­sze przypuszczenia.

Druga połowa utworu Micha­ela Pal­mera to już nie tyle dra­mat oby­cza­jowy, co dyna­miczna powieść sen­sa­cyjna. O ile we wcze­śniej­szych roz­dzia­łach autor pro­wa­dził czy­tel­nika poprzez uśpione szpi­talne kory­ta­rze i sale ope­ra­cyjne, o tyle póź­niej jest już naprawdę żywio­łowo. Pościgi, dra­ma­tyczne ucieczki, strze­la­niny i walka wręcz – to wszystko roz­grywa się jak w kalej­do­sko­pie, a Pal­mer takimi opi­sami udo­wad­nia, że zna się bar­dzo dobrze nie tylko na medycz­nych niu­an­sach, ale także na two­rze­niu płyn­nej, peł­nej napię­cia akcji sen­sa­cyj­nej. Czy­ta­jąc te sceny na moment zupeł­nie zapo­mnia­łem, że jest to powieść o zde­spe­ro­wa­nym leka­rzu, bar­dziej bowiem przy­po­mi­nały one star­cia jakie­goś herosa, który słu­żył pod mili­tarną ban­derą. Myślę jed­nak, że autor wcale nie prze­sa­dził z tę walecz­no­ścią głów­nego boha­tera, wszak trzeba zauwa­żyć, iż postać ta została zepchnięta do defen­sywy i posta­wiona na skraju emo­cjo­nal­nej zapa­ści, a prze­cież w takich chwi­lach budzi się w czło­wieku instynkt przetrwania.

Utwór Micha­ela Pal­mera to bar­dzo dobra roz­rywka, w któ­rej autor zręcz­nie wymie­szał swoje doświad­cze­nie medyczne z kry­mi­nalną intrygą i dyna­miką akcji. „Eks­pe­ry­ment” to jed­no­cze­śnie swego rodzaju prze­stroga przed zbyt wylew­nym zachwy­tem nad tym, co spo­łecz­nie ocze­ki­wane i medial­nie nagło­śnione, a prze­cież będące tak naprawdę jedną wielką nie­wia­domą, udo­ku­men­to­waną jedy­nie na pod­sta­wie fazy testo­wej. Skoń­czyw­szy lek­turę mamy więc z niej podwójne zado­wo­le­nie – przez cie­kawą, wcią­ga­jącą fabułę do morału zeń pły­ną­cego. Na zakoń­cze­nie dodam jesz­cze jedną ważną kwe­stię, a mia­no­wi­cie to, że książka Pal­mera zupeł­nie nie nuży, czego nie można powie­dzieć o „Comie”, autor­stwa kolegi po piórze.

Thril­ler medyczny to gatu­nek ksią­żek, po które dotych­czas się­ga­łem raczej z przy­padku niż zami­ło­wa­nia. Można nawet powie­dzieć, że czy­tel­ni­czo wciąż w nim racz­kuję, bo powieść Micha­ela Pal­mera to dopiero moja trze­cia przy­goda w kry­mi­nal­nym świe­cie z nutą medy­cyny w tle. Wcze­śniej mia­łem przy­jem­ność zapo­znać się z „Comą” Robina Cooka oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z niniejszą książką miałem identyczną sytuację jak w przypadku poprzednio czytanych "Drapieżców" tegoż samego autora - czyli przeczytanie na dwa razy ;).

Chattam jest o tyle specyficznym pisarzem, że potrafi zbudować świetne napięcie, ale w środku utworu lubuje się też rozwlekać, wręcz spowalniać akcję i kierować jej tory na naukowe dywagacje ;). Dlatego też w połowie lektury odłożyłem ją do chwilowej poczekalni, w międzyczasie sięgnąłem po dwie inne książki, by z nowym zapałem powrócić do powieści Francuza :).

Rzeczony thriller Maxime'a Chattama wyróżnia się z pewnością niesamowitymi miejscami akcji - dwa tajemnicze ośrodki badawcze, jeden na pirenejskim szczycie, drugi na jednej z wysp Polinezji Francuskiej, hen na krańcach Oceanii :). W tych dwóch punktach rozgrywa się równolegle niezwykle ciekawa, owiana niesamowitością i grozą akcja. Kolejne strony utworu obnażają mrożący krew w żyłach eksperyment naukowy, który wymknął się spod kontroli i któremu musi podołać garstka osób, będąca jednocześnie w niemałym konflikcie interesów w związku z zaistniałą aferą!! Wystarczy jeszcze dodać, iż z racji oddalenia obu ośrodków badawczych od cywilizowanego świata oraz stale pogarszającej się pogody mamy do czynienia z książką, której fabuła może spokojnie przyprawić o klaustrofobię :]. Poczucie odizolowania i zagrożenia narasta z każdą stroną i udziela się nie tylko bohaterom uwikłanym w mroczne sekrety naukowe, ale i czytającemu - a przynajmniej ja miałem takowe odczucie podczas tej emocjonalnej wycieczki na kraniec świata i jeszcze dalej ;).

