-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2023-11-05
2023-10-25
Krótka recenzja:
Posłużę się porównaniem. Wyobraź sobie, że kolega zaprasza cię na obiad. Przychodzisz do niego i okazuje się, że zapomniał go ugotować. W takim wypadku parzy ci pyszną kawę oraz podaje bardzo smaczną bułeczkę cynamonową.
Niby dostajesz coś dobrego, ale jednak żołądek nadal cię ssie. W związku z tym na dokładkę dostajesz makaronik, który okazuje się jeszcze lepszy od kawy i bułeczki, ale nadal jesteś głodny.
Analogicznie sytuacja wygląda z „Legendami i latte”. Spodziewałem się powieści, a dostałem słodkie czytadło. Nie powiem, żeby źle mi się je czytało, ale pozostawiło niedosyt, zupełnie jak deser w miejsce obiadu.
Po więcej szczegółów zapraszam do długiej recenzji.
Długa recenzja:
„Legendy i Latte” kończy mój książkowy triatlon z książkami z motywem kawiarni. W tej kategorii jest to zdecydowanie najlepsze dzieło, jakie przeczytałem. Travis Baldree cudownie oddał charakterystykę pracy w kawiarni i mówię to jako barista. Po marnym „Zabierz mnie na pumpkin latte” i okropnym „Zanim wystygnie kawa” dałem się pozytywnie zaskoczyć.
Bardzo mocną stroną „Legendy i Latte” są główne postacie mimo ich jednowymiarowości. Łatwo się z nimi zżyć, każdy dokłada coś do historii, ale są głębokie jak brodzik. Jeszcze płytszy okazuje się antagonista, o ile tą postać można tak nazwać.
Głębi brakuje też światu przedstawionemu. W kontekście tej książki nie jest to problem. Kraina fantasy oraz rasy są dość typowe, a system magiczny pojawia się w minimalnym stopniu. Myślę, że odnajdzie się tu większość osób, która miała minimalną styczność z klasyczną fantastyką.
Fabułę możemy sprowadzić w całości do jednego zdania. Viv otwiera kawiarnię w świecie fantasy, a potem prowadzi ją mierząc się z wyzwaniami, jakie to za sobą niesie. Na pewnym etapie pojawia się też malutki wątek romansowy. Osoby czytające książki dla fabuły nie znajdą tu nic wartego uwagi.
„Legendy i Latte” sprawdza się jako sympatyczne czytadło na jesienny wieczór. Nie potrafię nazwać tego tworu powieścią, a jednocześnie miło mi się je czytało.
Na sam koniec wspomnę, że po epilogu pojawia się ok. 30 stronnicowe opowiadanie prequelowe. Wypada lepiej od reszty książki, bo przynajmniej ma sensowną strukturę fabularną. Uważam, że warto je przeczytać przed właściwą książką.
Podsumowanie:
„Legendy i Latte” to jest druga najgorsza książka, jaką mogę uczciwie polecić. Jeśli ktoś chce przeczytać, coś luźnego, odprężającego i bardzo słodkiego albo interesuje go motyw otwierania kawiarni, to polecam. Jeżeli ktoś szuka ciekawej fabuły i bogatego świata fantasy, to odradzam.
Niestety ja książki staram się oceniać obiektywnie. Jako, że „Zanim wystygnie kawa” dostało ode mnie 1/10, a „Zaproś mnie na pumpkin latte” 3/10, to „Legendy i Latte” oceniam na hojne 4/10.
Krótka recenzja:
Posłużę się porównaniem. Wyobraź sobie, że kolega zaprasza cię na obiad. Przychodzisz do niego i okazuje się, że zapomniał go ugotować. W takim wypadku parzy ci pyszną kawę oraz podaje bardzo smaczną bułeczkę cynamonową.
Niby dostajesz coś dobrego, ale jednak żołądek nadal cię ssie. W związku z tym na dokładkę dostajesz makaronik, który okazuje się jeszcze...
2023-10-05
Krótka recenzja:
„Mojra. Przeklęte dzieci Inayari” jest bardzo dobrą książką amatorską. Kojarzy mi się z powieściami, które opublikowano na serwisie w stylu Wattpada, a potem zostały wydane (np. „Szklany tron”).
Czy to jest komplement z mojej strony? Nie.
Debiut Agnieszki Kulbat uważam za raczej nieudany. Dlaczego? Po więcej informacji zapraszam do długiej recenzji i podsumowania.
Długa recenzja:
Na wstępie zaznaczę, że do powieści będę się skrótowo odnosił „Mojra”, mimo tego, że jest to nazwa serii.
Dla kontekstu dodam, że osobiście nie planowałem sięgać po tą powieść w okolicach premiery. Do lektury skłoniła mnie jedna z wypowiedzi autorki, że napisała fantasy dziejące się w fikcyjnej krainie, a nie w Polsce jak to lubią robić nasi krajowi pisarze. Dodatkowo „Mojrę” znalazłem w abonamencie na Legimi. Stwierdziłem, że w takim razie dam jej szansę.
Nie chcę powiedzieć, że się zawiodłem, bo nie miałem żadnych oczekiwań. Nastawiałem się jedynie na powieść fantasy, a dostałem coś między młodzieżówką i powieścią YA w formie dark fantasy skierowanym do kobiet.
I tutaj chyba leży jeden z moich największych problemów z „Mojrą”. Ta książka jest zbyt infantylna pod kątem relacji międzyludzkich dla czytelników YA, a jednocześnie zbyt mroczna i brutalna dla młodzieży (aczkolwiek żałuję, że autorka nie przedstawiała żadnej sceny tortur choć ich temat często się przewija).
Na plus wypada przynajmniej system magiczny oparty na runach i kolorach mocy. Istnieją tutaj sztampowe zaklęcia w stylu kul ognia, aczkolwiek autorka wprowadza też kilka ciekawych koncepcji i nawet sprawnie ich używa. Nie chcę zdradzać więcej, bo ciekawsze przykłady wiązałyby się ze spoilerami.
Z kolei dużym problemem są tutaj postacie. Z jednej strony bazują na kliszach, ale Aiden i Rayn (główni bohaterowie) zostali zmodyfikowani na tyle, że nie wypadają bardzo sztampowo. Z jednej strony mamy służbistkę-indywidualistkę, a z drugiej sarkastycznego, nieco śliskiego trolla (w znaczeniu internetowym, nie rasy fantasy).
Początek zapowiadał się nawet nieźle. No ale później wszystko zaczęło się sypać. Aiden ma tendencję do wprowadzania chaosu w scenach i początkowo mi się to podobało. Potem stawało się makabrycznie niezręczne. Relacja między Aidenem i Rayn jest strasznie dziwna. Wiele dialogów z ich udziałem wypada niepokojąco. Okej, główną bohaterką jest kapłanka w kobiecym zakonie, więc nic dziwnego, że nie wie, jak zachowywać się przy facetach. W tym kontekście mogę na to przymknąć oko.
Co do postaci drugoplanowych – są. Aurora wydaje się najprzyjemniejsza ze wszystkich, a reszta jest tak niecharakterystyczna, że poza dwoma wyjątkami ich nie pamiętam. Dochodziło nawet do sytuacji, gdzie regularnie myliły mi się postacie, bo autorka nie wprowadza ich zbyt dobrze.
Niestety jeszcze gorzej wypada fabuła. Bardzo mocno czuć, że jest to pierwsza część serii i zakończenie zostawia po sobie niedosyt. Jeszcze większym problem sprawia powolny początek, który wprowadza obecność Aidena oraz opisuje funkcjonowanie zakonu Inayari. Nie mam nic przeciwko przydługim wstępom, ale „Mojra” ma 336 stron, a wstęp pasuje raczej do powieści na minimum 500 stron.
Dalszy przebieg fabuły zupełnie nie uzasadnia początkowego tempa. Nie wiem, czy jest to kwestia zasłyszanego wywiadu z Agnieszką Kulbat, ale mam wrażenie, że w środku powieści autorka mocno improwizowała. Czułe się podobnie jak przy np. „Drodze do Wyraju”, gdzie fabuła była wymyślana na bieżąco podczas pisania. Głównie z tego względu „Mojra” kojarzy mi się z dziełami z Wattpada. Dodatkowo większa intryga jest wprowadzona dopiero w okolicach połowy powieści, może nawet później i nie jest to zrobione dobrze.
Na koniec chcę zwrócić uwagę na język. Ja mam wysoką tolerancję na specyficznie / źle napisane książki. W przypadku „Mojry” wyraźnie widać jeden problem – opisy z wieloma postaciami. W scenach często pojawiają się określenia takie jak np.: kapłanka, runiczna, dziewczyna. Problem w tym, że te opisy pasują do wielu osób biorących udział w scenie. Miejscami nie byłem pewny, kto co robi.
(przydługie) Podsumowanie:
Debiut Agnieszki Kulbat mogę polecić czytelniczkom w przedziale 15-21 lat, które lubią Sarę J. Maas lub Leigh Bardugo. Czy ktoś inny powinien po tą powieść sięgać? Moim zdaniem nie.
Jedynymi ciekawymi elementami „Mojry” są tytułowy zakon Inayari i system magiczny. Niemniej jednak to za mało, żeby uzasadnić lekturę.
Mam lekki problem, żeby wystawić ocenę punktową dla tej powieści. Gdybym dostał ją od amatora, to poklepałbym go po plecach i powiedział, że widać potencjał, a następna książka, którą napisze na 100% zostanie wydana.
No ale „Mojrę” wydało wydawnictwo tradycyjne i tutaj mam zgrzyt. Absolutnie nie jest to najgorsza książka jaką w życiu czytałem. Na pewno plasuje się poniżej średniej oceniając ją względem innych, podobnych powieści.
Jeżeli miałbym wybrać między kolejną książką Kulbat, a np. Sary J. Maas, to wybrałbym Kulbat. Jednocześnie nie mogę się pozbyć wrażenia, że „Mojra” jest zbyt mało oryginalna i podobne schematy widziałem już wiele razy, szczególnie w książkach amatorów.
Subiektywnie jest to dla mnie lektura 2/10 (czyli 2x lepsza niż „Szklany tron”), ale taka ocena byłaby krzywdząca dla autorki. „Mojrze” daję ocenę 4.25/10, ale klasycznie zaokrąglam, więc w recenzji widać 4/10. Trzyma wyższy poziom od dzieł innych autorek fantasy z Polski, ale ogólnie wypada poniżej książkowej średniej.
Krótka recenzja:
„Mojra. Przeklęte dzieci Inayari” jest bardzo dobrą książką amatorską. Kojarzy mi się z powieściami, które opublikowano na serwisie w stylu Wattpada, a potem zostały wydane (np. „Szklany tron”).
Czy to jest komplement z mojej strony? Nie.
Debiut Agnieszki Kulbat uważam za raczej nieudany. Dlaczego? Po więcej informacji zapraszam do długiej recenzji i...
