-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński23
Biblioteczka
2015-07-11
2015-07-06
"Martwy trop" to trzeci chronologicznie tom zmagań śledczych z duetem prywatnych detektywów, młodym nieco narwanym Lincolnem Perry'm i sędziwym, stonowanym w porywczych akcjach Joe'm Pritchardem :). Dla mnie jednak to dopiero drugie - po "Ostatnim do widzenia" - spotkanie z tą jakże sympatyczną parą bohaterów :].
We wspomnianej powieści znowu mamy do czynienia z zawiłą i zagadkową fabułą, ale tak zgrabnie i realistycznie poprowadzoną, że aż ma się wrażenie, jakby ta historia mogła rozegrać się w prawdziwym świecie :). To cieszy najbardziej w literaturze kryminalnej, bo nieraz pisarze w obrębie tego gatunku potrafią zbombardować mrowiem niby fajnych twistów fabularnych, ale takie historie zdarzają się... no właśnie gdzie? Otóż wyłącznie w książkach :].
Także pod tym względem proza Michaela Koryty fascynuje mnie znacznie bardziej aniżeli chociażby twórczość uwielbianego niegdyś przeze mnie Harlana Cobena, u którego postacie wydają się być mniej dopracowane, bez fajnych i rzeczowych przemyśleń, z banalnymi nieraz dialogami, gdzie intryga stworzona jest w głównej mierze na potrzeby większej widowiskowości ;).
Koryta snuje kryminalną historię w taki sposób, że aż palce lizać :). Poczucie osaczenia, podrzucanie obwiniających bohatera dowodów, zaplątana historia sprzed lat, niedomówienia, mylne wskazówki, pochopne wnioski, a wszystko to okraszone kapitalnym poczuciem humoru głównych bohaterów, oraz ich wzajemną, serdecznie przyjacielską więzią :). I smaczku całej fabule dodają jeszcze upierdliwi, uparci w swoich dążeniach gliniarze, oraz ukryci w cieniu wrogowie, którzy czyhają na odpowiedni moment, by skorzystać na kłopotliwej, ba, dramatycznej sytuacji Lincolna Perry, w którą zostaje wplątany już od pierwszych stron powieści :). "Martwy trop" obnaża również bagno ludzkiej chciwości oraz ukazuje matactwa jakie towarzyszą ratowaniu karierowiczostwa nowobogackich, ratowania za wszelką cenę... nawet za cenę życia i wolności innych ludzi :o
W powieści pojawia się również lekki wątek miłosny, ale nie razi on bynajmniej po oczach, a wręcz przeciwnie, zostaje zręcznie wpleciony w finalną akcję kryminalną, przez co zakończenie wzbudza w czytelniku jeszcze więcej emocji :).
Naprawdę wyśmienity kryminał i aż szkoda, że Amber nie pokusił się o wydanie u nas czwartego, ostatniego tomu serii o detektywach z Cleveland :). Dodam jeszcze, że pod koniec lektury zakręciła mi się nawet łezka poruszenia w oku, bo tak mnie chwyciła historia opisana przez Korytę! :)
I cieszę się jeszcze na myśl, że drugi tom z Perry'm i Pritchardem, "Hymn smutku" mam jeszcze ciągle przed sobą :). Oj, będzie się działo :].
"Martwy trop" to trzeci chronologicznie tom zmagań śledczych z duetem prywatnych detektywów, młodym nieco narwanym Lincolnem Perry'm i sędziwym, stonowanym w porywczych akcjach Joe'm Pritchardem :). Dla mnie jednak to dopiero drugie - po "Ostatnim do widzenia" - spotkanie z tą jakże sympatyczną parą bohaterów :].
We wspomnianej powieści znowu mamy do czynienia z zawiłą i...
2014-05-07
Trzynasty tom śledczy z agentem Pendergastem to świetny dowód na to, że można połączyć współczesną intrygę z kryminalnym światem samego Sherlocka Holmesa w niebanalną, arcyciekawą całość!! :] Tym razem duet Preston & Child zaserwował czytelnikom podróż do ogarniętego śnieżną zamiecią luksusowego kurortu górskiego Roaring Fork, gdzie łupiący w kościach mróz wręcz dosłownie rozgrzewać będą bestialskie mordy popełniane przez sadystycznego piromana! Do pomocy miejscowym stróżom prawa przybywa niejako z przypadku agent specjalny Pendergast, który swoim bezpardonowym sposobem bycia uprzykrza życie nowobogackim włodarzom miasteczka, a jednocześnie zadziwia analitycznym umysłem śledczym samego komendanta tamtejszej policji. Równolegle do tych zdarzeń, los ściąga do Roaring Fork także podopieczną agenta, upartą i zadziorną Corrie Swanson, która próbując zebrać materiały do swojej pracy badawczej, natrafia na zbrodniczą aferę sprzed 150 lat, ściśle powiązaną z pobliskim cmentarzem, osiedlem dla wyższych sfer i dawną osadą górniczą.
Na pozór prosta i nieskomplikowana historia, z biegiem wydarzeń przeradza się w uknutą przed laty intrygę, której geneza skrywa przerażającą prawdę o ludziach i terenach, na których rozwinęło się miasteczko Roaring Fork. Mało tego; autorzy "Białego ognia" sprawnie połączyli ów współczesny, wiodący wątek powieści z motywami z twórczości Sir Artura Conana Doyle'a i jego osławionym, angielskim detektywem! Robi to nad wyraz piorunujące wrażenie, ponieważ w jednym utworze mamy do czynienia zarówno z enigmatycznym, uwielbianym przez czytelników Aloysiusem Pendergastem, jak i protoplastą tej postaci, Sherlockiem Holmesem! Świetny zabieg ze strony Prestona & Childa, gdzie możemy zaobserwować szereg charakterystycznych podobieństw pomiędzy tymi bohaterami, ale także i cieszyć się z oryginalności każdego z osobna :).
"Biały ogień" to pasjonująca przygoda literacka dla wszystkich tych, którzy lubują się w tajemniczych kryminalnych opowieściach z domieszką grozy, adrenaliny i historii :). Świetne nakreślone postacie wiodące Pendergasta i niepokornej Panny Swanson, powiązanie zdarzeń przeszłych ze współczesnymi, towarzyszące temu nieprzerwanie napięcie fabularne, pasjonujące zwroty akcji oraz wyraźny ukłon w stronę twórczości Conana Doyle'a, są tego najwspanialszym dowodem! "Biały ogień", to po prostu powrót agenta Pendergasta w wielkim stylu po nieco słabszym w moim odczuciu poprzednim tomie cyklu, "Dwóch grobach". Nie pozostaje nic innego, jak dalej pławić się w tej wybornej, mrocznej serii kryminalnej :].
I nie można rzecz jasna zapomnieć o noweli "Dom zębów" zamieszczonej przez autorów w niniejszym tomie :). Krótka, ale jakże niesamowita w swej upiorności historia na miarę mistrzów literackiego horroru :]. Nastrój, tajemniczość, groza i szokujący finał, a wszystko to osnute w jakże pamiętny epizod z dzieciństwa braci Pendergastów!! Doskonały bonus dla fanów niezwykłego agenta FBI :D
Trzynasty tom śledczy z agentem Pendergastem to świetny dowód na to, że można połączyć współczesną intrygę z kryminalnym światem samego Sherlocka Holmesa w niebanalną, arcyciekawą całość!! :] Tym razem duet Preston & Child zaserwował czytelnikom podróż do ogarniętego śnieżną zamiecią luksusowego kurortu górskiego Roaring Fork, gdzie łupiący w kościach mróz wręcz dosłownie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-27
Bardzo dobra książka łącząca w sobie kilka gatunków: dramat obyczajowy, kryminał, powieść katastroficzną, a wszystko to z niemałą domieszką wątków nadprzyrodzonych :). W tej odsłonie twórczej, Michael Koryta stylowo jawi się jako taki rozwlekły gawędziarz z miasteczka, stopniowo i mozolnie dawkujący napięcie w obrębie małej społeczności. Pewnie dlatego też na okładce książki czytamy rekomendację Dennisa Lehane o porównaniu "Tajemnicy rzeki Lost River" z twórczością Kinga i Strauba, może nieco przejaskrawionym, ale dającym do zrozumienia, iż w Korycie drzemie potencjał do opowiadania takich historii.