Chattam sprawnie porcjuje napięcie, prowadząc czytelnika w coraz głębszy mrok, gdzie ponure brata się z brutalnym ;). Przedziwne, nie mieszczące się wręcz w granicach ludzkiego pojmowania zdarzenia na polinezyjskiej wyspie tylko podsycają dramatyczność fabuły i niepewność losów bohaterów! Bezradność drugiej ekipy w Pirenejach, uwięzionej przez długotrwałe kaprysy pogodowe podwaja klimat grozy i jest naprawdę kapitalnie... dopóki autor tej przedziwnie skonstruowanej książki nie wchodzi na ścieżkę wyjaśnień naukowych...

Nie chodzi mi w tym miejscu, że takowa kwestia wytłumaczenia zachodzących w powieści zdarzeń jest zbędna, wręcz przeciwnie jest potrzebna, bo bez niej cała historia nie trzymałaby się kupy, oraz czytelnik nie mógłby unaocznić sobie szokujących naukowych teorii i ich wdrażań w życie!! Mój "zarzut" do pisarza jest w tym miejscu taki, iż budując niesamowitą aurę grozy nagle zostawia całą dynamiczną akcję i wykłada od podstaw genezę wszystkich zawiłości jakie serwuje w książce; owszem jest to fajne, ale wystarczyłoby to nieco skrócić, by nie odnieść wrażenia, że oto mamy do czynienia z podręcznikami z pogranicza socjologii i antropologii :D.

Z drugiej jednak strony może to właśnie tak ma wyglądać fabuła "Teorii Gai" - czytelnik zostaje do pewnego stopnia uśpiony przez autora, który celowo "przynudza" i przedłuża wyjaśnianie tytułowej teorii, by w efekcie porazić wszystkich wytrwałych finalnym akcentem! Tutaj muszę przyznać pisarzowi, iż zrobił to wprost genialnie, bo kiedy mi się wydawało, że wziąłem się za bardzo dobrą powieść, a później niestety utknąłem w rzeczonej warstwie wyjaśniającej, niejako chciałem zmienić swoje zdanie o pozytywnym odbiorze powieści jako całości ;). I dobrze, że tego nie zrobiłem, bo odszczekałbym swoje biadolenie chyba na kolanach :D. Kilkadziesiąt ostatnich stron "Teorii Gai" to po prostu miazga, znakomita akcja, świetne zwroty fabularne i maximum grozy, tudzież szaleństwa :]. Chattam bardzo mnie zaskoczył, czegoś takiego nie spodziewałem się i rad jestem, iż w tworzeniu pokrętnych, mrocznych historii jest równie dobry, jak przed laty, gdy urzekł mnie swoją Trylogią Zła umiejscowioną w Portland :).

Z niniejszą książką miałem identyczną sytuację jak w przypadku poprzednio czytanych "Drapieżców" tegoż samego autora - czyli przeczytanie na dwa razy ;).

Chattam jest o tyle specyficznym pisarzem, że potrafi zbudować świetne napięcie, ale w środku utworu lubuje się też rozwlekać, wręcz spowalniać akcję i kierować jej tory na naukowe dywagacje ;). Dlatego też w połowie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

(tekst pochodzi z 2010 roku)
"Intensywność" czytałem dotychczas dwukrotnie, po raz pierwszy w edycji Świata Książki w okolicach 1999 roku, a powtórne spotkanie miało miejsce przy okazji premiery powieści w Albatrosie w 2007 roku :). Książka podobała mi się bardzo już za pierwszym razem, ale ponowne dawkowanie mroku płynącego z kart "Intensywności" przed trzema laty, nie tylko utwierdziło mnie w tym słusznym przekonaniu, ale wywarło na mnie jeszcze lepsze, wręcz piorunujące wrażenie!! :) Byłem wręcz zachwycony tym utworem Deana, tak jakbym nie czytał go wcześniej i emocjonował się fabułą niczym intensywny debiutant ;). A fabuła w tej książce może nie jest jakimś olśnieniem literackim, bo powieści o psychopatach znajdziemy tu i ówdzie całe szwadrony, ale za to jest cholernie mocna w emocje, jakich dostarcza czytelnikowi na każdej ze stron ;).