2023-09-15
Krótka recenzja:
„Miasto jadeitu” jest bardzo dobrą powieścią mafijną z motywami fantasy. Jeżeli ktoś lubi azjatycki klimat oraz dzieła pokroju „Ojca chrzestnego”, to gorąco polecam.
Lekturę odradzam tym, którzy liczą na powieść z dużym naciskiem na wątki fantasy. Sam należę do tego drugiego grona. Po więcej informacji zapraszam do długiej recenzji i podsumowania.
Długa recenzja:
O „Mieście jadeitu” usłyszałem jako o najlepszej powieści fantasy tego roku. Po przerwie od fantastyki z dużą chęcią sięgnąłem po tą książkę. Miałem wysokie oczekiwania, ale „Miasto jadeitu” im nie sprostało. Dlaczego?
Bo nie mogło. Liczyłem na powieść urban fantasy z motywem wojny rodzin gangsterko-mafijnych. Tymczasem, jak już stwierdziłem w krótkiej recenzji, „Miasto jadeitu” jest powieścią mafijną z motywami fantasy.
System magiczny opiera się na jadeicie, który w uproszczeniu daje jego posiadaczowi kilka nadprzyrodzonych mocy np. super siły lub zdolności do odbijania / przewracania obiektów. No i to by było na tyle z motywów fantasy.
Szczerze mówiąc jadeit można by z tej powieści usunąć i zamienić na chociażby zwyczajne diamenty, a w fabule niewiele by się zmieniło. Stanowi on raczej przyjemny dodatek niż centrum powieści.
Oczywiście Kekon, wyspa na której dzieje się fabuła, miałby inną pozycję w świecie, ale ten i tak strasznie przypomina miks Chin, Japonii oraz Korei. W kwestii sytuacji geopolitycznej widać nawet podobieństwa do Tajwanu – małej wyspie, która posiada istotny dla świata zasób.
„Miasto jadeitu” realnie skupia się na kulturze noszenia zieleni oraz rywalizacji dwóch największych klanów Kekonu – Bez Szczytów oraz Góry. Fabułę śledzimy głównie z perspektywy postaci klanu Bez Szczytów, ale okazjonalnie zdarza się zobaczyć kawałek historii z oczu Góry lub postaci o innej przynależności.
Książka skupia się głównie na rodzeństwie z rodziny Kaulów – przywódców klanu Bez Szczytów.:
– Lana – najstarszy z rodzeństwa i główny przywódca (tzw. filar).
– Hilo – środkowy z rodzeństwa i wojskowy przywódca klany (tzw. róg).
– Shae – najmłodsza z rodzeństwa, która dopiero co wróciła na Kekon i odcięła się od klanu.
Fonda Lee stworzyła bardzo dobry zestaw, różniących się postaci. Każdy ma inny charakter, problemy, sekrety oraz podejście do życia. Tyczy się to też antagonistów, którzy zostali świetnie wykreowani i to do tego stopnia, że przez większość lektury kibicowałem wrogiej Górze.
Co do przebiegu fabuły nie będę zdradzał znacznie więcej. Wiąże się ona głównie z wyzwaniami poszczególnych członków rodziny, a także dość standardowymi motywami o konfliktach mafijnych.
W pewnym momencie opowieści ma też miejsce znaczące wydarzenie. Początkowo byłem zachwycony, że autorka zdecydowała się na tak ciekawy zabieg / plot twist. No ale przeczytałem kilka stron więcej i zacząłem się zastanawiać, czy na pewno była to dobra decyzja.
Moim zdaniem nie. Część książki po tym wydarzeniu jest wyraźnie gorsza. Cierpi na tym również zakończenie, które zostawia sporo niedosytu, a wątek jednej z postaci zostaje pociągnięty fatalnie. Być może kontynuacja uzasadnia taką konstrukcję fabularną, ale nie zamierzam po nią sięgać. W związku z tym czuję fabularny niedosyt.
Na sam koniec chciałem pochwalić tłumacza i zrugać redaktora. W „Mieście jadeitu” pojawia się sporo nazw własnych pokroju Kekońskiego Sojuszu Jadeitowego lub też nazw klanów.
Po lekturze sprawdziłem z ciekawości niektóre nazwy. Przykładowo oryginalne „No Peak” oraz „Mountain” zostało przetłumaczone kolejno na „Bez Szczytów” i „Góra”. Prawdopodobnie nie dało się ich lepiej przetłumaczyć.
Natomiast z całą pewnością dało się wydać powieść z mniejszą ilością literówek oraz błędów, które trafiały się szczególnie kawałek za środkiem fabuły. Zdziwiłem się, że powieść wydał MAG. Nie pamiętam innej książki tego wydawcy, która miałaby choćby w połowie tak dużo drobnych błędów.
Podsumowanie:
„Miasto jadeitu” warto przeczytać, jeśli lubi się gangsterskie klimaty. Ja osobiście nie jestem wielkim fanem, ale bawiłem się raczej dobrze.
Ze względu na chaotyczny wstęp i niezbyt udany finał daję tej książce ocenę 7,5/10, ale jak zawsze zaokrąglam w górę. Stąd ocena w recenzji widnieje jako 8/10. Subiektywnie jest to dla mnie pozycja 5/10. Będę bardzo rozczarowany, jeśli „Miasto jadeitu” zostanie najlepszą książką fantasy 2023 w plebiscycie LC (aczkolwiek nie czytałem tegorocznej konkurencji).
Raz jeszcze polecam fanom mafii i odradzam tym, którzy liczą na powieść głównie fantasy.
Krótka recenzja:
„Miasto jadeitu” jest bardzo dobrą powieścią mafijną z motywami fantasy. Jeżeli ktoś lubi azjatycki klimat oraz dzieła pokroju „Ojca chrzestnego”, to gorąco polecam.
Lekturę odradzam tym, którzy liczą na powieść z dużym naciskiem na wątki fantasy. Sam należę do tego drugiego grona. Po więcej informacji zapraszam do długiej recenzji i podsumowania.
Długa...
Krótka recenzja:
Lektura „Zaproś mnie na pumpkin latte” przypomniała mi dlaczego nie lubię romansów i obyczajówek. Jako antyfan gatunku muszę też przyznać, że wcale nie musiało tak być.
Początek zapowiadał się naprawdę dobrze. Niestety Anna Chaber nie dała rady pociągnąć go dalej i do powieści wrzuciła kilka bardzo dziwnych elementów. Po więcej informacji oraz personalne uwagi wobec autorki zapraszam do długiej recenzji. Alternatywnie odsyłam do podsumowania.
Długa recenzja:
Nim ktoś mnie skrytykuje, że po cholerę czytam książkę z gatunku, którego nie lubię, to już odpowiadam. Od czasu do czasu sięgam po rzeczy spoza mojej strefy komfortu. „Zaproś mnie na pumpkin latte” zainteresowało mnie dlatego, że sam pracowałem w kawiarni i sprzedawałem pumpkin spice latte.
Na szczęście moja nienawiść do tej książki nie jest aż tak wielka, jak ta do tytułowej kawy. „Zaproś mnie na pumpkin latte” początkowo naprawdę mi się spodobało. Dostaliśmy parę głównych bohaterów, którzy mają rozbite życie rodzinno-związkowe oraz nie są zadowoleni ze swojej obecnej pracy.
Byłem w szoku, że powieść z takim tytułem sensownie wprowadza postacie, stawia je przed względnie poważnymi problemami i jeszcze dorzuca wątki walki z własnymi pragnieniami. Co zatem się stało, że moje pierwsze, dobre wrażenie prysło? Czytałem dalej. W około połowie książki doszedłem do wniosku, iż robi się coraz gorzej i parafrazując klasyka nie będzie dobrze. Niestety miałem rację.
Duży problem stanowią tutaj bohaterowie oraz sposób w jaki rozwijają się ich wątki. Paula jest absolutnie okropną bohaterką. Im dalej zagłębiamy się w las, tym bardziej mamy jej dość. Jej podejście do życia i dziwactwa są zwyczajnie absurdalne. Oprócz tego ma może ze dwie pozytywne cechy – zawziętość oraz urodę. Nie dziwię się, że nikt się z nią nie związał przez ponad 30 lat życia.
Postacie drugoplanowe nie ratują sytuacji. To są jakieś niedorzeczne pacynki. Nie potrafię uwierzyć, że istnieją ludzie tacy jak Matylda i Walter Junior. Ja wiem, że „Zaproś mnie na pumpkin latte” jest nieambitny romansem (chociaż autorka próbowała wrzucić poważne wątki), ale kurde, w 2023 roku stać nas na więcej niż „szef dupek” oraz „ekoświr BFF”. Czasem dialogi brzmią, jak rodem wyjęte z oper mydlanych lub polskich komedii najniższego lotu. Wyczytałem, że aktualnie Anna Chaber mieszka za granicą. Na emigracji chyba zapomniała, jak rozmawiają Polacy.
W tym cyrku tylko jedna postać nie jest klaunem – Greg. Jedyny „prawdziwy” człowiek w tej całej powieści. Mężczyzna o którym marzy każda kobieta. Jednocześnie przytrafiła mu się życiowa tragedia, z której nadal nie potrafi się pozbierać. Jeżeli jest jakiś powód, żeby sięgnąć po tą książkę, to jest nim Greg.
Szkoda, że tak fajna postać musi się kisić w okropnej fabule. W pewnym momencie książki zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Szczególnie absurdalne wydarzenia mają miejsce w zakończeniu. Końcówka jest tak absurdalna, że aż brakuje mi słów. Hej, to zupełnie jak autorce przy jej pisaniu!
Nie mam pojęcia, czy Anna Chaber dostała limit znaków, czy po prostu coś tutaj nie pykło. Finał wyszedł strasznie pośpiesznie. Im bliżej końca, tym więcej rzeczy dzieje się poza percepcją czytelnika. Nie widzimy tych wydarzeń. Jedynie o nich słyszymy.
Sytuacji nie ratują dziwności pokroju zdrabniania Grega na „Dżi Dżi” w wykonaniu innego faceta albo fragment o samobadaniu piersi. Na stronie 39. pojawia się krótka scena, która jest bardzo specyficzna. Po wysłaniu jej do znajomych ludzie zastanawiali się, w której gównianej książce pojawiają się takie rzeczy.
Żeby było jeszcze dziwniej Anna Chaber przedstawia wizję świata pokrywającą się z głównie lewicowymi poglądami:
• Przyjaciółka głównej bohaterki to stereotypowa maniaczka dbania o środowisko.
• Kobiety są super, ale faceci poza dwoma wyjątkami zostali przedstawieni jako prymitywy, ciapy albo przemocowcy.
• Miejscami przewija się krytyka jedzenia mięsa.
• Na siłę wrzucono czarnoskórego oraz Brytyjczyka.