Mnie osobiście książka spodobała się, aczkolwiek przyzwyczajony do ulubionych thrillerów i kryminałów z dynamiczną akcją, musiałem nieco dłużej przyzwyczajać się do sennej atmosfery powieści Koryty. Niemniej jednak autor bardzo klimatycznie zaprezentował zjawiska towarzyszące głównemu bohaterowi Ericowi Shaw, a i niepokojący i pełen niesamowitości problem rzeczonej postaci również naświetlił z wielkim rozmachem. Cała otoczka to także świetna rzemieślnicza robota; Michael Koryta, choć w powolnym tempie - zgoła innym niż w swoich wcześniejszych dokonaniach literackich - wiedzie czytelnika przez świat tajemnic, strachu i szaleństwa, wzbogacając to wszystko budzącymi grozę motywami z pogranicza rzeczywistości. Ponadto w powieści tej mamy do czynienia z ciekawym kalejdoskopem postaci drugoplanowych, z której każda ma istotny wpływ na rozgrywające się tamże wydarzenia. Dzięki temu otrzymujemy do rąk opasłą, wielowątkową i intrygująca opowieść, gdzie wkomponowane w treść przeplatają się ze sobą przeszłość z teraźniejszością oraz zjawiska świata realnego ze sferą nadprzyrodzoną.
Uważam więc, iż Michael Koryta "Tajemnicą rzeki Lost River" zaserwował nam kawał porządnej, oryginalnej literatury w nieco fantastycznej oprawie, ale napisanej zgrabnym, przykuwającym uwagę językiem i zawierającej smakowitą esencję tajemniczej historii z dreszczykiem, a takie przecież lubi wielu z nas :). Polecam!! :]
Bardzo dobra książka łącząca w sobie kilka gatunków: dramat obyczajowy, kryminał, powieść katastroficzną, a wszystko to z niemałą domieszką wątków nadprzyrodzonych :). W tej odsłonie twórczej, Michael Koryta stylowo jawi się jako taki rozwlekły gawędziarz z miasteczka, stopniowo i mozolnie dawkujący napięcie w obrębie małej społeczności. Pewnie dlatego też na okładce...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-29
„Nic nie jest tym, czym się wydaje” – to motto przyświeca w zasadzie całej, dziesiątej już powieści Deavera z cyklu Rhyme & Sachs. Autor tym razem zaprasza nas do świata polityki, a w zasadzie ubarwia nią znany nam świat nowojorskich gliniarzy w osobach: Lincoln Rhyme, Amelia Sachs, Lon Sellitto, Fred Dellray, Ron Pulaski i Mel Coper. Repertuar uzupełnia jeszcze Thom Reston, opiekun Rhyme’a i już mamy całą, znaną nam z poprzednich części serii śmietankę towarzyską! Tym razem nasi ulubieńcy będą musieli rozwikłać sprawę właśnie politycznej natury i mając do dyspozycji śladowe wręcz dowody rzeczowe, a mianowicie ich zadaniem będzie ustalić, kto kryje się za zamachem na antyamerykańskiego działacza Roberto Morena i zweryfikować, czy rzeczywiście stanowił on tak wielkie zagrożenie dla Ameryki, by wydać nań zabójczy wyrok. Sprawa jest nadzwyczaj delikatna, wszak ekipa sparaliżowanego kryminalistyka ma do czynienia ze śledztwem przeciwko rządowej agendzie, dlatego też śmiało można rzec, że wszystko rozgrywa się pod kryptonimem ‘top secret’. Motywów szpiegowskich ocierających się o grę wpływów i obnażających polityczne gierki oraz błędy, jest w najnowszych utworze Jeffa doprawdy całe mrowie : ). Tutaj każdy na każdego dybie: policja na rząd, rząd na policję, snajperzy na rzekomych terrorystów, terroryści na rząd - a najbardziej intrygujące w tym wszystkim jest to, iż tak naprawdę nie wiemy, kto ponosi odpowiedzialność za wydanie rozkazu zlikwidowania Roberto Morena i czy sprawa ta nie ma przypadkiem głębszego znaczenia dla przyszłych losów rządu USA??
Nie ukrywam, iż nie jestem sympatykiem thrillerów politycznych, ale ciekaw byłem, jak poradzi sobie w tym nurcie literackim jeden z moich ulubionych pisarzy : ). Cykl z Lincolnem i Amelią cenię przede wszystkim za motywy śledcze na poziomie mikro, z akcją zawężoną głównie do nowojorskich matactw, ale cóż, tym razem przyszło mi zmierzyć się z powieścią o szerszym zasięgu, zarówno w sensie geograficznym, jak i strukturalnym ;).
I powiem szczerze, że przygoda z bohaterami Deavera na kartach „Pokoju straceń” wypada dobrze, a nawet bardzo dobrze, choć nie wprawiła mnie w stan całkowitego oszołomienia, a szkoda… autor ów przyzwyczaił mnie do rewelacyjnych historii („Kolekcjoner kości”, „Tańczący trumniarz”, „Mag”, „Zegarmistrz” czy „Rozbite okno”), na tle których najnowsza odsłona rzeczonego cyklu nieco odstaje w moim skromnym uznaniu. Myślę tutaj przede wszystkim o nagromadzeniu olbrzymiej ilości twistów fabularnych, które to z reguły sam uwielbiam w prozie Jeffery’ego! Niestety tutaj akurat nastąpił ich przesyt i mimo tego, iż wzniecają w czytelniku poziom adrenaliny i widowiskowości w trakcie lektury, to powodują jednocześnie, iż cała historia wydaje się być znacznie mniej wiarygodna w ostatecznym odbiorze. Spektakularne zwroty akcji to w istocie domena prozy Jeffery’ego Deavera, niemniej w „Pokoju straceń” każda z nowo poznanych postaci zdaje się prowadzić podwójne życie, albo mieć coś do ukrycia, bądź do stracenia w kontekście sprawy tropionej przez zespół Lincolna Rhyme’a. Moim zdaniem zrobił się w wyniku tego zbyt duży tłok, bo wszyscy w powieści aspirują do grona tych, dzięki którym odwrócą się losy wydarzeń, a takie motywy po jakimś czasie zaczynają przynosić zupełnie odwrotny skutek – choć niewątpliwie zaskakują w danym momencie czytelnika – to jednak zaserwowane w tak wielkiej ilości i w tak krótkich odstępach od siebie (szczególnie za półmetkiem powieści) może nie tyle nużą, ale podważają hipotetyczną prawdziwość przedstawionych w powieści zdarzeń. Jak to się mówi w skrócie, co za dużo, to niezdrowo, a w „Pokoju straceń” nastąpił po prostu przesyt słynnych trików pisarza, którymi ja osobiście lekko się przejadłem!
