Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2024/04/na-kacu.html

Dawno, dawno temu, jakoś tak tuż po maturze, przeczytałam „Łuk triumfalny” Remarque’a. Po tej lekturze zostało we mnie pewne dziwne zafascynowanie calvadosem, który w książce namiętnie popijają bohaterowie, którego nazwa w dodatku brzmi według mnie niezwykle światowo i wyrafinowanie, którego też nigdy w ustach nie miałam, nie mogłam się więc rozczarować zderzeniem moich wyobrażeń z rzeczywistością. Po prostu „Łuk triumfalny” przez te wszystkie lata równa się dla mnie calvados.
Niestety, to skojarzenie powieści (wielkiej niewątpliwie) z gatunkiem alkoholu nie powtórzy się w przypadku książki „Tu nie ma nic” Krystiana Janika. Bo po pierwsze - nie ma jak porównywać Janika z Remarquem, nie ta klasa, choć powieść Janika nie jest zła. Po drugie - gdybym jednak miała porównywać to musiałabym zamiast calvadosem zacząć się fascynować żołądkową gorzką…

Powieść Janika spodobała mi się od pierwszej strony i czytało się ją w miarę płynnie (oprócz kilku słabszych momentów, o których za chwilę). Wydawało mi się, że oto mam przed oczyma wgląd w życie ludzi z wioski pod Tarnowem, których najłatwiej byłoby mi określić mianem „prostych” - takich, którzy nie spędzają całych dni nad zastanawianiem się kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, ale którzy żyją chwilą a ucieczki od rzeczywistości szukają w prostych rozrywkach - tu akurat w meczach piłki nożnej, grillowaniu i piciu alkoholi, z wyraźnym wskazaniem na wspomnianą już żołądkową gorzką. Z założenia to koncept ciekawy i wcale nie aż tak mocno wyeksploatowany literacko. Mogło więc być świetnie…

Czas akcji: 2018 rok, mundial w Rosji. Główni bohaterowie: Jadzia, ponad pięćdziesięcioletnia żona i matka, która po swojemu zmaga się z życiem - pijącym mężem Wieśkiem, który od czasu do czasu lubi jej przywalić i dorosłymi już prawie dziećmi - Wiolą, Dorotką i Dominikiem (synem, który dzielnie kroczy śladami ojca i też czasem rękę na mamusię podniesie). Jadzia nie rozkminia za bardzo filozoficznych pytań o sens istnienia. Jadzia skupia się na tym, żeby nie zdenerwować Wieśka, żeby na czas podać zakąski do wódki, żeby pokierować dziećmi tak, żeby wyszły na ludzi (uwaga, mamusia należy do tych mamuś, które uważają, że studia wyższe są absolutną stratą czasu i nic dobrego nie przynoszą, dlatego naukowe ambicje Dorotki traktuje z dużą niechęcią i stara się wybić dziewczynie z głowy polonistykę na ujocie). Przy czym jest osobą która nie widzi, że żyje w jakimś absolutnie niedopuszczalnym systemie, w którym szczytem kobiecych ambicji jest posiadanie męża, a mąż ten ma wszelkie prawa do zalewania się w trupa i lania kogo popadnie. Tak po prostu jest według Jadzi urządzony świat. I tyle. I wszyscy, którzy z politowaniem patrzą na jej sińce i podbite oczy, zwłaszcza zaś sąsiadki albo panie ekspedientki w spożywczym, są paskudnymi plotkarami i wścibskimi, zawistnymi babami, które na pewno skrycie zazdroszczą jej Wieśka. Bo przecież Wiesiek, jak i zresztą cała rodzina Gorzałków, to porządny człowiek, który ma własną firmę budowlaną i citroena c4, a że go czasem poniesie, to już niczyja sprawa tylko jej, Jadzi. Więc niech się zainteresują swoimi chłopami!
Cudna to bohaterka.

Zgrzytnęło mi w niej po raz pierwszy, gdy zaczęła wyjaśniać, jak to się zna na piłce nożnej. No sorry, że tak po angielsku się wypowiem. Ale ta znajomość piłki zupełnie mi do niej nie pasowała. Jeszcze bym zrozumiała, że kobieta wie, co to jest spalony. To akurat da się jakoś wytłumaczyć. Ale że pamięta kto z kim grał i wygrał w rozgrywkach grupowych Euro2012? Naprawdę?
Wtedy po raz pierwszy przemknęło mi przez myśl, że Krystian Janik w swojej powieści chce się pochwalić własną znajomością historii rozgrywek futbolowych. A że nie bardzo ma pomysł, kto by mógł jakoś w swoich wypowiedziach nawiązywać do występów naszej kadry narodowej - to wziął pierwszego z brzegu bohatera, tak się złożyło, że naszą Jadzię, i bach! kazał jej wypowiadać teksty, o których przeciętna kobieta lat pięćdziesiąt parę z podtarnowskiej wsi nie ma raczej pojęcia.

Mógłby to już raczej robić Jacek, nasz drugi wiodący bohater (wiodący dlatego, że on również staje się - obok Jadwigi - narratorem powieści). Jacek jest bowiem licealistą, który w zasadzie nawet jeśli nie szczerze, to ze względów związanych z problemami akceptacji w grupie rówieśniczej mógłby się orientować w terminarzu i wynikach rozgrywek. A on nie właśnie (może dlatego, że już Jadzia wzięła na siebie ten ciężar - ona przecież pojawiła się w powieści jako pierwsza). Jacek za to wnikliwemu czytelnikowi da wgląd w to, kto jest kim na polskiej scenie muzyki rozrywkowej, ze szczególnym uwzględnieniem metalu: Nergala z Behemothem i innych, których jednak nie zapamiętałam… Czy muszę dodawać, że te przywoływane tytuły utworów i nazwy zespołów nic do akcji nie wnoszą? Chyba nie…

No dobrze, ale czy jest tu w ogóle jakaś akcja? Znowu - wydawało mi się, że tak. Jacek jest kolegą Tomka. Tomek zakochuje się w Dorotce Gorzałkównie i zakłada, że najszybciej do serca dziewczyny dotrze, zyskując akceptację tatusia Wieśka. A akceptację Wieśka, jak już pewnie się zorientowaliście, zyskać można głównie pijąc z nim alkohol. Żołądkową gorzką na przykład, albo co tam jest pod ręką.

Tomek więc pije z teściem in spe, czym zamiast akceptacji Dorotki załatwia sobie dozgonną wręcz niechęć Jadzi. Już, już przed oczami rysuje nam się tragedia antyczna… I zostaje jakoś zgubiona na wybojach fabularnych, w których co najmniej dwa razy już prawie nam się wydaje, że jesteśmy świadkami nieoczekiwanego zgonu (może więc będzie wątek kryminalny?), jeden z bohaterów zaczyna widzieć ducha kolegi od picia (czyżby proza psychologiczna z rozbudowanym studium popadania w obłęd?), Dorota nie porzuca marzeń o wyrwaniu się z domu i wydaje się, że jest w stanie przekonać również Tomka do wyjazdu w wielki świat (love story?). Ale nie, proszę państwa. Każdy z tych wątków, zawiązanych bardzo zgrabnie, zostaje urwany, a jeśli nawet jest jakoś zakończony, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że na szybko i jakoś bez głębszego przemyślenia.

Co więc dostajemy? Nic.

I teraz być może popełnię nadinterpretację, ale chyba to właśnie mieliśmy dostać. W końcu zapowiedział nam to już tytuł „Tu nie ma nic”. Może więc moje lekkie rozczarowanie powieścią Janika, która naprawdę miała potencjał na bardzo dobrą literaturę na wysokim poziomie, było przez autora zamierzone. Może chciał on właśnie opisać świat prowincjonalnych miejscowości i prowincjonalnych ludzi z wąskimi horyzontami, w którym urywają się wątki a historie, nawet jeśli zapowiadają się świetnie, nie znajdują swojego zakończenia. Może tak właśnie wygląda życie tysięcy Wieśków i Jadwig, Jacków, Tomków i niestety również Dorotek…

To świat, w którym nie ma wspaniałego Paryża, gorącej miłości Ravika i Joanny i calvadosu. To Odchylice, z których nie da się uciec, a jeśli nawet, to niedaleko - do Tarnowa, do pracy w Azotach. Tutaj zamiast miłości jest lanie a zamiast calvadosu wszelkiego rodzaju alkohole po których się wymiotuje (choć w powieści jest to nazwane dosadniej oczywiście).

Cóż, w „Tu nie ma nic” zobaczyłam potencjał, który jednak się nie spełnił. Przez Jadzię znającą się na piłce, przez Jacka, który opowiada o konkretnych ulicach w Tarnowie, jakbym co najmniej pytała go o drogę w obcym mieście, przez moje zastanawianie się, skąd ci licealiści mają pieniądze na kupowanie alkoholi (rodzice im dają?), dlaczego Jacek wie, ile lat ma ekspedientka w sklepie (przecież nie ma tego wypisanego na czole) i dlaczego na miłość boską nikt z tych młodych ludzi po zachlewaniu się w trupa nie ma na drugi dzień kaca? To ostatnie chyba najbardziej mnie frapuje.

Może dlatego, że ja mam jakiegoś lekkiego czytelniczego kaca po lekturze powieści Janika. Jak czytałam - było dobrze, po przeczytaniu pozostał niedosyt, ból głowy, suchość w ustach, pragnienie innej literatury… Kac po prostu.
Jeśli więc chcecie sami sprawdzić, jakie wrażenia na was wywrze „Tu nie ma nic”, to pamiętajcie, że pijecie… yyy… to znaczy czytacie na własną odpowiedzialność!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2024/04/na-kacu.html

Dawno, dawno temu, jakoś tak tuż po maturze, przeczytałam „Łuk triumfalny” Remarque’a. Po tej lekturze zostało we mnie pewne dziwne zafascynowanie calvadosem, który w książce namiętnie popijają bohaterowie, którego nazwa w dodatku brzmi według mnie niezwykle światowo i wyrafinowanie, którego też nigdy w ustach nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/12/powiedz-przepraszam.html

Wy wszyscy, którzy zaglądacie na Wypożyczone, pewnie zauważyliście, że mam słabość do literatury skandynawskiej. I że wielokrotnie zachwalałam wydawaną przez Wydawnictwo Poznańskie Serię Dzieł Pisarzy Skandynawskich. W 2022 roku ukazała się w niej kolejną powieść Norweżki Helgi Flatland pt. „Ostatni raz” (wcześniej, w 2019 r. w serii ukazała się jej „Współczesna rodzina”). Przeczytałam, przemyślałam, a teraz podzielę się z Wam moją opinią i powiem, dlaczego warto sięgnąć po „Ostatni raz”.
Po prostu dlatego, że każdy się w tej powieści odnajdzie… Bo nie ma na tym bożym świecie ani jednej osoby (jestem tego pewna niemal w stu procentach!), której przynajmniej od czasu do czasu nie denerwowałaby własna matka…

Ale zacznijmy od początku, a zaczyna się od mordowania kur. Wybija je Anne - mieszkająca samotnie starsza kobieta, niegdyś nauczycielka, niesamowicie samodzielna i sprawna fizycznie a także zaradna życiowo osoba. Czemu więc to robi? Przecież opieka nad ptactwem nie przekracza jej możliwości? Anne morduje kury w reakcji na otrzymaną diagnozę - rak jelita grubego. Operacja w najbliższy wtorek…

Anne dzieli się tą informacją ze swoimi dziećmi oraz z mężem. Z tym, że mąż Gustav przebywa w domu opieki i Anne nie ma pewności, czy zrozumiał coś z tego co mu powiedziała, bo po wielu wylewach Gustav w zasadzie nie ma kontaktu ze światem zewnętrznym. Syn Anne - Magnus reaguje typowym dla najmłodszego w rodzinie dziecka buntem i gniewem skierowanym nie wiadomo przeciwko komu, a także strachem. Jego starsza siostra Sigrid, lekarka, być może ze względu na wykonywany zawód a być może ze względu na coś zupełnie innego przyjmuje wiadomość o chorobie matki z zadziwiającym opanowaniem.

W tym momencie opowiadanej przez Flatland historii narracja już wyraźnie rozdziela się na dwa głosy: matki i córki, Anne i Sigrid, a mnie zaczyna zdecydowanie bardziej interesować ten drugi.

Sigrid. Z jednej strony można o niej powiedzieć, że jest kobietą sukcesu - wyrwała się z małej miejscowości, dokończyła studia pomimo tego że bardzo młodo zaszła w ciążę a ojciec jej córki Mii - Jens (skądinąd również lekarz) ulotnił się bardzo szybko z ich życia. Związała się z Aslakiem, swoim przyjacielem z dzieciństwa, urodziła mu syna Viljara. Pracuje, wychowuje dzieci, tworzy partnerski związek… Niejeden i niejedna mogliby jej tylko zazdrościć. A jednak w Sigrid zalegają pokłady żalu i poczucia niesprawiedliwości. Jakby przez cały ten czas od opuszczenia rodzinnej miejscowości usiłowała udowodnić sobie i matce że jest wystarczająca, dość dobra. Jakby ta jedna informacja o chorobie Anne i wypływające z niej konsekwencje, czyli konieczność częstszych wizyt, zburzyły zbudowaną przez Sigrid fasadę i odsłoniły prawdę.

A prawdą jest że Sigrid czeka aż matka przyzna, że popełniła błędy w stosunku do niej, że zajęta opieką nad mężem, zaniedbała córkę, że tym samym wpłynęła pośrednio na szereg błędnych decyzji podejmowanych przez dziewczynę. Sigrid chce przeprosin.

Sigrid chce też poczuć wreszcie, że to co ją łączy z Aslakiem to miłość albo żeby Jens, który ponownie pojawił się w życiu rodziny i nawiązał kontakt z prawie dorosłą już Mią, dał jej znak, że chce z nią być.

Sigrid chce, żeby wszystko wreszcie się wyprostowało…

Anne w ogóle nie wie o co Sigrid ma pretensje, jej wspomnienia z przeszłości wyglądają inaczej niż wspomnienia córki i kobieta, zmagająca się przecież z własną budzącą przerażenie i wyniszczającą fizycznie chorobą, nie rozumie czego Sigrid od niej oczekuje.
Jens, który ma żonę, nie jest zainteresowany poważnym związkiem z matką Mii, a Aslak, taki trochę poczciwy popychajło, chyba jest już zmęczony rolą „tego drugiego” w życiu Sigrid i jeszcze kilka jej niezręcznych wypowiedzi i zachowań a na dobre się od niej odsunie.

Oczywiście, jestem pewna, że niektórzy z was czytając „Ostatni raz” skupią się na Anne i jej sposobie patrzenia na wydarzenia. Na pretensjach córki, których kobieta nie rozumie, bo przez całe swoje życie robiła co uznawała za najlepsze nie dla siebie ale dla wszystkich. Na stopniowym traceniu sił. Na stopniowym traceniu decyzyjności, kiedy wraz z rozwojem choroby i - powiedzmy to wprost - zmierzaniem ku śmierci, wszyscy inni, to znaczy lekarze i dorosłe dzieci, zdają się wiedzieć lepiej i przyznawać sobie większe prawo do decydowania o losie Anne, tym samym odmawiając go jej…

Ale dla mnie jednak to Sigrid jest w „Ostatnim razie” postacią wiodącą i ważniejszą. Bo Anne umrze w poczuciu, że robiła w życiu wszystko najlepiej jak potrafiła. A Sigrid będzie żyła zastanawiając się, co robi źle…

Myślę, że „Ostatni raz” nie jest i nie będzie uznany za arcydzieło literatury norweskiej. Bo tak naprawdę niczym szczególnym nie zaskakuje i nie odbiega od panującej na Północy mody na opisywanie rodziny w sytuacji kryzysowej, w jakimś trudnym doświadczeniu (swoją drogą to dla mnie niesamowicie ciekawe, że w całej literaturze europejskiej to właśnie Skandynawowie wszelkich problemów i ich rozwiązań szukają właśnie w relacjach rodzinnych).
Ale jest to powieść dobra. Napisana bardzo sprawnie językowo (tu oczywiście ukłon w stronę tłumaczki - Karoliny Drozdowskiej). I poruszająca tematy (o czym pisałam już na początku), które przecież dla każdego z nas na jakimś etapie życia są istotne.

Jeśli więc choć raz oczekiwaliście od matki, ojca, siostry, brata czy kogokolwiek bliskiego, słowa „przepraszam” i liczyliście, że dopiero gdy je usłyszycie wasze życie się poskłada, to tak jak ja będziecie w stanie zaprzyjaźnić się z Sigrid i przez niemal trzysta stron czekać, czy wydarzy się cud przeprosin i uwolnienie od dźwiganego latami ciężaru żalu.
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/12/powiedz-przepraszam.html

Wy wszyscy, którzy zaglądacie na Wypożyczone, pewnie zauważyliście, że mam słabość do literatury skandynawskiej. I że wielokrotnie zachwalałam wydawaną przez Wydawnictwo Poznańskie Serię Dzieł Pisarzy Skandynawskich. W 2022 roku ukazała się w niej kolejną powieść Norweżki Helgi Flatland pt. „Ostatni raz”...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/10/manifest-pokolenia.html

To nie jest książka dla każdego. Ale też nie jest to powieść, że tak ją nazwę, niszowa, po którą sięgnie zaledwie garstka. Wręcz przeciwnie - odnajdzie się w niej całe pokolenie ludzi urodzonych w latach 80. i 90. XX wieku (nigdy nie wiem, czy to jest X czy Y). Czy to wystarczy, żeby „Taśmy rodzinne” Macieja Marcisza nazwać powieścią wybitną, manifestem pokolenia? Dla mnie chyba nie… Ale zdecydowanie z przeczystym sumieniem ogłoszę ją bardzo udanym debiutem… (i tak, wiem, że „Taśmy…” ukazały się w 2019 roku i że Marcisz od tego czasu napisał już kolejną powieść - „Książkę o przyjaźni”, żadne z powyższych nie zmienia faktu, że „Taśmy rodzinne” to udany debiut).

Rzućmy okiem na fabułę.
Marcin ma długi. U tego pożyczył więcej, u tamtego mniej. Nikomu nie ma z czego oddać, co nie tylko zmusza go do woltyżerki myślowej w chwilach gdy dzwoni telefon (a który to z pożyczkodawców? odebrać czy nie odebrać?) ale i do gorączkowego poszukiwania gotówki, najlepiej na już, ba! na wczoraj.
No to może udać się do tatusia? Tatuś to prywatny przedsiębiorca, który dzięki własnemu sprytowi i szczęściu odniósł sukces w latach 90. raczkującego a już krwiożerczego kapitalizmu, który słabych przeżuł i wypluł a silnym dał szansę na sukces. Tenże tatuś obiecał kiedyś, że przekaże synowi złotych polskich trzysta tysięcy… Ach, jak bardzo by się one Marcinowi teraz przydały. Sęk w tym, że tatuś się rozmyślił. Trzeba więc pojechać do domu rodzinnego i tatusia przekonać. Marcin wyjeżdża z Warszawy…

Na pewno (a może właśnie nie na pewno, ale jeśli nie na pewno to chyba ta powieść nie jest jednak tak do końca dla was…) pamiętacie zwyczaj nagrywania na kasety VHS co ważniejszych momentów z życia rodziny. Ci ubodzy nie mogli sobie na ten luksus pozwolić w ogóle, ci średnio zamożni uwieczniali tylko najważniejsze uroczystości jak Pierwsza Komunia czy ślub i wesele. Bogaci szastali pieniędzmi i nagrywali również święta, zwłaszcza Boże Narodzenie, urodziny, grille. No więc teraz wyobraźcie sobie, że Maciej Marcisz odtwarza wam taką właśnie kasetę, tylko film nie opowiada o was (a może właśnie trochę o was?) ale o rodzinie Marcina.
Zwłaszcza o jego ojcu Janku. O tym, że Janek jako dziecko mógł tylko pomarzyć o pieniądzach i tym wszystkim co się z nimi wiązało, na przykład o wyjeździe na wakacje nad Bałtyk. No i Janek marzył. I marzył. I robił wszystko, żeby na marzeniach się nie skończyło. Wybrali Polaka na papieża, ojciec Janka zapijał się na śmierć a chłopak brał swoje życie w swoje ręce.
Potem Alicja, jego dziewczyna, zaszła w ciążę. Potem handlował ciuchami, potem założył wypożyczalnię kaset video, potem został właścicielem hurtowni spożywczej. I nie wiadomo kiedy spełnił wszystkie swoje marzenia, przynajmniej te o bogactwie. Co do innych - poszło trochę gorzej…
Jan jest nieszczęśliwy, Alicja jest nieszczęśliwa, ich syn Marcin jest nieszczęśliwy (i spłukany).