Autorka popełnia jeszcze dwa grzechy. Próbowałem znaleźć informacje o karierze zawodowej Anny Chaber, ale niestety trafiłem na szczątkowe informacje. Z tego powodu nie wiem, które z nas jest odklejone.
Sposób przedstawienia pracy w sieciowej kawiarni woła o pomstę do nieba. Ilość błędów logicznych i merytorycznych na temat rutyn baristów to jest jakiś koszmar. Straszliwie rozbawił mnie fragment, w którym Greg myli Nikaraguę z Madagaskarem.
Ktoś się mnie zapyta, czy ja jestem zdrowy na umyśle, że zwracam uwagę na takie rzeczy. Tak, zwracam, bo Madagaskar produkuje 80% swojej kawy na użytek wewnętrzny. Do tego Nikaragua produkuje rocznie 2 500 000 worków kawy, a Madagaskar 23 000. Żaden człowiek pracujący w sieciowej kawiarni nie weźmie do ust kawy z Magadaskaru, bo jest straszliwie ciężka do pozyskania.
Ewidentnie autorka nie konsultowała książki z żadnym dobrym baristą i zaryzykuję stwierdzenie, że nie pracowała w sieciówce. Jest to naprawdę duży problem, skoro spora część książki kręci się wokół kawy i pracy w kawiarni…
No ale Anna Chaber wyłożyła się na jeszcze jednej rzeczy. Opis pracy w korporacji jest zwyczajnie absurdalny. Ja nie wiem, czy trafiłem do normalnych miejsc, ale takich głupot nie czytałem nawet na stronach krytykujących pracodawców.
Na koniec personalny przytyk – dlaczego Paula, podobnie jak autorka, jest krótkowłosą blondynką? Nie wiem, ale się domyślam.
Podsumowanie:
„Zaproś mnie na pumpkin latte” jest obyczajowym romansem obyczajowym z kiepskim romansem i tylko jednym dobrym wątkiem obyczajowym. Sytuacji nie ratują postacie, a brak podstawowej wiedzy autorki z zakresu działania kawiarni po prostu drażni osobę z branży.
Za dobry początek oraz postać Grega daję hojne 3/10. Był tutaj spory potencjał, ale autorka go zaprzepaściła.
Krótka recenzja:
Lektura „Zaproś mnie na pumpkin latte” przypomniała mi dlaczego nie lubię romansów i obyczajówek. Jako antyfan gatunku muszę też przyznać, że wcale nie musiało tak być.
Początek zapowiadał się naprawdę dobrze. Niestety Anna Chaber nie dała rady pociągnąć go dalej i do powieści wrzuciła kilka bardzo dziwnych elementów. Po więcej informacji oraz personalne...
Krótka recenzja:
„Edukacja” jest osobliwą kontynuacją osobliwej książki – „Emigracji”. Podobnie jak w przypadku pierwszej części, jeżeli ktoś lubi internetowe pasty i historie, to bardzo gorąco polecam. Jeżeli ktoś szuka literatury przez duże „L”, to trafił pod zły adres.
Niestety „Edukacja” jest wyraźnie gorsza i bardzo niewiarygodna względem „Emigracji”.
(niezbyt) Długa recenzja:
Przed lekturą reszty recenzji odsyłam do swojej opinii na temat „Emigracji”.
„Edukacja” wbrew pozorom nie jest o edukacji. Skupia się głównie na przygodach Malcolma po powrocie z kraju, a wątek uczelni wyższej to jest może z 10% książki. Szkoda, bo polska edukacja wyższa, to jest świetny materiał na tego typu książkę.
Nie chcę spoilerować tutaj żadnych wątków, ale uczciwie powiem – w fabułę emigracji byłem w stanie uwierzyć w 95%. Widziałem, co się działo w Anglii na własne oczy i poznałem naprawdę wielu emigrantów. Niestety w przypadku „Edukacji” wierzę w może 10% treści?
Malcolm tutaj odleciał. Niektóre rzeczy są całkowicie absurdalne i niedorzeczne. Nie ma najmniejszej opcji, aby niektóre z nich się wydarzyły. Do tego jeden wątek definiuje drugą, wyraźnie gorszą połowę „Edukacji”.
Miejscami bawiłem się nieźle, ale końcówkę już mocno przemęczyłem.
Podsumowanie:
„Edukacja” jest wyraźnie gorsza od „Emigracji”. Jeżeli ktoś polubił pierwszą książkę, a do tego nie przeszkadzają mu zupełnie nierealistyczne, absurdalne historie z Polski, to szczerze polecam.
Osobiście daję 5/10, bo regres względem części pierwszej jest strasznie duży. Jeżeli wyjdzie trzecia część, to chętnie kupię i przeczytam, aby zobaczyć, czy Malcolm nauczył się czegoś na błędach „Edukacji”.
Krótka recenzja:
„Edukacja” jest osobliwą kontynuacją osobliwej książki – „Emigracji”. Podobnie jak w przypadku pierwszej części, jeżeli ktoś lubi internetowe pasty i historie, to bardzo gorąco polecam. Jeżeli ktoś szuka literatury przez duże „L”, to trafił pod zły adres.
Niestety „Edukacja” jest wyraźnie gorsza i bardzo niewiarygodna względem „Emigracji”.
(niezbyt) Długa...
Krótka recenzja:
Jeżeli ktoś lubi baśniowe klimaty fantasy połączone ze steampunkową technologią, to gorąco polecam „Smoczą przepowiednię”. Ja bawiłem się naprawdę świetnie.
Natomiast jeśli ktoś chce dać tą książkę dziecku, to zapraszam do długiej recenzji.
Długa recenzja:
Docelowy odbiorca tej książki został określony jako 8-12 lat, co czyni mnie tak dwa-trzy razy starszym. Jednocześnie mam słabość do bajkowych opowieści i ostatnio rozglądałem się za czymś dla młodszego czytelnika.
Fabuła „Smoczej przepowiedni” jest bardzo standardowa i mało oryginalna. W dużej mierze opiera się na motywie wybrańca oraz szukania McGuffina zdolnego zniszczyć świat. Niemniej jednak jest bardzo dobrze zrealizowana. Brakuje tu oryginalności, co nie jest problemem patrząc na to, że mamy do czynienia z książką dla dzieci 8-12 lat. Oprócz tego powieść prawie wszystkie wątki realizuje poprawnie z punktu widzenia sztuki pisarskiej.
Świat przedstawiony w „Smoczej przepowiedni” stanowi połączenie fantasy oraz chyba steampunku zmiksowanego z clockpunkiem lub dieselpunkiem. Puryści gatunkowi na pewno zjedzą mnie za taką klasyfikację.
W każdym razie świat stanowi jeden z najmocniejszych punktów powieści. Mieszanka astrologii i astronomii, smoków oraz technologii naprawdę świetnie tutaj działa. Wydaje mi się, że Annaliese Avery stworzyła świat ciekawy zarówno dla dorosłych jak i dla dzieci.
Podoba mi się też kreacja bohaterów. Paisley jest sympatyczną postacią, którą da się polubić. Do tego staje przed ciężkim zadaniem oraz ciekawym konfliktem wewnętrznym. Niestety jest lekką Mary Sue i potrafi zdecydowanie za dużo jak na trzynastolatkę.
Pozostali bohaterowie są dość schematyczni, ale poza wyjątkiem w postaci antagonistki nie jest to zarzut z mojej strony. Autorka bardzo dobrze używa klisz, co szczególnie widać w wątku Karalucha (tak, to jest imię).
Niestety ocenę musiałem obniżyć ze względu na zakończenie. Zawarty w nim jeden motyw jest po prostu fatalny i źle wytłumaczony. Autorka straszliwie w nim poległa. Całościowo się broni, ale czuć niesmak.
Na koniec mam też dwie uwagi i radzę się zapoznać przynajmniej z tą drugą przed daniem tej książki dziecku.
Bardzo nie podoba mi się tłumaczenie tytułu. Oryginalne „Nightsilver promise” oznacza „Obietnicę z nocnego srebra”. Zamiast tego postawiono na „Smoczą przepowiednię”, która też opisuje rzeczy zawarte w powieści, ale są one mniej istotne od oryginalnej obietnicy. No ale nie oszukujmy się, dziecko woli smoki od dziwnie brzmiącego nocnego srebra.
Moim zdaniem książka jest zbyt brutalna dla dzieci. Kiedy przytoczyłem kilka cytatów znajomym, to większość osób obstawiała „Wampirze cesarstwo”, „Wiedźmina”, kilka tytułów YA lub jakieś mroczne młodzieżówki.
Dla zainteresowanych zostawiam kilka bezspoilerowych przykładów.
- „Cios pojawił się znikąd, przekręcił mu głowę na bok, sprawił, że krew poleciała mu z ust. Nie wiedział, czy go kopnęła, czy uderzyła”.
- „Znajdź ją! Albo powiesimy ciebie zamiast niej!”
- „Była duszona przez smocze skrzydła. Wiła się i szamotała niczym gąsienica próbująca wydostać się z kokonu”.
- „Przecięła plecy przeciwniczki, pazur przeszedł przez wełniane palto, sukienkę i ciało, jakby były z masła. [Ofiarę] przeszył ból tak silny, że aż krzyknęła”.
I teraz moje dwa ulubione:
- „Mężczyzna leżał na podłodze w kałuży krwi”.
- „Powietrze wypełnił ostry zapach spalonego ciała kobiety”.
Tego typu kwiatków jest więcej, ale te akurat miałem spisane.
Podsumowanie:
„Smocza przepowiednia” jest technicznie bardzo dobrą książką z ciekawym światem i sztampową fabułą. Daję 8/10 i polecam. Nie jestem jedynie przekonany, czy książka na pewno nadaje się dla dzieci.
Krótka recenzja:
Jeżeli ktoś lubi baśniowe klimaty fantasy połączone ze steampunkową technologią, to gorąco polecam „Smoczą przepowiednię”. Ja bawiłem się naprawdę świetnie.
Natomiast jeśli ktoś chce dać tą książkę dziecku, to zapraszam do długiej recenzji.
Długa recenzja:
Docelowy odbiorca tej książki został określony jako 8-12 lat, co czyni mnie tak dwa-trzy razy...
Nudna i topornie napisana. Rzuciłem po stu stronach.
Książka jest makabrycznie przestarzała. Moim zdaniem nie warto czytać względem współczesnej fantastyki.
Nudna i topornie napisana. Rzuciłem po stu stronach.
Książka jest makabrycznie przestarzała. Moim zdaniem nie warto czytać względem współczesnej fantastyki.
Krótka recenzja:
„Emigracja” jest osobliwą książką. Jeżeli ktoś lubi internetowe pasty i historie, to bardzo gorąco polecam. Jeżeli ktoś szuka literatury przez duże „L”, to trafił pod zły adres.