Przede wszystkim Koontzowi należą się wielkie brawa za totalną odmienność tego utworu od innych jego czołowych powieści - co automatycznie sprawia, że "Intensywność" stanowi nietuzinkowy utwór w całym dorobku tego pisarza :]. Kolejna sprawa to ogromny ładunek mroku, szorstkość fabularna, oraz osamotnienie bohaterki idące w parze ze stawianiem czoła przeciwnikowi z najgorszych koszmarów!! Cała "Intensywność" to powieść o minimalnej wręcz ilości bohaterów, których można zliczyć na palcach połowy ręki. Ta pustka w zestawieniu z szaleństwem bijącym od czarnego charakteru sprawia, że podczas czytania włos jeży się na głowie i stan ten trwa nawet po skończeniu książki!! Psychol, o którym tutaj wspominam, to bez wątpienia najlepsza kreacja szaleńca w prozie Koontza :) :]. Postać będąca mieszanką kolekcjonerskiego oprawcy, inteligentnego psychopaty, oraz nadwrażliwego obserwatora otoczenia, który otaczający świat postrzega w kategorii tytułowej intensywności... doznań :D. Do tego jeszcze dochodzą jego specyficzni przyjaciele z "domowego ogródka" o równie elektryzujących imionach, jak światopogląd ich pana ;). Warto w tym miejscu jeszcze dodać, że autorowi "Intensywności" świetnie udało się pokazać świat widziany właśnie oczyma negatywnej postaci - dzięki czemu mamy kapitalny obraz psychozy kłębiący się w głowie rzeczonego bohatera. I jeszcze jego niesamowite wtapianie się do struktur normalnego świata, w którym panuje ład i porządek, w miejsce chaosu jaki towarzyszy czytelnikowi niemal od pierwszej do ostatniej strony ;). Edgler Vess, bo o nim właśnie mowa potrafił być takim społecznym kuglarzem, czy też szarlatanem za sprawą swojej maski osobowości, jaką przywdziewał w świetle dnia - co Dean również zręcznie utrzymał w tajemnicy przed czytelnikiem przez znaczną część powieści :).

Cały ten utwór to prawdziwa esencja mroku, szaleństwa, cierpienia, izolacji, a także ukłon w stronę waleczności i odwagi pomimo czyhającego tuż obok zwyrodnienia, trudnego do ogarnięcia ludziom o zdrowych zmysłach :). Taką oto szaloną, pełną przemocy historię zaserwował nam Koontz, bez owijania w bawełnę brutalnych scen, gdzie cukierkowatość i ckliwość nie ma racji bytu - śmiało więc można powiedzieć, że to najmocniejsza, najtwardsza z powieści Deana :]. Lektura obowiązkowa dla każdego fana literackiej grozy :). Serdecznie polecam, na jesienne, mroczne wieczory.

(tekst pochodzi z 2010 roku)
"Intensywność" czytałem dotychczas dwukrotnie, po raz pierwszy w edycji Świata Książki w okolicach 1999 roku, a powtórne spotkanie miało miejsce przy okazji premiery powieści w Albatrosie w 2007 roku :). Książka podobała mi się bardzo już za pierwszym razem, ale ponowne dawkowanie mroku płynącego z kart "Intensywności" przed trzema laty, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zanim zabrałem się za lekturę powieści „Co wie noc”, spotkałem się ze stwierdzeniem, że zwiastun owej książki przypomina treść innego, wydanego półtorej roku temu w Polsce utworu Deana Koontza, a mianowicie „Recenzji”. I tu i tu mamy bohatera i jego kochającą rodzinę prześladowanych przed tajemniczego, zdeterminowanego w działaniu wroga, w walce z którym członkowie obu klanów mogą polegać wyłącznie na sobie samych. Owszem, ogólny zarys tych dwóch powieści jest nieco podobny, ale nic poza tym; te utwory są zupełnie odmienne już od pierwszych stron – „Recenzja” jest wszak takim dosyć realistycznym thrillerem ze stonowaną ilością mroku, natomiast „Co wie noc” z czystym sumieniem można określić jako powieść grozy nasączoną dużym ładunkiem motywów typowych dla literackiego horroru. Jest więc to bardzo wyróżniający się utwór Koontza, bo takich rasowych, stricte horrorów nie znajdziemy zbyt wiele w jego obszernym dorobku twórczym; owszem bywały tego typu powieści, jak „Odwieczny wróg”, „Apokalipsa” czy niedawno wydany u nas „Dom śmierci” – ale te książki cechowała też spora ilość detali znamiennych dla science fiction. Tymczasem „Co wie noc” prowadzi nas ścieżkami klasycznego mroku; znajdziemy tutaj brutalne morderstwa, zacienione nisze, nawiedzony dom, pamiętnik zbrodniarza, istoty z zaświatów, widziadła, koszmary, ingerencje demonicznych sił do naszego świata, motywy związane z opętaniem, a nawet echa wątków religijnych.