Co więc w tej rodzinie poszło nie tak?

Odpowiedź znajdziemy w tych filmowych migawkach opisanych przez Marcisza.

Być może każdy z nas, przedstawicieli pokolenia które pamięta jeszcze wypożyczalnie kaset video, znajdzie tam inną odpowiedź.

Oprócz tego, że „Taśmy rodzinne” to niewątpliwie powieść o drodze do majątku, o stosunku do pieniędzy, o postawach ludzi i o tym jak na nie wpływa zasobność portfeli (a powiedzmy sobie wprost - wpływa!), jest to też książka o rodzinie.
O rodzicach i dzieciach. O ojcu i synu. O mężu i żonie. O braciach i siostrze.
A wiecie jak to jest z rodzinami. Wszystkie szczęśliwe są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa… itd.

I moją refleksją przy lekturze „Taśm rodzinnych” było szukanie pewnych prawidłowości związanych z rodzinami przełomu XX i XXI wieku.
Czy warto było dorabiać się po to, by dzieci miały lepiej, kosztem relacji z nimi?
Czy te dzieci faktycznie miały lepiej?
Czy w ogóle wtedy ktokolwiek z dorosłych myślał o relacjach z dzieckiem?

Bo trzeba przy tym zaznaczyć, że dzięki świetnie wykreowanej postaci ojca - Jana Małysa, odpowiedzi na te pytania wcale nie są takie oczywiste!

Reasumując: ojciec głównego bohatera Jan Małys (dla mnie ważniejszy nawet niż jego syn Marcin), czasy które doskonale pamiętam opisane z wieloma smakowitymi szczegółami, w dodatku bardzo plastycznym i takim „łatwym w odbiorze” językiem są niewątpliwymi atutami „Taśm rodzinnych”. I dla mnie to wystarczy żeby uznać powieść za dobrą i godną polecenia. Ale tak jak zaznaczałam na początku, nie jestem pewna, czy wystarczy wszystkim, na przykład czytelnikom, którzy mają dziś lat dwadzieścia, więc żadną miarą nie pamiętają opisywanych przez Macieja Marcisza czasów.
Choć oczywiście najlepiej, żeby przekonali się o tym sami!
Ja w każdym razie Marcisza kupuję i na pewno przeczytam każdą następną powieść, którą napisze („Książko o przyjaźni”, nadchodzę)!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/10/manifest-pokolenia.html

To nie jest książka dla każdego. Ale też nie jest to powieść, że tak ją nazwę, niszowa, po którą sięgnie zaledwie garstka. Wręcz przeciwnie - odnajdzie się w niej całe pokolenie ludzi urodzonych w latach 80. i 90. XX wieku (nigdy nie wiem, czy to jest X czy Y). Czy to wystarczy, żeby „Taśmy rodzinne” Macieja...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/09/jak-zabito-te-powiesc.html

Od momentu, w którym skończyłam czytać tę powieść do chwili, w której piszę te słowa - w mojej głowie przetaczała się szalona galopada myśli. Skrytykować czy nic nie napisać? Bo pochwalić nie dam rady. No dobrze, znajdę może jeden, góra dwa argumenty „za”, ale na pewno niezbyt duże i na pewno nie więcej. Krytykować co prawda lubię, ale albo autorów zagranicznych albo dawno już nieżyjących, a tu trzeba naszego rodzimego, w dodatku w sile wieku i szczycie formy (choć tego nie jestem tak do końca pewna), którego widziało się osobiście, rozmawiało, uśmiechało, żartowało. Jednym słowem - co robić, jak żyć?
Jak sami widzicie - jednak napisałam, wygrało we mnie... nie wiem co, może to, że niby dlaczego mam oszczędzić naszego rodzimego, żyjącego, w sile wieku itd., skoro mi się nie podobało. Ba! Już dawno nie czytałam książki z takim zażenowaniem i bólem zębów, z takim wstydem, z cisnącym się na usta pytaniem dlaczego ktokolwiek to napisał i wydał… Panie Chmielarzu… moim zdaniem „Za granicą” nie powinno ujrzeć światła dziennego w takiej formie, w jakiej wypuścił pan je w świat i nie rozumiem dlaczego pan to zrobił. Przepraszam. A może właśnie wcale nie.…

[Uwaga! Będą spojlery! W zasadzie będzie to jeden wielki spojler! Wycofajcie się póki czas]

Lipiec 2022 roku. Daria, jej mąż Marek i syn Antek jadą samochodem na Chorwację.

Uwaga pierwsza. Daria później powie, że nie rozumie dlaczego Marek jest taki zmęczony drogą (choć to on przez cały czas prowadził), skoro ona spakowała wszystkie walizki… No nie wiem. Mnie się wydaje, że jazda jest bardziej męcząca. Że ona powinna choć zapytać, czy czasem go nie zmienić na jakimś prostszym odcinku drogi.

Póki co jadą. Są już blisko celu kiedy na szosę wyskakuje (!) niebieskowłosa autostopowiczka i Daria decyduje, że ją podwiozą. No, bo wiecie, skoro wyskoczyła…

Uwaga druga. Ja nie wiem jak wy, ale ja bym się poważnie zastanawiała nad braniem na stopa kompletnie obcej osoby, w dodatku wykazującej pewne objawy jakiegoś niezrównoważenia (no chyba, że wy też wyskakujecie na drogi w poszukiwaniu podwózki, to wtedy sorry za to niezrównoważenie), w dodatku za granicą… Ale może tylko ja.

Daria każe się Markowi zatrzymać. Autostopowiczka siada na fotelu pasażera, chce zapalić chociaż nie pali (no tak mówi, co ja poradzę, że głupie to i nielogiczne), grzebie w schowku nieswojego samochodu w poszukiwaniu nieswoich papierosów (!), w końcu okazuje się, że jest Szwedką, ma na imię Vera i mieszka w domu w sąsiedztwie tego wynajętego przez Darię i Marka. Czy mówiłam już że z dużo starszym od siebie mężem Johanem, który ma łódź?

Uwaga trzecia. Pomimo tych dziwacznych zachowań Very Daria jest do niej nastawiona bardzo pozytywnie, zadziwia wręcz całkowitą ufnością w stosunku do Very... Bo przecież o co Markowi chodzi? Że portfel mu zginął? Na pewno zgubił. Na pewno nie wzięła go dopiero co poznana obca osoba. A to dlatego, że Vera jest miła i Daria ją lubi. Koniec kropka.

Tymczasem dojechaliśmy na miejsce. Mamy dwie pary małżeńskie (plus małego Antka). No i robi się nam czworokąt.

Myślę sobie - będzie thriller erotyczny, tym bardziej, że wszystko na to wskazuje. Daria najpierw zaspokaja się pod prysznicem (w sobotni wieczór po przyjeździe), później czuje zafascynowanie Szwedką, później uprawia seks z Markiem (który jest bardzo..., bo ja wiem, czuły? zorientowany na jej potrzeby? tuż przed aktem zapytuje bowiem „iść po żel?” na co wygięta w jego stronę, oparta o umywalkę żona - w dalszym ciągu cytuję - mówi że „nie trzeba”. Jakoś moim zdaniem im ten dirty talk nie wyszedł, zażenował mnie i rozśmieszył jednocześnie, nie wierzycie to sprawdźcie, rzecz się dzieje w niedzielę wieczór, bo jak pamiętacie w sobotę Daria uprawiała seks ze słuchawką od prysznica - na moim czytniku to strona 132), później czuje zafascynowanie mężem Szwedki, później całuje się ze Szwedką, później (we wtorek) szykuje się do trójkąta ze Szwedką i jej mężem…

I może byłby to jednak thriller erotyczny, gdyby nie fakt, że później Szwedka, ratując Darię przed gwałtem, jakiego chciał na sąsiadce dokonać Johan wali swojego męża w łeb figurką i zabija go na śmierć! Daria, niedoszła ofiara gwałtu, bardzo szybko bierze się w garść i postanawia pozbyć się ciała! Przyjechali w sobotę, jest wtorek! Thriller erotyczny z lubrykatem w tle zmienia się w największy na świecie i zupełnie nieprawdopodobny, zwłaszcza psychologicznie, gniot o ukrywaniu zwłok na Chorwacji, jeżdżeniu po nocy samochodem ofiary, wreszcie porzuceniu go pod cmentarzem (samochodu, nie ofiary), bo może go znajdzie jakiś UWAGA! „grabaż”.

Tak, panie i panowie, grabaŻ, to nie moja pomyłka, ja wiem, że grabarz pisze się przez RZ, ale najwidoczniej nie wiedzą tego ani autor, któremu jeszcze jestem w stanie to wybaczyć, ani korektor czy redaktor, którym już tego wybaczyć nie mogę, bo od tego oni są, żeby wyłapywać błędy ortograficzne, w dodatku takie widoczne na pierwszy rzut oka (s. 286).

W tle mamy jeszcze niejasne powiązania Johana z chorwacką mafią, romans Very z młodziutkim Mateo, konieczność utrzymania morderstwa w tajemnicy przed Markiem a uwierzcie mi - to nie koniec. Z tym, że mnie już jakby w tym momencie wystarczyło i całą resztę czytałam z takim pobłażliwym uśmieszkiem, wyrażającym myśl: czy można to spieprzyć jeszcze bardziej? Okazało się, że można, z tym, że bzdury, które znalazły się w drugiej połowie powieści bolały mnie już jakby mniej.

Wiecie, z „Za granicą” Chmielarza stało się jak z błędami ortograficznymi na dyktandzie, które to błędy w mojej szkolnej młodości obniżały ocenę na zasadzie 1 błąd 1 stopień w dół. W związku z czym od 4-5 błędów już nie miało najmniejszego znaczenia czy zrobiłam ich sześć czy dwadzieścia osiem. I tak ocena była niedostateczna.

Chyba największe pretensje do Chmielarza mam o Darię… Jak można było skonstruować tak głupią bohaterkę? Co to do obcej osoby się przekonuje w czasie potrzebnym na pstryknięcie palcami, leci z nią w ślinę, prowadzi dziwne rozmowy telefoniczne z przyjaciółką w Polsce, które wypełnione są zwrotami „kochanie”. W ogóle wszyscy tu do wszystkich mówią „kochanie” i wzajemnie sobie ufają i dogadują się świetnie, pomimo tego, że mówią do siebie w języku angielskim, który jest przecież językiem obcym i dla Szwedów i dla Polaków. I jak rozmawiają ze sobą o podatkach to nie mają problemu z doborem słów. Ale jak Daria szuka taczek to zapomina, że trzeba powiedzieć wheelbarrow. Jednym słowem jest super, dopóki Johan nie chce zgwałcić Darii i Vera nie wali go w łeb. I wtedy dorosła odpowiedzialna kobieta zgadza się pomóc w ukryciu zwłok. No jak? Jak można być tak głupią? Jakąś całą w pretensjach (głównie do męża, co akurat w pewnych momentach byłam w stanie zrozumieć, bo Marek też nie jaśniał na firmamencie najinteligentniejszych bohaterów), szukającą erotycznych podniet, znudzoną życiem okropną, i tak powtórzę to po raz trzeci GŁUPIĄ babą? Jak?

Ja nie wiem… Może niektórzy mężczyźni nie powinni wymyślać kobiecej psychiki, bo im nie wychodzi (to zresztą działa w obie strony, np. Anna Kańtoch udowodniła „Samotnią”, że nie powinna wymyślać męskiej psychiki)? A może ja po prostu nie powinnam czytać takich książek?

Teraz dwa plusy.

Pierwszy. „Za granicą” miało kilka mocnych punktów w koncepcji fabularnej. Czworo ludzi, jakieś napięcie, nieszczęśliwy wypadek, zła decyzja, konsekwencje, wreszcie wielkie zaskoczenie, gdy prawda okazuje się być zupełnie inna niż większość myśli. No ale koncepcja została zarżnięta wykonaniem i umarła w męczarniach. Pochował ją grabaŻ.

Drugi. Miałam wielki zgryz, że ukazuje się tak dużo thrillerów psychologicznych, że nie nadążam z czytaniem. Po „Za granicą” obiecałam sobie, że co najmniej przez parę najbliższych miesięcy nie tknę żadnego. Kryminały owszem. Śledztwo, jakiś komisarz, niech będzie. Ale żadne już domestic noir, mind games i takie tam. Oddałam do biblioteki, usunęłam z czytnika. Mam dosyć.

Dziękuję za uwagę.
Przepraszam, panie Wojtku, ale musiałam powiedzieć prawdę.
Czytacie na własną odpowiedzialność.
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/09/jak-zabito-te-powiesc.html

Od momentu, w którym skończyłam czytać tę powieść do chwili, w której piszę te słowa - w mojej głowie przetaczała się szalona galopada myśli. Skrytykować czy nic nie napisać? Bo pochwalić nie dam rady. No dobrze, znajdę może jeden, góra dwa argumenty „za”, ale na pewno niezbyt duże i na pewno nie więcej....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/07/gdzie-lezy-prawda.html

W styczniu 1996 roku miałam prawie 14 lat. Pamiętam więc doskonale tamte czasy, a raczej moje spojrzenie na tamte czasy. Pamiętam, że wielki świat dobrobytu, znany z „Dynastii” kusił ale dla większości był wciąż jeszcze nieosiągalny. Pamiętam, że niektórzy decydowali się wejść do niego bocznymi drzwiami, ci bardziej znani z tych niektórych mieszkali w Prószkowie i Wołominie. Pamiętam, że nam, dzieciakom dorastającym na prowincji, gangsterka nie imponowała a łatwa forsa była na wiek wieków powiązana z pojęciem oszustwa, rozboju, a więc grzechu i zła. I nie było przebacz, nic nie tłumaczyło tego kto kradnie albo zastrasza, albo bije, żeby zdobyć pieniądze. Choćby nawet chciał za nie kupić lekarstwa… Pamiętam, że tamtej zimy dla pieniędzy skatowano w Warszawie młodą dziewczynę, Jolantę Brzozowską. Pamiętam, że za brutalne morderstwo skazano troje nastolatków, w tym Monikę Osińską, starszą ode mnie o 5 lat. W chwili zabójstwa Brzozowskiej Osińska miała 19 lat, w maju miała zdawać maturę, potrzebowała pieniędzy przed studniówką.

Jest 2023. Mam 41 lat, co oznacza, że Monika Osińska ma ich 46. Od zabójstwa Jolanty Brzozowskiej minęło 27 lat. Właśnie przeczytałam reportaż Wojciecha Tochmana „Historia na śmierć i życie”, którego bohaterką jest Monika, tamta sprawa sprzed ponad ćwierćwiecza, wszystko, co wokół niej się wydarzyło (zwłaszcza działania Krzysztofa O. - pracodawcy i jednocześnie szwagra zamordowanej Jolanty) i polski system sądowniczy i penitencjarny - a to za sprawą licznych odniesień do akt sądowych.

Nie ma sensu, żebym przytaczała tutaj szczegóły tamtego morderstwa, kto chce bez trudu znajdzie w sieci milion artykułów na jego temat. Zresztą sam Tochman też się na nich nie skupiał, pisząc swoją książkę. Wydaje mi się, że momentami wręcz były dla niego niewygodne, a to dlatego, że jego myślą przewodnią było (przynajmniej tak mi się wydaje) udowodnienie, że skazana w 1998 roku na dożywocie Monika Osińska została pokrzywdzona przez sąd.

Dostajemy bowiem w „Historii na śmierć i życie” opowieść o dziewczynie, która popełniła błąd. Została surowo osądzona i skazana na niewspółmiernie wysoką karę. I przez cały czas gdy tę karę ponosiła, gdy zmieniała się na lepsze, gdy żałowała swojej winy, nikt, absolutnie nikt się nad nią nie ulitował, nikt nie zechciał jej zrozumieć, nikt nie zdecydował się jej wybaczyć. Oprócz dziennikarki Lidii Ostałowskiej, która postanowiła napisać książkę o Monice. Przystąpiła do zadania z iście reporterską dokładnością, zbierając wszystkie dostępne materiały, rozmawiając z kim się tylko dało (choć nie dało się ze wszystkimi - rodzina Jolanty odmówiła rozmów), w tym z samą Moniką, która jednak ostatecznie wycofała się ze współpracy z dziennikarką. Książka nigdy nie powstała. Lidia Ostałowska zmarła w 2018 roku. Reportaż Tochmana jest w pewnym sensie hołdem dla Ostałowskiej, o czym autor przypomina czytelnikom często i na różne sposoby.

Do opowieści o pokrzywdzonej Monice mamy więc doczepioną bardzo umiejętnie opowieść o dziennikarce szukającej prawdy.
Tylko, że ja po lekturze „Historii…” mam poważne wątpliwości, gdzie leży prawda.

Z jednej strony nie sposób się nie zgodzić z częścią prezentowanych przez Tochmana w reportażu spostrzeżeń.
Czy, biorąc rzecz na chłodno, czyli tak jak to robią (a przynajmniej powinny robić) sądy, Osińska która de facto nie zamordowała Brzozowskiej, to znaczy nie uczestniczyła w uderzaniu kobiety kijem bejsbolowym, nogą od stołu i nożem, a jedynie (jedynie!?) zrabowała przedmioty z mieszkania, powinna zostać osądzona tak samo jak jej dwaj koledzy - Yogi i Gołąb, którzy uderzali i zabili?
Czy sąd powinien pozwolić na wywieranie wpływu na orzeczenie składu Krzysztofowi O., szwagrowi zamordowanej a jednocześnie właścicielowi firmy Abigel, którą okradła trójka maturzystów?
Czy kara dożywotniego pozbawienia wolności z prawem do starania się o wcześniejsze zwolnienie po upływie 25 lat nałożona na troje nastolatków nie wykluczała automatycznie zasadności procesu resocjalizacji - po co się starać, skoro i tak szanse na wyjście z więzienia są bliskie zeru? Była więc nie środkiem mającym wpłynąć na poprawę osadzonych a raczej wyeliminowaniem ich ze społeczeństwa…

Być może to właśnie miałam rozważać w trakcie i po lekturze „Historii na śmierć i życie”. I wierzcie mi - rozważałam. W ogóle reportaż Tochmana mną wstrząsnął, chyba więc spełnił swoją rolę. Wydaje mi się jednak, że autor nie do końca byłby zadowolony z moich wniosków wynikających z tych rozważań i z wrażenie jakie jego książka na mnie wywarła. Bo choć Tochman starał się pokazać Osińską jako ofiarę systemu, ja jej w dalszym ciągu tak nie postrzegam, choć przyglądałam się swoim myślom i uczuciom jeszcze długo po skończeniu lektury. I nie tylko nie postrzegam Osińskiej jako ofiary, ale jeszcze zastanawiam się, czy Tochman oddając jej głos, czyli dążąc do obiektywizmu, ten obiektywizm zachował? Czy pokazał prawdę? Cóż, moim zdaniem - nie. Chciał, może nawet był blisko, skierował reflektor tam gdzie do tej pory był mrok. Problem jednak z mocnym oświetlaniem jednej czy drugiej strony przedmiotu/ osoby/ sytuacji polega na tym, że tworzą się cienie - może w innym miejscu, może słabsze niż do tej pory, ale jednak.