Długa recenzja:
Malcolm XD napisał książkę, której nie da się traktować poważnie przez sam pseudonim autora. Sugeruje on raczej humorystyczny ton i do tego mocno internetowy. Ponadto nie wiem, jak określić tą książkę. Niby jest to powieść, ale z drugiej strony fani literatury chyba by mnie zabili za taką klasyfikację.
W każdym razie już pierwszy rozdział tego tworu literackiego wyraźnie pokazuje z czym mamy do czynienia. Kojarzycie pastę o ojcu wędkarzu lub historie ziomka-ochroniarza? Jeśli tak, to dokładnie wiecie czego można się spodziewać po tej książce.
Nazwijcie mnie troglodytą, ale ja podczas lektury bawiłem się świetnie. Po serii bardzo nieudanych książek „Emigracja” naprawdę odnowiła we mnie pozytywne nastawienie do książek. Powiem więcej, poczułem tu tą samą pozytywną energię, która towarzyszyła mi przy lekturze np. „Boso ale w ostrogach” Stanisława Grzesiuka.
Malcolm XD na pewno nie przeżył wszystkich przygód zawartych w powieści. Część na bank została zmyślona. Niemniej jednak jako człowiek, który krótki okres swojego życia spędził w Wielkiej Brytanii, naprawdę uważam, że autor dobrze oddał realia panujące na emigracji.
Owszem, panuje tam potężna dawka absurdu i przesady, ale czyta się to naprawdę dobrze pod warunkiem, że lubi się internetowe pasty.
Podsumowanie:
Nieco powtórzę się z krótkiej recenzji. „Emigrację” polecam na prezent dla osób, które nie lubią książek, ale spędzaj czas w sieci. Bardzo mocno odradzam ją fanom „PRAWDZIWEJ LITERATURY”.
Ja daję książce 10/10 z dwóch powodów:
1. Konwencja została zrealizowana bezbłędnie. Tak, to jest literatura niskich lotów, ale o to tutaj chodzi.
2. Bawiłem się rewelacyjnie.
Krótka recenzja:
„Emigracja” jest osobliwą książką. Jeżeli ktoś lubi internetowe pasty i historie, to bardzo gorąco polecam. Jeżeli ktoś szuka literatury przez duże „L”, to trafił pod zły adres.
Długa recenzja:
Malcolm XD napisał książkę, której nie da się traktować poważnie przez sam pseudonim autora. Sugeruje on raczej humorystyczny ton i do tego mocno internetowy....
2023-01-18
Krótka recenzja:
Nigdy wcześniej nie czytałem japońskiej powieści i po lekturze „Zanim wystygnie kawa” prędko po kolejną nie sięgnę. Generalnie fabuła i zamysł są w porządku. Mają nawet chwytające za serce motywy.
Niestety wykonanie rujnuje całość. Książkę czyta się FATALNIE i męczyłem ją trzy tygodnie. Nie wiem, na ile jest to problem z materiałem źródłowym, a na ile problem wynikający z tłumaczenia. Niemniej jednak już teraz odradzam tą pozycję.
Po więcej powodów zapraszam do długiej i bardzo negatywnej recenzji.
Długa recenzja:
Nowy rok i nowe rozczarowania. „Zanim wystygnie kawa” jest kolejną popularną książką, która strasznie mnie rozczarowała oraz nie zasługuje na zdobyte uznanie. Jakimś cudem to literackie barachło dalej utrzymuje się w topce Empiku (wiem, wiem, to nie jest wyznacznik czegokolwiek), a wydano je pół roku temu.
Poruszyłem ten temat już w krótkiej recenzji, ale naprawdę chcę go podkreślić. „Zanim wystygnie kawa” jest napisana topornie, bez polotu, ma czytelnika za idiotę i regularnie opowiada o tym samym. Na dodatek Toshikazu Kawaguchi jest straszliwym zwyrodnialcem wobec czytelników.
Kto normalny w tak krótkiej powieści daje aż trzy imiona na literę „K”? Żadna postać nie wyróżnia się sposobem mówienia, a na jednej stronie potrafimy dostać mix postaci pokroju: Kazu, Kei i Kimiko. Życzę powodzenia w orientacji, kto jest kim.
Jeżeli chodzi o jakość warsztatu autorów, jestem naprawdę wytrzymałym czytelnikiem. Rzadko kiedy zwracam uwagę na użyty język. Póki mnie nie razi, jest dobrze. Regularnie też czytam dzieła amatorów sztuki pisarskiej i gdyby ktoś podrzucił mi ebooka „Zanim wystygnie kawa”, to pomyślałbym, że powieść napisał zafascynowany Japonią polski licealista na profilu humanistycznym.
Co do fabuły – coś z nią nie gra. Pomysły na poszczególne historie bardzo mi się podobają. Są proste, ale potrafią wzruszyć i momentami skłaniają do refleksji.
Poprawka, mogłyby wzruszyć i skłonić do refleksji, gdyby były dobrze przedstawione. W sieci wyczytałem, że początkowo książka była scenariuszem do sztuki teatralnej i chyba na tym polega problem. Warstwy fabularnej nie starcza nawet na krótką książkę.
W zamian skupiamy się na bardzo nieistotnych rzeczach. Autor wyjątkowo często zwraca uwagę na ubranie postaci oraz wielokrotnie powtarza opis kawiarni. Powielanie informacji jest chyba największym grzechem powieści, bo zanudza czytelnika. Do tego ekspozycję prowadzi się w sposób szalenie toporny np. tłumaczy się objawy (moim zdaniem) powszechnie znanej choroby Alzheimera.
Uprzedzam, zaczynam najbardziej subiektywną część recenzji – po książce o kawiarni spodziewałbym się większego skupienia na kawie. Dostajemy raptem jeden opis o metodach alternatywnych (na plus) oraz jeden o ziarnach moka (na minus), który lekko mnie zdziwił. Żaden porządny barista nie rozpoznaje ziaren w ten sposób. Może w Japonii wygląda to inaczej, ale jako amator znawca amerykańskiej i europejskiej szkoły kawy uważam notkę o ziarnach za merytorycznie błędną.
Czy zatem „Zanim wystygnie kawa” ma jakieś zalety? Tak, okładkę. Jest zrobiona z przyjemnego materiału.
Podsumowanie:
Przed napisaniem recenzji myślałem, że „Zanim wystygnie kawa” dostanie ode mnie 2/10. Przy redakcji zorientowałem się, że wylałem na nią wiadro należnych pomyj i tak w sumie to ta książka nie ma zalet poza pomysłem na siebie. Z tego powodu dostaje ode mnie ocenę 1/10.
Krótka recenzja:
Nigdy wcześniej nie czytałem japońskiej powieści i po lekturze „Zanim wystygnie kawa” prędko po kolejną nie sięgnę. Generalnie fabuła i zamysł są w porządku. Mają nawet chwytające za serce motywy.
Niestety wykonanie rujnuje całość. Książkę czyta się FATALNIE i męczyłem ją trzy tygodnie. Nie wiem, na ile jest to problem z materiałem źródłowym, a na ile...
Książkę rzuciłem po 100 stronach. Bardzo lubię V.E. Schwab, ale tutaj coś mi nie pykło.
Książka stylistycznie nie przypomina innych dzieł autorki. Wygląda trochę tak, jakby ktoś pisał ją w 100% według rad z poradników do pisania książek.
Fabuła mnie nie wciągnęła i nic nie zapowiada poprawy.
Książkę rzuciłem po 100 stronach. Bardzo lubię V.E. Schwab, ale tutaj coś mi nie pykło.
Książka stylistycznie nie przypomina innych dzieł autorki. Wygląda trochę tak, jakby ktoś pisał ją w 100% według rad z poradników do pisania książek.
Fabuła mnie nie wciągnęła i nic nie zapowiada poprawy.
2022-12-16
Krótka recenzja:
Dawno nie czytałem książki, której odbiór przypominałby równię pochyłą. „Dom nad błękitnym morzem” rozwija się powoli, co niekoniecznie jest wadą. Po pierwszych stu paru stronach byłem zadowolony, ale zacząłem się martwić, jak autor utrzyma uwagę czytelnika przez resztę powieści?
Odpowiedź brzmi, nie utrzymuje. Nie dość, że T.J. Kune po drodze wpycha na siłę bardzo jednoznaczne, wyraźnie lewicowe przesłanie, to jeszcze całkowicie pogubił się fabularnie w ostatnim akcie. Szkoda, bo „Dom nad błękitnym morzem” miał duży potencjał, ale został zmarnowany.
Czy warto zatem sięgać po tą przereklamowaną książkę? Po odpowiedź zapraszam do długiej recenzji i podsumowania.
Długa recenzja:
Rozumiem, dlaczego „Dom nad błękitnym morzem” podoba się czytelnikom. Książka jest całkiem przyjemna, radosna i posiada interesujące postacie. Ponadto motyw przewodni pewnie skojarzy się niektórym z „Harrym Potterem”.
Zasadniczo część książki związana z sierocińcem dla magicznych dzieci wypada rewelacyjnie. Tamtejsi mieszkańcy stanowią serce powieści i jednocześnie chyba jej najmocniejszy punkt. Szczególnie dobrze wspominam ich przedstawienie. O ile początek mógł wynudzić czytelnika, tak wprowadzenie do sierocińca jest zdecydowanie najlepszym momentem powieści.
Potem dostajemy już tylko równie pochyłą, o której wspominałem w krótkiej recenzji. Po wprowadzeniu postaci stwierdziłem, że będę czytał książkę przełomową, wręcz rewolucyjną lub taką która potknie się o własne nogi. Obie te wersje były optymistyczne.
„Dom nad błękitnym morzem” toczy się bardzo powoli. Przypomina wlokący się samochód zamierzający spaść do oceanu z klifu. Kierowca mógł zmienić kurs lub dostosować prędkość. Zamiast tego wlecze się przez większości drogi tylko po to, żeby na sam koniec przyśpieszyć i z jeszcze większym impetem wpaść w ponure odmęty oceanu.
Mam też spore wrażenie, że na niektóre osoby ta książka zadziała jak płachta na byka. Główny bohater jest gejem. W trakcie powieści pojawi się też dla niego wątek romansowy, który wypada okropnie. Ja nie mam nic przeciwko homoseksualnym motywom w literaturze, ale błagam, niech one będą realizowane dobrze. W „Domu nad błękitnym morzem” wątek homoseksualny nie ma sensu, a do tego jest potem wykorzystywany do przepchania ideologicznej wizji świata.
Duży problem tego wątku stanowi też główny bohater. Linus Baker jest straszliwie mdłą postacią – ma swoje wewnętrzne problemy, ale całościowo wypada nijako. Jego sympatia, pomimo początkowego, dobrego wrażenia, później staje się równie przeciętna.