Ale uwaga, nie oznacza to bynajmniej, iż uważam ów utwór Deavera za słaby. Tak jak wspomniałem wcześniej, książka w ogólnym odbiorze jest bardzo dobra, bo autor po raz kolejny świetnie wykreował swoich cyklicznych bohaterów, których poczynania zawsze intrygują i emocjonują. Analityczny, błyskotliwy umysł Rhyme’a, waleczność i nieustępliwość Sachs, cierpliwość i odporność Thoma, solidność Pulaskiego, czy też władczość Sellitta – to wszystko składa się na bardzo przyjemny obraz wspierającej się w duchu walki o sprawiedliwość, zwartej i zgranej policyjnej drużyny. Można powiedzieć, że jest to już taki rodzinny obraz tej grupki osób i partnerujących im współtowarzyszy : ). Tutaj niczym u muszkieterów, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – wszak każdy ma swoje miejsce, każdy uzupełnia jednocześnie drugiego i całą grupę związaną wspólnym celem! Ponadto całość ubarwiają poboczne obyczajowe wątki, dotyczące czy to problemów zdrowotnych bohaterów, czy płynnej - niczym rwący nurt - sytuacji na szczeblach kariery zawodowej. Także oprócz głównego wątku śledczego istnieje u Deavera również swoista dramaturgia losów poszczególnych jednostek i takie perełki fabularne chłonę z równie wielkim zaciekawieniem jak wiodącą oś akcji : ). Do tego jeszcze pojawiają się krótkie nawiązania do spraw prowadzonych przez Rhyme’a w przeszłości, wszak w „Pokoju straceń” pojawiły się odwołania do chociażby „Kamiennej małpy”, „Maga” czy „Rozbitego okna” – czego wytrawny fan całego cyklu nie powinien przeoczyć ; ).
Książka ta przymusza również niejako do pewnych refleksji na temat psychicznej kondycji ludzi, którzy w życiu zawodowym zajmując wysokie, nierzadko tajne stanowiska w rządowych agendach, podatni są na wielce stresujące sytuacje w związku z odpowiedzialnością za podejmowane czyny, które niekoniecznie muszą świadczyć o dobrej postawie obywatelskiej w oczach opinii publicznej. Może okazać się wszak, że kochający mąż i ojciec, w pracy nosi na rękach krew bezbronnych i jednocześnie musi godzić w sobie te dwie, wykluczające się wzajemnie sfery życia.
W związku z powyższym, warto w tym miejscu wspomnieć o czarnych charakterach powieści. Autor nie ułatwia zadania czytelnikowi, gdy na scenę wprowadza nie jednego, ale kilku kandydatów aspirujących do tego miana ; ). Zdaje się nam, że wiemy, kto jest tym najczarniejszym z nich, ale w trakcie lektury niejednokrotnie przyłapujemy się na pytaniu: czy aby na pewno?? Ano właśnie! Jeffery Deaver barwi swój literacki świat nie tylko w odcieniach bieli i czerni, ponieważ na kartach jego najnowszej powieści dominuje rozpięta skala szarości – tu i ówdzie przenikają się ze sobą postacie, które wydają się być pozornie pozytywne, oraz takie, które jawią się nam początkowo jako podejrzane typy i z których doprawdy ciężko wyłonić jednoznacznie tych dobrych i złych.
Zatem „Pokój straceń” to powieść bardzo złożona i zawiła, z wieloma krzyżującymi się wątkami, ale które w ostatecznym rozrachunku autor spaja w sensowną całość. I jeszcze nie byłby sobą, gdyby nie dołożył ostatniego, kulminacyjnego zwrotu akcji, po którym z zadumą możemy stwierdzić: a jednak sprawiedliwości stało się zadość! Podsumowując, dziesiąty tom śledczy z udziałem duetu Rhyme & Sachs to porządna porcja sensacji z mocną, polityczną gmatwaniną fabularną i workiem fajerwerków, co i rusz wywracających akcję do góry nogami ; ).
I choć nie było to kolejne aż tak piorunujące spotkanie z twórczością Jeffa, to i tak z wielką niecierpliwością czekam na następny tom zmagań naszych bohaterów w powieści „The Skin Collector”, opowiadającej o mordercy - tatuażyście, która za oceanem święcić będzie premierę już w maju 2014 : ).
„Nic nie jest tym, czym się wydaje” – to motto przyświeca w zasadzie całej, dziesiątej już powieści Deavera z cyklu Rhyme & Sachs. Autor tym razem zaprasza nas do świata polityki, a w zasadzie ubarwia nią znany nam świat nowojorskich gliniarzy w osobach: Lincoln Rhyme, Amelia Sachs, Lon Sellitto, Fred Dellray, Ron Pulaski i Mel Coper. Repertuar uzupełnia jeszcze Thom...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-16
Totalnie spóźniony zapłon. Tymi słowami mogę określić fakt, iż dopiero teraz zabrałem się za twórczość Michaela Koryty, skoro jego książki dostępne są na polskim rynku już od kilku dobrych lat. Ale jak mówi powiedzenie, lepiej późno niż wcale!
Co prawda za mną dopiero pierwsze spotkanie z prozą rzeczonego autora, ale już teraz mogę powiedzieć, iż Koryta, to jak na razie moje czytelnicze odkrycie roku : ).
„Ostatnie do widzenia” jest książką, która urzekła mnie od pierwszej do ostatniej strony. Fabuła może i nie jest zbyt skomplikowana i zawiła, ale jest w niej ta fascynująca tajemniczość i znakomita plejada bohaterów, a te wyznaczniki w literaturze kryminalnej wręcz uwielbiam!
Historia śledcza opowiedziana przez Korytę przyciąga niczym magnes realizmem, dynamiczną akcją, zaskakującymi sytuacjami i świetnymi, prześmiewczymi dialogami idealnie oddającymi atmosferę zawartą na kartach tejże książki. Towarzysząc duetowi prywatnych detektywów – młodszemu, wysportowanemu przystojniakowi Lincolnowi Perry’emu i sędziwszemu z nich, Joemu Pritchardowi – ma się poczucie tego specyficznego klimatu dobranego partnerstwa, gdzie każdy z nich uzupełnia tego drugiego, zarówno w ironicznej wymianie zdań, jak i we wnikliwej procedurze śledczej ; ). Perry & Pritchard po części przywodzą mi na myśl parę Lowrey & Burnett z filmowego, sensacyjnego przeboju „Bad Boys”, ale w znacznym stopniu są oryginalni na swój specyficzny sposób. U książkowych bohaterów może nie ma takiego przełożenia na wybuchowe fajerwerki, ale za to jest wspaniały realizm przedstawionych zdarzeń :]. W tej książce wszystko pasuje; wiarygodnie zaprezentowany (i odkrywany stopniowo przez bohaterów) ciąg przyczynowo - skutkowy, rzutuje bardzo pozytywnie na odbiór owego kryminału jako całości : ). Poza tym nie ma tu miejsca na naiwne, niewiarygodne wręcz i wyssane z palca sytuacje, dlatego też historia ta świetnie broni się przed negatywną krytyką :D.
W świetle powyższego, podpisuję się pod notką zamieszczoną na okładce: „Tak dziś by pisał Chandler”, wszak są tu typowe dla klasycznego amerykańskiego kryminału i humor i intryga, a do tego jeszcze oczywiście rzeczowość i kapitalne, nie burzące opowiedzianej historii, nieco cierpkie zakończenie, którego w żaden sposób nie udało mi się przewidzieć i które przez dłuższy moment wprawiło mnie w oszołomienie!!
Zatem słowem podsumowania, wielkie brawa dla Michaela Koryty, autora młodego pokolenia, ale piszącego z polotem starego wyjadacza branży!! : )
Totalnie spóźniony zapłon. Tymi słowami mogę określić fakt, iż dopiero teraz zabrałem się za twórczość Michaela Koryty, skoro jego książki dostępne są na polskim rynku już od kilku dobrych lat. Ale jak mówi powiedzenie, lepiej późno niż wcale!
Co prawda za mną dopiero pierwsze spotkanie z prozą rzeczonego autora, ale już teraz mogę powiedzieć, iż Koryta, to jak na razie...
2013-02-01
Przyznam, że choć zwiastun rzeczonego utworu zachęcił mnie, to do książki podchodziłem z niejaką rezerwą - pewnie po części dlatego, że nie należy ona do sławetnego cyklu Rhyme & Sachs, który w prozie Jeffa cenię sobie najszczególniej :).