Gdzie więc leży prawda, ktoś zapyta.
Nie odpowiem, że nie wiem. Nie ucieknę przed tą odpowiedzią.

Prawda leży tam, gdzie… dziewiętnastoletnia Monika Osińska poszła ukraść pieniądze.
Prawda leży tam, gdzie… wiedząc, że jej koledzy uderzają Jolantę Brzozowską, nie zrobiła nic, by ich powstrzymać. Zapewne prawda leży w jej strachu w tamtej chwili, który ją być może paraliżował.
Prawda leży tam, gdzie… Monika sprzedała ukradzione z Abigel przedmioty, żeby mieć pieniądze.
Prawda leży tam, gdzie… poszła na studniówkę, funkcjonowała w szkole i w domu, oglądając w telewizji i czytając w prasie o materiały morderstwie Jolanty Brzozowskiej i poszukiwaniu sprawców. Zapewne prawda leży w jej wyrzutach sumienia. Na pewno prawda leży w jej milczeniu jakie zapadło od momentu zabójstwa do aresztowania Osy, Gołębia i Yogiego.

Wszystko, co potem, jest już interpretacją prawdy, jest oświetlaniem, czyli tworzeniem cieni. I nie ważne, czy robił to Krzysztof O. czy robi to Wojciech Tochman.

Zanim skończę, muszę wam jeszcze odpowiedzieć na ostatnie, być może najważniejsze pytanie: czy uważam, że Osińska została skazana słusznie? Powiem prawdę - nie wiem. Nie wiem nawet po lekturze „Historii na śmierć i życie”, choć chyba jej autor chciałby, żebym wiedziała. Ale nie wiem. Taka jest prawda.
Mg

*Monika Osińska wyszła no wolność w marcu 2023 roku.

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/07/gdzie-lezy-prawda.html

W styczniu 1996 roku miałam prawie 14 lat. Pamiętam więc doskonale tamte czasy, a raczej moje spojrzenie na tamte czasy. Pamiętam, że wielki świat dobrobytu, znany z „Dynastii” kusił ale dla większości był wciąż jeszcze nieosiągalny. Pamiętam, że niektórzy decydowali się wejść do niego bocznymi drzwiami, ci...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/05/znalezc-sciezke.html

Marianna się zgubiła… W szkole, w rodzinie, w sobie… w życiu po prostu. Więc pewnego razu wyszła z domu z nadzieją że ktoś ją znajdzie. Z tego punktu (a od zaginięcia Marianny zaczyna się „Zguba”) autorka mogła poprowadzić swoich czytelników w milion kierunków, mogła ich pokierować albo tylko delikatnie zasugerować by podążyli tu i tam. Fakt, że czułam że mam przed sobą jedynie jedną, w dodatku dość oczywistą, ścieżkę, zaważył na tym, że debiut Natalii Szostak oceniam jako bardzo dobry i niesamowicie obiecujący, ale jednak nie wybitny.

No, to może od początku.
Po pierwsze, nazwisko autorki nie jest mi obce, bo znam ją jako świetną recenzentkę i felietonistkę czasopisma „Książki. Magazyn do czytania”. A wiecie jak to jest - ktoś, kto dużo czyta chyba prędzej czy później zapragnie coś napisać ;) nie zdziwiło mnie więc, że Natalia Szostak chwyciła za pióro by opowiedzieć własną, stworzoną przez siebie historię.

Po drugie, debiut Natalii był dosyć mocno nagłośniony w mediach społecznościowych zajmujących się ściśle bądź luźno tym, co dzieje się na polskim rynku wydawniczym, więc jeszcze zanim „Zgubę” można było znaleźć na księgarnianych półkach (tych rzeczywistych bądź wirtualnych), kupić bądź wypożyczyć, już człowiek miał szansę zerknąć jednym okiem w fabułę czytając lub słuchając wywiadów z autorką albo sięgając po pierwsze recenzje. Były różne, to znaczy oczywiście w przeważającej większości pozytywne, ale jednak pojawiały się i takie, że w zasadzie trudno powiedzieć dla kogo to jest książka.

Nie pozostało mi nic innego, jak osobiście się przekonać, kto tu ma rację.

I zaraz na początku muszę przyznać, że pod tą ostatnią uwagą i ja mogę się podpisać.
„Zguba” bowiem (oczywiście w pewnym uproszczeniu) opowiada historię trzech kobiet, wspomnianej już Marianny (lat 15), jej mamy Hanki (lat 36) i babci Alicji, mamy ojca (lat 61).
Z tym, że w pewnym momencie to Marianna staje w świetle jupiterów i pozostaje w nim już do końca opowiadanej przez Szostak historii, spychając Hankę i Alicję w cień, podczas gdy niektóre czytelniczki (no, ja zdecydowanie) dużo łatwiej potrafią się odnaleźć w starszych bohaterkach i ich życiowe historie wydawać się im mogą dużo ciekawsze (co oczywiście wcale nie deprecjonuje historii Marianny).

No, bo czy nie jest ciekawa Hanka, matka dwojga, żona jednego (Grześka zresztą) za to dosyć problematycznego, synowa na szczęście też jednej, za to dosyć dezaprobującej a w najlepszym razie ignorującej.
Na początku Hanka widziana oczami nastoletniej córki jest niemiła. Być może bardziej kocha Kubę (lat 11), na pewno nie podchodzi entuzjastycznie do wziętej ze schroniska najlepszej przyjaciółki Marianny - czworonożnej Frajdy (o mały włos w ogóle by się na nią nie zgodziła!), pracuje w domu, ale nigdy na nic nie ma czasu, kłóci się z mężem i ojcem - Grześkiem… Dopiero kiedy okazuje się, że mąż i ojciec, prywatny przedsiębiorca zadłużył swoje prywatne przedsiębiorstwo i w zasadzie nie wie skąd wziąć środki na jego oddłużenie (może mama by pomogła? synowi kochanemu by nie pomogła?), zaczynamy patrzeć na Hankę inaczej, zaczynamy rozumieć jej zdenerwowanie i zmęczenie. Bo to ona podejmuje decyzję, że powinni z Grześkiem wyjechać na kilka miesięcy do pracy w Anglii i zarobić tam pieniądze, których dramatycznie im brakuje, albowiem zaczyna pytać o nie firma komornicza. Więc może nie jest taka okropna?

Hanka z Grześkiem wyjeżdżają, a Mania i Kuba wprowadzają się do babci Alicji (Frajda nie dostępuje zaszczytu i w domu tymczasowym czeka na powrót państwa z Anglii). Ależ okropna kobieta z tej Alicji! Nie wzięła psa! W dodatku z dziećmi (a zwłaszcza z Manią) kontakt ma średni… Całkowicie wywróciły do góry nogami jej uporządkowane życie na emeryturze. Ale i Alicja, gdy spojrzy się na nią wzrokiem innym niż przeszywający i bezkompromisowy wzrok nastolatki, pokaże nam swoje ludzkie oblicze. Kogoś, kto samotnie wychowywał dziecko i ma świadomość, że zrobił to źle. Kogoś, kto szukał swojej wartości w wykonywanej pracy zawodowej a zostało mu boleśnie uświadomione, że nie ma ludzi niezastąpionych. Kogoś, kto teraz rozpaczliwie usiłuje zachować swoją stabilizację a jednocześnie sprawdzić się jako babcia, która we własnym domu jest zmuszona do ukradkowego palenia papierosów (żeby nie dawać złego przykładu wnukom).

Te historie splatają się ze sobą w momencie ucieczki Marianny z domu Alicji. Bo to Hanka z teściową będą jej szukać. Trzy pokolenia kobiet. Tak różnych a przecież tak podobnych. Kobiet, które się gubią i które mogą się wzajemnie odnaleźć…

No właśnie, to - przyznacie sami, że bardzo ładnie brzmiące - ostatnie zdanie może wystarczyć za podsumowanie „Zguby” Natalii Szostak. A ja niespecjalnie lubię książki, które da się podsumować jednym zdaniem. Co obniża moją końcową ocenę tego debiutu. Podejrzewam, że byłoby jednak inaczej, gdyby proporcja pomiędzy historiami Mani, Hanki i Alicji została zachowana, a nie przesunięta na stronę najmłodszej bohaterki. Wtedy ta historia wybrzmiałaby pełniej a może nawet odkryły by się w niej niewidoczne na pierwszy rzut oka pokłady treści i znaczeń, bo o tym, że one w powieści Szostak są, jestem przekonana. I tak, oczywiście wiem, że można bronić Szostak, która być może oświetliła Manię właśnie dlatego, że jest najmłodsza, że ma największą w tym tercecie szansę się odnaleźć - w rodzinie, wśród ludzi, w sobie, w życiu. Być może… Ale jednak podtrzymam moją wcześniejszą opinię o „Zgubie” - więcej światła na inne bohaterki, więcej ścieżek interpretacji, nawet takich ledwie widocznych, prawie zupełnie zarośniętych.
Może w następnej książce, bo mam nadzieję, że Natalia Szostak napisze ich jeszcze wiele, pisze bowiem świetnie językowo i ma naprawdę talent do opowiadania historii.
Pani Natalio, do następnej książki!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/05/znalezc-sciezke.html

Marianna się zgubiła… W szkole, w rodzinie, w sobie… w życiu po prostu. Więc pewnego razu wyszła z domu z nadzieją że ktoś ją znajdzie. Z tego punktu (a od zaginięcia Marianny zaczyna się „Zguba”) autorka mogła poprowadzić swoich czytelników w milion kierunków, mogła ich pokierować albo tylko delikatnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/04/nieufnosc-do-euforii.html

Podchodziłam do tej książki z więcej nawet niż nieufnością. A wszystko przez podtytuł „powieść o Sylvii Plath”. Bo z Sylvią Plath mam od wielu lat (rym niezamierzony) ten sam problem co z Haliną Poświatowską. Czy czytamy je, bo naprawdę podoba nam się to co napisały, czy raczej dlatego, że są sławne, bo umarły młodo? I czy gdyby nie umarły młodo, to i tak byśmy je czytali wychwalając ich wrażliwość poetycką, czy wręcz przeciwnie - utwory żyjących pań Plath i Poświatowskiej uznalibyśmy za wtórne i niewarte uwagi? Jednym słowem, czy postrzegamy ich życie jako fascynujące, czy raczej postrzegamy ich śmierć jako fascynującą? Bo przecież ten jeden drobiazg zmienia wszystko… Wiem, że w tym momencie (choć staram się mówić jak najbardziej ogólnie) najprawdopodobniej wielu się narażam, jednak to słowo wstępne jest niezbędne dla ukazania mojego dalekiego od uwielbienia stosunku do osoby Sylvii Plath i tym samym dla ukazania pełnego obrazu mojej recepcji powieści Szwedki Elin Cullhed „Euforia”.

Pomyślałam jednak, Plath nie Plath, spróbuję. I jakkolwiek Cullhed nie zmieniła zasadniczo mojego stosunku do Sylvii Plath (w dalszym ciągu nie uwielbiam), tak jej powieść oceniam wysoko. Przede wszystkim dlatego, że w pewnych momentach mogłam absolutnie zapomnieć kto jest bohaterką opowiadanej przez Cullhed historii. I mogłam w to miejsce podstawić absolutnie jakąkolwiek wymyśloną przez siebie bądź istniejącą w rzeczywistości kobietę, która została złapana w pułapkę norm społecznych (czyli w tym konkretnym przypadku małżeństwa i macierzyństwa) kosztem wolności do realizowania swoich ambicji (czyli w tym przypadku pisania). Udało się więc Cullhed przekształcić powieść biograficzną w pewną uniwersalną opowieść o walce jaką jednostka toczy ze społeczeństwem, z rodziną wreszcie ze sobą by udzielić odpowiedzi na fundamentalne pytanie: kim jestem? żoną/mężem? matką/ojcem? pisarką/pisarzem? Przy czym okazuje się, że to pytanie nie ma możliwości wielokrotnego wyboru i zakreślić można tylko jedną odpowiedź, zwłaszcza gdy się jest kobietą, Amerykanką która wyszła za mąż za Anglika, przez jakiś czas mieszkała z nim w Londynie, a potem urodziła mu córkę, przeprowadziła się na wieś i zaszła w drugą ciążę.

I oczywiście od kobiety z (już wkrótce) dwójką dzieci, mieszkającej w Devon na początku lat sześćdziesiątych XX wieku oczekuje się jednak zakreślenia rubryki „żona/matka”. A Sylvia wciąż ma ambicję celować w rubrykę „twórca”. Nie jest przecież w niczym gorsza od swojego męża Teda, który tylko dlatego że jest mężczyzną może sobie zakreślać jakie rubryki chce, może sobie nawet dopisać kilka swoich własnych.

Sylvia czuje, że nikt jej nie rozumie. Ani Ted (który nawiasem mówiąc opisany jest przez Cullhed jako zwyczajny cham, traktujący swoją żonę jak inkubator, oglądający się w zasadzie za każdą kobietą która okaże mu swoje uwielbienie, a że potrafi być czarujący - o uwielbienie nietrudno), ani matka. Ani nikt.
Trudno tak żyć. Łatwiej byłoby nie żyć.

„Euforia” opowiada o ostatnim roku życia Sylvii. O wszystkich jej zmaganiach ze sobą, o dramatycznym rozdarciu między tym, kim „powinna” być a tym kim naprawdę czuje że jest. O niemożliwej próbie zaspokojenia oczekiwań innych (Wiedziałam, że wszyscy są zadowoleni, gdy milknie moje pisanie, bo wówczas milknął też we mnie wilk…[s. 40]), o kłamstwie w jakim wreszcie krok po kroku zaczęła się pogrążać (Kłamałam, że jestem szczęśliwa. Kłamałam, że sobie radzę. Kłamałam, że kocham moje życie. Kłamałam, że jestem naprawdę wolna. Kłamałam, że można być wolną i zarazem głęboko zaangażowaną w związek z mężczyzną. Kłamałam, że łatwo jest być pisarką. Kłamałam, że w siebie wierzę, że nigdy nie wątpię. [s. 80]).

W tym wszystkim nie ma absolutnie nikogo, kto mógłby Sylvię najzwyczajniej w świecie wysłuchać i postarać się ją zrozumieć. A najżałośniejsze jest to, że kobieta wciąż oczekuje tego głównie od jednej osoby - od Teda.
I tu dochodzimy do najsłabszego momentu w powieści. Najsłabszego w obrazie psychologicznym bohaterki.

Przez całą powieść Sylvia, pragnąc uznania Teda, buntuje się przeciwko niemu, walczy z nim o swoje prawo do pisania, do bycia kimś więcej niż jego oczekiwania, do bycia sobą. Kiedy Ted, ta parszywa szuja (nawiasem mówiąc miło by było, gdyby autorka spróbowała jakoś wyjaśnić dlaczego Hughes zachowuje się jak skończona świnia, w zasadzie dla samej przyjemności bycia skończoną świnią. No, chyba że po prostu to faktycznie był jednowymiarowy, prosty jak cep facet…), odchodzi od Sylvii do Assi Wevill, Sylvia w zasadzie ma otwartą drogę do realizowania się jako pisarka… I wtedy… Nie, nie popełnia samobójstwa, jeszcze nie, choć przecież wiemy że to nieuniknione. Elin Cullhed nie napisała alternatywnej wersji historii. Wtedy Sylvia pogrąża się w depresji. Co sprawiło, że ja osobiście wysnułam wniosek, że przez cały czas nie chodziło o pisanie, o wolność, o tożsamość, tylko chodziło o Teda! O jego akceptację! O jego przyzwolenie, uznanie, o jego miłość! Uch! Co za okropna konkluzja. Taka obrzydliwie przewidywalna. Taka banalna. Taka w złym guście. Dająca się sprowadzić do romansu dla XIX-wiecznych pokojówek: on mnie nie kocha, więc się zabiję…

I może to tylko ja… Może nikt inny zakończenia „Euforii” tak nie odbierze. I oby nie. Bo mnie to moje wrażenie na koniec popsuło całą przyjemność z wcześniejszej lektury. I odebrało całą sympatię, jaką zaczęłam czuć do bohaterki, która chciała zaznaczać w formularzu życia więcej niż jedną rubrykę.
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/04/nieufnosc-do-euforii.html

Podchodziłam do tej książki z więcej nawet niż nieufnością. A wszystko przez podtytuł „powieść o Sylvii Plath”. Bo z Sylvią Plath mam od wielu lat (rym niezamierzony) ten sam problem co z Haliną Poświatowską. Czy czytamy je, bo naprawdę podoba nam się to co napisały, czy raczej dlatego, że są sławne, bo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/02/wariant-abramowskiego.html

Nie jestem wytrawnym graczem w szachy ale znam podstawowe zasady i kilka terminów… Znam też kilka nazwisk i mogę się popisać w jakimś szachowym towarzystwie (nie, żebym się w takim obracała) że wiem, że Michaiła Tala nazywa się Czarodziejem z Rygi a Alechin miał na imię Aleksander. Wiem też, że latem 1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej polska reprezentacja płynęła do Buenos Aires na olimpiadę szachową. Kiedy więc w ręce wpadł mi kryminał Mariusza Czubaja „Półmistrz”, którego bohaterowie płyną do Argentyny razem z szachistami i jeszcze w dodatku z Gombrowiczem (który w rzeczywistości płynął owszem, ale później i na innym statku, zresztą Czubaj wyjaśnia wszystko w posłowiu!), stwierdziłam, że ja po prostu tę książkę przeczytać muszę!

I był to zdecydowanie poryw serca a nie rozumu, bo rozum przypominał, że kryminałów historycznych to ja nie bardzo, a jedyny wyjątek zrobiłam dawno temu dla Marka Krajewskiego.
Na szczęście czasami zdecydowanie warto posłuchać serca, bo jak już zaczęłam czytać „Półmistrza”, to wprost nie mogłam się od niego oderwać!

Na pokład wypływającego z Gdyni do Buenos Aires w sierpniu 1939 roku transatlantyku „Przyszłość” wsiada Edward Abramowski, pasażer z tajną misją. Jest nią odnalezienie człowieka przewożącego najprawdopodobniej jakieś dokumenty, szczególnie ważne dla polskiego wywiadu. Abramowski ma je przejąć i dostarczyć swoim zleceniodawcom w Polsce, zależy od tego los jego brata, który odsiaduje w więzieniu wyrok za szpiegostwo na rzecz III Rzeszy.