Ostatecznie „Dom nad błękitnym morzem” staje się powieścią bez wyraźnej fabuły, z doczepionym na siłę wątkiem romansowym i bardzo kiepskim zakończeniem. Wyraziści podopieczni sierocińca pomagają w odbiorze, szczególnie dobrze prezentuje się Lucy, ale to za mało, żeby udźwignąć ciężar powieści.
Podsumowanie:
„Dom nad błękitnym morzem” przypomniał mi, dlaczego przed lekturą staram się nie mieć oczekiwań wobec książki. Jeżeli nie zrobisz sobie nadziei, to się potem nie rozczarujesz. W najlepszym wypadku mile się zaskoczysz, a w najgorszym dostaniesz to, czego się spodziewałeś.
W przypadku tej powieści uwierzyłem dobrym opiniom oraz pochwałom. W rezultacie dostałem ideologiczną, lewicową książkę z mierną, niemalże nieistniejącą fabułą, ale za to z paroma świetnymi pomysłami.
„Dom nad błękitnym morzem” dostaje ode mnie ocenę 3/10, co jest o tyle dziwne, że po pierwszych stu stronach szykowałem notę trzy razy wyższą. Lekturę zdecydowanie odradzam zwolennikom prawicy i fanom „Harrego Pottera” – to nie jest książka dla was.
Krótka recenzja:
Dawno nie czytałem książki, której odbiór przypominałby równię pochyłą. „Dom nad błękitnym morzem” rozwija się powoli, co niekoniecznie jest wadą. Po pierwszych stu paru stronach byłem zadowolony, ale zacząłem się martwić, jak autor utrzyma uwagę czytelnika przez resztę powieści?
Odpowiedź brzmi, nie utrzymuje. Nie dość, że T.J. Kune po drodze wpycha na...
2022-11-23
Krótka recenzja:
„Piranesiego” się kocha lub nienawidzi. Jest to książka wyjątkowo osobliwa. Jeżeli ktoś szuka nietypowej lektury, to „Piranesi” będzie prawidłowym wyborem.
Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o tej lekturze, zapraszam do długiej recenzji, ale im mniej się wie przed rozpoczęciem czytania tym lepiej.
Długa recenzja:
Nie będę tu zdradzał niczego na temat treści, czego nie mówiłby blurb. Ominęły mnie inne książki Susanne Clarke i nie czuję potrzeby ich poznawania. „Piranesi” bez wątpienia był jedynym swego rodzaju przeżyciem, którego nie chciałbym powtarzać. Czytanie tej powieści mogę podzielić na trzy równie długie etapy:
1. Co ja czytam?
2. Ok, powoli zaczynam ogarniać.
3. O, wreszcie zaczyna się fabuła.
Czy brzmi to zachęcająco? Zostawiam to do oceny innym. „Piranesi” w dużej mierze skupia się na przedstawieniu Domu oraz głównego bohatera wraz z jego dziennikami. Z całą pewnością jest to rzecz jedyna w swoim rodzaju, ale mam bardzo dużo zastrzeżenia co do wykonania.
„Piranesi” jest moim zdaniem koszmarnie nudny. Książce brakuje tempa. Początek da się znieść ze względu na aurę tajemniczości i fascynacji Domem. Nie ukrywam jednak, że ten stan trwa jedynie przez pierwsze 30 stron. Potem ta początkowa ekscytacja ulatuje i „Piranesi” nie oferuje niczego w zamian.
Książka ma 222 strony, a jednocześnie brakuje jej treści i jest zbyt długa. Ponadto brakuje jej motywu przewodniego, chociaż bardzo wyraźnie stara się mieć przesłanie. Jakie? Nie wiem i jest to cecha łącząca mnie oraz Susanne Clarke.
Być może jestem plebejuszem bez gustu, który nie zna się na WIELKIEJ LITERATURZE, a moja opinia marnuje jedynie przestrzeń na dysku serwerowni oraz mojego komputera. Niemniej „Piranesi” mnie zmęczył i nawet nie wiem w jakim celu.
Podsumowanie:
„Piranesi” jest powieścią jedyną w swoim rodzaju. Ciężko jest mi ją jednoznacznie odradzić, bo nie znam wrażliwości i gustu innych osób. Jeżeli ktoś szuka przyjemnej, relaksującej lektury, to odradzam. „Piranesi” wymaga skupienia.
Ode mnie dostaje ocenę 3/10, co jest jednocześnie oceną surową jak i bardzo hojną. Subiektywnie było to dla mnie 1/10. W sprawiedliwym odniesieniu do innych książek, nie mogę dać aż tak surowej noty. Ocenę ratuje tylko kreacja Domu i głównego bohatera.
Krótka recenzja:
„Piranesiego” się kocha lub nienawidzi. Jest to książka wyjątkowo osobliwa. Jeżeli ktoś szuka nietypowej lektury, to „Piranesi” będzie prawidłowym wyborem.
Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o tej lekturze, zapraszam do długiej recenzji, ale im mniej się wie przed rozpoczęciem czytania tym lepiej.
Długa recenzja:
Nie będę tu zdradzał niczego...
2022-11-13
Krótka recenzja:
Na okładce „Wampirzego cesarstwa” brakuje mi znaczka +18 lub nawet +21. Niemniej jednak jest książką obiektywnie genialną. Nie brakuje w niej przemocy, wulgaryzmów i scen erotycznych, ale to wszystko wpisuje się w realia świata przedstawionego. Fani długich powieści mogą już zacierać rączki i zabierać się za lekturę. Pozostałych zapraszam do długiej recenzji lub podsumowania.
PS: Zbliżają się święta. Nie chcę mówić, jak ktoś powinien żyć, ale lepiej NIE kupuj tej książki w prezencie komuś, kto jeszcze nie skończył szkoły średniej. „Wampirze cesarstwo” naprawdę powinni czytać wyłącznie dorośli.
Długa recenzja:
Dawno nie czytałem tak krwistej książki jak „Wampirze cesarstwo”. Jay Kristoff zrobił coś absolutnie niesamowitego z ukochanym przez popkulturę motywem krwiopijców. Przekuł on wampiry w coś bardzo oryginalnego oraz świeżego, wręcz zdefiniował je na nowo.
Na tak silnym fundamencie postawił mroczny i intrygujący świat dark fantasy. Główne skrzypce gra w nim legendarny Gabriel de Leon, ostatni Srebroświęty, czyli w uproszczeniu półwampir-wojownik służący w świętym zakonie zwalczającym wampiry innego typu.
Cała powieść przedstawia dwie historie z życia Gabriela – początek kariery oraz jej o wiele późniejszy etap skoncentrowany na zdobyciu świętego Graala. Możemy więc zagłębić się w kolejną historię od zera do bohatera, ale jeżeli mamy na nie alergie, to do pakietu otrzymujemy zmęczonego życiem wojownika, który rusza na przygodę chociaż średnio mu się chce. Klasyka gatunku. Fabuła jest prezentowana w formie przesłuchania prowadzonego przez wampirzego historyka, który za zadanie dostał spisać historię ostatniego srebroświętego.
Takie rozwiązanie sprawdza się całkiem dobrze, chociaż ma swoje problemy. Kiedy pada jakaś dziwność lub niezrozumiały termin historyk zatrzymuje opowieść i każe Gabrielowi wyraźnie wytłumaczyć dany termin. Niby to działa, ale wydaje się lekko sztuczne. Czasem zdarzają się jednak wtrącenia, które są po prostu przezabawne i tworzy to interesującą dynamikę między Gabrielem oraz historykiem.
Odnosząc się jeszcze do dwupodziału historii – z początku nie rozumiałem, dlaczego fabuła nie jest prowadzona niechronologicznie. Po około połowie książki pojąłem stające za tym powody i uważam, że była to trafna decyzja. Niemniej jednak wiem, że część osób nie lubi takiego rozwiązania, więc przed nim przestrzegam, chociaż historia w „Wampirzym cesarstwie” jest na tyle dobra, że warto się przemęczyć.
Na korzyść książki bardzo dobrze grają pozostali bohaterowie. Pomimo głównego nacisku położonego na srebroświętych oraz Gabriela, nie brakuje też innych, znacznie bardziej różnorodnych postaci. Większość z nich wpada w klasyczny schemat pokroju barda lub kapłana, ale trafiają się też inne, mniej sztampowe jednostki.
„Wampirze cesarstwo” może pochwalić się też świetnie zbudowanym światem dark fantasy. W związku z panującym bezdniem (zachodzi cykl dobowy, ale słońce jest mocno przytłumione) bardzo dużo aspektów życia codziennego musiało się zmienić. Przede wszystkim ucierpiało na nim rolnictwo, ale problemem okazały się też panoszące się wampiry, które nie płoną od przygaszonych promieni słonecznych. Innymi słowy, świat „Wampirzego cesarstwa” ugina się pod ciężarem głodu, wojny oraz panoszących się krwiopijców. Gratka dla fanów ponurych klimatów.
W takim miksie nie mogło zatem zabraknąć seksu, przemocy i wulgaryzmów. Tego pierwszego jest trochę, drugiego mnóstwo, a trzeciego aż w nadmiarze. Nie należę do fanów bardzo brutalnych opisów, ale w tej powieści one po prostu pasują. Tego samego nie mogę powiedzieć o przekleństwach. Jay Kristoff używa ich za często, miejscami stają się aż śmieszne np. taki „szczynopij” albo „wór twojego bezbożnego ojca”. Niewiele lepiej mają się seksualne i antykościelne żarty w stylu proboszcza bawiącego się z ministrantem.
Na sam koniec chciałbym też odnotować jeszcze trzy rzeczy:
1. Jay Kristoff bardzo dobrze wprowadził wątki poprawności politycznej. Naprawdę chciałbym, żeby inni autorzy dodawali je w dokładnie taki sposób, jeśli są do nich zmuszeni. Wszystko trzyma się kupy w realiach wykreowanego świata.
2. Ilustracje są CUDOWNE.
3. Tłumacz chyba miał gorszy dzień przy przekładaniu tytułu lub ktoś z wydawnictwa musiał uprzeć się przy swojej wizji świata. W oryginale książka nazywa się „Empire of the Vampire” – „Imperium Wampirów”. My tymczasem dostaliśmy „Wampirze cesarstwo”. Potrafiłbym zrozumieć przetłumaczenie go na „Wampirze królestwo”, ale cesarstwo nie ma sensu. W książce nie ma żadnego cesarza. Są królowie.
Podsumowanie:
„Wampirze cesarstwo” z całą pewnością powinno zostać wpisane na czarną listę książek Watykanu. Ja natomiast nie jestem katolikiem, więc książkę tę uczciwie polecam dorosłym fanom mrocznych książek fantasy.
„Wampirze cesarstwo” dostaje ode mnie ocenę 9/10. Gdyby nie nadmiar zbędnych wulgaryzmów i dyskusyjny sposób prowadzenia fabuły, spokojnie dostałoby ode mnie 10/10.