Tematyka, jaką podjął autor tym razem, to zbrodnie dokonywane za pomocą sztuczek hakerskich i internetowa inwigilacja cywilnych obywateli; uważam, że niełatwa to sztuka, pisać o tak obszernej dziedzinie nowoczesnej techniki, a do tego jeszcze wpleść w całość niebanalną, kryminalną intrygę!! :] I muszę powiedzieć, że po początkowych oporach - trochę drażnił mnie wszechobecny informatyczny żargon - później wsiąkłem w tę historię jak atrament w kartkę ;). Wszak hakerskie gierki okazały się w "Błękitnej pustce" esencją i kołem napędowym całej fabuły :). To co nawyprawiał Jeffery w owej książce niejednokrotnie może przyprawić o zawrót głowy, bo zwrotów akcji uświadczymy tutaj więcej niż w niektórych powieściach z Lincolem Rhym'em w roli głównej :D. Pojedynki hakerów, zbrodnicze konsekwencję wirtualnych knowań i powiązaną z tym obecność oddziału policji śledzi się w rzeczonym utworze Deavera z niekłamaną przyjemnością! Do tego jeszcze "Błękitna pustka" niesie ze sobą pewne istotne przesłanie, a w zasadzie przestrogę; uświadamia nam bowiem, jak niebezpieczny może być (i pewnie jest!) świat komputerów. Oprócz tego, że może być fabryką utalentowanych geniuszy, może także ukazać drugie oblicze - stanowić wylęgarnię wypaczonych zbrodniarzy, którzy zatracili się w Świecie Maszyn, a ludzi realnego świata traktują jak postacie pojawiające się na poszczególnych poziomach gry komputerowej...
Podsumowując, gorąco polecam "Błękitną pustkę", gdyż jest to bardzo dobra powieść z nietuzinkowym zbrodniarzem, zagadkowymi postaciami, plejadą zwrotów akcji i zaskakującym zakończeniem - czyli wszystkim tym, z czego słynie Jeffery Deaver w swojej twórczości :). Także swój powrót do prozy tego pisarza (po ponad rocznej przerwie ;)) uważam za niezwykle udany i obiecuję samemu sobie, że to nie ostatnie spotkanie z tym autorem w tym roku.
Przyznam, że choć zwiastun rzeczonego utworu zachęcił mnie, to do książki podchodziłem z niejaką rezerwą - pewnie po części dlatego, że nie należy ona do sławetnego cyklu Rhyme & Sachs, który w prozie Jeffa cenię sobie najszczególniej :).
Tematyka, jaką podjął autor tym razem, to zbrodnie dokonywane za pomocą sztuczek hakerskich i internetowa inwigilacja cywilnych...
2014-03-11
To już drugi pisarz obok Johna D. MacDonalda o tak samo brzmiącym nazwisku i mający równie pokaźny dorobek literatury kryminalnej z cyklicznym bohaterem na tropie zbrodni. Twórczość Rossa, choć w naszym kraju liczniej wydana od raczkującego dopiero w polskich wydawnictwach Johna, do moich rąk trafiła dopiero teraz!
„Ruchomy cel” z 1949 roku, to pierwszy tom cyklu o prywatnym detektywie Lew Archerze i od razu przyjemnie wprowadzający czytelnika w świat starej, amerykańskiej crime fiction. Już w tej pionierskiej powieści rzeczonej serii czuć ten subtelny klimat dobrej sensacyjnej prozy, która mimo upływu lat, ma się świetnie nawet i dzisiaj.
I choć powieść oferuje nieskomplikowaną intrygę, to jednak ma swoje wielkie atuty. Po pierwsze bohater – zawzięty detektyw z cierpkimi, ale jakże trafnymi spostrzeżeniami na temat życia, ludzi, pieniędzy i walki o stołki, czego przykładem choćby ten cytat Archera na wspomnienie o odejściu ze służby w policji: "Nie mogłem znieść lizania tyłków. I nie odpowiadały mi brudne gierki polityczne". Zadziorny, podstępnie wydobywający potrzebne informacje i niejednokrotnie dostający ostry łomot od napotykanych na swej drodze zbirów, a mimo to koniec końców niezwykle moralny w swojej postawie. Lew Archer to po prostu postać, którą lubi się już po pierwszej powieści.
Po drugie, słoneczna południowa Kalifornia jako miejsce akcji, jakże lubiana przeze mnie w utworach Deana R. Koontza. Opisy wzgórz, krętych nadbrzeżnych dróg i oceanu mieniącego się na horyzoncie w świetle gasnącego dnia – po prostu ujmujący klimat! Ross Macdonald terytorialnie także zaskarbił moje czytelnicze serce, nawet pomimo tego, iż Santa Teresa - miasteczko w jakim działa Archer – stanowi tylko literacką fikcję pisarza ;).
Po trzecie – warstwa sensacyjna i potyczki z bandziorami. Niczym fajne męskie kino akcji, z zaciekawieniem śledziłem wszelkie podchody śledcze oraz zwady i bójki z udziałem bohatera Macdonalda. Powieść wielokrotnie przeplatana i kobiecym, delikatnym na pozór akcentem fabularnym, ale jak się okazuje jednocześnie pełnym temperamentu i przywdzianym w ostry pazur! Całość uzupełniają jeszcze opisy bogatych próżniaków, nękanych namiętnością do pieniądza, którzy w imię grubego portfela i pokaźnego stanu konta, gotowi są na zdradę najbliższych. Moralność ludzka w „Ruchomym celu” śmierdzi gorzej niż najbrudniejsze pieniądze, czego doświadcza w ostatnich scenach sam Lew Archer, widząc zgorzknienie w oczach swoich pracodawców i pseudo-przyjaciół.
Refleksja z tej powieści jest taka, że pokaźne sumy dając złudzenie szczęścia, zabijają w ludziach najcenniejsze wartości i cieszy w tym wszystkim fakt, że jedynie on, Lew Archer pozostaje niezmienny i niczym ostatni sprawiedliwy trwa na posterunku ze swoim żelaznym kodeksem postępowania.
Zadowolenie z lektury jest duże i ufam Rossowi Macdonaldowi, że będzie kontynuowane w kolejnych spotkaniach z jego Lew Archerem :).
To już drugi pisarz obok Johna D. MacDonalda o tak samo brzmiącym nazwisku i mający równie pokaźny dorobek literatury kryminalnej z cyklicznym bohaterem na tropie zbrodni. Twórczość Rossa, choć w naszym kraju liczniej wydana od raczkującego dopiero w polskich wydawnictwach Johna, do moich rąk trafiła dopiero teraz!
„Ruchomy cel” z 1949 roku, to pierwszy tom cyklu o...
2014-03-02
"Wściekłość" przeczytałem na raty - zacząłem w nieco niefortunnym momencie, gdy jedna po drugiej przybyły do mojej domowej biblioteczki nowości moich literackich ulubieńców: Becketta, Chattama i MacDonalda i siłą rzeczy najpierw rozprawiłem się z dokonaniami owej trójcy ;). Tuż po tym, powróciłem więc do prozy Kellermana z nowym zapałem, bo rozpoczęte przezeń śledztwo duetu doktor Delaware & porucznik Sturgis mocno mnie zaciekawiło :).
We "Wściekłości" pod przykrywką prawych obywateli, mamy do czynienia z całym kalejdoskopem brudnych moralnie ludzi z ich mrocznymi grzeszkami, które w miarę upływu dochodzenia wychodzą na światło dzienne. Autor bardzo przejmująco nakreśla obraz - zepsutej karierowiczostwem i chciwością oraz pogonią za pieniądzem i wyuzdanym seksem - aglomeracji Miasta Aniołów! Przez to bagno tajemnic brną nieugięcie Delaware wraz ze Sturgisem i choć ich poczynania mogą wydawać się mozolne, to jednak przynoszą efekty. Rozwiązując sprawę obecnego morderstwa, odkrywają sieć powiązań między tym incydentem, a zbrodnią dokonaną na małym dziecku przed laty. A tak naprawdę to dopiero wierzchołek góry lodowej!