Nasz bohater to człowiek, który z niejednego pieca chleb jadł, ale jego misja jest wyjątkowo trudna, nie wie bowiem absolutnie nic o tym kogo szuka: ani jak się nazywa, ani jak wygląda, ani nawet czy jest kobietą czy mężczyzną. Wie tylko, że to pasażer pierwszej klasy. Abramowski więc bardzo uważnie obserwuje swoich towarzyszy podróży, wśród których jest i ekscentryczny pisarz Gombrowicz i znakomici szachiści z Savielly’m Tartakowerem i Mieczysławem Najdorfem na czele (a swoją drogą życiorys tej autentycznej postaci to materiał na fenomenalną powieść pełną tragicznych wydarzeń i zaskakujących zwrotów akcji - jeśli więc go nie znacie, koniecznie nadróbcie zaległości!). A oprócz tego oczywiście płyną też „zwykli” ludzie - Wolica, przemysłowiec z Galicji z młodziutką żoną Lusią, która wyraźnie zainteresowana jest sekretarzem męża, Maroczy, psychoanalityk z Węgier, Rumun Corneliu, ekscentryczny ksiądz Piotr Marek, wreszcie tajemnicza dziewczyna Nina podróżująca z ciotką, przy czym obie panie raczej nie opuszczają kajuty… i wielu innych..., a każdy z nich może okazać się tym poszukiwanym przez Abramowskiego.
Jeden z nich zostanie zamordowany.
A wtedy Edward będzie musiał nie tylko wprowadzić niezbędne poprawki do planu zakończenia swojej misji ale i wytropić mordercę.

Intryga kryminalna „Półmistrza” rozgrywa się w konwencji „zamkniętego pokoju”, którą upowszechniła w literaturze mistrzyni Agatha Christie w „Morderstwie w Orient Expressie”. Wiadomo że mordercą jest ktoś z bohaterów, nikt przecież nie może po prostu wsiąść na statek ani z niego wysiąść pośrodku oceanu. Ale jeśli myślicie, że we współczesnych powieściach ten zabieg fabularny się nie sprawdza - jesteście w wielkim błędzie. Według mnie jest zdecydowanie najbardziej angażującym czytelnika, w końcu on również może pobawić się w śledztwo skoro zna wszystkie osoby dramatu…
Z tym, że wydaje mi się, że w „Półmistrzu” niekoniecznie najważniejsza jest intryga kryminalna, w końcu morderstwo zostaje popełnione dopiero w połowie książki (dlatego nie zdradzam wam, kto został zamordowany!).

Wielką zaletą tej powieści Czubaja jest jej nawiązywanie do szeregu wydarzeń historycznych i autentycznych postaci
Wszystko to, co dzieje się przed morderstwem i po nim, wypowiedzi Gombrowicza, uchylanie rąbka tajemnic szachowych, wreszcie sam życiorys Abramowskiego, powiązania historyczne i kulturowe w co drugim zdaniu, przemycone nawiązania do innych dzieł literatury, wszystko to sprawia, że średnio wykształcony czytelnik (nie mówię już o prawdziwych erudytach) będzie się czuł jak członek ekskluzywnego grona osób potrafiących dostrzec, w którym momencie autor puszcza do nich oko!
A kto nie lubi się czuć członkiem ekskluzywnego klubu?

Wydaje mi się, że to właśnie to, a nie sama intryga kryminalna, skądinąd bardzo sprawnie skonstruowana, przesądza o wyjątkowości „Półmistrza”.
Dlatego szczerze powiedziawszy mam nadzieję, że skoro Mariusz Czubaj stworzył już postać wyjątkowego faceta, takiego trochę polskiego Jacka Reachera z dwudziestolecia, co to i dżentelmen i maniery i szachy i literatura ale i w pysk strzelić potrafi i sprawy beznadziejne załatwia od ręki, nie zawsze zgodnie z prawem, raczej zgodnie ze sprawiedliwością… No więc skoro już go stworzył w „Półmistrzu”, to pozwoli mu powrócić w innych powieściach! Panie Mariuszu, bardzo o to proszę, albowiem właśnie stałam się wielką fanką Edwarda Abramowskiego, a świat zawsze jest, był i będzie pełen beznadziejnych spraw!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/02/wariant-abramowskiego.html

Nie jestem wytrawnym graczem w szachy ale znam podstawowe zasady i kilka terminów… Znam też kilka nazwisk i mogę się popisać w jakimś szachowym towarzystwie (nie, żebym się w takim obracała) że wiem, że Michaiła Tala nazywa się Czarodziejem z Rygi a Alechin miał na imię Aleksander. Wiem też, że latem 1939...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/02/cudu-nie-byo.html

A miało być tak pięknie…
Wszystko zapowiadało sukces. Autor - Andrzej Muszyński, młody (rocznik ‘84) a już zauważony przez krytykę po swoich wcześniejszych powieściach, m.in. wydanych przez Wydawnictwo Literackie „Podkrzywdziu” i „Fajrancie”. Temat - delikatny i drażliwy jednocześnie - bezdzietności i tego, co brak potomstwa za sobą pociąga: pewne napiętnowanie społeczne, problemy w małżeństwie, problemy ze sobą samym. Nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia. Pochwały okładkowe.
Ale mimo to do sukcesu czytelniczego w przypadku „Bez. Ballady o Joannie i Władku z jurajskiej doliny” u mnie nie doszło. Dlaczego?

Być może moje oczekiwania były zbyt duże w stosunku do tego, co dostałam. A być może Muszyński nie do końca wiedział, co pisze… Że oceniam zbyt radykalnie? Nie wykluczam, ale jednak dawno już nie męczyłam się tak przy lekturze, zastanawiając się, czy rzucić ją w kąt czy jednak dać jej szansę i czekać na cud fabularny. Czekałam. Cudu nie było.

No, to teraz wytłumaczę te oczekiwania. Wydawało mi się, że dostanę powieść psychologiczną o tym, o czym trudno się mówi i z czym trudno się żyje. O marzeniach, które się nie spełniają. I o tym, do czego prowadzi snucie ich wbrew wszystkiemu.

Małżeństwo Joanny i Władka toczy się po wyboistej ścieżce, jakich niemało w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Poznali się na imprezie sylwestrowej. Pobrali. Zamieszkali w dolinie, w której wychowała się Joanna. Ona więc została u siebie i została sobą, zwykłą dziewczyną z niezwykłą pasją (Joanna restauruje stare odbiorniki radiowe). A on w nowym miejscu zaczął się określać na nowo. Zbuntowany przeciwko rodzinie, która nie do końca zaakceptowała Joannę, przyjął posadę wiejskiego listonosza, ale nie zrezygnował z literacko-teatralnych aspiracji - pisze wiersze i sztuki, patrzy na dolinę oczami przybysza z zewnątrz i szuka w niej inspiracji do swojej twórczości. Uważa się za lepszego, za mądrzejszego, za bardziej światowego. Już dawno nie ma o czym rozmawiać z Joanną, nie może też rozmawiać z Jakubem, zakonnikiem, który według Władka jako jedyny spełniał kryteria odpowiedniego partnera do literacko-filozoficznych dysput. Ale Jakub wyjechał kilka lat wcześniej i pewnie medytuje teraz na algierskiej pustyni.
Więc Władek zapełnia sobie czas tropieniem lokalnej tajemnicy związanej z mogiłą, o której wszyscy wiedzą a nikt nie chce mówić. Podobno są w niej pochowane martwe, nienarodzone dzieci.
I tu dochodzimy do tematu dzieci, których Władek i Joanna nie mają, choć mają dla nich imiona. Irminka i Antoni. Wielcy nieobecni a przecież ciągle obecni. Władek napisze o nich sztukę, tak samo jak o Joannie, o tajemniczym grobie, o dolinie.

Wszystkie te wątki pozwalały na zbudowanie intrygującej fabuły z niebanalnymi bohaterami. I Muszyński nawet próbował to robić. Ale utopił swoją historię w powodzi słów, w intelektualnych rozważaniach Władka, w jego obserwacjach niewartych złamanego grosza, w jego próbach poetyckich i dramaturgicznych (wystawienie sztuki napisanej przez Władka jest podobno zresztą kulminacyjnym punktem powieści. Piszę „podobno” bo dla mnie żadnej kulminacji nie było, może jedynie radość z tego, że już niedużo stron zostało mi do przeczytania).
Być może był to celowy zabieg.
Być może od początku mieliśmy popatrzeć na bezdzietne życie w dolinie oczami Władka i usłyszeć opowieść o nim zbudowaną z jego słów.
Być może tylko ja nie doceniłam rozważań wiejskiego listonosza. Zapatrzonego w siebie megalomana przekonanego o swojej intelektualnej wyższości nad wszystkimi, z Joanną włącznie, który nie potrafi porzucić marzenia o byciu demiurgiem.

A może w ogóle o to właśnie chodziło, żeby pokazać bezpłodność Władka - tę dosłowną i tę metaforyczną, niemożność dania początku życiu? Dziecku? Dziełu? Czemukolwiek?
I moje brnięcie przez słowa wsadzane przez Andrzeja Muszyńskiego w usta Władka było celowym zabiegiem kompozycyjnym. Nie wiem. Nie będę Władkiem i nie będę w tym momencie udawać specjalistki od rzeczy, na których się nie znam.
A nie znam się na potopie słów. Znam się na potoku słów, w którym można brodzić z przyjemnością. W potopie tonę.
Być może nawet na literaturze się nie znam. Może miałam do czynienia z dziełem wybitnym na którym się nie poznałam.
Znam się na sobie. Nie podobała mi się „Ballada o Joannie i Władku z jurajskiej doliny”.
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/02/cudu-nie-byo.html

A miało być tak pięknie…
Wszystko zapowiadało sukces. Autor - Andrzej Muszyński, młody (rocznik ‘84) a już zauważony przez krytykę po swoich wcześniejszych powieściach, m.in. wydanych przez Wydawnictwo Literackie „Podkrzywdziu” i „Fajrancie”. Temat - delikatny i drażliwy jednocześnie - bezdzietności i tego, co brak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/01/w-genach.html

Gdybym wcześniej nie przeczytała „Ostatniego domu na zapomnianej ulicy”, pewnie po pierwszym zdaniu drugiej, wydanej w Polsce w 2022 r. powieści Catriony Ward spodziewałabym się, że „Sundial” będzie jeszcze jednym dreszczowcem psychologicznym z toksyczną rodziną w tle. Na szczęście Ward ma nie tylko oryginalne imię, ale i oryginalny sposób snucia fabuły, więc jej powieść nie dała się zamknąć w żadnej z istniejących literackich szufladek. Mocno zapadła w pamięć. Trochę przestraszyła, trochę dała do myślenia. Kazała czekać na następną książkę Catriony z nadzieją, że po raz trzeci dane mi będzie poucztować literacko.

Ale zacznijmy od początku, a początek jest taki: Rob podejrzewa, że jej mąż Irving ją zdradza. W dodatku z sąsiadką, Hannah Goodwin. Przez tę niezbyt oryginalną, przyznajcie sami, niewierność zaraził ich młodszą córkę Annie ospą (tak właśnie, bo obaj synowie Hannah chorowali na ospę). I teraz zamiast bawić się na corocznym przyjęciu u Goodwinów, Rob, Irving, ich starsza córka Callie i męczona gorączką i wysypką Annie spędzą czas rodzinnie w domu, tylko w swoim towarzystwie. I choć wydaje się, że dla Rob dom i rodzina są najważniejsze, to jej rzeczywistość znacznie odbiega od wyidealizowanych wyobrażeń. Niewierność Irvinga jest tylko jednym z elementów burzących idealny obrazek (nie pierwsza to jego zdrada…). Również starsza z córek, ulubienica ojca, staje się dla Rob przyczyną zmartwień.
Callie dziwnie się zachowuje i przejawia dziwne zainteresowania, trudno jej okazywać emocje, bez drgnienia powieki opowiada o zbrodniach i zastanawia się jakie objawy wywołuje wstrzyknięcie komuś w żyłę powietrza (na marginesie, powoduje zatorowość płucną, o czym zresztą można dowiedzieć się od samej Callie). Rob uważnie przygląda się córce, bojąc się, że odzywają się w niej psychopatyczne skłonności, choć Irving uważa, że Rob jest uprzedzona. Takie bagatelizujące podejście do zmartwień żony jest mu zresztą wybitnie na rękę, mężczyzna wykorzystuje starszą córkę do grania w chore gry z Rob, nastawiając Callie przeciwko matce.

Ale nawet Irving nie będzie w stanie usprawiedliwić tego, co wieczorem wydarzy się w domu tej rodziny...

Okazuje się, że dziwne skłonności Callie wreszcie dały o sobie znać w pełni, zagrażając życiu Annie. Starsza siostra podała młodszej leki na cukrzycę Irvinga i gdyby nie błyskawiczna reakcja Rob, Annie pewnie by zmarła. I nie, Annie nie mogła ich wziąć sama, bo Rob zabezpieczyła jej ręce rękawicami kuchennymi, żeby Annie nie rozdrapywała swędzącej wysypki. I tak, na pewno podała je siostrze Callie, tym bardziej że Rob znajduje w jej pokoju opakowanie po lekach Irvinga. I kilka innych przerażających rzeczy, kości zwierząt…

Co byście zrobili, gdyby się okazało, że wasze dziecko pozbawione jest moralności i zabija z łatwością, z jaką inne dzieci rysują albo grają w piłkę? No co?
Bo Rob zabiera córkę na pustynię. Czy tylko po to, żeby odseparować Callie od siostry? A może by się jej definitywnie pozbyć? Ale co za matka chciałaby zamordować swoje dziecko?

Rob i Callie wyruszają w podróż do Sundial, domu rodzinnego kobiety. Dziś jest już całkowicie opustoszały, niegdyś tętnił życiem. Rodzice Rob prowadzili na terenie Sundial badania nad psami, mające na celu wyodrębnienie genów odpowiedzialnych za agresję. Szkolili studentów, opiekowali się Rob i jej siostrą bliźniaczką Jack…
O tak, Rob zanim założyła swoją, miała rodzinę, której losy spowite są zasłoną milczenia. Co się stało z bliźniaczką Rob, z jej rodzicami? Dlaczego nie żyją? Dlaczego Sundial budzi w kobiecie takie przerażenie? I po co zabrała tam Callie?

Catriona Ward opowie nam tę historię oddając głos Rob z teraz i Rob sprzed lat, pozwoli wypowiedzieć się również Callie, która nie tylko widzi i słyszy duchy (Bladą Callie i Pieska Śmietnikowego), ale musi również wysłuchać opowiadanej przez matkę historii tego, co wydarzyło się w Sundial, by zrozumieć swoją własną historię, historię tego kim (czym?) tak naprawdę jest.

Czy można urodzić się złym? Mieć wpisaną w geny skłonność do okrucieństwa? Traktować psychopatię jak cechę fizyczną, jak kolor oczu albo wzrost? Nie mamy przecież na nie wpływu, nie urośniemy siłą woli o pięć centymetrów, może więc tak samo nie możemy stać się lepszymi niż jesteśmy genetycznie? Ale co to dla nas oznacza? Czy usprawiedliwia nasze czyny, czy wręcz przeciwnie - jest czynnikiem, który nas skreśla przy najmniejszym potknięciu na drodze moralności, zgodnie ze stwierdzeniem: „nic z ciebie nie będzie”?

Takie myśli towarzyszyły mi podczas lektury „Sundial”. A że były to myśli, przyznajcie sami, głębokie i filozoficzne, więc i książka, która służyć miała w moim zamyśle głównie rozrywce, została przeze mnie oceniona wyżej niż zwykłe rozrywkowe „czytadło”, bo i coś więcej niż rozrywkę przyniosła.

Przy czym jeśli ktoś nie ma ochoty zaprzątać sobie głowy genetyką, może spokojnie pominąć te rozważania i odczytać „Sundial” na najbardziej podstawowym poziomie fabuły, która i tak jest piekielnie inteligentnie skonstruowana i złożona. Bo przeskakujemy w niej nie tylko między planami czasowymi ale i narracyjnymi. Mamy nawet wgląd w powieść pisaną przez Rob (czyli swoistą powieść w powieści), która też ma znaczenie dla odkrycia zagadki Sundial.
Co zaś do samej zagadki - im bardziej poznajemy historię Rob i jej rodziny, tej rodziny z pustyni, tym bardziej potrafimy przewidzieć dalszy, tragiczny ciąg tej historii, ale mnie ta pewna przewidywalność nie przeszkadzała. I tak momentami udawało się autorce mnie zaskoczyć, a to już dużo. I choć końcowy twist fabularny zaczął mi świtać na kilka stron przed tym, zanim o nim przeczytałam „czarno na białym”, to i tak moja ocena nazwijmy to „trzymaniawnapięciu-wości” książki będzie bardzo wysoka.

Jednym słowem, „Sundial” po który sięgnęłam jak po thriller, który miał mi zapewnić kilka godzin dobrej rozrywki, zaskoczył mnie pozytywnie dając mi więcej niż się po nim spodziewałam. Nie tylko naprawdę trudno było mi się od niego oderwać (praktycznie każdą wolną chwilę spędzałam z książką), nie tylko mnie zaskakiwał, ale i zadał kilka pytań na które do teraz w zasadzie nie mam dobrej odpowiedzi. Zresztą zdaje się, że nie tylko ja…

No i (choć pewnie to w ogóle bez znaczenia) nie mogę nie dodać, że „Sundial” ma absolutnie przemawiającą do mnie okładkę, i gdybym tylko znalazła gdzieś taką samą grafikę wilka (bo dla mnie na okładce jest absolutnie wilk!), to zawisłaby u mnie na ścianie!

Jeśli więc zaufacie mi na tyle, że sięgniecie po książkę w której podobało mi się wszystko, od okładki po ostatnią stronę, to będzie to po pierwsze „Sundial” Catriony Ward, a po drugie, to nie będziecie żałować!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/01/w-genach.html

Gdybym wcześniej nie przeczytała „Ostatniego domu na zapomnianej ulicy”, pewnie po pierwszym zdaniu drugiej, wydanej w Polsce w 2022 r. powieści Catriony Ward spodziewałabym się, że „Sundial” będzie jeszcze jednym dreszczowcem psychologicznym z toksyczną rodziną w tle. Na szczęście Ward ma nie tylko oryginalne imię,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/01/szklanka-wody.html

Nie, nie. Tytuł tej recenzji (Szklanka wody) to nie nawiązanie do przeboju Bajmu (czy to była jednak solowa Beata Kozidrak?), ale zwrócenie uwagi na rzecz tak zwykłą, powszechną, codzienną, że aż wydaje się niewarta wspominania. Czy jednak naprawdę? W momencie gdy my przepuszczamy litry wody w kanał nie zakręcając kranu przy myciu zębów, opłukując wspomnianą już szklankę pod bieżącą wodą, albo napełniając czajnik w ilości większej niż jesteśmy w stanie zużyć za jednym posiedzeniem (które to nadwyżki również zostaną oczywiście wylane) - Afryka umiera z pragnienia.
Ale Afryka jest daleko a woda w kranie blisko, na wyciągnięcie ręki. Przynajmniej do czasu.
I o tym właśnie jest „Błękit”, kolejna po „Historii pszczół” powieść norweżki Mai Lunde.

„Błękit”, podobnie jak „Historia pszczół” (i zapewne „Ostatni” - trzecia część swoistej trylogii Lunde, której jednak jeszcze nie przeczytałam i nie jestem pewna czy przeczytam, ale o tym za chwilę) jest bardzo ekologiczny w wymowie, ale nie jest to zabieg mający zaskoczyć czytelnika. Wręcz przeciwnie, czytelnik ma wiedzieć po co czyta „Błękit” i jakie główne wnioski ma z tej lektury wyciągnąć. Jest niejako ustawiony a priori, co nie było tak ostentacyjne w przypadku „Historii pszczół”, ale umówmy się - w przypadku pierwszej powieści nie ruszyła jeszcze machina reklamowa i recenzencka, jeszcze można było podejść do lektury z pewną dozą otwartości, ciekawości, niepewności, jeszcze można było sobie zadawać pytanie: a co też ta Lunde napisała? czemu mówią, że to głos w sprawie ekologii? jak ugryzła temat? I chcieć na to pytanie odpowiedzieć.