Krótka recenzja:
Na okładce „Wampirzego cesarstwa” brakuje mi znaczka +18 lub nawet +21. Niemniej jednak jest książką obiektywnie genialną. Nie brakuje w niej przemocy, wulgaryzmów i scen erotycznych, ale to wszystko wpisuje się w realia świata przedstawionego. Fani długich powieści mogą już zacierać rączki i zabierać się za lekturę. Pozostałych zapraszam do długiej...
2022-09-29
Wyjątkowo bez podziału na krótką i długą recenzję. O „Nie ma tego Złego” nie ma sensu zbyt wiele opowiadać.
– Jeżeli lubisz książki tzw. „dziadów polskiej fantastyki”, przeczytaj „Nie ma tego Złego”. Będziesz się dobrze bawił.
– Jeżeli nie lubisz książek tzw. „dziadów polskiej fantastyki”, nie czytaj „Nie ma tego Złego”. Będziesz się męczył.
Ze swojej strony mogę powiedzieć, że jest to książka poprawna. Pozostaje wierna swojej głównie zabawnej koncepcji od początku do samego końca. Dostaniemy w niej sztampowy świat fantasy, zbyt prostą fabułę, prymitywny humor i schematycznych, ale wyrazistych bohaterów.
„Nie ma tego Złego” otrzymuje ode mnie 6/10, bo książkę napisano poprawnie, a jej odbiór będzie zależny od gustu czytelnika.
Na koniec dygresja dla chętnych: Jako, że „Biblioteka o Północy” (którą zrecenzowałem jakiś czas temu) nie powinna być uznawana za powieść fantasy, to nie traktuję jej jako zwycięzcy plebiscytu książki roku 2021 w tej kategorii.
W związku z tym „Nie ma tego Złego” jest najlepszą, prawdziwą książka fantasy roku 2021 wg użytkowników tego serwisu. Cytując jednego z naszych najsłynniejszych muzyków: „Jak do tego doszło, nie wiem?”
Wyjątkowo bez podziału na krótką i długą recenzję. O „Nie ma tego Złego” nie ma sensu zbyt wiele opowiadać.
– Jeżeli lubisz książki tzw. „dziadów polskiej fantastyki”, przeczytaj „Nie ma tego Złego”. Będziesz się dobrze bawił.
– Jeżeli nie lubisz książek tzw. „dziadów polskiej fantastyki”, nie czytaj „Nie ma tego Złego”. Będziesz się męczył.
Ze swojej strony mogę...
Krótka recenzja:
Tytuł „Zamęt” idealnie opisuje treść oraz warstwę techniczną książki. Z jednej strony powieść dobrze się czyta, sama w sobie wciąga i ma „to coś”. Z drugiej jednak początkowy próg wejścia oraz ilość bohaterów przytłacza czytelnika.
Książka na pewno jest godna polecania dla fanów gatunków. Czy dla kogoś jeszcze? Zapraszam do długiej recenzji.
Długa recenzja:
Severski napisał naprawdę interesującą książkę. Uknuta przez niego wielowątkowa intryga ukazująca pracę agencji wywiadowczych robi wrażenie szczególnie pod kątem rozmachu. Pozornie proste porwanie biznesmena w wykonaniu terrorystów przekształca się w wielowarstwowy problem wagi światowej, a przynajmniej parupaństwowej, o ile takie słowo istnieje.
„Zamęt” składa się z wielu pomniejszych historii tworzących spójną całość. Prawie każda z nich jest interesująca na swój własny sposób i rzuca nowe światło na już znane fakty. Książka osiąga ten efekt dzięki bardzo licznej grupie wyrazistych bohaterów o bardzo odmiennych charakterach oraz pochodzeniu.
Niestety Severski nie dał rady uniknąć związanego z tym problemu. Z punktu prowadzenia fabuły liczba postaci jest trafiona w punkt. Z perspektywy przeciętnego czytelnika bohaterów jest zbyt wielu. Owszem, autor stara się rozwiązać ten problem przez charakterystyczne ksywki i imiona, jednak to nie wystarcza. Przez większość książki musiałem kartkować w tył, aby upewnić się, że postać X to na pewno ta postać, o której myślę, a te dostają naprawdę obszerne wprowadzenia.
Miejscami utrudnia to śledzenie intrygi krok po kroku. Zostaje wyjawiona informacja, że X gadał z Y. Super. Tylko kim jest ten Y? A, ok, jego funkcja była wspomniana 50 stron wcześniej.
Nie jest to też jedyny problem z intrygą, a raczej jej częściami składowymi. „Zamęt”, w zależności od sposobu liczenia, składa się z trzech albo czterech pomniejszych intryg zebranych w całość. Trzy z czterech kończą się w sposób przewidywalny. Już w okolicach połowy książki rozgryzłem związane z nimi tajemnice.
Niemniej jednak rozwikłanie zagadki nie stanowi najważniejszej atrakcji powieści. Jest nią stopniowe opanowywanie tytułowego zamętu. Bohaterowie rzuceni w wir niebezpiecznych, niejasnych sytuacji wznoszą się na wyżyny swoich możliwości i zmuszeni są do podejmowania trudnych decyzji. Dzięki temu „Zamęt” po ok. 20% objętości czyta się naprawdę dobrze. Łatwo popaść w syndrom jeszcze jednego rozdziału przed snem.
Severski uzyskał ten efekt dzięki świetnie napisanym scenom akcji / wysokiego napięcia oraz działalności agentów. Ukazanie pracy służb specjalnych wypada wprost rewelacyjnie, dając wgląd w ten nieco tajemniczy świat.
Na koniec muszę uczciwie przyznać, że „Zamęt” wzbudził we mnie pewne obawy. Nie brakuje w nim odniesień do polityki oraz historii związanych z przyznawaniem posad w polskim wywiadzie. Jeżeli Severski nie poniósł się literackiej fantazji w tym temacie, to zacząłbym się poważnie martwić stanem naszych służb.
Podsumowanie:
„Zamęt” dostaje ode mnie ocenę 8/10. Poza natłokiem informacji oraz chaotycznym wstępem nie mam zarzutów do powieści. Osobiście mógłbym się przyczepić, że niektóre rozdziały kończą się cliffhangerami, ale ich pojawia się stosunkowo niewiele.
Uczciwie polecam wszystkim, których nie przeraża zamęt związany z natłokiem informacji i postaci.
Krótka recenzja:
Tytuł „Zamęt” idealnie opisuje treść oraz warstwę techniczną książki. Z jednej strony powieść dobrze się czyta, sama w sobie wciąga i ma „to coś”. Z drugiej jednak początkowy próg wejścia oraz ilość bohaterów przytłacza czytelnika.
Książka na pewno jest godna polecania dla fanów gatunków. Czy dla kogoś jeszcze? Zapraszam do długiej recenzji.
Długa...
2022-09-01
Krótka recenzja:
Zaczynając „Dłoń Króla Słońca” nie spodziewałem się, że będzie to najlepsza książka jaką przeczytałem w życiu. Gdyby okazało się, że J.T. Greathouse nie byłby prawdziwym człowiekiem, to powiedziałbym, że tą powieść napisali wspólnie Brandon Sanderson i Patrick Rothfuss razem z jakimś trzecim autorem bez poczucia humoru.
DKS przedstawia nieśpieszną historię o chłopaku rozdartym między dwiema ścieżkami życia. Pragnie on również zgłębiać tajniki magii. Założenia brzmią względnie sztampowo, ale J.T. Greathouse przekuł ten pomysł w coś absolutnie wybitnego. Po więcej informacji zapraszam do długiej recenzji.
Długa recenzja:
Po skończeniu DKS pomyślałem sobie, że jest to współczesny wielki hit znany w USA i UK, który dopiero niedawno do nas przywędrował. Moja mina przy zobaczeniu liczby oraz średniej ocen na kilku serwisach wyglądała tak: [wstaw mema ze zdziwionym Pikachu].
Czy w takim razie jestem hipsterem, który przecenia DKS? Możliwe, ale na ten moment nie mam powodów, żeby tak sądzić. Ta recenzja przeleżała trochę na półce i po lekturze dwóch innych książek mogę potwierdzić supremację DKS.
Powieść skupia się na historii niejakiego Wen Olchy, syna względnie bogatego kupca. Jest on w połowie Sienieńczykiem i Nayeńczykiem, którego z jednej strony uczy się na cesarskiego urzędnika, a z drugiej na buntownika przeciwko cesarstwu. Jednocześnie Olchę fascynuje wolna magia, o której marzy całe swoje życie.
Jeżeli ktoś po tym opisie ma skojarzenia z „Imieniem Wiatru” i marzeniami Kvothe’a o władaniu wiatrem, to są one słuszne. DKS bardzo mocno przypomina „Kroniki królobójcy”, ale posiada dwie zasadnicze różnice. Przede wszystkim humor występuje tutaj w szczątkowych ilościach. DKS jest zadziwiająco poważną lekturą i to w pozytywnym sensie.
W połączeniu z wolno płynącą historią podzieloną na 4 główne rozdziały przeciętny czytelnik może się tą powieścią znudzić. W całej książce pojawia się jedynie kilka scen akcji. Przez większość czasu Olcha się czegoś uczy, poznaje coś lub nad czymś rozmyśla. Jeżeli ktoś szuka wyłącznie rozrywkowej lektury, to odbije się od DKS, bo jest ona przystępną książką filozoficzną jednocześnie rozprawiającą na temat władzy.
Nieco odbiegłem od tematu, ale już wracamy do porównania z „Imieniem wiatru”. Drugą zasadniczą różnica jest to, że DKS to powieść dobrze grająca kliszami z klarownym systemem magicznym. J.T. Greathouse musiał naczytać się książek Brandona Sandersona, bo wykradł mu sposób na tworzeniu świetnych światów fantasy. Zgodzę się z tym, że DKS nie opiera się na specjalnie oryginalnych koncepcjach, ale łączy je ze wszystkim po prostu doskonale.
Sam projekt fabuły zwala z nóg. J.T. Greathouse doskonale korzysta ze wcześniej wprowadzonych elementów, a 3 pierwsze rozdziały prowadzą w sposób spójny i logiczny do powalająco dobrego zakończenia. Jest ono absolutnie bezbłędne. Nareszcie doczekałem się momentu w książce fantasy, który zdetronizował najlepszą scenę „Rozjemcy”.
Złego słowa nie można powiedzieć nawet o postaciach. Wykreowano je świetnie, chociaż tutaj część czytelników będzie miała spory problem z Olchą. Jest on bohaterem momentami zachowującym się nieco głupio i delikatnie irytującym, zupełnie jakby był nastolatkiem. A no tak. On jest nastolatkiem. Ja wiem, że to może drażnić niektórych ludzi, ale nie mogę uznać charakteru Olchy za obiektywną wadę DKS.