"Wściekłość" to moje trzecie spotkanie z twórczością Jonathana Kellermana, a jednocześnie najlepsze z dotychczasowych :). Dodam również, że powoli krystalizuje mi się i utrwala obraz stylu pisarskiego tego autora. Kellerman unika totalnego dynamizmu; w miejsce szalonej, pędzącej na łeb na szyję akcji, mamy nieśpieszne tempo fabularne w postaci dużej ilości dialogów, analiz, domysłów i wreszcie wyciągania wniosków - a wszystko to jest efektem bardzo dobrze przedstawionej roboty detektywistycznej w postaci rzeczowych wywiadów środowiskowych, którymi wspólnie, bądź na zmianę parają się nasi dwaj prawi bohaterowie powieści :).
Książka Kellermana jest utworem o dosyć zawiłej i wielowątkowej fabule, a im dalej w treść, tym odkrywane matactwa jeszcze bardziej się pogłębiają! Wydawać by się więc mogło, że im większe nagromadzenie pobocznych motywów, tym mniej wiarygodna będzie powieść w odbiorze jako całość. Nic bardziej mylnego, wszak "Wściekłość" jest powieścią do bólu realistyczną, a szokujące, opisane w niej historie mogłyby wydarzyć się bez żadnego ubarwiania w rzeczywistym nam świecie. Całą książkę odbieram raczej jako stonowany, ale mroczny w swojej wymowie dramat kryminalno-obyczajowy i z tego punktu widzenia właśnie ją oceniam, bo krzywdzące dla "Wściekłości" byłoby wystawianie noty przez pryzmat spektakularnych thrillerów z galopująca akcją i morzem twistów fabularnych. Proza Kellermana to zupełnie inna ranga, stylowo widzę go w pobliżu twórczości Michaela Connelly'ego, więc jeśli ktoś nastawia się w tym miejscu na galopujące widowisko a la Coben czy Deaver może poczuć znużenie. Jeśli zaś będzie miało się na uwadze ten rozdźwięk, to twórczość i bohaterów Kellermana da się polubić :].
"Wściekłość" przeczytałem na raty - zacząłem w nieco niefortunnym momencie, gdy jedna po drugiej przybyły do mojej domowej biblioteczki nowości moich literackich ulubieńców: Becketta, Chattama i MacDonalda i siłą rzeczy najpierw rozprawiłem się z dokonaniami owej trójcy ;). Tuż po tym, powróciłem więc do prozy Kellermana z nowym zapałem, bo rozpoczęte przezeń śledztwo duetu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2006-10-01
(notka o wrażeniach z lektury pochodzi z 2006 roku)
Niezwykle wciągający i zawiły kryminał ukazujący społeczny bałagan w Kaliforni lat 50-tych ubiegłego wieku. A w centrum zdarzeń, niesamowity Philip Marlowe, bohater-zagadka, z jednej strony cynik z ironią idący przez świat, z drugiej romantyk porządkujący świat według swoich zasad, niekoniecznie zgodnych z prawem ;). Odważny, nieraz mocno uszczypliwy, czy nawet prowokujący los, mający jednak w sobie złotą szlachetność, która świetnie kontrastuje z charakterkami opryszków z jakimi owy bohater Chandlera nieustannie się zmaga :]. Już po tej jednej powieści można wyczuć, że pewne cechy osobowości Marlowe'a znajdziemy w kultowym bohaterze z prozy Cobena - Myronie Bolitarze ;). Cieszę się, że literatura kryminalna ma tak bogato zarysowane postacie prywatnych detektywów, bo ich zmagania z przestępczym światem naprawdę stanowią nie lada rozrywkę dla czytelnika :).
Wracając jeszcze do samej powieści "Długie pożegnanie", to muszę powiedzieć, że choć utwór ten nie ma tak szaleńczo przewrotnej fabuły jak współczesne nam kryminały, to jednak precyzja z jaką autor prowadzi nas - wraz z Marlowe'm - przez zakamarki Kalifornii dawnych lat, wprost urzeka swoją autentycznością! Świetne postacie, ujmujące dialogi, dramatyczne sytuacje i spięcia, głęboko ukazane studium psychologiczne człowieka walczącego z nałogiem i niemocą twórczą, wir zagadkowych zbrodni - oto chandlerowska recepta na sukces :). "Długie pożegnanie" z Philipem Marlowe'm w roli głównej, to kryminał-wzorzec, który czyta się z prawdziwą satysfakcją, zatem polecam skosztować tę perełkę!
(notka o wrażeniach z lektury pochodzi z 2006 roku)
Niezwykle wciągający i zawiły kryminał ukazujący społeczny bałagan w Kaliforni lat 50-tych ubiegłego wieku. A w centrum zdarzeń, niesamowity Philip Marlowe, bohater-zagadka, z jednej strony cynik z ironią idący przez świat, z drugiej romantyk porządkujący świat według swoich zasad, niekoniecznie zgodnych z prawem ;)....
2014-02-17
Po lekturze „Purpurowego miejsca zgonu” mój zachwyt nad prozą Johna D. MacDonalda zostaje podtrzymany i śmiało mogę powiedzieć już po trzecim spotkaniu z Travisem McGee, że urasta on do rangi mojego faworyta wśród książkowych cyklicznych bohaterów :].
„Klasyk amerykańskiej literatury kryminalnej” – ta notka, którą czytamy na okładce rzeczonej powieści mówi sama za siebie, bo serią o McGee autor stworzył coś wspaniałego w obrębie tego gatunku. I choć mija dokładnie półwiecze od powstania „Purpurowego miejsca zgonu”, to dla mnie jest to wręcz nowy, zupełnie inny wymiar wtajemniczenia w prozę detektywistyczną. Książki z Travem McGee w roli głównej mają wszak swój niepowtarzalny czar; stanowią esencję wspaniałego kryminału retro, gdzie bohater wikła się w mrocznych tajemnicach ludzkich, wykorzystując jedynie własny urok i upór osobisty oraz intelekt w parze ze zmysłem obserwacji otoczenia. U MacDonalda nie ma miejsca na współczesne nam techniczne fajerwerki w postaci inwigilacji satelitarnej, wszelkich monitoringów, czy też tropienia przy użyciu internetu – i to jest właśnie piękne w twórczości rzeczonego pisarza!
W książkach MacDonalda oprócz kultowej postaci, bryluje również nastrojowy, a nieraz cierpki obraz Ameryki lat 60/70 ubiegłego wieku – spostrzeżenia bohatera-narratora i odwołania do ówczesnych realiów społeczno-ekonomicznych czyta się, ba! wręcz chłonie się z prawdziwym smakiem, mając nieodparte wrażenie jakoby samemu zostało się przeniesionym w tamtejsze miejsca i czasy.
Do tego dochodzą świetnie nakreślone postacie drugoplanowe ze swymi niedoskonałościami i sekretami, z których emocjonalnością w rożnych sytuacjach musi zmierzyć się sam Travis. Mowa tu głównie o kobietach, którym niełatwo będzie odnaleźć się w nieco sarkastycznym i szelmowskim świecie McGee, ale i panowie też nie mają lekko z naszym bohaterem, potrafiącym tu i ówdzie ostro zaleźć za skórę. Dialogi i osobiste przemyślenia w powieściach MacDonalda to już klasyka, nasączona zarówno specyficznym, wisielczym humorem, jak i sporą dozą ironii. Wszystkie te cechy razem wzięte, w moim odczuciu stanowią swego rodzaju magiczną serię literacką, której fanem stałem się z resztą już przy pierwszym spotkaniu :).