W przypadku „Błękitu” wszystko jest jasne jeszcze zanim otworzy się książkę. Trochę jak w C.K. Dezerterach, w których jeden z bohaterów mówi: Znam wszystkie możliwe pytania i wszystkie możliwe odpowiedzi…

Nie wiem, czy taka „ustawka” to coś, co mi odpowiada. Nie twierdzę, że jest zła, być może jest grupa czytelników, którzy wolą wiedzieć, co autor chciał im powiedzieć. Ja chyba jednak do niej nie należę. I to pierwszy minus „Błękitu”.

A skoro już przy minusach jesteśmy, to pociągnijmy temat. Minus drugi - przewidywalność fabuły i powtórzona konstrukcja powieści. I znowu, przewidywalna i powtórzona w stosunku do „Historii pszczół”, więc może gdyby odczytywać „Błękit” bez tego powiązania, mój zarzut straciłby rację bytu. Ale cóż, przynajmniej w moim przypadku nie da się oderwać lektury jednej powieści bez nawiązywania do tej wcześniejszej.

Znowu mamy dwa plany czasowe (w „Historii pszczół” były trzy, więc nie jest to powtórzenie ścisłe) - współczesność i przyszłość, powiązane ze sobą jakimś elementem. W przypadku powieści pierwszej - książką, w „Błękicie” - łodzią o tytułowej nazwie.

We współczesności tą łodzią żegluje dziarska siedemdziesięciolatka Signe. A jej rejs jest swoistym rozrachunkiem z przeszłością. Signe angażowała się w działania ekologiczne, mające na celu obronę norweskiej przyrody przed mającymi na uwadze jedynie zyski przedsiębiorcami. W tej walce przy jej boku stał jej życiowy partner Magnus. Z czasem jednak Magnus przeszedł, jeżeli tak mogę to ująć, na stronę wroga, a własne interesy przesłoniły mu dobro ogółu. Więc teraz Signe płynie w ostatni rejs - z Norwegii do Francji, do Magnusa, żeby być może po raz ostatni wygrać swoją ekologiczną walkę, która staje się również pokrzyżowaniem planów Magnusa.

W drugim planie czasowym (rok 2041) na łódź „Błękit” porzuconą w wyschniętym kanale, trafia David i jego córeczka Lou. Zabawy w łodzi są jedynym przejawem normalności w ich życiu w obozie dla uchodźców (chyba trzeba ich nazwać uchodźcami klimatycznymi), do którego ojciec z córką trafili uciekając z trawionego pożarami Argelès. W obozie czekają na Annę i Augusta - żonę i synka Davida, z którymi mężczyzna rozłączył się w drodze. Teraz musi, kurczowo trzymając się nadziei, że jeszcze kiedyś zobaczy żonę i syna, zmierzyć się z trudami opieki na kilkuletnią Lou, z warunkami panującymi w obozie, ze stale pogarszającą się sytuacją… Czy muszę dodawać, że głównym problemem jest brak wody, a łódź symbolizująca właśnie rzeki, morza i oceany (czy może bardziej norweskie fiordy) jest jak ponure przypomnienie tych wszystkich rzeczy, które człowiek miał w posiadaniu i które bezpowrotnie utracił?

Jak skończy się historia? Oczywiście nie zdradzę, ale pochwalę Lunde za nawiązanie do problemu, który wydaje się dużo bliższy przeciętnemu Kowalskiemu niż ten z „Historii pszczół”. Kwestie wody i jej braku są problemem, do którego łatwo się odnieść (albo masz ją w kranie, w butelce, w studni albo nie - wyobraź sobie, że nie masz… wyobraź sobie jaki masz wtedy „kłopot”). Dlatego „Błękit” dużo łatwiej może poruszyć wyobraźnię odbiorców i zwrócić ich uwagę niejako bezpośrednio na katastrofalne konsekwencje ludzkich działań. Kwestia wody i jej braku jest prostsza do ogarnięcia umysłem przeciętnego czytelnika niż połączenie pszczół, zapylania, roślin, produkcji żywności, kłopotów z tą produkcją i w konsekwencji głodu. Może więc w prostszy (czyli w tym konkretnym rozumieniu - w linii prostej), bardziej bezpośredni sposób wpłynąć na czytelnika.

Ale wpłynąć jak? Czy samo czytanie i uświadamianie sobie zgubnego wpływu człowieka na środowisko i katastrofalnych konsekwencji tegoż coś zmieni? Jeśli „Błękit” weźmie do ręki czytelnik, który nigdy się nie zastanawiał nad skutkami ocieplenia klimatu, suszami, i tym wszystkim co za nimi idzie - to niewątpliwie ta powieść nim wstrząśnie. Ja tylko pytam - co dalej? Bo tu już Maja Lunde milknie. Może o to chodzi, może jej rolą jest jedynie zasygnalizowanie problemu i pójście dalej, do kolejnego problemu (pamiętajcie, napisała jeszcze powieść „Ostatni”). Ale tak można w nieskończoność - głód, susza, ginące gatunki, plastik w oceanach, plastik w płucach, wycinane lasy deszczowe, skażenie… można się rozpisać w ilości zdolnej przyćmić nawet dorobek Kraszewskiego. Tylko co dalej?

Czytałam „Błękit” mając pod ręką szklankę wody. Myślałam o tym, co ludzie robią ze światem. Myślałam, co ja mogę zrobić. Skończyłam czytać. Staram się pilnować, żeby nie marnować wody przy myciu zębów. W tyle głowy kołacze mi pytanie czy to wystarczy? Podobnie jak to, czy wystarczy pisać kolejne powieści, dobre powieści - zaznaczmy, oparte na tym samym schemacie kompozycyjnym i orbitujące wokół podobnej problematyki? Czy to moje zakręcanie kranu i pisanie następnej książki ostrzegającej przed katastrofą coś zmieni. Nie wiem… Tak samo, jak nie wiem, czy sięgnę po następną książkę Lunde.
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2023/01/szklanka-wody.html

Nie, nie. Tytuł tej recenzji (Szklanka wody) to nie nawiązanie do przeboju Bajmu (czy to była jednak solowa Beata Kozidrak?), ale zwrócenie uwagi na rzecz tak zwykłą, powszechną, codzienną, że aż wydaje się niewarta wspominania. Czy jednak naprawdę? W momencie gdy my przepuszczamy litry wody w kanał nie zakręcając...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/12/ku-pokrzepieniu.html

Od czasu do czasu każdy czytelnik potrzebuje jakiejś pokrzepiającej lektury, będącej jak kubek gorącej herbaty, gdy się przemarzło na mrozie. To fakt i nie ma co z nim dyskutować. Natomiast możemy polemizować co do tego jaki to ma być kubek, jaka w nim herbata, a może w ogóle nie herbata tylko kakao albo nawet kawa… Staję do tej polemiki na stanowisku, że choćbym nie wiem jak bardzo lekturowego pokrzepienia potrzebowała, nie znajdę go w powieściach romantycznych. No, proszę Państwa, tej herbaty to ja nie wypiję, bo od razu mnie mdli, choć próbowałam wielokrotnie. Ale zdaje się, że właśnie znalazłam gatunek, który mi odpowiada. Choć może gatunek to za dużo powiedziane, znalazłam autora, który mi odpowiada. Szweda. Fredrika Backmana.

Dawno, dawno temu przeczytałam jego debiut z 2012 roku - „Mężczyznę imieniem Ove”, a zupełnie niedawno wpadła mi w ręce wydana w 2022 r. powieść „Niespokojni ludzie”. I o nich parę słów…

Dzień przed Sylwestrem zamaskowany napastnik z pistoletem napada na bank. Ma jednak pecha, bo to bank bezgotówkowy, ekspedientka w nim jest opryskliwa i w ogóle nie do końca wierzy, że pistolet napastnika jest prawdziwy, zasadniczo dociera do niego, że raczej nic z tego napadu nie wyjdzie. Wybiega więc z banku i wtedy widzi na ulicy policjanta. Spanikowany wpada do pobliskiego budynku a w nim - do mieszkania, którego drzwi są otwarte na oścież. Dlaczego? Bo to mieszkanie na sprzedaż i agentka nieruchomości właśnie pokazuje je sześciu zainteresowanym kupnem osobom. Tym samym nieudolny złodziej staje się terrorystą przetrzymującym zakładników, a droga ucieczki z tej matni właśnie zostaje odcięta przed podjeżdżające pod budynek radiowozy i dziennikarzy.

I teraz dopiero zaczyna się opowieść.

Bowiem każda z osób znajdujących się w mieszkaniu ma swoją historię. A czytelnik zacznie je wszystkie poznawać, doszukując się między nimi zaskakujących powiązań. Mało tego, pozna również historię policjantów, którzy jako pierwsi znaleźli się na miejscu zdarzenia. Pozna też historię mężczyzny, który dziesięć lat wcześniej popełnił samobójstwo, skacząc z mostu widocznego z okien mieszkania. I wszystkie te opowieści, dosyć tragiczne, bo przecież każde ludzkie życie takie właśnie jest, ułożą się w fabułę „ku pokrzepieniu”.

Fredrik Backman przeplecie narrację wieloma cytatami „do pamiętnika”, które być może nie wejdą do annałów filozofii, ale dadzą poczucie, że nasze problemy wcale nie są odosobnione i w zasadzie wszystkie osoby o których czytamy w „Niespokojnych ludziach”, jakie widujemy codziennie w autobusie, pracy, sklepie, mierzą się z niemal identycznymi. Zaznaczyłam nawet w trakcie czytania takie fragmenty, a to znaczy, że jakoś do mnie przemawiały, więc jest spora szansa, że przemówią i do was. Bo nie sposób w pewnym wieku i w pewnym stanie psychicznym, i w pewnej dżdżystej porze roku nie zgodzić się z Backmanem, który mówi:

"Bo dziś oczekuje się od nas nieustannie, że sprostamy niepojęcie wielu rzeczom. Mamy mieć pracę, dach nad głową i rodzinę, do tego płacić podatki, nosić czystą bieliznę i pamiętać hasło do cholernego wi-fi. Niektórym z nas nigdy nie udaje się zapanować nad tym chaosem, więc życie po prostu toczy się dalej. [...] Uczymy się więc udawać, cały czas - w pracy, w małżeństwie, w relacjach z dziećmi i we wszystkim innym. Udajemy, że jesteśmy normalni, że mamy wiedzę ogólną, że rozumiemy, czym jest „poziom amortyzacji” i „stopień inflacji”. Że orientujemy się, o co chodzi w seksie. [...] Nie mamy żadnego planu, staramy się po prostu przetrwać kolejny dzień, bo jutro nadejdzie nowy. Czasem odczuwamy ból - taki straszliwy - tylko dlatego, że czujemy się nieswojo we własnej skórze. Czasem dopada nas panika, bo musimy zapłacić rachunki i być dorośli, choć wcale nie wiemy jak, bo tak potwornie zatrważająco łatwo jest wyłożyć się na dorosłości." [s. 12 e-booka]

"Bo w dorastaniu najstraszniejsza jest świadomość, że absolutnie nikt się już o nas nie troszczy, że odtąd sami musimy sobie ze wszystkim radzić i sami rozgryźć to, jak działa świat. Pracować i opłacać rachunki, nitkować zęby i punktualnie zjawiać się na spotkaniach, czekać w kolejce i wypełniać formularze, wpinać kable do gniazdka i skręcać meble, zmieniać opony w samochodzie, ładować telefon i wyłączać ekspres do kawy, i nie zapomnieć zapisać dzieci do szkółki pływackiej. Otwieramy rano oczy i życie już tylko czeka, żeby przysypać nas kolejną lawiną „pamiętaj!” i „nie zapomnij!”. Nie ma czasu na myślenie ani choćby na oddychanie, budzimy się i od razu bierzemy się do przedzierania się przez tę zaspę, bo jutro czeka na nas nowa. Czasem się rozglądamy, patrzymy na swoje miejsce pracy, na ludzi na zebraniu w szkole lub na ulicy, i przerażeni dostrzegamy, że wszyscy zdają się dokładnie wiedzieć co robią. Tylko my udajemy. Ci inni mogą sobie na wszystko pozwolić, wszystko mają pod kontrolą i na wszystko starcza im sił, a ich dzieci umieją pływać." [s. 60 e-booka]

"Po prostu człowiekowi okresowo tak cholernie doskwiera fakt, że istnieje. Że sam w sobie nie może się połapać, że nie lubi powłoki, w której tkwi. Że widzi w lustrze oczy i zastanawia się, do kogo należą, wciąż zadając sobie pytanie: „Co ze mną nie tak? Dlaczego tak się czuję?" [s. 120 e-booka]

Wiecie już o co chodzi? Ponieważ te cytaty to wypowiedzi różnych bohaterów, czy komentarz narratora do sytuacji różnych bohaterów (nigdy tego samego), czytelnik dosyć szybko dochodzi do wniosku, że właściwie ból istnienia wspólny jest dla wszystkich. A kiedy on sam będzie przystępował do lektury odczuwając swój własny ból (a umówmy się, jeśli potraktujemy „Niespokojnych ludzi” jako książkę „ku pokrzepieniu”, to jest spora szansa, że sięgnęliśmy po nią w jakimś nie najlepszym dla nas czasie, w którym potrzebne nam było właśnie pokrzepienie), szybko dojdzie do wniosku, że ma z bohaterami wiele wspólnego. A skoro z bohaterami, to może i z innymi ludźmi, w realu. Może z żoną/mężem, irytującym dzieckiem, złośliwą sąsiadką.

Backman nie tylko w „Niespokojnych ludziach” uświadamia nam, że wszyscy mierzymy się z tym samym, ale i oczywiście sugeruje, co zrobić, by zmagania z życiem były nieco łatwiejsze:

"Nauczyłam się, że mówienie pomaga. Niestety, myślę, że większość ludzi wciąż będzie wykazywać więcej sympatii dla kolegów i przełożonych, jeśli ci, wyglądając pewnego ranka na wczorajszych, oświadczą raczej: „Mam kaca” niż: „Przeszywa mnie lęk”. Ale myślę też, że codziennie na ulicy spotykamy ludzi, którzy czują to samo, co pani i ja, wielu z nich tylko nie wie, co to." [s. 345 e-booka]

Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdybyśmy zaczęli do siebie mówić prawdę? Byłoby niewątpliwie zaskakująco, może wybuchowo, czasem na pewno zabawnie. Ale na pewno byłoby… prawdziwie! A to zawsze jest lepiej!

Kiedy więc po lekturze człowiek dochodzi do takich wniosków, to śmiało można założyć, że czytał dobrą powieść! Dlatego, widząc wszystkie słabości powieści Backmana, dałabym mu jednak bardzo wysoką notę w kategorii autorów piszących „ku pokrzepieniu”. Polubiłam jego bohaterów, wielowymiarowych, równocześnie irytujących i wzruszających, odnalazłam się w nich, pośmiałam się z nich (a więc i z siebie!) i zrobiło mi się lepiej!

Następnym razem, gdy życiowo zmarznę i potrzebna mi będzie książka jak herbata w ulubionym kubku - znów sięgnę po tego Szweda! I wy też sięgnijcie, kto wie, może się przecież okazać, że i ja i wy, którzy to czytacie, lubimy ten sam gatunek herbaty. W końcu nie różnimy się od siebie aż tak bardzo!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/12/ku-pokrzepieniu.html

Od czasu do czasu każdy czytelnik potrzebuje jakiejś pokrzepiającej lektury, będącej jak kubek gorącej herbaty, gdy się przemarzło na mrozie. To fakt i nie ma co z nim dyskutować. Natomiast możemy polemizować co do tego jaki to ma być kubek, jaka w nim herbata, a może w ogóle nie herbata tylko kakao albo nawet...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/10/nie-myslec-przy-zwokach.html

Umęczona upałem, który w kilka lipcowych dni A.D. 2022 wysuszył trawę i mój umysł, zapytałam koleżankę Elę (mam dużo koleżanek i na szczęście wiele z nich czytuje różne typy literatury), czy może mi polecić książkę, która mnie wciągnie, ale nie obciąży (zwłaszcza emocjonalnie), która każe myśleć, ale nie za dużo, która będzie czysto rozrywkowa, ale jednak na dobrym poziomie. I w której pojawi się trup, no bo proszę ja was, jak w ogóle można myśleć o dobrej rozrywce bez trupa… (to jest żart, oczywiście!). I koleżanka Ela zapytała: „a czytałaś coś Paris?” Odpowiedziałam, że nie i od razu się zawstydziłam, bo podobno wszyscy już czytali Paris i jej debiut „Za zamkniętymi drzwiami”. No, jak się okazuje - prawie wszyscy… W ramach literackiej skruchy postanowiłam zadośćuczynić Paris i sięgnęłam po jej drugą powieść „Na skraju załamania”. I właśnie o niej chcę wam opowiedzieć.

Czy to zrządzenie losu, że akcja „Na skraju załamania” zaczyna się mniej więcej wtedy, kiedy ja faktycznie powieść czytałam? W piątek 17 lipca Cass Anderson wraca do domu po spotkaniu z kolegami z pracy. Właśnie skończył się angielski rok szkolny i kadra nauczycielska poświętowała to zakończenie w knajpie. Impreza potem przeniosła się na grunt prywatny, ale Cass podziękowała za towarzystwo i postanowiła czym prędzej wrócić do domu, tym bardziej, że zanosiło się na burzę, a w domu czekał na nią mąż Matthew - cóż z tego że z migreną (prawdziwej miłości nawet migrena niestraszna). Cass, chcąc znaleźć się w domu jak najszybciej, wybrała zdecydowanie krótszą trasę wiodącą mało uczęszczaną, polną czy może raczej leśną drogą, dosyć niebezpieczną, zwłaszcza po zmroku i w ulewnym deszczu. I jadąc tą drogą zauważyła stojący w zatoczce samochód i kobietę za jego kierownicą. Co prawda zatrzymała się w pewnym oddaleniu od samochodu, czekając czy kobieta zasygnalizuje, że potrzebuje jej pomocy, ale ponieważ nic takiego się nie stało, deszcz był coraz bardziej ulewny a ciemność gęstsza, Cass ruszyła bez nawiązania kontaktu z nieznajomą. Dojechała do domu i zapomniała o sprawie, przynajmniej do momentu, kiedy w wiadomościach lokalnych usłyszała, że kobieta została znaleziona martwa w swoim samochodzie.

Nie trzeba być Holmesem, żeby się domyślić, że Cass zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia. Może gdyby zdecydowała się wysiąść i podejść do kobiety, ta nadal by żyła… Tym bardziej, że okazuje się, że zamordowaną była Jane Walters, którą Cass poznała osobiście za pośrednictwem swojej przyjaciółki Rachel (Jane i Rachel pracowały w jednej firmie). I nawet zjadła z nią lunch, dosłownie kilka tygodni przed śmiercią Jane.

Sytuacji nie poprawia fakt, że sprawca brutalnego morderstwa pozostaje na wolności, a do domu Cass zaczyna codziennie o tej samej porze dzwonić ktoś, kto nie mówi ani słowa, ale zdecydowanie jest po drugiej stronie linii telefonicznej. Czyżby ktoś (morderca? wydzwaniający stalker?) widział Cass wtedy, 17 lipca na Blackwater Lane? Czyżby kobieta była w niebezpieczeństwie?