Mam wyłącznie jeden problem z tą powieścią. Tyczy się on sposobu wydania powieści. Okładka jest bezbłędna. Boki książki wyglądają równie pięknie. Natomiast zastanawia mnie, dlaczego ktoś umieścił tak marne ilustracje w tak ładnie wydanej książce? Ja nie wiem, czy osoby w wydawnictwie przyspały, czy ilustrator nie wiedział, co rysuje, ani co ma narysować. Te wszystkie rysunki, a raczej rozmyte szkice, to jest kpina. Szkoda na to papieru i atramentu. Na miejscu osób odpowiedzialnych za dopuszczenie tych ilustracji do druku wstydziłbym się patrzeć w lustro, a ilustratorze nawet nie będę wspominał.
Podsumowanie:
DKS dostaje ode mnie ocenę 10/10 zarówno pod kątem wykonania jak i mojego subiektywnego gustu. Czy stanie się moją ulubioną książką? Nie, ale bez wątpienia wskakuje na pierwsze miejsce w rankingu najlepszych książek jakie przeczytałem. Nie polecam jej tylko przeciwnikom fantasy oraz osobom szukającym lektury czysto rozrywkowej.
Miłośnicy książek takich jak chociażby „Rok 1984”, „Dżuma”, „Mistrz i Małgorzata” oraz „Jądro ciemności” znienawidzą mnie za następne zdanie. DKS jest powieścią o wiele lepszą od nieśmiertelnych klasyków literatury i powinna zostać włączona do kanonu lektur szkolnych.
Krótka recenzja:
Zaczynając „Dłoń Króla Słońca” nie spodziewałem się, że będzie to najlepsza książka jaką przeczytałem w życiu. Gdyby okazało się, że J.T. Greathouse nie byłby prawdziwym człowiekiem, to powiedziałbym, że tą powieść napisali wspólnie Brandon Sanderson i Patrick Rothfuss razem z jakimś trzecim autorem bez poczucia humoru.
DKS przedstawia nieśpieszną historię...
Krótka recenzja:
„Biblioteka o Północy” jest świetną książką obyczajową z wątkiem fantastycznym sklejającym historię w całość. Natomiast na pewno nie nazwałbym jej lekturą, od której nie można się oderwać. Powiedziałbym, że jest książką bardzo bezpieczną na prezent, bo bierze na warsztat kilka uniwersalnych motywów, a któryś z nich na pewno dotyczy każdego czytelnika.
Po więcej informacji zapraszam do długiej recenzji i podsumowania.
(niezbyt) Długa recenzja
Mam spory problem z nazwaniem „Biblioteki o Północy” książką fantastyczną. Pojawia się w niej motyw zmiany życia, który służy za pretekst do opowiedzenia historii obyczajowej.
Autor całkiem sprytnie żongluje poszczególnymi żywotami Nory. W jednych jest w sławna, w innych biedna lub nieszczęśliwa, a w jeszcze kolejnych całkiem przeciętna. Pierwsze 50 stron skupia się na zbudowaniu fundamentu i punktu odniesienia dla tych żywotów. Co więcej kolejne hipotetyczne życia Nory odsłaniają nowe karty z przeszłości bohaterki. Te są sprytnie zagrywane w trakcie kolejnych historii, a książka dzięki temu świetnie się zazębia. Matt Haig napisał perfekcyjnie zaprojektowaną książkę.
Pewnym problemem, a raczej koniecznym zabiegiem, jest charakter głównej bohaterki. Nora nie porywa jako postać. To bardzo bezpieczna i niewyrazista bohaterka, która musi taka być. Służy za papierek lakmusowy maczany w sosie z charakterów jej alternatywnych osobowości.
Chciałbym opowiedzieć trochę więcej o fabule, ale ciężko zrobić to bez spoilerów, dlatego na sam koniec wolałbym poruszyć temat przesłania tej książki. Blurb zadaje nam pytanie „co sprawia, że warto żyć?” Moim zdaniem motyw przewodni „Biblioteki o Północy” jest innym, ale zbliżonym pytaniem – czego żałujemy w życiu, a czego żałować nie powinniśmy?
Podsumowanie:
Jeżeli ktoś szuka książki fantastycznej, to „Biblioteka o Północy” nie jest odpowiednią lekturą. Natomiast jeżeli ktoś chce zacząć przygodę z fantastyką lub szuka po prostu dobrej książki, to uważam ją za doskonały wybór.
Subiektywnie daję tej powieści 7/10, ale patrząc obiektywnie, ona w pełni zasługuje na ocenę 10/10.
Krótka recenzja:
„Biblioteka o Północy” jest świetną książką obyczajową z wątkiem fantastycznym sklejającym historię w całość. Natomiast na pewno nie nazwałbym jej lekturą, od której nie można się oderwać. Powiedziałbym, że jest książką bardzo bezpieczną na prezent, bo bierze na warsztat kilka uniwersalnych motywów, a któryś z nich na pewno dotyczy każdego czytelnika.
Po...
2022-08-11
Krótka recenzja:
„Spółka Antymagiczna i nawiedzony dom” jest kolejnym, nieudanym polskim debiutem. Książka ma swoje nieliczne zalety, całkiem dobry pomysł na siebie, ale wykonanie wszystko rujnuje.
Do tego dochodzi problem grupy odbiorczej. Powieść nie jest dla dzieci (6-10 lat) przez poruszaną tematykę, chociaż została tak napisana. Z drugiej strony mamy młodzież i dorosłych, którzy docenią poruszane motywy, ale zanudzi ich fabuła. Temat rozwinę w długiej recenzji, do której serdecznie zapraszam. Jeżeli ktoś szuka odpowiedzi, czy warto przeczytać Spółkę Antymagiczną, odsyłam do podsumowania.
Długa recenzja:
Mam coraz większy problem z polskimi pisarzami. Ilekroć słyszę o polskim debiucie w fantastyce, to staram się go kupić i przeczytać. Powoli zaczynam się zastanawiać, czy nie powinienem zrobić sobie przerwy od polskiej fantastyki. Spółka Antymagiczna sprawiła, że przy ostatnich zakupach książek nie zamówiłem ani jednej polskiej powieści.
Kiedy trafiam na naprawdę złą książkę pod kątem treści i wykonania, to mam sporą motywację, aby lekturę dokończyć, a następnie zjechać ją w recenzji. Tego typu powieścią był „Dziewiąty dom” Bardugo.
Niestety polscy autorzy mają wybitny talent do pisania powieści słabo wykonanych i nijakich fabularnie. Czytanie Spółki Antymagicznej mogę porównać do jedzenia samej kaszy na obiad. No niby nie jest to złe, człowiek się naje, ale jednak czuje niedosyt, bo tylko przeżuwał jednolitą papkę. Jakbym dostał ewidentnie źle ugotowany, skomplikowany obiad, to przynajmniej mógłbym go spektakularnie wypluć i zwyzywać kucharza. Może się nie najadłem, ale jednak obiad wzbudził we mnie jakieś emocje.
Spółka Antymagiczna mogłaby służyć za synonim nudy i monotonii. 90% objętości książki zajmuje obgadywanie tematu oraz dyskusje przy jedzeniu lub na jego temat. Fabuła to po prostu nieśmieszny żart w wykonaniu autorki.
Ponadto nie rozumiem z jakiego w powodu, Gabriela Bramska zdecydowała się opowiedzieć historię o traumie młodej dziewczyny i błędach wychowawczych w takiej formie. Z jednej strony stoi przesłanie książki, a z drugiej 95% wątku fabularnego.
Spółka Antymagiczna ma straszny problem z tożsamością. Autorka wzięła do kotła i wrzuciła razem: idiotyczny humor (na plus), bajkowe tło i nabijanie się z postaw paru osób. Jednocześnie do tego zestaw dodała: opętanie przez ducha, rodzinne patologie i sceny rodem z horroru. Mamy tutaj do czynienia ze strasznie kontrastującym światem, ale został on źle użyty.
Autorka mogła pójść w dwie strony:
– Maksimum humoru doprawione mrokiem (coś jak książka „Baśniobór” lub film „Charlie i fabryka czekolady” z 2005 roku)
– Horror z bajkowym tłem (coś jak film „Koralina”, książki nie czytałem)
Tymczasem Spółka Antymagiczna stoi pośrodku tych dwóch rozwiązań i nie może zdecydować się, czym tak naprawdę jest. Widać, że Gabriela Bramska miała dobre, bardzo skrajne pomysły, ale postanowiła je złagodzić. Rozumiem tą decyzję, jednak przez nią powstała nijaka papka.
Czy w takim wypadku Spółka Antymagiczna jest okropną, nudną powieścią, która niczego nie robi dobrze? Nie. Przede wszystkim udały się żarty większego kalibru – kiedy się pojawiają, to naprawdę bawią.
Do tego autorka stworzyła bardzo wyraziste postacie. Każdy jest inny i zachowuje się adekwatnie do własnej kreacji. Na szczególną pochwałę zasługuje Czarnoksiężnik i Darkins, chociaż ten nie przypadł mi do gustu. Generalnie dialogi polegające na dogryzaniu sobie części postaci wypadają naprawdę cudownie, ale nawet w połączeniu z wyrazistymi bohaterami nie dają rady udźwignąć ciężaru książki.
Oprócz tego najlepszą częścią Spółki Antymagicznej jest lekko zarysowane, bajkowe tło. Nie będę wymieniał tutaj poszczególnych pomysłów, bo nie ma ich wielu, ale łatwo w nich wyczuć pomysłowość autorki. Szkoda, że zabrakło jej przy kreacji fabuły.
PS: Rozdziały i sceny w książce są strasznie długie. Wiem, że niektórych to drażni.
Podsumowanie:
„Spółka Antymagiczna i nawiedzony dom” ma problem z własną tożsamością. Z tego powodu nie potrafię jej nikomu polecić. Fabuła kuleje, mocnego humoru jest za mało, a kilka dobrych scen nie uzasadnia dla mnie czasu potrzebnego na poświęcenie lekturze.
Powieści daję 2,5/10, bo jest nieco lepsza od „Drogi do Wyraju” Szczubałek, ale ze względu na skalę ocen, jak zwykle zaokrąglam ocenę w górę.
Dodane na początku 2023: Książka otrzymuje ode mnie nagrodę najgorszej książki jaką przeczytałem w 2022 roku. Jednocześnie dostaje nagrodę za największą liczbę scen jedzenia w powieści (i to nie licząc procentowego udziału). Więcej jedzenia to ja widziałem tylko w książce kucharskiej.
Krótka recenzja:
„Spółka Antymagiczna i nawiedzony dom” jest kolejnym, nieudanym polskim debiutem. Książka ma swoje nieliczne zalety, całkiem dobry pomysł na siebie, ale wykonanie wszystko rujnuje.
Do tego dochodzi problem grupy odbiorczej. Powieść nie jest dla dzieci (6-10 lat) przez poruszaną tematykę, chociaż została tak napisana. Z drugiej strony mamy młodzież i...