Zwykle przy tego rodzaju wrażeniach z lektury, lubuję się w nieco głębszym rozpisywaniu się na temat treści książki, tym razem jednak mroczne sekrety tej powieści zostawię w należnej jej nocnej tajemnicy, a zdradzę jedynie to, że niektóre elementy fabularne niosły mi skojarzenia, czy też dalekie pokrewieństwa z kilkoma wcześniejszymi utworami Deana – sam początek z nastoletnim mordercą przywiódł mi na myśl inny młody umysł chłonny na zło, a mianowicie Roya Bordena z „Głosu nocy”, dalej pisany kursywą pamiętnik mordercy niejako brata się z wydarzeniami w rodzinie Pollardów w „Złym miejscu”, wreszcie niepokojąca atmosfera w domu rodzinnym głównego bohatera „Co wie noc”, przypomniała mi o podobnych enigmatycznych sytuacjach, jakie miały miejsce w rezydencji Channinga Manheima na kartach powieści „Twarz”.

Powieść sama w sobie wciągnęła mnie bardzo mocno i w mojej prywatnej opinii – obok równie mrocznego, niesamowitego „Domu śmierci” – należy do najlepszych dokonań Koontza w ostatnich latach, od czasów nasączonej aurą przewrotnego kryminału „Prędkości”. Atmosfera grozy, posępność, poczucie odosobnienia wiodących postaci, niepokojące zjawiska oraz wiele innych czynników, tworzą w tym utworze specyficzny nastrój typowy dla literackiego horroru, w którego treści co istotne, bardzo ciekawie zobrazowani zostali młodzi bohaterowie, wraz z typowymi dla swego wieku rozterkami, marzeniami i lękami.

Szkoda jedynie przy edycji tej książki, że nasz wydawca nie pofatygował się o dołączenie do tej historii, powiązanej z nią noweli pod tytułem „Darkness Under the Sun”, opowiadającej o tym, jak noc zawładnęła pewnym młodym chłopcem i przyjęła go do szwadronu Śmierci.

Na koniec dodam, że Dean Koontz standardowo nie mógł się powstrzymać i z lubością napomknął o ulubionych czworonogach, golden retrieverach, w znikomej ilości, ale jednak ;). To już taka słabostka pisarza, podobnie jak w wielu wcześniejszych powieściach niemal każda broń to rewolwer Smith & Wesson kaliber 38 Chief Special, a każde auto bohatera to terenowy Ford Explorer bądź Expedition; ach, ten sentymentalny staruszek Dean :D.

I jeszcze jedno, byłbym zapomniał. Wydarzenia opisane w niniejszej powieści biorą swój początek od makabrycznych zdarzeń gdzieś w przeszłości 25 października… równo dwadzieścia lat później ten koszmar powraca w fabule „Co wie noc”, a dziwnym zbiegiem okoliczności skończyłem czytać tę powieść kilka dni temu… a dokładnie 25 października… czyżby zatem spełniało się proroctwo z okładki, że „zło nigdy nie umiera”??

Zanim zabrałem się za lekturę powieści „Co wie noc”, spotkałem się ze stwierdzeniem, że zwiastun owej książki przypomina treść innego, wydanego półtorej roku temu w Polsce utworu Deana Koontza, a mianowicie „Recenzji”. I tu i tu mamy bohatera i jego kochającą rodzinę prześladowanych przed tajemniczego, zdeterminowanego w działaniu wroga, w walce z którym członkowie obu...

więcej Pokaż mimo to