Cass oczywiście mówi o swoich podejrzeniach i Matthew i Rachel, jednak i mąż i najlepsza przyjaciółka zaczynają się niepokoić zupełnie czymś innym. Otóż Cass zaczyna mieć poważne problemy z pamięcią… Nie tylko zapomina, że zobowiązała się kupić prezent urodzinowy ze składkowych pieniędzy, że umówiła się z przyjaciółką albo że zaprosiła znajomych na grilla. Nie pamięta również, że podpisała umowę z dostawcą alarmu do domu, wręcz wypiera się, że to zrobiła choć na dokumentach widać ewidentnie jej pismo. Jest przekonana, że na parkingu wielopoziomowym ktoś ukradł jej samochód, który zostawiła na poziomie 4 i nie ma go tam, gdy szuka go Cass, ale jest, gdy przychodzi na ten sam poziom z ochroniarzem…

Cass boi się, że oto - być może pod wpływem stresu wywołanego śmiercią Jane - odzywa się demencja, na którą w wieku zaledwie 44 lat zapadła matka bohaterki i która zabrała ją nad wyraz szybko, pozbawiając wcześniej tożsamości. Czy to samo stanie się udziałem jej córki? A może to nie choroba? A może to ktoś gra z Cass w niebezpieczną grę każąc jej wątpić we własną poczytalność?

Oczywiście nie powiem wam, który trop jest trafny (bo chyba sami się domyślacie…). Nie powiem wam też, że w pewnym momencie zaczęłam się jakoś nieśmiało domyślać, kto stoi za „obłędem” Cass. Przyznam jednak, że zakończenie nieco mnie zaskoczyło i pani B.A. Paris udało się lekko wyprowadzić mnie w pole, za co cześć jej i chwała.

„Na skraju załamania” jest podobno bardziej przewidywalne niż „Za zamkniętymi drzwiami” i jest podobno powieścią gorszą od swojej starszej książkowej siostry. Co tylko sprawia, że mam ochotę bez zbędnej zwłoki sięgnąć po pierwszą powieść Paris i spędzić kolejny dzień, w którym potrzebuję odpoczynku od myślenia i wytchnienia od naładowanych emocjonalnie lektur, z jej książką.

Bowiem ta pani pisze bardzo dobre thrillery psychologiczne. Z odpowiednio zagmatwanym wątkiem, z właściwą liczbą twistów fabularnych, z ciekawymi bohaterami, których psychologia nie jest ani nadmiernie rozbudowana, ani też przesadnie spłycona (a uwierzcie mi, to dosyć istotne, albowiem czytając ostatnio podobną w gatunku powieść „Perfekcyjne małżeństwo” nabawiłam się bólu zębów i na wiele dni zadumałam się nad po pierwsze grafomaństwem autorki, po drugie - drzewami, które padły, by grafomaństwo autorki mogło ujrzeć światło dzienne. Pani Jevena Rose, która tym potworkiem debiutowała, powinna po pierwsze obiecać, że już nigdy nic nie napisze a po drugie - w ramach zadośćuczynienia posadzić kilka drzew).

Wróćmy jednak do Paris.
Dostajemy w „Na skraju załamania” dokładnie to, czego się spodziewamy. Nie więcej (no ale jak ktoś chce coś na miarę Siega Larssona, to niech czyta Stiega Larssona a nie brytyjski thriller), ale i nie mniej. Skoro więc ja dostałam kilka godzin rozrywki na przyzwoitym poziomie, to nie pozostaje mi nic innego niż polecić Paris tym wszystkim, którzy tak jak ja chcą czasem odpocząć od myślenia o egzystencjalnych potyczkach ludzkiego gatunku, najlepiej przy jakimś trupie albo psychopacie, który czyha na Bogu ducha winną kobietę. Polecam gorąco, zwłaszcza jako lekturę na leżak albo hamak w upalny lipcowy dzień (może też być lekturą na fotel pod kocyk w dzień październikowy i listopadowy)!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/10/nie-myslec-przy-zwokach.html

Umęczona upałem, który w kilka lipcowych dni A.D. 2022 wysuszył trawę i mój umysł, zapytałam koleżankę Elę (mam dużo koleżanek i na szczęście wiele z nich czytuje różne typy literatury), czy może mi polecić książkę, która mnie wciągnie, ale nie obciąży (zwłaszcza emocjonalnie), która każe myśleć, ale nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/07/do-czego-przydaja-sie-internety.html

Dawno, dawno temu wpadła mi w ręce książka, z którą od tamtej pory najchętniej w ogóle bym się nie rozstawała. „W kręgu upiorów i wilkołaków” Bohdana Baranowskiego Wydawnictwa Łódzkiego z 1981 roku obudziło we mnie zainteresowanie folklorem, wierzeniami ludowymi i demonologią. To z niej dowiedziałam się, że to nie upał i udar słoneczny mogą powodować omdlenia, tylko Południce, że Zmora będzie nam uciskać klatkę piersiową w czasie snu, że rozstaje dróg to miejsca, w których najłatwiej spotkać czarownicę… Oczywiście na każdego upiora i wilkołaka Baranowski podawał sposób. Jednym słowem jego książka była jak podręcznik dla łowcy potworów. Są ludzie, którzy by go potrzebowali (ja) i są tacy, którzy książkom nie dowierzają, bo całą opisaną w nich wiedzę mają w głowie, przekazywaną tam z pokolenia na pokolenie. Słaboniowa zdecydowanie należy do tych drugich…

Na książkę Joanny Łańcuckiej trafiłam zupełnym przypadkiem, tuż po lekturze „Pań czarownych” Jakuba Ćwieka. Wydaje mi się, że internety i ciasteczka skojarzyły, że skoro Ćwiek napisał powieść o czarownicach i Łańcucka napisała powieść (w zasadzie to zbiór opowiadań, ale ułożonych chronologicznie i składających się w spójną całość) o czarownicy, to mogą mi ją podsunąć. Internety trafiły z tym, że namiętnie czytuję wszystko o czarownicach (pamiętacie moją recenzję „Wody na sicie” Anny Brzezińskiej?), natomiast Ćwiek i Łańcucka nie mają z sobą prawie nic wspólnego. Już zdecydowanie bliżej „Starej Słaboniowej…” do książki Baranowskiego. Ale to przecież dobrze!

No to lecimy… od samego początku, czyli od „Pierwszych śniegów”.
W tym opowiadaniu Stara Słaboniowa walczy z samym szatanem, który zagiął parol na Anetkę od Samoszuków, chrześnicę Słaboniowej. Która w dodatku okazała się być przy nadziei (Anetka, nie Słaboniowa!).
Będzie i o Justynce Latoszuk, ślicznej dziewczynie przed którą rysuje się świetlana przyszłość w postaci Gienka z dużym fiatem 126p, która jednak daje się skusić czarom Kauka - dziecka o twarzy starca, czy też starca w postaci dziecka, demona lubieżności, który odbiera jej urodę i o mały włos również Gienka.
Będzie i o narodzinach Klaudusi, Anetczynej córeczki i o Kikimorze, która dziecku nie dawała spać i męczyła niemowlę.
O siódmej córce, która po śmierci zamieniła się w Zmorę.
O synusiu, który urodził się z dwoma sercami, dwoma duszami i z podwójnym rzędem zębów - Strzygoniu.
Będzie o tym, jak Stara Słaboniowa, zbrojna tylko w swoją wiedzę i umiejętności (bo przecież nie w siłę fizyczną) walczy z demonami z zaświatów, chroniąc mieszkańców Capówki - swojej wioski, utrzymując szczelność granic wsi, pilnując, by nie przedarło się przez nie nadprzyrodzone, pradawne zło.

Każdy z jedenastu rozdziałów-opowiadań to zajmująca historia. W połączeniu z rozdziałem przed i rozdziałem po składa się w historię losów mieszkańców Capówki, zwłaszcza Anetki i jej córki Klaudii, które zdecydowanie się „pierwszorzędnymi bohaterkami drugorzędnymi”, ale to być może ze względu na konszachty Anetki z samym księciem ciemności.

Ale absolutnym fenomenem jest to, jak w tle rozwija się opowieść o Starej Słaboniowej. Poznajemy ją jako około siedemdziesięcioletnią babuleńkę, okutaną (bo akcja pierwszego opowiadania toczy się wszak w zimie) w chusty wdowę po Hendryku Słaboniu, osamotnioną matkę trzech córek, z których najstarsza Marcjanna zmarła i razem z ojcem leży na cmentarzu w Chmielowie, właścicielkę dwuizbowego domu i skromnego gospodarstwa składającego się z krowy, świnki i kilku kur, z którego z czasem zostanie tylko czarny jak smoła kocur, pieszczotliwie zwany Mruczkiem.

I z opowiadania na opowiadanie ta starucha, posądzana przez całą wieś o uprawianie czarów, odsłania nam swoje tajemnice… Dlaczego co roku w Zaduszki stawia znicz na grobie księdza Jana, którego nawet nie miała prawa znać, bo kiedy ten był wikarym w Chmielowie Słaboniowej jeszcze nie było na świecie? Dlaczego rozpoznaje ją jako mniszkę Teofilę ponad stuletnia siostra Cecylia w klasztorze, do którego trafiają Słaboniowa z Anetką w poszukiwaniu Klaudii? Kim tak naprawdę jest ta staruszka, której nikt nie traktuje poważnie (oczywiście do momentu, w którym zawodzą wszelkie sposoby ratowania się od złego i trzeba wezwać na pomoc czarownicę)?

Joanna Łańcucka nie tylko napisała jedenaście historii z dreszczykiem, które chętnie przeczytają i miłośnicy horrorów (niektóre opowieści są zaiste niepokojące i profilaktycznie wolałam czytać je w pełnym świetle, najlepiej słonecznym) i zainteresowani folklorem (jeszcze raz chylę czoła przed dobrze odrobioną przez autorkę lekcją z mitologii i wierzeń słowiańskich). Zrobiła coś więcej - ukryła w tych opowiadaniach dwunastą historię, kto wie, czy nie najbardziej wciągającą i dramatyczną. Historię dziewczyny, którą skrzywdzono i która poświęciła życie na zemstę. I historię konsekwencji podejmowanych przez nią decyzji, z którymi przyszło jej się mierzyć.

I naprawdę szkoda, że „Stara Słaboniowa i Spiekładuchy” to książka, która w zasadzie przeszła bez echa. Swoje pierwsze wydanie miała w 2013 r. To prawie 10 lat temu! I gdyby nie internety i ciasteczka, które lepiej wiedziały co chcę przeczytać, to pewnie nigdy bym na nią trafiła. Tymczasem dostarczyła mi nie tylko rozrywki z dreszczykiem, ale i przypomniała o kilku innych książkach, odnosząc się do Baranowskiego, ale i przypominając postacią głównej bohaterki Babcię Weatherwax Terry’ego Pratchetta i trochę też Sapkowskiego, który w „Pani Jeziora” mówi głosem krasnoluda Yarpena Zigrina o tym, że postęp kiedyś rozjaśni mroki i sprawi, że ludzie nie będą już wierzyć, że w ciemności coś się na nich czai. Ale sam fakt, że ktoś nie będzie wierzyć w zagrożenie nie znaczy przecież, że zagrożenia nie będzie. Dlatego zawsze będą potrzebni wiedźmini... czy też w przypadku powieści Joanny Łańcuckiej - czarownice. Ci, którzy potrafią walczyć z siłami zła i utrzymywać kruchą przecież ale jednak równowagę w tym świecie.
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/07/do-czego-przydaja-sie-internety.html

Dawno, dawno temu wpadła mi w ręce książka, z którą od tamtej pory najchętniej w ogóle bym się nie rozstawała. „W kręgu upiorów i wilkołaków” Bohdana Baranowskiego Wydawnictwa Łódzkiego z 1981 roku obudziło we mnie zainteresowanie folklorem, wierzeniami ludowymi i demonologią. To z niej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/06/nic-ponadto.html

Oprócz zagorzałych przeciwników, którzy uważają że bezczelnie szkaluje ich świętości takie jak szeroko (a może właśnie wąsko!) pojęte Bóg, Honor i Ojczyzna, Olga Tokarczuk po Noblu ma niezliczone rzesze swoich zwolenników. No bo przecież nam, Polakom, tego Nobla zapewniła! Szkaluje, ale zapewniła!
Wydaje mi się jednak, że problem pojawia się w momencie, gdy mamy mówić nie o Tokarczuk - laureatce Nobla, ale o Tokarczuk - pisarce. I o jej twórczości. W dodatku gdy mamy mówić nie na uczonych sympozjach ale po prostu - w gronie znajomych, którzy mają w zwyczaju rozmawiać o literaturze.
Bo twórczość Tokarczuk nie każdemu przypada do gustu. Dlatego mocno zastanawia mnie, jak będzie z recepcją „Empuzjona”* - pierwszej po Noblu powieści Tokarczuk. Ja jestem już po lekturze i dałabym mu… minus cztery w skali ocen szkolnych. Dlaczego?

Ano dlatego, że w zasadzie jeszcze przed sięgnięciem po powieść, wiedziałam o czym będzie. I oczywiście to nie wina Olgi Tokarczuk, że wszystkie media (no dobrze, prawie wszystkie, oprócz tych bełkoczących o szkalowaniu…) rozpisywały się o czym będzie nowa powieść noblistki. Że inspiracja „Czarodziejską górą” Tomasza Manna. I że poszukiwanie nowych form narracji i wprowadzenie nowego typu narratora… Wszystko to dostałam. Szkoda, że nic ponadto.

Zacznijmy jednak po kolei - od fabuły.
Rok 1913. Jesień. Do uzdrowiska na Dolnym Śląsku przyjeżdża Mieczysław Wojnicz, lat dwadzieścia kilka, student inżynierii wodno-kanalizacyjnej ze Lwowa. Będzie się tu leczył z gruźlicy. Ponieważ jednak gruźlików jest więcej niż miejsc w sanatorium - kurhausie, Mieczysław, dopóki nie zwolni się tam miejsce, będzie stacjonował na prywatnej kwaterze - w Pensjonacie dla Panów prowadzonym przez Wilhelma Opitza.
W tymże pensjonacie razem z Wojniczem mieszkają również Walter Frommer z Wrocławia (czyli Breslau) - zamknięty w sobie teozof, który przyjechał do sanatorium z ukrytym celem, zupełnie innym od leczenia; August August - filolog klasyczny z Wiednia; Longin Lukas - nauczyciel z Królewca i Thilo von Hahn - student malarstwa z Berlina.
Wprowadzenie ich do powieści ma na celu nie tyle nawet popchnięcie akcji do przodu, ile umożliwienie autorce zaprezentowania i starcia ze sobą rozmaitych światopoglądów. Jest to też ukłon w stronę arcy-powieści Manna. I tyle.
Wydaje mi się, że moglibyśmy zamienić tych czterech mężczyzn na trzech, albo na pięć kobiet, albo w ogóle z nich zrezygnować - dla akcji nie miałoby to najmniejszego znaczenia… Dla warstwy światopoglądowej - tak, ale dla akcji - nie.
Zdecydowanie większe znaczenie ma właściciel pensjonatu. Opitz bowiem ma żonę, która umiera już w drugim rozdziale śmiercią samobójczą i której śmierć budzi w Wojniczu niepokój, poczucie zagrożenia ale też ciekawość, by zajrzeć pod podszewkę rzeczywistości. Mieczysław robi to chociażby zapuszczając się na strych pensjonatu, na którym odkrywa pokój nieboszczki… Od tego momentu wizyty w nim będą tajną aktywnością mężczyzny, z której nie będzie chciał zrezygnować, chociaż inne pomieszczenia na strychu będą budzić w nim niepokój (jak np. izba z krzesłem z pasami, którymi przywiązuje się delikwentów, by nie mogli wstać…), podobnie zresztą jak dziwne odgłosy dające się słyszeć zwłaszcza w nocy, coś jak gruchanie gołębi… choć przecież gołębie w nocy nie gruchają!

Mieczysław zaczyna pogrążać się w świecie sekretów, które następnie rozlewają się poza Pensjonat dla Panów. Słyszy mianowicie historię o tym, że co roku w Göbersdorfie w listopadzie ginie rozszarpany na strzępy mężczyzna. Ma to być związane z legendą o mszczących się kobietach, które dawno dawno temu, posądzone o czary, musiały zbiec do okolicznych lasów i podobno są w nich do dziś żądając zadośćuczynienia za swoją krzywdę w postaci męskiej ofiary. Mówi się, że w ciągu ostatnich lat tymi ofiarami byli kuracjusze… A tymczasem październik zaczyna dobiegać końca, czy jest więc możliwe, że w tym roku ofiarą stanie się Mieczysław Wojnicz? Który, nawiasem mówiąc, sam kryje w sobie pewną „niespodziankę”?

Dobrze. Wystarczy o fabule. Dodam tylko, że wszystkie te nitki, które tu pobieżnie opisałam, zostaną zebrane w logiczny ścieg, skomponują się ze sobą i zakończą efektownym twistem. Ale to nie dziwi, w końcu „Empuzjon” nie wyszedł spod ręki debiutantki.
Klarowna okaże się nie tylko fabuła, ale i język - dbający o znaczenie poszczególnych słów, z których żadne nie jest przypadkowe. Po prostu - nowa Tokarczuk to powieść która zaczaruje miłośników klasycznej prozy, powieści realistycznej, która w dodatku ma w sobie ukryte sensy i znaczenia: czy to w języku, czy też w fabule.

A skoro już przy tych sensach w fabule jesteśmy - „Empuzjon” stawia pytania i usiłuje szukać odpowiedzi na temat naszych ról społecznych, naszych poglądów, naszej czarno-białości, którą sobie stworzyliśmy, bo odczuwamy wielką potrzebę określenia siebie samych jakimś konkretem… gdy tymczasem pozostajemy w skali szarości i rozpaczliwie niekonkretni.
Przy okazji tych ról społecznych Tokarczuk pyta o kobiecość i męskość, przytaczając mnóstwo mizoginistycznych opinii, pomijając kobiety w fabule a jednak dając im moc napędzania wydarzeń (pamiętajmy, wszystko zaczyna się od śmierci pani Opitz i UWAGA! SPOJLER ALERT! - na niej się kończy).
Ważne jest też poruszenie tematu, który, mam wrażenie, zajmuje Olgę Tokarczuk już od jakiegoś czasu - czy to my obserwujemy ten świat, czy to on obserwuje nas? Ten problem cudownie jest wpleciony w fabułę za przyczyną fobicznego wręcz lęku Mieczysława Wojnicza przed byciem podglądanym… Bo czy zatkanie wszystkich szpar uchroni nas przed cudzym wzrokiem? Ludzkim być może, ale w „Empuzjonie” patrzą na nas nie tylko ludzie oczy, ale oczy… hmmm, no właśnie czego? Tego pierwszoosobowego mnogiego narratora, który mówi o sobie „my” i wie o nas i o wypadkach nas spotykających tyle, ile można wiedzieć z poziomu szpary w zasłonie czy dziury między deskami w podłodze.

Kończąc i podsumowując - „Empuzjon” zapewnił mi dwa dni świetnej rozrywki. Miałam poczucie, że dobrze spędzam czas, obcując z wartościową literaturą, dając się wciągnąć w historię Mieczysława Wojnicza i jego pobytu w sanatorium i… tyle.
Niczym mnie powieść nie zaskoczyła, nie była ani kiepska ani wybitna, była po prostu kolejną na drodze powieściopisarstwa Tokarczuk, które rozwija się w swoim tempie. I o tyle była wyjątkowa, że przed nią na osi czasu był Nobel. Współczuję wszystkim tym, którzy się na „Empuzjonie” zawiodą (a na pewno tacy będą), oczekując od niego wybitności. Bo wybitności w nim nie ma. „Czarodziejska góra” która przecież pod tak wieloma względami wydaje się być pierwowzorem „Empuzjona” była wybitna. Pamiętam jak przeczytałam ją w ostatnich latach liceum i jak wielkie wrażenie na mnie wywarła. Ponoblowska powieść Tokarczuk jest zaledwie jej znikomym odbiciem - jakby w lustrze, które zbyt długo stało na strychu…, co nie znaczy, że nie można jakoś tam się w nim przejrzeć i czegoś tam dostrzec.
Mg

*albo „Empuzjonu” - jeśli ktoś wie, która forma jest prawidłowa, niech koniecznie da mi znać!