Krótka recenzja:
„Dziewczyna o czterech palcach” była moim pierwszym spotkaniem z Krajewskim i uznaję je za raczej nieudane. Bardzo wyraźnie zaznaczam, że nazywanie tej powieści „szpiegowską” nie ma sensu.
Książka ta jest kryminałem z mocnym naciskiem na warstwę historyczną. Powiedziałbym nawet, że to właśnie przedstawienie II RP odgrywa tu główną rolę. Czy to dobrze, czy to źle? Nie wiem. Po więcej informacji zapraszam do długiej recenzji.
Długa recenzja:
Bardzo mnie cieszy, że ostatnio czytałem „Detektywa Arrowooda” (nawet go zrecenzowałem), bo mam dobry punkt odniesienia dla omawianej powieści Krajewskiego. Obie te książki mają podobny schemat działania – w historycznych realiach pojawia się intryga, którą musi rozpracować detektyw.
Przede wszystkim Krajewski NIE napisał powieści szpiegowskiej. „Dziewczyna o czterech palcach” jest kryminałem. Ma wątki, które można nazwać szpiegowskimi, ale stanowią bardzo małą część książki. Powiedziałbym, że główny bohater stara się zdemaskować ludzi, którzy są szpiegami, ale robi nie tylko to.
Z tego powodu trzeba najpierw spojrzeć na podstawę każdego kryminału – detektywa. Nie znałem wcześniej postaci Edwarda Popielskiego. Nie dziwię się, że wyszła cała seria powieści o jego przygodach. Gościa da się lubić, chociaż nie przypadł mi on do gustu. Spełnia wszelkie wymagania dla detektywa: jest inteligentny, całkiem charyzmatyczny, ma swój nałóg oraz dodatkową słabość – epilepsję.
Choroba Popielskiego działa bardzo dobrze na budowanie napięcia. Przeciwnicy głównego bohatera wiedzą o niej. Za każdym razem, kiedy Popielski trafia na jakiegoś wroga, musimy mieć z tyłu głowy na uwadze, czy ktoś tego nie wykorzysta. Naprawdę daję kciuka w górę dla Krajewskiego za kreację głównego bohatera.
Niestety daję mu też łapkę w dół za intrygę kryminalną. W trakcie lektury za łatwo pogubić się, kto jest kim. Na kartach powieści pada po prostu mnóstwo imion i nazwisk. O ile nie jest to problem w przypadku bardziej znanych z historii person, tak w większości przypadków wymyślone postacie już się trochę mylą. Z jednej strony Krajewski marnuje za dużo czasu na ich przedstawienie, a jednocześnie ci bohaterowie jakoś tak umykali mojej percepcji.
No i z tego powodu cierpi intryga. Całość dało się zamknąć przy użyciu mniejszej ilości, mniejszej ilości bohaterów, a same plany wrogów Popielskiego są lekko mówiąc przekombinowane. Na szczęście w powieści pojawia się kilka całkiem fajnych zagadek. Przede wszystkim podobały mi się nawiązania związane z szachami oraz kryptonimem jednego agenta. Naprawdę fajna sprawa, szczególnie jeśli ktoś lubi szachy. Przy tej okazji chciałbym też pochwalić grafika – projekt okładki oraz tytuł książki są naprawdę dobrze dobrane.
Na sam koniec zostaje główne danie „Dziewczyny o czterech palcach” – przedstawienie realiów historycznych jest po prostu cudowne. O ile intryga bywała nudna, a przedstawienia postaci zbędne, tak opisy II RP czytało mi się z przyjemnością. Dzięki nim poznałem dwudziestolecie międzywojenne od stron, których jeszcze nie znałem.
Podsumowanie:
„Dziewczyny o czterech palcach” dostaje ode mnie jedynie 5/10. „Detektyw Arrowood” cierpiał na podobne problemy, co książka Krajewskiego i zasłużył sobie na 3/10.
Historia Popielskiego ma tą przewagę, że ma dobrego detektywa oraz posiada kilka faktycznych zagadek. Na pewno powieść warto przeczytać, jeśli ktoś lubi klimaty II RP.
Dla osób szukających powieści szpiegowskiej będzie to książka 1/10 no może 2/10 max.
Krótka recenzja:
„Dziewczyna o czterech palcach” była moim pierwszym spotkaniem z Krajewskim i uznaję je za raczej nieudane. Bardzo wyraźnie zaznaczam, że nazywanie tej powieści „szpiegowską” nie ma sensu.
Książka ta jest kryminałem z mocnym naciskiem na warstwę historyczną. Powiedziałbym nawet, że to właśnie przedstawienie II RP odgrywa tu główną rolę. Czy to dobrze, czy...
Krótka recenzja:
Jestem rozdarty. W „Yumi i Malarzu Koszmarów” bardzo podobają mi się koncepcje, ale jednocześnie mam straszliwy problem z wykonaniem. Bez dwóch zdań jest to książka osobliwa. Bardzo osobliwa.
Zaznaczę też, że ja czytałem 3 inne książki Sandersona, zatem nie jestem znawcą Cosmere. Jeżeli ktoś się zastanawia, czy jest sens zaczynać przygodę z tym autorem od „Yumi i Malarza Koszmarów”, to mówię zdecydowane nie.
Osoby, które mają za sobą „Drogę królów” zapraszam po więcej informacji do długiej recenzji. Jeżeli ktoś chciałby zacząć przygodę z Sandersonem, odsyłam do moich recenzji „Rytmatysty” i „Rozjemcy”.
Długa recenzja:
Ja z reguły nie czytam blurbów i nie wiedziałem, o czym ma być ta książka. Na jej opisy spojrzałem dopiero po skończonej lekturze. Okazały się bardzo ogólne i nie dziwię się marketingowcom. Strasznie ciężko jest wytłumaczyć założenia „Yumi i Malarza Koszmarów” bez ucinania istotnych detali.
W dużym skrócie w książce śledzimy wątki dwóch postaci z dwóch różnych światów. Tytułowy Malarz koszmarów, niejaki Nikaro, zajmuje się… no cóż… malowaniem koszmarów aby chronić mieszkańców swojego świata. Tytułowa Yumi z kolei zajmuje się Yumizacją… nie no, żartuję. Yumi zajmuje się przywoływaniem duchów, aby ułatwiać życie mieszkańcom swojego świata.
Nie chcę zdradzać za dużo, więc w nakreśleniu fabuły ograniczę się do stwierdzenia, że tytułowe postacie spotykają się w tajemniczy sposób i muszą sobie wzajemnie pomóc. Jak to wychodzi?
Osobliwie. Początkowe poznanie się Yumi i Malarza straszliwie mnie wymęczyło przez ilość ekspozycji. Później było nieznacznie lepiej. Wynika to z tego, że powieść skupia się przede wszystkim na relacjach między bohaterami.
Wątki fabularne, w sensie wydarzenia związane z rozwiązywaniem problemów, są tutaj w gruncie rzeczy drugoplanowe. Gdyby wyciąć połowę scen nakreślania relacji, to książkę dałoby się odchudzić o jakieś 173 z 432 stron.
Dodatkowo w „Yumi i Malarzu koszmarów” nie ma antagonisty. Główni bohaterowie walczą w gruncie rzeczy z siłami natury swoich światów oraz własnymi słabościami i cechami charakteru. Towarzyszą im w tym postacie poboczne, które wypadają naprawdę dobrze.
Niestety Yumi i Malarz to nie są postacie na tyle ciekawe, aby książka skupiona na nich mogła mnie zaangażować. Być może wypaliliby w innej historii jako bohaterowie drugoplanowi.
Z napisaniem recenzji czekałem kilka dni, żeby jeszcze nad tym pomyśleć i podtrzymuje swoje zdanie. Jeżeli nie polubimy głównych bohaterów, to powieść bardzo nas zmęczy, a reszta elementów nam tego nie wynagrodzi.
Jak już mówiłem – fabularnie niewiele się tutaj dzieje. No to może chociaż światy przedstawione wypadają rewelacyjnie? No niezbyt. Nie mówię, że Sanderson zawalił worldbuilding po całości. Stwierdzam jedynie, że:
a) Świat Yumi jest bardzo prosty i brakuje mu głębi.
b) Świat Malarza jest bardzo podobny do naszego.
W związku z tym światy nie są specjalnie ciekawe. Owszem, mają pewne ciekawe koncepcje w stylu linii hionowych lub roślin, ale to zdecydowanie za mało.
Do tego wszystkie dochodzi problem (lub zaleta) narratora. Już od piątej strony wiadomo, że jest nim znany fanom Sandersona Hoid. Wypada on… osobliwie, ale pojawia się w samej fabule i ma całkiem zabawną rolę.
W związku z tym pojawiają się tutaj odniesienia do Cosmere. Nie wyłapałem wszystkich w trakcie czytania i wyraźnie czułem, że czegoś nie łapię. Jak doczytałem później w sieci, są tutaj nawiązania do wielu powieści Cosmere.
Ze znajomością „Rozjemcy” oraz „Drogi królów” rozpoznałem sporo nawiązań do „Archwium burzowego światła”. Sam Hoid opowiada historię, jakby skierował ją do mieszkańców Rosharu (albo osób, które znają Roshar). Z tego względu odradzałbym lekturę osobie, która chce zacząć przygodę z Sandersonem od „Yumi i Malarza koszmarów”.
Na sam koniec muszę ochrzanić wydawnictwo. Książka ma sporo ilustracji. Są ładne, ale zostały dziwnie rozmieszczone. Większość z nich przedstawia wydarzenia, które mają miejsce kilka stron wcześniej. Rzadko kiedy ilustracja odnosi się do tekstu obok. W paru przypadkach naprawdę wybijało mnie to z rytmu, szczególnie jeśli rysunek z np. tylko Malarzem pojawia się między stronami wątku tylko Yumi.
Podsumowanie:
„Yumi i Malarz koszmarów” mogą się spodobać fanom Sandersona i Cosmere. Jeżeli wcześniej nie czuliście chemii z autorem, to również tutaj jej nie poczujecie. Książkę polecam tym, którzy lubią, kiedy powieść skupia się na relacjach między postaciami.
Ja daję 4/10, bo jest to książka osobliwa. Fabuła nie zachwyca, światy są okej, a śledzenie relacji między Yumi i Malarzem będzie męczące, jeśli nie polubi się którejś z postaci.
Krótka recenzja:
więcej Pokaż mimo toJestem rozdarty. W „Yumi i Malarzu Koszmarów” bardzo podobają mi się koncepcje, ale jednocześnie mam straszliwy problem z wykonaniem. Bez dwóch zdań jest to książka osobliwa. Bardzo osobliwa.
Zaznaczę też, że ja czytałem 3 inne książki Sandersona, zatem nie jestem znawcą Cosmere. Jeżeli ktoś się zastanawia, czy jest sens zaczynać przygodę z tym autorem od...