W trzeciej, najnowszej u nas odsłonie wspomnianego cyklu autor przenosi swego bohatera ze słonecznej Florydy aż na piaszczysto-skaliste tereny Arizony. To tam - już w pierwszym rozdziale książki - na oczach Travisa ginie od snajperskiej kuli jego niedoszła klientka. McGee w wyniku tego incydentu, wplątuje się w zagmatwaną intrygę pociągającą za sobą cały ciąg przyczynowo - skutkowy. Niejasność sytuacji w jakiej znalazł się bohater, nie daje spokoju nie tylko jemu samemu, ale także i miejscowym władzom oraz kilku innym osobom z otoczenia zamordowanej kobiety. McGee przy użyciu swoich naturalnych, dosadnych zdolności interpersonalnych, krok po kroku zbliża się do rozwikłania niepokojącej zagadki, nie spodziewając się, że w finale przybierze ona tak zaskakujący obrót. W międzyczasie poznamy towarzyszącą mu niejako z konieczności, rozchwianą emocjonalnie niewiastę, która na kartach powieści przejdzie metamorfozę osobowości a i sam McGee koniec końców zażyje przy niej nie tylko duchowej terapii ;).
„Purpurowe miejsce zgonu” to książka, która oprócz tego, że wielce ciekawi samą kryminalną aurą, to jeszcze powoduje na twarzy czytelnika wszelakie spektrum mimiczne – od śmiechu, poprzez wzruszenie, aż po melancholijną zadumę. Detektywistyczny klasyk pełną gębą, jakiego w dzisiejszej literaturze kryminalnej już nie uświadczymy ;). Już teraz z wielkim wyczekiwaniem odmierzam czas do jesiennej premiery „Szybkiego czerwonego lisa”, czwartego tomu z kapitalnym Travisem McGee w akcji!
Po lekturze „Purpurowego miejsca zgonu” mój zachwyt nad prozą Johna D. MacDonalda zostaje podtrzymany i śmiało mogę powiedzieć już po trzecim spotkaniu z Travisem McGee, że urasta on do rangi mojego faworyta wśród książkowych cyklicznych bohaterów :].
„Klasyk amerykańskiej literatury kryminalnej” – ta notka, którą czytamy na okładce rzeczonej powieści mówi sama za siebie,...
2014-02-12
Kolejna z powieści fenomenalnego Francuza za mną :]; duszący, mroczny klimat znany nam z takich hitów autora jak Trylogia zła, "Obietnica mroku", czy Paryski dyptyk 1900 roku :). W prozie Chattama fascynujące jest właśnie to, jak rozkłada on na czynniki pierwsze genezę drzemiącego w człowieku zła, wręcz poraża niepokojem społecznym, gdy zastanawiamy się nad tym, że tacy jednoczący się drapieżcy w ludzkiej skórze, to może nie tylko literacka fikcja, ale sygnał alarmowy we współczesnym nam świecie zapatrzonym w pęd konsumpcyjny! Świetnie również zaprezentowani tropiciele drapieżców, którzy z racji obcowania z rzeczonym szwadronem śmierci i szaleństwa, sami niejako są pokryci tym zbrodniczym całunem, skoro potrafią wtopić swoje myśli w tok rozumowania sadystycznych morderców, analizując ich diaboliczne instynkty krok po kroku!!
Każda kolejna powieść Chattama z gatunku thriller, wydaje się być coraz brutalniejsza i coraz mocniej eksponująca panoszące się na naszym globie zło, stworzone z resztą przez nasz gatunek :o. I nie inaczej jest w "Plugawym spisku", gdzie autor posuwa się jeszcze o krok dalej w szaleńczej prezencji kipiącego zła; ofiarami bestialskich zabójców wszak nie stają się już tylko postacie z tła, ale także i bohaterowie z bliższego czytelnikowi planu :(.
Naprawdę mocna, szokująca powieść z interesująco przedstawioną fabułą i dramatycznym, a zarazem dynamicznym finałowym starciem, oraz jakże radującym fanów Trylogii Zła epilogiem - co prawda ponurym w swojej wymowie, ale z wyraźnym ukłonem Chattama do wiernych czytelników :).
Zatem z niepokojem i niecierpliwością czekam na kontynuację tej posępnej opowieści - "La patience du diable" - o starciu ludzkich drapieżników ze skażonymi ich mrokiem tropicielami :]
Kolejna z powieści fenomenalnego Francuza za mną :]; duszący, mroczny klimat znany nam z takich hitów autora jak Trylogia zła, "Obietnica mroku", czy Paryski dyptyk 1900 roku :). W prozie Chattama fascynujące jest właśnie to, jak rozkłada on na czynniki pierwsze genezę drzemiącego w człowieku zła, wręcz poraża niepokojem społecznym, gdy zastanawiamy się nad tym, że tacy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-01-01
(recenzja pochodzi z lutego 2011)
Zanim sięgnąłem po „Ostatnią wyrocznię”, miałem wielkie obawy, że oto czeka mnie kolejny thriller historyczny a’la Dan Brown. Mój sceptycyzm wziął się pewnie po części z faktu, iż nie przepadam za fenomenem pisarskim autora „Kodu Da Vinci”, a także dlatego, że zarówno sam tytuł jak i zwiastun powieści Rollinsa wydał mi się nieco zbieżny z prozą Browna. Jakież więc były moje miłe zaskoczenie, westchnienie ulgi i radość z lektury, gdy wreszcie sięgnąłem po „Ostatnią wyrocznię”. Książka wciągnęła mnie od pierwszego akapitu i co najważniejsze, momentalnie rozwiała moje obawy, jakobym miał do czynienia z pisarskim sobowtórem Dana Browna twórcy „Aniołów i demonów”.
Amerykanin James Rollins jest autorem kilkunastu powieści o tematyce przygodowo-sensacyjnej, w tym cyklu „Sigma Force” z komandorem Gray’em Piercem w roli głównej. Wspomniana seria liczy sobie siedem tytułów, z czego „Albatros” – polski wydawca książek tego pisarza – opublikował dotychczas sześć pozycji, a najnowsza „Kolonia diabła” jest już w przygotowaniach wydawniczych. Powieści te łączy militarny oddział Sigma, zajmujący się odnajdywaniem i zabezpieczaniem technologii mogących zagrozić ludzkości. Miejscem działania zespołu są różne zakątki świata i ich starożytne tajemnice, zaś plany jednostki próbują krzyżować bractwa religijne oraz nie przebierający w środkach szaleńcy, o globalistycznych, nacechowanych rządzą władzy aspiracjach.
W „Ostatniej wyroczni” – piątej książce z rzeczonego cyklu – Rollins prowadzi czytelnika poprzez sieć współczesnych intryg powiązanych z wydarzeniami sprzed dziesięcioleci, a nawet sięgających czasów starożytnych. Akcja powieści rozpoczyna się na dobre, gdy członkowie oddziału Sigma próbują ustalić przyczynę zagadkowej śmierci wybitnego naukowca, Arhibalda Polka. Wikłając się w tajemnicach z dziedzin nauki i historii będą zmuszeni rozpocząć niebezpieczną wyprawę z Waszyngtonu do odległych Indii oraz skażonych promieniowaniem rejonów Ukrainy i Rosji. Jak się wkrótce okaże, obce kultura i obyczaje będą najmniejszym zmartwieniem agentów Sigmy i towarzyszących im cywilów. Dociekliwych bohaterów Jamesa Rollinsa czekają bowiem zarówno przygody, jak i dramatyczne sytuacje, w których przyjdzie im walczyć już nie tylko o rozwiązanie tajemnic, ale i o własne życie… Równolegle do tych wydarzeń, czytelnikowi emocji dostarczą losy mężczyzny pozbawionego pamięci, który wespół z trójką dzieci będzie musiał ratować się ucieczką przed tropiącymi go oprawcami. Ów wątek, jak się później okaże, będzie jednym z najistotniejszych dla końcowej wymowy powieści.
Utwór Jamesa Rollinsa stanowi więc świetne połączenie powieści sensacyjnej i awanturniczej – znajdziemy w niej całe mnóstwo elementów przygodowych, ciekawych, szokujących wręcz faktów ze świata nauki, dramaturgii w poszczególnych wątkach, zawieszeń akcji w pełnych napięcia momentach, a także niemałą porcję humoru, jaka towarzyszy bohaterom.