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/06/nic-ponadto.html

Oprócz zagorzałych przeciwników, którzy uważają że bezczelnie szkaluje ich świętości takie jak szeroko (a może właśnie wąsko!) pojęte Bóg, Honor i Ojczyzna, Olga Tokarczuk po Noblu ma niezliczone rzesze swoich zwolenników. No bo przecież nam, Polakom, tego Nobla zapewniła! Szkaluje, ale zapewniła!
Wydaje mi się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/05/kosci-sa-lepsze.html

Ktoś mi kiedyś powiedział, że czytam wyjątkowo ponure i emocjonalnie ważące tonę książki… Może i jest w tym trochę prawdy, ale też to nie jest tak, że ja czytam żeby się umartwiać. Czasem szukam w książkach tego pokrzepiającego, rozgrzewającego działania, jakie ma np. rosołek mamuni gdy przemarzliśmy na wietrze. I nie moja wina, że w tymże rosole znajduję głównie kosteczki - smętne pozostałości po kurze, która straciła życie…
Nie noszę ich jednak w kieszeni.
Natomiast w „Kościach, które nosisz w kieszeni” debiucie Łukasza Barysa, który doceniony został Paszportem „Polityki” 2021, nosi je bohaterka - Ula.

Cóż to jest za dziewczynka! Uważna i krytyczna, wrażliwa i opiekuńcza. Zmagająca się z życiem, światem i ludźmi. No i oczywiście ze sobą. I tocząca tę walkę z jednej strony dlatego, że ma lat naście (czyli jest w wieku, w którym walczy się z wszystkimi i ze wszystkim) a z drugiej strony - bo ten świat i ludzie wokół czasami naprawdę zasługują, żeby im solidnie przywalić. Nawet jeśli są rodziną, a może właśnie szczególnie dlatego.

Skoro już przy rodzinie jesteśmy… Bohaterka ma młodszego brata Daniela i siostrę Sonię. Matkę, która pracuje w Biedronce i jest wiecznie zmęczona, ledwo wiąże koniec z końcem i szuka rozpaczliwie miłości u mężczyzn, którzy jak meteory pojawiają się w jej życiu, by już za moment zniknąć (Ula jakże trafnie klasyfikuje ich kategorią „konkubenci”). Babcię, chorą na raka już od kilku lat, mocno rozczarowaną życiem, córką, życiem córki (głównie przez konkubentów) i wnukami. I psa Filipa. Ale do psa raczej nie ma się o co przyczepić.

W sytuacji, gdy w zasadzie na utrzymanie rodziny zarabia tylko jedna osoba, w domu się nie przelewa. Biednie jest po prostu. A jak jest bieda to jest i złość na nią i na siebie nawzajem i obwinianie się o wszystko, i przekleństwa i żal dojmujący za tym, co było dawniej, bo dawniej - jak wszyscy wiemy - było lepiej.

Zarzucają Barysowi, że w opisach rzeczywistości jest naturalistyczno-turpistyczny. Nie, nie jest. Jest po prostu spostrzegawczy… Sypiące się codziennie „kurwy” to nie zabieg mający szokować, ale język nas wszystkich (w mniejszym bądź większym stopniu, oczywiście). Eternit na dachu, wilgoć na ścianie, zużyte dziurawe opony na podwórku to nie aranżacja na potrzeby powieści ale krajobraz tysięcy polskich miasteczek i wsi. W przypadku „Kości, które nosisz w kieszeni” Pabianic (oj, chyba się Pabianice pogniewają na Barysa!)

Są jeszcze ludzie - stara alkoholiczka Wacia, jej syn trenujący na matce ciosy, konkubenci matki… Jest Baranowski Fabian - pierwsza miłość Uli, jej przyjaciółka Marianna Kindler, fabrykant Erwin Fulde. Fabrykant? Jaki fabrykant, zapytacie. Zmarły. Bo nie wspomniałam, że Baranowski Fabian i Marianna i Erwin Fulde nie żyją.

W tym momencie wkraczamy w obszar zaświatów, które w „Kościach…” sąsiadują z rzeczywistością Uli, a momentami nawet nad tą rzeczywistością dominują. I znów Barys krytykowany był przez niektórych za udziwnienie fabuły, „umrocznienie” jej stale obecną, namacalną śmiercią. I znów uważam te zarzuty za całkowicie bezpodstawne. I mam ochotę rzucić w twarz krytykantom prawdę tyleż oczywistą, co z niezrozumiałych dla mnie przyczyn dla niektórych niewygodną: umrzecie. I zakopią was w ziemi. I zjedzą was robaki. I nic tego nie zmieni, a uciekanie od tych tematów przypomina naiwną wiarę w to, że jak zamykam oczy, żeby niczego nie widzieć, to i mnie nie widać…

Fakt, że w życiu Uli obecna jest stale śmierć, nie jest niczym niezwykłym. Śmierć dokonana - nutrii, których kości bohaterka wykopuje z ziemi w pierwszym rozdziale, dziadka, Fabiana - młodego chłopaka, którego śmierć jest lokalną sensacją. I śmierć czająca się, gotowa do ataku - babci, która na raty umiera na raka.

I szczerze doceniam zabieg fabularny, przez który zmarli są stale przy Uli. Zakochanie w Fabianie, przyjaźń z Marianną, wreszcie wizyty babci - nieboszczki (i fakt, że śmierć nie wpłynęła na poziom jej niezadowolenia z córki i wnuków).

Jedno tylko w tej koncepcji mi zgrzytnęło…Wigilia z rozdziału „Jak obchodzić święta”, na którą przyszli i babcia i Erwin Fulde i Marianna Kindler (dlaczego nie Fabian?) Pojechało mi jakoś Mickiewiczem i „Dziadami” i w sumie nie do końca zrozumiałam znaczenie tych niewątpliwie symbolicznych scen, i tej ucieczki przed zmarłymi do kibla. I ta Wigilia, której nie zrozumiałam, znacząco obniżyła moją ocenę powieści. Jakby mi dawała do zrozumienia, że mylnie interpretowałam dotychczasową fabułę, skoro nie udźwignęłam percepcyjnie jej pre-finału (prawdziwy finał zrozumiałam i udźwignęłam, tak przynajmniej myślę).

Jak podsumować „Kości, które nosisz w kieszeni”? To bardzo dobry, obiecujący debiut. Świetny w warstwie językowej, prawdopodobny psychologicznie (jakim cudem facet tak sprawnie poruszał się po meandrach myślowych nastolatki?), ze sprawnie opisanym tłem socjologicznym.

Czytałam „Kości…”, czekając już na kolejne książki Łukasza Barysa. I pomyślałam sobie też, że nie tak dawno miałam w rękach podobną powieść o dorastającej dziewczynie radzącej sobie jakoś z brzydkim światem. Chodzi mi o „Niepokój przychodzi o zmierzchu”. I wiecie co? „Kości…” są zdecydowanie lepsze! Polecam!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2022/05/kosci-sa-lepsze.html

Ktoś mi kiedyś powiedział, że czytam wyjątkowo ponure i emocjonalnie ważące tonę książki… Może i jest w tym trochę prawdy, ale też to nie jest tak, że ja czytam żeby się umartwiać. Czasem szukam w książkach tego pokrzepiającego, rozgrzewającego działania, jakie ma np. rosołek mamuni gdy przemarzliśmy na wietrze....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2021/12/nasza-jasiofasolowatosc.html

Też tak macie, że po okresach intensywnego czytania wymagającej literatury albo chcecie szmyrnąć każdą kolejną książką w kąt, albo przeczytać coś absolutnie głupiego, szmirowatego, co ma w sobie mnóstwo lukru, zabawnych momentów i kończy się obowiązkowo happy endem? No. I właśnie dlatego wrzuciłam na półkę w Legimi coś, co skojarzyło mi się z romansem i miłą komedyjką w angielskim stylu: „Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze” Gail Honeyman.
I było miło i śmiesznie… do czasu.

Eleanor Oliphant ma prawie trzydzieści lat, z wykształcenia jest filologiem klasycznym, od dziewięciu lat księguje faktury w biurze. Mieszka sama w mieszkaniu socjalnym. Lubi rozwiązywać krzyżówki i pić alkohol. Ubiera się w praktyczne ubrania i wygodne buty, nie obcina włosów, nie robi makijażu. Nie lubi rozmawiać z ludźmi, nie rozumie ich. Jest takim kobiecym odpowiednikiem Jasia Fasoli, niedostosowanym społecznie, ale przyglądającym się bacznie temuż społeczeństwu i z obserwacji wyprowadzającym zaskakujące wnioski, najczęściej budzące szczery śmiech.

„Pewnego razu” czyli już w drugim rozdziale Eleanor trafia na koncert (bilety wygrała na loterii, marnotrawstwem byłoby nieskorzystanie z nich). Jako support (którego nie powinno się przecież pomijać) występuje Johnnie Lomond i Pilgrim Pioneers. Eleanor zakochuje się w Johnniem…

Może i nie jest „królową dyskoteki”, ale nawet ona wie, że żeby jakiś związek miał szansę zaistnieć, pasuje się poznać. Tak więc Eleanor zrobi wszystko, żeby poznać Johnniego. Zaczyna od wyszukania informacji o Lomondzie w sieci. Robiąc to, zawiesza swój służbowy komputer. Dzwoni do działu informatycznego. Starego rzęcha przychodzi naprawić nowozatrudniony informatyk Raymond Gibbons, który jako jedyny w biurze nie jest uprzedzony do Eleanor a nawet uznaje ją za ciekawą.

No dobra, w tym momencie już byłam pewna, że zmierzamy prostą drogą do wyznaczonego celu - oto zarysował się nam klasyczny trójkąt miłosny, którego jeden „czubek”, czyli Johnnie, jest niedostępny, drugi - Raymond jest niedoceniony i cała zabawa polega na tym, żeby trzeci, czyli Eleanor, zauważył drugiego. Po drodze przechodząc spektakularną metamorfozę z brzydkiego kaczątka w łabędzia… m.in. za sprawą depilacji okolic bikini (hollywoodzkiej w dodatku).

Faktycznie, relacja Eleanor i Raymonda się zacieśnia, zdecydowanie wpływa na to wspólne udzielenie pomocy pewnemu staruszkowi, który zasłabł na ulicy… ale jakoś dokładnie w tym momencie powieść Gail Honeyman zaczyna krok po kroku odchodzić od romansu.

Ciężar opowieści przenosi się na Eleanor, a jej niedostosowanie społeczne już nas nie bawi aż tak bardzo, jak na początku. Zdążyliśmy jako czytelnicy ją polubić, dlatego chcemy się dowiedzieć, co wpłynęło na to, że Eleanor jest jaka jest. Że ma bliznę po oparzeniu na policzku, jest więc najprawdopodobniej ocalałą z pożaru (ale jakiego pożaru?), że raz w tygodniu, w środę, dzwoni do niej apodyktyczna matka i budzi w córce nie tylko nieustające wyrzuty sumienia z powodu niespełniania jej oczekiwań ale i momentami paraliżujący strach. Skąd taka relacja z matką? I dlaczego Eleanor nie chce (a może nie potrafi) jej zerwać?

Jednocześnie zaczynamy dostrzegać, że to co nas początkowo w Eleanor bawiło, cała jej „jasiofasolowatość”, tak naprawdę jest zakamuflowanym wyrazem jej samotności przy jednoczesnej nieumiejętności nawiązania głębokiego kontaktu, za którym tak naprawdę bardzo tęskni.

Okazuje się, że w tym względzie my - czytelnicy również jesteśmy jak Eleanor. Bo i do nas stosują się jej obserwacje, zwłaszcza ta:
"Gdy ktoś cię pyta, jak się masz, powinieneś odpowiedzieć: „Dobrze”. Nie należy opowiadać, że płakałaś przed snem do poduszki, bo od dwóch dni nie miałaś z kim porozmawiać. Odpowiadasz: „Mam się dobrze”." [s. 251-252 e-booka]

Historia Eleanor zmierza do punktu kulminacyjnego, czyli jej wymarzonego spotkania z Johnniem Lomondem, które okaże się katastrofą i pozbawi bohaterkę tej resztki woli życia, jaką w sobie nosiła. Po nieudanej próbie samobójczej Eleanor, wsparta na ramieniu Raymonda, będzie próbowała jakoś pozbierać się na terapii a my - czytelnicy, całkowicie już pewni, że historia Eleanor Oliphant to nie romans, tylko coś na kształt powieści psychologicznej, zaczniemy zadawać sobie pytania, które przesądzają o tym, że powieść Honeyman warto przeczytać.

Dlaczego oceniasz ludzi po wyglądzie? Dlaczego ktoś z ułożoną fryzurą i w marynarce wydaje ci się atrakcyjniejszy jako partner do rozmowy, współpracownik niż np. kobieta bez makijażu i z nieogolonymi nogami?
Dlaczego nie widzisz, że wpadłeś w pułapkę oceniania po pozorach? Że nie wyjdziesz z niej, dopóki nie pozbędziesz się wzorców myślenia narzuconych ci przez społeczeństwo.
Dlaczego patrzysz a nie widzisz? Dlaczego słuchasz a nie słyszysz?
Nie tylko takich ludzi jak Eleanor… Siebie samego też…

Dzielimy ludzi na atrakcyjnych i brzydkich, głupich i mądrych, bogatych i biednych, takich, z którymi warto i takich, którzy są obciachowi. I na nas ci sami ludzie też naklejają etykietki. Więc staramy się zawsze być jak „królowe dyskoteki” - atrakcyjne i popularne, a nie jak jakieś dziwolągi w bezrękawniku i ortopedycznych butach, nie jak Eleanor... Tylko czy warto? Czy nie lepiej po prostu być sobą, w dodatku takim sobą, przy którym inni też będą mogli odrzucić maski.
I na pytanie „jak się masz” odpowiedzieć „smutno mi i płakałam całą noc”.

Muszę przyznać, że to całkiem sporo wniosków jak na książkę, która miała być jedynie nic nieznaczącą rozrywką.
Mg

P.S. Mam nadzieję, że sami sięgniecie po historię Eleanor i będą was zachwycać jej trzeźwe spostrzeżenia na temat norm społecznych. Na przykład takie, jak jedno z moich ulubionych, o lekcjach wuefu, którym po prostu MUSZĘ się z wami na sam koniec podzielić:
"Wychowanie fizyczne w szkole średniej było wręcz nie do pojęcia. Musieliśmy wkładać specjalne stroje i bez końca biegać wokół boiska, od czasu do czasu dostając w ręce metalową pałeczkę, którą należało przekazać następnej osobie. Jeśli nie biegaliśmy, to skakaliśmy, do piaskownicy albo przez kozła. Trzeba to było robić w specjalny sposób; nie dało się po prostu podbiec i skoczyć, należało najpierw wykonać jakieś dziwaczne hop-siup, a potem pokonać kozła. Pytałam dlaczego, ale żaden z nauczycieli wuefu (a których większość, jak zauważyłam, z trudem odczytywała godzinę na zegarku) nie potrafił udzielić mi odpowiedzi. Narzucanie wszystkich tych aktywności młodym ludziom, którzy zupełnie się nimi nie interesowali, wydawało się doprawdy niezrozumiałe i jestem pewna, że skutecznie zniechęciło większość z nas do wszelkiej aktywności fizycznej na resztę życia." [s. 96-97 e-booka]
Nie będę dodawać, że jako uczennica nienawidziłam wuefu i skoków przez kozła...

https://wypozyczone.blogspot.com/2021/12/nasza-jasiofasolowatosc.html

Też tak macie, że po okresach intensywnego czytania wymagającej literatury albo chcecie szmyrnąć każdą kolejną książką w kąt, albo przeczytać coś absolutnie głupiego, szmirowatego, co ma w sobie mnóstwo lukru, zabawnych momentów i kończy się obowiązkowo happy endem? No. I właśnie dlatego wrzuciłam na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2021/12/zagladanie-do-gowy.html

Czy wy też tak macie, że spacerując późnym wieczorem (lub ciemną nocą… chodzi o to, że po zmroku) lubicie zaglądać w rozświetlone okna cudzych mieszkań? I na kilka sekund podglądać cudze życie? Taki wycinek rzeczywistości, takie tu i teraz, to, że ktoś nalewa coś z dzbanka do kubka, ktoś się śmieje, ktoś ewidentnie krzyczy na kogoś innego. Bez przeszłości i bez przyszłości, choć przecież z zaproszeniem dla podglądacza, by sobie to co było i to co będzie wymyślił… Zawsze tkwiło we mnie przekonanie, że trochę na tym polega literatura, na wymyślaniu tego „przed” i „po”. A dobra literatura dokłada do zaglądania w okna coś jeszcze - zaglądanie do głowy. Złapanie jednej, dwóch, góra trzech myśli i wymyślenie im „przed” i „po”.
Grzegorz Uzdański zrobił to po mistrzowsku w „Zaraz będzie po wszystkim”.

Autora poznałam na fanpejdżu „Nowe wiersze sławnych poetów”. Nie czytałam jego debiutanckiej powieści „Wakacje” z 2016 r. Podchodziłam więc do „Zaraz będzie po wszystkim” praktycznie bez żadnych oczekiwań. Przeczytałam pierwszą stronę i… Odłożyłam książkę na półkę. Potem przeczytałam ją jeszcze raz. I jeszcze raz odłożyłam. Stwierdziłam, że co mnie obchodzi jakaś pani Jadwiga, upierdliwa pensjonariuszka domu starców (tak, tak właśnie pomyślałam i nie wstydzę się do tego przyznać!). Ale kiedy mijał termin wypożyczenia postanowiłam dać Uzdańskiemu trzecią szansę, przebrnąć przez tę pierwszą stronę i mieć nadzieję, że Jadwiga się gdzieś upłynni a powieść rozkręci…
Cóż, Jadwiga została. Ale po tej pierwszej stronie zaczęłam zaglądać jej do głowy.

Siedzi na wózku inwalidzkim. Musi prosić o to, żeby pielęgniarka przewiozła ją z punktu a do punktu b, do palarni na przykład (bo Jadwiga pali) albo na kolejny odcinek „Wspaniałego stulecia”, który właśnie leci w telewizji. Albo do toalety. Musi znosić obecność współlokatorek, w tym jęczącej wariatki, która nie pozwala przespać spokojnie nocy. Musi znosić odór przy zmianie pieluchy wariatce. Musi znosić paskudne jedzenie, co do którego ma podejrzenia, że jest „drugiej świeżości”. Musi znosić ból, na który coraz mniej pomagają leki w dawkach przepisanych przez lekarza. Musi prosić o zwiększenie dawki. Musi, musi, musi…
Kiedyś nie musiała. Gdy jeszcze była młoda, gdy pracowała w redakcji. Gdy obok był Michał i mała Ola. I nawet później nie musiała, już po śmierci Michała i wyjeździe Oli do Stanów. Nie musiała do czasu, aż się przewróciła i połamała. Teraz musi. Nie chce. Ale musi. Prosić. A potem czekać. Najkrócej czeka, gdy prosi o coś Tomka, wolontariusza.