Jeśli już mowa o bohaterach, to spośród wszystkich postaci występujących w tej powieści, najbardziej wyróżnia się komandor Grayson Pierce, strateg całej operacji w terenie i opiekun towarzyszącej mu grupy badawczej. Dla mnie osobiście ten sprytny i odważny agent stanowi mieszankę Jamesa Bonda z Indianą Jonesem. W działaniach Pierce’a można by doszukiwać się szczęśliwych zbiegów okoliczności, doskonałej taktyki i niezwykłej sprawności fizycznej, jednakże w ramach przygodówki takie elementy bynajmniej nie rażą po oczach, a wręcz sprzyjają wartkiej akcji, którą emocjonujemy się niemalże na każdej stronie.
Autor postraszy też całym szwadronem okrutników, jacy przewijają się na kartach jego powieści – od wyzutych z moralności naukowców, po pełnych pogardy dla ówczesnego świata wizjonerów, chcących zmienić ludzkość według własnych zasad i egoistycznych potrzeb, kosztem milionów istnień. I mimo iż „Ostatnia wyrocznia” nie jest żadnym mrocznym thrillerem, to dla dramatycznej wymowy tego utworu istotny jest fakt, że James Rollins pokazuje, iż starcie dobrych ze złymi wcale nie jest łatwym zadaniem, a nierzadko wręcz okupione zostaje tragedią współtowarzysza.
Całą powieść czyta się bardzo szybko i przyjemnie, gdyż książka Jamesa Rollinsa to świetna rozrywka pełna wielu niespodzianek fabularnych i dynamicznej, wciągającej akcji, a o to przecież chodzi w tego typu literaturze. Autor nie nuży, unika dłużyzn, posługuje się wyrazistymi opisami, a to również sprawia, że jesteśmy ciekawi, co wydarzy się na każdej kolejnej stronie i jakim trudnościom będą musieli sprostać jego bohaterowie. Stylem ów pisarz przywodzi mi na myśl dokonania literackie duetu Preston & Child, więc jeśli lubicie prozę tychże autorów, to i na książkach Rollinsa nie powinniście się zawieść, a nawet z ochotą sięgać po kolejne jego utwory.
(recenzja pochodzi z lutego 2011)
Zanim sięgnąłem po „Ostatnią wyrocznię”, miałem wielkie obawy, że oto czeka mnie kolejny thriller historyczny a’la Dan Brown. Mój sceptycyzm wziął się pewnie po części z faktu, iż nie przepadam za fenomenem pisarskim autora „Kodu Da Vinci”, a także dlatego, że zarówno sam tytuł jak i zwiastun powieści Rollinsa wydał mi...
2013-12-01
"Rany kamieni" to utwór zupełnie niepodobny do wcześniejszych powieści autora i to nie tylko pod względem niezależności od serii z doktorem Hunterem. Istotną różnicą jest specyficzna narracja tej książki, miejscami irytująca, a innym razem intrygująca, gdyż wszystko dzieje się na zasadzie TERAZ, czyli opisywane w pierwszej osobie i to w dodatku w czasie teraźniejszym!!
"Rany kamieni" to książka dosyć kontrowersyjna, która ma zarówno swoje dobre jak i słabe strony i ciężko było mi ją tak na gorąco ocenić, dlatego też czynię to celowo z niejakim opóźnieniem, już po tym jak emocje z lektury opadły ;). Ale do rzeczy - jak zwykle magnetyzm historii, przyciąganie czytelnika do książki jest tak duże jak planet naszego układu do Słońca :D. Snuta przez Becketta opowieść intryguje i ciekawi dzięki czemu niemalże nieustannie ma się wrażenie, że autor prowadzi nas po nitce do kłębka pewnej spektakularnej tajemnicy, która wstrząśnie nami po stokroć u zwieńczenia fabuły :). A owa powieść sama w sobie stanowi bardziej dramat obyczajowy niż thriller, także nie uświadczymy w niej znamion dynamizmu z efektownymi scenami brutalnych starć, jakie niejednokrotnie są udziałem mrocznej literatury sensacyjnej ;). "Rany kamieni" wydają się być zatem książką o konstrukcji tykającej bomby, podobnie jak to było w przypadku "Straconych" Jacka Ketchuma - czytając, cały czas czekamy na niesamowity finał, a tymczasem... jest w tym utworze Becketta pewna niesamowitość, ale myślę, że balonik oczekiwań był zupełnie inny i w końcówce - choć jesteśmy nią zaskoczeni i niejako poruszeni jej pełną zgrozy wymową - to zamiast magicznych fajerwerków, dostajemy trudny w swoim przekazie dramat rodzinny, a wydawało się, że Beckett przez całą książkę nakręcał nas po prostu na coś zupełnie innego!! ;( Po prostu finał "Ran kamieni" jest niewspółmierny do tego, czym autor zaciekawił nas w pierwszych, jakże tajemniczych i pełnych adrenaliny scenach powieści :(. I mówiąc szczerze nie ratuje tego nawet podwójna oś akcji książki, czyli te krótkie wtrącenia z wyskokami bohatera w jego niedaleką przeszłość... ba, to już w ogóle jest gwóźdź do trumny zakończenia tej naprawdę obiecująco zaczynającej się powieści :(. Ot, splot jednego epizodu z życia Anglika z prywatnym odosobnieniem osobliwego francuskiego klanu . Także bywało lepiej Panie Beckett i podpisuję się pod tym, że "Rany kamieni" byłyby bardzo dobrą książką na debiut literacki, ale znając wcześniejsze utwory sygnowane tym nazwiskiem, siłą rzeczy stawiamy wysoką poprzeczkę oczekiwań, a te w przypadku najnowszej książki, zostały niestety zawiedzione :(. W moim prywatnym rankingu książek Becketta, ta zajmuje pozycję czwartą o oczko wyżej od "Wołania grobu" ;).
I jeszcze taka błyskotliwa refleksja na koniec; to naprawdę miło, że autor próbuje czegoś nowego w swojej twórczości, być może po to, by w przyszłości nie zostać zaszufladkowanym wyłącznie jako ten od "Chemii śmierci" i kontynuujących ją powieści :). Zmiana stylu pisarskiego nieraz procentuje pozyskaniem rzesz nowych czytelników i tym przypadku było naprawdę ciekawie przez sporą część książki, ale dotychczasowi fani prozy Becketta chyba tak jak i ja poczują pewien niedosyt i powiedzą sami przed sobą: "to całkiem fajna książka i można byłoby ocenić ją wyżej, gdyby nie napisał jej właśnie rzeczony pisarz, bo od niego oczekujemy po prostu czegoś więcej" ;).
"Rany kamieni" to utwór zupełnie niepodobny do wcześniejszych powieści autora i to nie tylko pod względem niezależności od serii z doktorem Hunterem. Istotną różnicą jest specyficzna narracja tej książki, miejscami irytująca, a innym razem intrygująca, gdyż wszystko dzieje się na zasadzie TERAZ, czyli opisywane w pierwszej osobie i to w dodatku w czasie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-11
Trzy długie lata musiał czekać polski czytelnik na drugi utwór młodego, dobrze zapowiadającego się autora mrocznych thrillerów. Jego debiutancka powieść „Ścigając umarłych” wydana wówczas jeszcze pod banderą Amberu, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie; posępna i mocna w swojej wymowie, a jednocześnie świetna w odbiorze dla fana tego typu literatury :). Cóż dodać; była to po prostu bardzo ciekawie napisana historia z nowym, cyklicznym bohaterem, do tego boleśnie doświadczonym przez los i uwikłanym w diaboliczną gmatwaninę brutalnych zdarzeń i już byłem kupiony przez Tima Weavera :D.