Tomek wchodzi na oddział myśląc o tym, co zrobił poprzedniego wieczoru. A napisał w komentarzu pod zdjęciem dziewczyny, byłej dziewczyny, okropny komentarz. I choć go usunął, ona go zablokowała. I on nie wie co teraz. I czuje się winny, ale też czuje się zły, jak w tej chwili gdy pisał. Bo jak ona mogła użyć tego słowa w stosunku do kogoś innego niż Tomek. To było przecież ich słowo, ich „kotsis”, grecki kot milioner, używany tylko w stosunku do niego, więc jak mogła użyć go zwracając się do tamtego. To był Tomka „kotsis” więc ona nie miała prawa, więc Tomek miał trochę racji, gdy napisał tamten komentarz pod zdjęciem. A teraz czeka, może ona napisze mu coś, na przykład że mu wybacza. I nie może się skupić na niczym innym. A powinien, w końcu już wchodzi w inną rzeczywistość. W której jest potrzebny Jadwidze, żeby jej skoczyć po papierosy i po „Fakt” do kiosku (Tomek wstydzi się kupować „Fakt”, więc zawsze dokłada do niego „Tygodnik Powszechny”). I jeszcze może mógłby poprosić, żeby jej zwiększyli jednak tę dawkę leków przeciwbólowych. A niewidomemu Andrzejowi jest potrzebny do przeczytania chociaż kilku stron sensacyjnej powieści. A pielęgniarkom w ośrodku jest potrzebny do umycia okna w łazience. A on cały czas myśli o tym, co stało się wczoraj wieczorem.

Pielęgniarki chcą żeby Tomek jednak umył to okno a nie czytał Andrzejowi albo dotrzymywał towarzystwa Jadwidze. Bo dla kogo jest taki wolontariusz? Dla starców? Dla domu starców? Jak ma pomagać to niech pomaga tak, żeby to faktycznie okazało się pomocne, ta pomoc Tomka. Żeby ich trochę odciążyć. Pielęgniarkę Agatę na przykład, która też myśli o tym co w domu, ale nic nie mówi, bo kogo obchodzi to co w domu u Agaty. Stara się być na sto procent w pracy, no może na osiemdziesiąt, bo bądźmy szczerzy - kto jest na sto procent w pracy? I stara się zrozumieć, że Jadwiga krzyczy i jest niezadowolona, też by była na jej miejscu, też jest niezadowolona, ale przecież nie krzyczy. Myśli o Jurku, który jej nie zdradził ale tak jakby jednak trochę nie był wierny. Myśli o Ani, która okazało się znowu nie poszła do szkoły i trzeba będzie z nią porozmawiać, ale to dopiero po powrocie do domu. Myśli o kręgosłupie, który ją boli. Myśli, że trzeba dać zastrzyk z morfiny Idze, zmienić pieluchę Krystynie.

Boli. Trzeba prosić. Nie możesz się skupić. Musisz znosić innych. Jesteś zła. Martwisz się. Nic się już nie zmieni, a na pewno nie na lepsze. Umrzesz. To już nie potrwa długo. Zaraz będzie po wszystkim…

Cóż to była za powieść! Choć można powiedzieć że o umieraniu, to dla mnie - jak zawsze przewrotnie - o życiu. O ludziach. O tym, że czasem warto im zajrzeć do głowy, choćby tylko na sekundę. I wymyślić sobie „przed” i „po” tej sekundy, jakiejś jednej myśli, niemiłego słowa, grymasu twarzy. Upierdliwej Jadwidze. Roztargnionemu Tomkowi. Zmęczonej Agacie. Pani na poczcie, kierowcy w autobusie, kierownikowi w zakładzie pracy, nauczycielce na wywiadówce, sąsiadowi, mężowi, żonie, siostrze, bratu, dziecku…

Po tej pierwszej nieszczęsnej stronie, do której podchodziłam kilka razy, przeczytało mi się resztę Uzdańskiego błyskawicznie (a to ze względu na język, jakim operuje autor, dopasowany idealnie do potrzeb zaglądania ludziom w głowy). I oprócz wielkiej przyjemności z lektury, również takiej czysto leksykalnej, miałam też poczucie, że dotknęliśmy razem z Uzdańskim, Jadwigą, Tomkiem rzeczy ważnych. Tego, że ani książki, ani upierdliwej staruszki ani roztargnionego wolontariusza, nie można odrzucać pomimo początkowej niechęci albo braku zaciekawienia albo trudności w zrozumieniu. Trzeba spróbować mu zajrzeć do głowy!
Czytajcie „Zaraz będzie po wszystkim” bo to bardzo dobra powieść jest. Czytajcie Uzdańskiego („Wakacje” i „Wypiora” ja przeczytam na pewno). I zaglądajcie ludziom do głów.
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2021/12/zagladanie-do-gowy.html

Czy wy też tak macie, że spacerując późnym wieczorem (lub ciemną nocą… chodzi o to, że po zmroku) lubicie zaglądać w rozświetlone okna cudzych mieszkań? I na kilka sekund podglądać cudze życie? Taki wycinek rzeczywistości, takie tu i teraz, to, że ktoś nalewa coś z dzbanka do kubka, ktoś się śmieje, ktoś...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2021/11/bez-przypisow-i-bibliografii.html

Długo czytałam tę książkę i długo się zastanawiałam, czy w ogóle cokolwiek o niej napisać… Bo nie lubię, gdy nad w miarę obiektywnymi obserwacjami górę biorą moje czytelnicze emocje. Ale po zastanowieniu stwierdziłam, że jeśli po lekturze tej emocjonalnej recenzji choć jedna osoba zdecyduje się sięgnąć po powieść Radka Raka, to warto. Więc piszę o „Baśni o wężowym sercu…”, piszę krótko (zwłaszcza w porównaniu z czasem czytania i czasem zastanawiania się): to GENIALNA książka!

Choć nasze relacje na początku były trudne. Odpychał mnie temat. Jakoś niespecjalnie uznawałam, żeby życie Jakuba Szeli było dobrą podstawą dla fascynującej opowieści. O czym tu pisać? Żył, wkurzała go pańszczyzna, więc wyrezał panów na galicyjskiej wsi. Koniec. Odpychała mnie okładka, taka czerwona (jak na mój gust za bardzo czerwona) z rysunkiem gołej pani z zamazaną twarzą (tak, jakby gołe panie były koniecznym elementem współczesnej polskiej powieści)…
W zasadzie do lektury przekonały mnie jedynie zdobyte przez „Baśń o wężowym sercu…” w 2020 roku nagrody: Nike i Zajdel. Zobligowana nimi do wyrobienia sobie własnej opinii zamknęłam oczy na okładkę, wysiłkiem woli (choć wcale nie tak dużym) zapomniałam o swojej wiedzy o rabacji galicyjskiej wyniesionej ze szkoły i zaczęłam czytać.

I nagle znalazłam się w innym świecie. W świecie Kóby, młodego chłopaka pracującego razem ze Starym Myszką jako szabesgoj u Żyda Kohlmanna. W Kóbie kocha się Chana, córka Kohlmanna. I bardzo dosłownie oddaje mu swoje serce. Ale Kóba nie wie, co zrobić z takim podarkiem, najcenniejszym w świecie a przecież nie zawsze chcianym. Chowa je więc pod siennikiem w swojej izbie. I zapomina o nim, tym bardziej, że jego myśli wypełnia inna dziewczyna - tajemnicza, dzika i wolna, pewna własnej kobiecej mocy i umiejętnie z niej korzystająca Malwa. I swoje serce Kóba oddaje właśnie jej. A potem wszystko zaczyna iść źle. Za namową Jontka Gacy Kóba zniewala Malwę. Malwa mści się na nim w wyrafinowany sposób, zwracając swoje zainteresowanie i swoje kobiece czary w stronę dziedzica Wiktoryna Bogusza. Mniej więcej w tym samym czasie Kóba i Wiktoryn ścierają się niemal dosłownie w kwestii obowiązku pańszczyzny i fakt, że Kóba jest zmuszony do jej odrobienia w dość okrutnie wyrafinowany sposób to jeszcze nic. Szalę goryczy przeważa zamęczenie na śmierć schorowanego Starego Myszki, jednej z najbliższych Kóbie osób. Oto więc mamy zawiązanie dramatu - po dwóch stronach stają dobry chłop Szela i okrutny dziedzic Bogusz. A między nimi chęć zemsty za śmierć Myszki, poczucie niesprawiedliwości społecznej i walka o wyjątkową kobietę - Malwę.

Już, już wydaje nam się, że wiemy, jak dalej potoczy się ta historia. Ale właśnie wtedy autor pokazuje swój niesamowity literacki kunszt i udowadnia, że jego wyobraźnia większa jest i pojemniejsza niż znana z podręczników szkolnych historia. Na scenę wkraczają uratowane przez Kóbę węże, jego życzenie, żeby kiedyś być takim panem jak Bogusz (po to tylko, żeby Malwa znów go pokochała, tak jak „kocha” dziedzica) i fakt, że Kóba nie ma serca, bo przecież oddał je dziewczynie. Pojawi się w tej historii i pustelnica, czarownica Sława, i czarty z piekła rodem: Amazarak i Azaradel i Zły Człowiek i kot, który jest kogutem i legenda o Magurze, córce uśpionego w beskidzkich podziemnych jaskiniach Króla Węży, ba, pojawi się nawet ponownie Chana, choć przecież już nie żyje… Zacznie się prawdziwe Rakowe opowiadanie baśni!

Niby nie powinniśmy być zaskoczeni - przecież już w tytule Radek Rak zdradził, że będzie nam opowiadał baśń. A jednak zaskoczeni jesteśmy. Bo chyba już zapomnieliśmy jak baśń brzmi, zapomnieliśmy, że wszystko w niej jest możliwe, że nieustannie toczy się w niej walka światłości z mrokiem a jej bohaterowie opowiadają się to po jednej to po drugiej stronie, a czasem przystają w cieniu. Zapomnieliśmy, że choć próżno szukać w baśni świata którym rządzi rozum i prawa fizyki, to przecież ten świat rządzony przez prawa baśni jest nie mniej realny. Bo przecież w nim też dochodzi do rzezi galicyjskiej, tylko jej powody są inne niż te znane z lekcji historii. Ale dlaczego zakładamy, że prawdziwe są te z podręcznika a te z „Baśni o wężowym sercu…” wydumane? A może wcale nie?

Tak, właśnie ten powrót do opowiadania o świecie językiem baśni tak bardzo mnie urzekł w powieści Radka Raka. Kiedyś, dziećmi będąc, tylko tak poznawaliśmy rzeczywistość, zasady, dobro i zło. Później zaczęliśmy potrzebować przypisów i bibliografii, żeby uznać coś za prawdziwe… Ale czy słusznie? Może właśnie prawda o świecie kryje się w opowieściach o kwiecie paproci, o żywej wodzie, szklanej górze, Królu Węży? Po lekturze „Baśni o wężowym sercu…” jestem w stanie iść w zaparte, że tak właśnie jest!

I jeszcze jedno. Ten przecudowny język! I to rozpoczynające każdy rozdział zdanie „Powiadają, że…”
I jeszcze drugie. Te autentyczne miejsca, tak dobrze mi znane, bo przecież mieszkam na terenie dawnej Galicji: Brzostek, Pilzno, że o Tarnowie, Krakowie czy Lwowie nie wspomnę, będące kolejnym dowodem na to, że opisane w „Baśni...” historie wydarzyły się naprawdę, skoro miejsca w jakich dzieje się akcja są autentyczne.

Tak, to wszystko właśnie sprawiało, że czytałam powieść bardzo długo. Bo po prostu nie chciałam jej kończyć. Bo w tych momentach lektury znów byłam dzieckiem, które uczyło się świata, miłości, nienawiści, odwagi i strachu, odpowiedzialności i ponoszenia konsekwencji, zemsty, życia po prostu. Bez przypisów i bibliografii. Bo ta baśniowa prawda ich nie potrzebowała.

Tak, i dlatego właśnie nie chciałam pisać tej recenzji. Nie potrafię oddać swoimi słowami jak niesamowita jest to opowieść.
Pozostaje wam ją przeczytać i przekonać się na własnej skórze. Warto. Po stokroć warto!
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2021/11/bez-przypisow-i-bibliografii.html

Długo czytałam tę książkę i długo się zastanawiałam, czy w ogóle cokolwiek o niej napisać… Bo nie lubię, gdy nad w miarę obiektywnymi obserwacjami górę biorą moje czytelnicze emocje. Ale po zastanowieniu stwierdziłam, że jeśli po lekturze tej emocjonalnej recenzji choć jedna osoba zdecyduje się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

https://wypozyczone.blogspot.com/2021/11/tyle-wiemy-o-sobie-ile-nas-sprawdzono.html

Zadowoleni jesteście ze swojego życia? Z ludzi, z którymi się spotykacie co dzień? Z siebie jesteście zadowoleni? Z tego, jak postępujecie, w co wierzycie? Tak? To dobrze… Bo być może kiedyś zostanie wam tylko to, tylko to będzie was mogło uratować. I wtedy się okaże, czy wasze zadowolenie było słuszne. Czy otoczyliście się właściwymi ludźmi, czy zaufaliście tym godnym zaufania, czy sami jesteście go godni...

Hjalti Ingolfsson, dziennikarz w średnim wieku, raczej nie ma na co narzekać. Co prawda jego związek z Maríą się rozpadł, ale to można było przewidzieć - początkowy ogień już dawno się wypalił, w dodatku nie bardzo wiadomo było, kto ma wychowywać dzieci Maríi z poprzednich związków - Margret i Eliasa. Dzieciaki nie bardzo akceptowały Hjaltiego, on niespecjalnie dobrze czuł się w roli przyszywanego taty. Cóż, mała strata, krótki żal.
Są przecież jeszcze koleżanki i koledzy z redakcji, no, może poza Ulfhildur, która całe życie oddała pracy niezłomnie wierząc, że dziennikarze są po to, by patrzeć na ręce władzy. Dlatego Ulfhildur nie pochwala tego, że Hjalti wykorzystuje swoją prywatną znajomość z Elin Olafsdottir - ministrą spraw wewnętrznych, by móc przeprowadzić wywiad z jakimś niedostępnym dla mediów politykiem, albo jako pierwszy dowiedzieć się o jakimś skandalu, dostać przeciek…
Jest jeszcze rodzina Hjaltiego - matka w domu opieki, którą Hjalti odwiedza zbyt rzadko, ale przecież wiadomo, jak w codziennym kieracie trudno znaleźć chwilę dla najbliższych. I brat Leifur, z którym Hjalti od czasu do czasu rozmawia przez telefon i który mówi mu wtedy o tym, jak miewa się matka, bo on jakimś cudem potrafi znaleźć czas na spotkania ze starszą panią.
Hjalti prowadzi życie podobne do naszych żyć.
Przynajmniej do czasu.

Któregoś dnia, podobnego do tysiąca innych dni, Islandia traci łączność z resztą świata. Po prostu w momencie przestają być możliwe rozmowy telefoniczne z zagranicą, satelity telewizyjne gubią sygnał europejskich, amerykańskich i innych stacji, nie przylatują samoloty, nie przypływają statki. Na początku nikogo to nie martwi, no, może tylko Leifura i jego żonę Gudrun, bo ich dzieci uczą się w zagranicznych szkołach.
Potem, z dnia na dzień, ta dziwna izolacja, której już nie daje się wytłumaczyć jakąś awarią komunikacyjną, zaczyna martwić coraz więcej ludzi. Coraz więcej też zaczyna się zastanawiać, czy Islandia okaże się samowystarczalna - bez dostaw benzyny, leków, importu produktów żywnościowych…

I tylko Hjalti zdaje się nie martwić za bardzo. W końcu wpada w orbitę wpływów Elin Olafsdottir, która w zamieszaniu związanym z sytuacją Islandii, pnie się po szczeblach politycznej kariery. A Hjalti za nią.
I nagle okazuje się, że Elin zostaje premierem a Hjalti staje się jej rzecznikiem prasowym. Ma mówić społeczeństwu to, co społeczeństwo powinno usłyszeć. Choć nie zawsze jest to prawda.

Bohater zostaje nie tylko postawiony wobec zupełnie niewyobrażalnej sytuacji, w której nagle społeczeństwo musi cofnąć się niemal do wieków średnich i stać samowystarczalne (a spróbujcie sobie tylko wyobrazić, gdybyśmy to my musieli sobie radzić bez benzyny a więc i bez samochodów, z ograniczonymi dostawami prądu, bez leków...). Hjalti też staje wobec systemu opartego na manipulacji i segregacji ludzi i zostaje zaproszony do udziału w kłamstwie, oczywiście dla korzyści materialnych, nie tyle finansowych ile konsumpcyjnych - bo członkowie rządu Elin nie odmawiają sobie szampana… I Hjalti korzysta z okazji, ale sumienie jednak nie tak łatwo zagłuszyć, tym bardziej, że jego działania mogą wpłynąć na życie niegdyś bliskich mu osób - Maríi, jej dzieci, Leifura…

„Wyspa”, debiut powieściowy islandzkiej dziennikarki Sigríđur Hagalín Bjӧrnsdóttir, to przerażająca wizja rzeczywistości, która wcale nie jest niemożliwa.

Ale prawdziwa groza tej powieści bije dla mnie nie tyle z opisywanej sytuacji. Raczej z tego, jakie ta sytuacja wyzwala w ludziach instynkty…

Oczywiście, dopóki benzyna jest w dystrybutorach na stacjach, leki w aptece i nikt nie myśli o tym, czy ma w domu wystarczające zapasy makaronów i kasz, jest dobrze. Ludzie są dla siebie umiarkowanie mili ale nie traktują się jak wrogów. Gorzej, gdy niektórych rzeczy zaczyna brakować. Gdy okazuje się, że kraj położony na wyspie jest zdany gospodarczo wyłącznie na siebie. Wtedy ludzie stają przed wyborami: zatroszczyć się o siebie kosztem innych? a jeśli ci „inni” to rodzina? bliscy? przyjaciele?

Bo można przecież wykorzystać sytuację, kłamać, manipulować, oszukiwać, kraść. I będzie nam dobrze. I nikt nie ma prawa nas oceniać. W końcu wszyscy jesteśmy na pewnym poziomie tylko zwierzętami, którymi kieruje instynkt przetrwania. Ale pamiętajmy, że ta sytuacja wygląda dość komfortowo, kiedy to my kłamiemy żeby zyskać przewagę nad innymi. Gorzej, gdy to inni chcą zyskać przewagę nad nami…

W „Wyspie” Hjalti z tego wykorzystującego stanie się w końcu wykorzystywanym przez ludzi, którym zaufał. Dla których zdradził i poświęcił tych, którzy wcześniej mu ufali - między innymi Maríę i jej dzieci.

Dlatego dla mnie „Wyspa” to przerażająca historia nie o tym, co może się stać z gospodarką, gdy bańka globalizacyjna w końcu pęknie. To powieść o tym, co może się stać z ludźmi.
Mocna. Dająca do myślenia. Na szczęście zostawiająca też odrobinę nadziei na to, że nie we wszystkich instynkt zdominuje człowieczeństwo. Ale też przestrzegająca, że tak naprawdę to, kim się staniemy w godzinie próby, zależy tylko i wyłącznie od nas.
Mg

https://wypozyczone.blogspot.com/2021/11/tyle-wiemy-o-sobie-ile-nas-sprawdzono.html

Zadowoleni jesteście ze swojego życia? Z ludzi, z którymi się spotykacie co dzień? Z siebie jesteście zadowoleni? Z tego, jak postępujecie, w co wierzycie? Tak? To dobrze… Bo być może kiedyś zostanie wam tylko to, tylko to będzie was mogło uratować. I wtedy się okaże, czy wasze zadowolenie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to