Dlatego też wielce ucieszyłem się, gdy okazało się, iż w tym roku – już w edycji Albatrosa - autor ów powraca na nasz księgarski rynek z kolejną powieścią z tego samego cyklu. „Zanurzyć się w mrok” – bo pod takim ostatecznie tytułem (po kilku zmianach wydawcy) ukazała się rzeczona książka - to dla mnie jeden z najbardziej oczekiwanych i intrygujących utworów tegorocznej jesieni. Zastanawiałem się jak autor podoła sobie w drugiej odsłonie twórczej w obliczu tak kapitalnego debiutu jakim było przecież „Ścigając umarłych”. I wiecie co?? Rewelacja, po prostu, bo pomimo wysoko postawionej poprzeczki, w nowym tytule Weaver ani na moment nie spuszcza z wysokiego poziomu, jakim zelektryzował mnie poprzednio :).
Czytuję zazwyczaj jedynie późnymi wieczorami i lektura niemal każdej książki zajmuje mi blisko dwa tygodnie, ale tę powieść pochłonąłem w zaledwie cztery kilkugodzinne nocne sesje : ). Czytając, byłem niemal jak w transie, ciekawiąc się coraz mocniej, co kryje kolejna strona tej nietuzinkowej kryminalnej historii z silnie zaakcentowanym mrocznym akcentem. Co więcej, pisarz pokusił się tym razem o bardziej obszerną i rozbudowaną fabularnie opowieść, aniżeli w swoim świetnym debiucie. I tutaj również David Raker, główny bohater i zarazem narrator powieści wplącze się w zawiłe losy zaginionej osoby i choć sam początek obu książek Tima Weavera wydaje się być bardzo podobny, to im dalej wnikniemy w treść, tym otrzymamy dwie zupełnie inne dramatyczne, pełne niepokoju historie śledcze. W „Zanurzyć się w mrok” największe wrażenie zrobiło na mnie to, iż autorowi wspaniale udawało się potęgować poziom dreszczyku emocji – im więcej stron książki było za mną, to tajemnice zamiast się rozwiewać, tym bardziej się nawarstwiały, a cała fabuła stawała się coraz mocniej skomplikowana, przez co rzecz jasna i mnie i bohaterowi, Davidowi Rakerowi co chwila podnosił się poziom adrenaliny!
Powieść „Zanurzyć się w mrok”, to utwór niezwykle przewrotny, gdzie wiele się dzieje w każdym rozdziale, a łamigłówka goni łamigłówkę, a do tego całość intrygi kapitalnie się ze sobą zazębia, aż po finalne strony. Ta książka to lektura obowiązkowa dla fanów mrocznych thrillerów, w której wytrawny czytelnik znajdzie echa takich szlagierów gatunku, jak „Milczenie owiec” Thomasa Harrisa, czy „Otchłań zła” Maxime’a Chattama. Zatem serdecznie polecam Wam tę książkę, a sam już ekscytuję się na myśl o następnych powieściach Weavera zapowiedzianych przez Albatros, który tradycyjnie – tak na marginesie oczywiście ; ) – zdradził tym razem w zwiastunie okładkowym zaledwie jedną trzecią fabuły książki! :D
Trzy długie lata musiał czekać polski czytelnik na drugi utwór młodego, dobrze zapowiadającego się autora mrocznych thrillerów. Jego debiutancka powieść „Ścigając umarłych” wydana wówczas jeszcze pod banderą Amberu, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie; posępna i mocna w swojej wymowie, a jednocześnie świetna w odbiorze dla fana tego typu literatury :). Cóż dodać; była to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pierwsze spotkanie z prozą Lisy Gardner zaliczam do wielce udanych :). Autorka przenosi czytelnika w przejmujący świat dzieci zmagających się z zaburzeniami psychicznymi oraz ich dorosłych opiekunów napiętnowanych własnymi koszmarnymi traumami z dzieciństwa :o. Ale posępna warstwa psychologiczno-obyczajowa to nie jedyne koło napędowe tej powieści. W całość zostaje sprawnie wprzęgnięty mroczny wątek kryminalny, w którym ambitna i stanowcza detektyw D.D. Warren musi rozwikłać sprawę brutalnych zabójstw całych rodzin, powiązanych z dziecięcym oddziałem psychiatrycznym bostońskiego szpitala!
Powieść Lisy Gardner cechuje niezwykle ponura, realistyczna do bólu atmosfera :]. Po pierwsze poprzez obrazowe opisy schorzeń i nerwic dzieci oraz problemów wychowawczych ich opiekunów. Po drugie zaś w ujęciu detektywistycznym, gdzie ekipa śledcza od bladego świtu do późnej nocy, nurza się w najgorszych bestialstwach ludzkiej natury, by dopaść obłąkanego psychopatę winnego krwawych zbrodni :o Całości zatrważających, mrocznych scen dopełniają koszmary przeszłości, którymi napiętnowane jest życie jednej z bohaterek.
Utwór Gardner z powodzeniem więc można uznać nie tyle za dramat psychologiczno-obyczajowy czy mroczny kryminał, ile za realistyczny horror, gdzie potworami nie są jakieś fantazyjne upiory i widziadła z zaświatów, ale my, namacalni i cieleśni ludzie z krwi i kości! Ów gęsty, posępny nastrój na kartach "Dziecięcych koszmarów" panuje od pierwszej strony, by dalej targać czytelnika ładunkiem silnych emocji i nie wypuścić go z sideł grozy aż do ostatnich finalnych scen! :] Książka rzecz jasna zawdzięcza to między innymi sprawnie zarysowanej fabule kryminalnej - gdzie autorka skrzętnie splotła ze sobą wszystkie tajemnice i pozornie odseparowane wątki w logiczną całość. Ale nie tylko dzięki tej sferze Lisie Gardner udało się stworzyć tak wciągającą lekturę :). Dodatkowego ognia dla całościowej wymowy "Dziecięcych koszmarów" dodają wszak mocno oddziałujące na wyobraźnię zagadnienia ze świata trudnej dziecięcej medycyny, które przymuszają do głębokiej refleksji na temat agresji i genezy drzemiącego w człowieku zła...
W rzeczonej powieści na uznanie zasługują również kreacje poszczególnych bohaterów i sposób, w jaki autorka stopniowo je przedstawiała :). Pierwszoosobowe narracje przy postaciach Danielle i Victorii sprawiły, iż czytelnik mógł niejako "wejść" w rzeczone role, by jeszcze mocniej doświadczyć ich dramatów :o. Niezwykle ciekawą bohaterką jest również pierwszoplanowa w policyjnej ekipie, sierżant D.D. Warren :). Sympatyczna mimo wszystko pani detektyw dała się poznać z tego, że nie tylko w detektywistycznej sferze gra pierwsze skrzypce, wszak co i rusz mamy do czynienia z jej przeogromnym apetytem... i to nie tylko w ujęciu kulinarnym ;). Poza jasną stroną mocy, Lisie Gardner udało się także bardzo ciekawie zobrazować czarny charakter powieści - i mimo mojego wieloletniego doświadczenia w czytelnictwie literatury kryminalnej, dosyć długo udawało się autorce utrzymywać ów enigmatyczny nastrój, związany z tą postacią :).
Zatem po pierwszym - niezwykle owocnym we wrażenia :) - spotkaniu z twórczością Lisy Gardner, z wielką przyjemnością skuszę się za kontynuowanie tej nowej przygody czytelniczej w kolejnych odsłonach śledczych detektyw D.D. Warren i spółki :].
Pierwsze spotkanie z prozą Lisy Gardner zaliczam do wielce udanych :). Autorka przenosi czytelnika w przejmujący świat dzieci zmagających się z zaburzeniami psychicznymi oraz ich dorosłych opiekunów napiętnowanych własnymi koszmarnymi traumami z dzieciństwa :o. Ale posępna warstwa psychologiczno-obyczajowa to nie jedyne koło napędowe tej powieści. W całość zostaje sprawnie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to